Elżbieta Pleszczyńska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Pleszczyńska.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała pani rodzina, czy miała pani rodzeństwo, gdzie się państwo wychowywali.


Wychowywaliśmy się na wsi, w majątku Wola Wydrzyna. Miałam dwóch starszych braci i siostrzyczkę, która umarła zaraz po urodzeniu, więc już nie będę o niej wspominała. Z tych dwóch starszych braci obaj już nie żyją. Jeden z nich, Wacław, był razem z moją matką i ze mną w Warszawie od czterdziestego roku i do 13 sierpnia był po prostu potrzebny w domu, to znaczy pełnił dyżury na dachu, bo trzeba było gasić wszystkie zapalające bomby i ewentualnie zrzucać jakieś niepotrzebne, palące się części, które znajdowały się na domu. Natomiast byliśmy cały czas pod Powstańcami i mniej więcej 11 sierpnia… Aha, może jeszcze tylko powiem, że brat przedtem próbował dostać się do jakiejś organizacji, ale oczywiście warunkiem była broń. Nie ma broni, nie ma możliwości. Niektórzy jego koledzy jakoś się dostawali, ale to było bardzo trudne. W każdym razie do 11 sierpnia byli u nas cały czas Powstańcy, a 11 sierpnia porozumiał się z moim ojcem, który pełnił rolę jako były wojskowy, jako doświadczony pod wieloma względami człowiek, zresztą z Virtuti Militari z dwudziestego roku (to jest jednak taki specjalny Virtuti w dwudziestym roku)… Ojciec przyjechał wtedy w przeddzień Powstania, bo zawsze do nas przyjeżdżał co jakiś czas, zresztą nas utrzymywał, chociaż rodzice byli w separacji. A pracował dla Państwa Podziemnego, przygotowując pod kierownictwem pana Witolda Maręża [plany] do tego, że zapewne będzie potrzeba zagospodarowywania jakichś ziem, które będą dołączone po wojnie. To było już wtedy bardzo szczegółowo przygotowywane. W każdym razie w momencie wybuchu Powstania byliśmy w trójkę.

  • Dobrze, do Powstania jeszcze wrócę, natomiast chciałbym usłyszeć coś na temat tego, czym zajmowali się państwa rodzice?


Dobrze. Bo to też jest ważne. Matka dostała jako osiemnastolatka w spadku po swoim stryju właśnie Wolę Wydrzynę. Niesłychanie zaniedbany majątek, zadłużony, absolutnie nie dający żadnych korzyści w żaden żywy sposób – wszystko było zapuszczone do ostatka. I to w gruncie rzeczy połączyło moich rodziców wtedy, ponieważ ojciec był zapalonym rolnikiem, który sprawdzał się na dzierżawach w tamtym czasie, a tutaj nagle stała się możliwość, żeby razem z matką, która jeszcze doświadczenia większego nie miała, chociaż też jednak miała, też jej ojciec zajmował się dzierżawami… I oni we dwójkę zrobili nieprawdopodobny zupełnie wyczyn, w którym w trzydziestym dziewiątym roku po raz pierwszy spłacone zostały wszystkie długi, zaciągane stale pożyczki na to, żeby móc meliorować pole, żeby móc założyć gorzelnię, żeby założyć przede wszystkim gospodarstwo rybne, gospodarstwo rybne na dużą skalę. A poza tym były też lasy. No i to była olbrzymia, wielka praca, bardzo doceniona w całym sąsiedztwie, gdzie byli ludzie na ogół zamożniejsi. To nie była taka sytuacja, jak moich rodziców. Tym niemniej tak się stało, że dosłownie w momencie kiedy wszystkie długi zostały spłacone, no to właśnie już nabrzmiewała groza wojny. I żeby było zupełnie już jak w jakimś filmie, moja mama przez wszystkie peregrynacje, które mieliśmy, woziła ze sobą dowody spłacenia wszystkich długów, co oczywiście nikogo potem nie interesowało. W każdym bądź razie tym wielkim osiągnięciem było przede wszystkim to gospodarstwo rybne, no i melioracja wszystkich ziem, bo to były bardzo słabe ziemie i tam [rosły] kartofle do gorzelni, ryby, ale poza tym to trudno było się spodziewać czegoś z samej uprawy roli. Czy to pana już zadawała?

  • Mówiła pani o dwóch starszych braciach. Ile oni mieli lat?


W momencie wybuchu wojny?

  • Na przykład.


W momencie wybuchu wojny oni mieli… Ja miałam sześć, ten młodszy z moich dwóch starszych braci… sześć plus siedem to jest ile, trzynaście, tak?

  • Tak.


Więc on miał trzynaście, a drugi brat miał cztery lata więcej, czyli siedemnaście, czyli bardzo groźny wiek na moment wybuchu wojny.

  • Jak państwo zapamiętali wybuch wojny? Mieszkali państwo cały czas w Woli Wydrzynie?


To znaczy myśmy mieszkali w Woli Wydrzynie, tak. To było moje cudowne dzieciństwo, które pamiętam jako coś absolutnie bajkowego. Zawsze tłumaczę, ja nie jestem mieszczuchem, ja jestem osobą związaną ze wsią i to jest strasznie ważna sprawa. Myślę, że bardzo tego musi ować mojemu synowi i moim wnukom. Natomiast bracia byli w szkołach w Warszawie, na tak zwanych stancjach, przyjeżdżali na wakacje. No i w momencie wybuchu wojny ojciec przede wszystkim jako kawaler Virtuti Militari miał prawo zostać w momencie wybuchu wojny przyjęty do wojska, co normalnie nie jest możliwe w jego wieku, bo on się urodził w… Jezus Maria, w osiemdziesiątym dziewiątym chyba. Więc oczywiście był już za stary na to, żeby móc wejść do wojska. A ponieważ przedtem miał bardzo duże doświadczenie z prowadzeniem konnej baterii artyleryjskiej, więc uważał, że musi koniecznie do tego wojska się dostać, wobec tego się zgłosił i został przyjęty. Tym bardziej że rodzice w tym czasie byli w separacji i ojciec pracował. Zaraz, ja mówię o wybuchu wojny, przepraszam, nie byli jeszcze wtedy w separacji… Nie, byli już w separacji, ale w zasadzie mieszkali dalej razem, z tym że ojciec w krótkim czasie został z całego sąsiedztwa zgłoszony i przegłosowany jako niezależny kandydat – to coś na obecne czasy – niezależny kandydat do Sejmu. Dostał się do tego Sejmu i w tym Sejmie przedwojennym był najbardziej daleko idącą opozycją w stosunku do sanacji. Zresztą oboje rodzice byli bardzo przeciwni tak Piłsudskiemu, jak i sanacji.

No i wobec tego w momencie wybuchu wojny ojca nie było. Ojciec próbował potem zapobiec temu, co się stało, to znaczy temu, że moja mama wpakowała w samochód nas trójkę, znaczy obu braci i mnie, i próbowała uciekać przed wkroczeniem Niemców, co raczej nie miało żadnego sensu, ale mama taka była. Z niedostatecznym zapasem benzyny wyjechała najpierw do rodziny w Lubelskiem, bo przecież do Lublina to nikt nie dojdzie, a potem, kiedy już było widać, że jak najbardziej dojdą do Lublina, wzięła nas dalej, uciekamy na wschód. Przy czym na wschodzie – to było jeszcze przez 17 września – na wschodzie nie mieliśmy już żadnych bliskich osób. No i pojechaliśmy tak, zobaczymy, co będzie. W warunkach zupełnie niesamowitych (z tego mam tylko jakieś takie przebłyski pamięci) prawie w nocy przeprawialiśmy się przez Bug jakimś promem i pojechaliśmy jeszcze kawałek do majątku Turyczany. W tych Turyczanach – to był 17 września – 17 września byliśmy w Turyczanach za Bugiem i cieszyliśmy się, że będziemy mogli tam przenocować względnie spokojnie. I w tym momencie ja się bawiłam z dziećmi czymś, czego nie znałam zupełnie, to znaczy olbrzymimi zaroślami kukurydzy. Tego na Kujawach nie było. W tym momencie nagle przybiegła matka, mówi: „Ela, wyjeżdżamy, już, w tej chwili! Chodź, natychmiast”. No i rzeczywiście, wsiedliśmy z powrotem, po paru godzinach pobytu, wsiedliśmy w samochód i zdążyliśmy się wyrwać. Ten teren był bardzo krótko po tym zajęty. To znaczy uniknęliśmy tej grozy, która mogła nastąpić.
Dotarliśmy bez benzyny prawie do jakiegoś miasteczka i tam mama, bardzo jeszcze atrakcyjna i jeszcze całkiem młoda osoba, poszła z bańką prosić komendanta miasta chociaż o troszkę benzyny. I dostała. No i odjechaliśmy, ile się tylko dało. Znowu trzeba się było przez ten Bug nieszczęsny przeprawiać w drugą stronę i w tym momencie weszliśmy w taki obszar ciszy. Nie ma wojska, nie ma jeszcze Niemców. Pusta szosa, jedziemy w kierunku Woli, no ale gdzież, ileż to jeszcze trzeba jechać. I w tym momencie jedziemy wzdłuż jakiejś rzeki, już nie wiem, nie umiem powiedzieć, jakiej, i w momencie kiedy jesteśmy… Jedziemy wzdłuż tej rzeki, nagle widzimy, naprzeciwko nas na szosę wyjeżdża motocykl, zatrzymuje się, wyraźnie niemiecki motocykl. Muszę powiedzieć, że w ogóle w tym czasie, w całym tym okresie wojny, szalenie ważne było to, żeby móc mówić po niemiecku, a potem po rosyjsku. W obu przypadkach uratowało to nas, to, że matka mówiła biegle po niemiecku. Ojciec oczywiście też biegle po niemiecku, bo studiował jakiś czas na uniwersytecie niemieckim, natomiast doskonale mówił po rosyjsku, ponieważ w Polsce, w czasie kiedy on zdawał maturę, nie można było zdawać matury w szkołach polskich i wobec tego on zdawał maturę, jeżdżąc po Rosji, no i opowiadał rozmaite bardzo dziwne historie z tego okresu. No i jednym słowem jest taka sytuacja, że na pustej zupełnie szosie przed nami ten motocykl z Niemcem. A wygląda to dosyć przerażająco. I dalej, bardzo blisko w perspektywie, na tej rzece jest most. Co nas uratowało? Ten most nas uratował. Mianowicie most był niesprawdzony. To strasznie ważna rzecz. Niemcy nie wiedzieli, czy on jest podminowany, czy nie jest podminowany, i potrzebne były króliki doświadczalne. Jego nie obchodziło to, czy nas przepuszcza, czy nas zabija, bo co mu to było. On miał sprawdzić, co jest z tym mostem. Miał kogoś zatrzymać i zmusić tego kogoś, żeby przejechał tym mostem. No ale myśmy chcieli jechać tym mostem. Pamiętam taki dramatyczny moment, z którego ja sobie całkiem nie zdawałam sprawy, bo sześć lat miałam i nigdy nie byłam jakaś specjalnie rozgarnięta w takich trudnych sprawach życiowych. Pamiętam, matka się dogadała, że mamy przejechać tym mostem. Dogadała się z tym Niemcem i wróciliśmy do samochodu, wsiedliśmy. Mój starszy brat, który nie wysiadł, bo przedtem wysiadała tylko matka z młodszym bratem i ze mną i podchodziliśmy, póki nie byliśmy na odległość rozmowy, do tego Niemca… I jak już jesteśmy w tym samochodzie, matka uruchamia, zaczyna jechać. I pamiętam niezrozumiały dla mnie wtedy wycinek rozmowy. Brat, ten najstarszy, mówi: „Co, chcą to przetestować?”. A matka mówi: „No, tak wygląda”. I wjeżdżamy na ten most, most jest niepodminowany, z drugiej strony nie ma nikogo. Jest pusta szosa w dalszym ciągu, pięknie. Jedziemy. Jesteśmy już na tym terenie odcięci od Sowietów, a jednocześnie to pamiętam te rozmowy i to moje nierozumienie, o co chodzi. Ale ja wiedziałam, że coś jest w tym ważnego, ale zupełnie nie rozumiałam co i nie wyobrażałam sobie, że wjeżdżamy na, być może, podminowany most. W każdym razie już bez większych trudności dojechaliśmy do samej Woli.


I w Woli sielanka. Niemcy nie weszli, nie zajęli. To znaczy oczywiście teren jest już po przejściu głównych sił, ale nie z zawadzaniem o nasz dom, nikt nie został obsadzony. No i wobec tego zostajemy w tym domu. Matka sama z tymi dziećmi. Po krótkim stosunkowo czasie wraca ojciec, bo już jest rozwiązane to wszystko, większa część wojskowych wyjeżdża z kraju. Ojciec należy do tych, którzy uważali, że jeśli się ma rodzinę, zwłaszcza z małymi dziećmi, to nie trzeba wyjeżdżać z kraju, tylko trzeba zostać i próbować robić to, co można, w kraju, a przede wszystkim stworzyć możliwość bytu rodzinie. Co nas ratuje wtedy? Ratuje nas stan gospodarstwa. To znaczy dostajemy Treuhändera niemieckiego i on zaczyna wchodzić w skomplikowane w końcu działanie tego „kombajnu”, którym było to gospodarstwo rybne i to gospodarstwo rolne. Okazuje się, że oni mieli przygotowanych, gotowych Treuhänderów, ale jednak ci Treuhänderzy nie czuli się tak bardzo zobowiązani do tego, żeby się zajmować przede wszystkim swoimi obowiązkami, a bardziej tym, że nagle wyjeżdżają jako bardzo ważni ludzie. Mogą zabrać sobie swoją Frau, ale nie swoją żonę, tylko swoją kochankę. No i przyjeżdża właśnie taki młody Treuhänder, strasznie z siebie zadowolony, który nic nie wie, nic nie rozumie. Próbuje się niby czegoś nauczyć, ale to nie wychodzi zupełnie. Ojca nie wypuszczali.
Matce pozwalają mieszkać z nami jakiś czas jeszcze, ale nie za długi, i po pewnym czasie jest konieczność tego, żebyśmy wyjechali. Ale wyjeżdżamy jeszcze komfortowo, to znaczy zabierając swoje wszystkie rzeczy osobiste, ubrania i tak dalej, i tak dalej. W międzyczasie właśnie jak mówię, ojca zatrzymują. Jeszcze przechodzimy przez granicę między Warthegau a Generalną Gubernią, która się w tym czasie zmieniała, chwiała. Przechodzimy tę granicę bez żadnych przykrości, ja tego w ogóle nie pamiętam. Zatrzymujemy się niedaleko Radomska, bo Radomsko już było po tej stronie wtedy (zresztą Radomsko było chyba cały czas po stronie Generalnej Guberni), i tam się zatrzymujemy, czekając na rozwój wypadków. Mamy trochę pieniędzy, ponieważ nie okradli nas nigdzie po drodze, wobec tego można wykupić mieszkanie. Nie wykupić mieszkanie, głupio mówię, wynająć mieszkanie w Warszawie. Matka wynajmuje mieszkanie w Warszawie, w lecie czterdziestego roku.
I z tego okresu pamiętam to niebywałe przeze mnie zachłyśnięcie się miastem. No bo miasto to jest przede wszystkim elektryczność, u nas były ciągle lampy naftowe, które się cudownie wspomina, a nam wspaniale używa. Warszawa była miastem, jednak już było po tych wszystkich nalotach, Warszawa wracała do spokojnego życia, można było spokojnie też sprzedać część tych ubrań, które wieźliśmy, w tym futra, które można było przywieźć. Jednym słowem, nie jest źle.
W międzyczasie zmienia się nastawienie. Po pierwsze, zmienia się granica, przesuwa się tak, że obejmuje już… Generalna Gubernia się zmniejsza i Warthegau obejmuje Wolę całkowicie. Zaczyna się akcja wyrzucania wszystkich ludzi, którzy nie są po myśli niemieckiej, w tym ojca. Ojciec przechodził już bardzo nieprzyjemną ścieżkę, no prawie że ścieżkę zdrowia przy przekraczaniu tej nowopowstałej granicy. No i cudem udaje mu się dostać zatrudnienie w kluczu majątków świętokrzyskich. Zupełnie inne warunki rolnictwa. No i oczywiście trudna sytuacja lawirowania pomiędzy całą [grupą] dość niby solidarną między sobą, ale jednak każdy trochę chce czego innego. Ojciec zostaje plenipotentem tych wszystkich majątków i tam pracuje przez kilka lat, ściągając do siebie mojego najstarszego brata. Mój najstarszy brat nie bierze udziału w żadnym ruchu partyzanckim, ponieważ w Świętokrzyskim roi się od partyzantek, po prostu roiło się od partyzantek i co chwila inna partyzantka przychodzi do tych majątków. Trzeba prowadzić nie dwie buchalterie, tylko wiele buchalterii, żeby nie zostać w ogóle bez jakichkolwiek zapasów i bez czegokolwiek. Poza tym jest fatalnie dla człowieka, takiego jak mój najstarszy brat, który jest w wieku, że albo jest się w lesie, albo jest się wrogiem, prawda, bezpośrednio. Jednocześnie tu są Niemcy, prawda, a leśni są pięciu rodzajów, co najmniej pięciu rodzajów. I mój brat najstarszy, jakby to powiedzieć, krzywi się pod tym wszystkim, pod tym naciskiem i zwyczajnie się boi. Można to zrozumieć, bo co chwila grozi mu któraś z tych partyzantek. W każdym razie brat po pewnym czasie, już pod koniec, już chyba w okresie popowstaniowym, w którym oczywiście nie bierze udziału, dostaje bardzo ciężkiego tyfusu i ledwo z niego w ogóle wychodzi. I już jest z nim trochę źle właściwie do końca życia. Może ja troszkę przesadzam, ale mniej więcej tak to wygląda. Natomiast ojciec daje sobie z tym wszystkim radę i nas wspomaga. No i właśnie przyjeżdża tuż przed Powstaniem do Warszawy i wychodzi razem z nami wyprowadzony przez „ukraińców”. Będę mówiła „ukraińców”, chociaż zdaję sobie sprawę, że nie o to chodzi, ale ja nie wiem, nie umiem po prostu… To byli dla mnie zawsze „ukraińcy”, po prostu. Cała Warszawa mówiła o „ukraińcach” i to byli „ukraińcy”.

  • Czy pani chodziła tutaj do jakiejś szkoły z drugim bratem?


Tak, myśmy chodzili do szkół na początku. Znaczy brat chodził do szkoły, która była otwarta dla Polaków wtedy, taka, która właśnie zajmowała się rybactwem. A ponieważ miał już troszkę doświadczenia, bo już troszkę to było jeszcze z Woli, więc to go przygotowywało potem do tego, żeby zostać studentem SGGW, oczywiście w swoim czasie. Obaj moi bracia dostają gruźlicy, jest to normalka w tym czasie. Po prostu gruźlica zaraz po wojnie szaleje i obaj bracia są tym bardzo zagrożeni. To oczywiście nie pomaga w nadganianiu życia, tak żeby jeszcze zdążyć się jakoś wykształcić i pracować. Ja się w tej chwili troszkę zgubiłam. Kiedy my dojdziemy do Powstania?

  • Jeszcze chwileczkę. Chciałem zapytać o to, co robiła pani mama.


Moja mama… jak by to powiedzieć… była panią domu. To znaczy moja mama miała szereg kontaktów. Dawała możliwość nocowania osobom poleconym, które przychodziły i powoływały się odpowiednio, i mama pozwalała tam nocować u nas. Poza tym… jak by to panu powiedzieć… nie mogę powiedzieć, że nic nie robiła. W każdym razie nie była zaangażowana politycznie w sposób taki, jak bardzo, bardzo wiele osób innych wtedy. Dlaczego, nie wiem, trudno mi powiedzieć po prostu. To nie było takie proste.

  • Gdzie państwo mieszkali, w Alejach Jerozolimskich?


Tak. W domu, który stoi do dzisiaj.

  • Jak pani wspomina szkołę podstawową?

 

Aha. No więc przede wszystkim ja poszłam do szkoły, do… jak to się nazywało… do szkoły, do której przedtem kiedyś chodziła moja mama, to znaczy…. Zapomniałam, jak to się nazywało, w każdym razie to była szkoła na Pięknej. Przede wszystkim pierwsze dwa lata były właściwie idealne, w tym sensie, że wszystko właściwie było tak, jak powinno być. Rozkładało się jakieś robótki, a była lekcja historii, była lekcja geografii. Ja byłam jeszcze bardzo mała, miałam siedem lat, ale byłam przygotowana, bo przedtem się uczyłam dość dużo i w zupełnie idiotyczny sposób wsadzono mnie najpierw do drugiej klasy, co było w porządku, ale następnie przeniesiono natychmiast do trzeciej, co naprawdę dla dziewczynki nieobytej z miastem, która tęskniła za wsią w sposób zupełnie niesłychany – nagle iść do starszych od siebie i [do tego] warszawianek… No, warszawiacy są ludźmi, którzy nie mają specjalnego sentymentu dla zagubionych osób tęskniących za wsią. No i bardzo długo trwało, zanim ja tam naprawdę zaczęłam rozumieć, o co w ogóle chodzi w kontaktach z koleżankami. Ale uczyłam się oczywiście bardzo dobrze.
No i to trwało dwa lata. Po dwóch latach szkoła została zamknięta, czego się można było spodziewać, ale pomogła zorganizować komplet i ja razem cztery lata, dwa, te pierwsze, o których już powiedziałam, i dwa następne, [czyli] to były tak trzecia i czwarta w ciągu tych pierwszych dwóch lat, piąta i szósta na kompletach. Czyli ja do Powstania skończyłam sześć klas, co było rzadkością, absolutną rzadkością. I te komplety były tylko trzy razy w tygodniu, w ten sposób, że w komplecie były tylko dziewczynki, tych dziewczynek było sześć, [komplety organizowane] w taki sposób, żeby wypadało na każdą raz na dwa tygodnie przyjęcie kompletu w swoim mieszkaniu. A to było ważne, no bo w ten sposób się unikało tego, że mogą zostać zauważone. Oczywiście te komplety… Ryzyko dla nauczycieli było ogromne, nie ma żadnej wątpliwości, że było ogromne, ale po pierwsze, oni też chcieli mieć z czego żyć, bo w Warszawie był straszny pieniędzy dla ludzi, którzy zostali nagle wyrwani ze swojego życia z korzeniami – to po pierwsze, to na pewno grało wielką rolę – a po drugie, umieli uczyć i chcieli uczyć. Z tym że jedna nauczycielka musiała uczyć wszystkich przedmiotów. No, ci humaniści musieli uczyć matematyki i pamiętam, jak wróciłam kiedyś ogromnie wstrząśnięta, bo absolutnie nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie mogę wpisać zera tam, gdzie się już nie mieści ten dzielnik, prawda. Mama powiedziała mi: „Wiesz, ty masz rację, ale pani może była zmęczona”. W każdym razie poszła mama wtedy do organizatora tego wszystkiego, organizator powiedział: „No wie pani, trudno, są nauczyciele, którzy nie są w stanie opanować dzielenia, bo to jest trudne, i oczywiście jakoś pani musi wytłumaczyć córce”. W każdym razie to był mój pierwszy efekt matematyczny w życiu.
No i te komplety… Na tych kompletach między innymi moją koleżanką była Zosia Kuratowska, która niestety już nie żyje, ani jej ojciec, ani Zosi nie ma na tym świecie już od dawna. Ojciec ukrywał się, ale ukrywał się w swoim mieszkaniu. No i dzięki temu, wtedy kiedy zdawałam najtrudniejszy egzamin, jaki miałam na matematyce już po wojnie, z analizy matematycznej właśnie u niego, w momencie kiedy wpisywał mi stopień do indeksu, powiedział: „Ja panią pamiętam, pani była koleżanką mojej Zosi”. Po czym wyszłam z czwórką, a naprawdę mi się to wcale nie należało. W każdym razie te komplety utrwaliły to, że miałam dobry początek nauki, co było ogromną rzadkością dla moich rówieśników. Brat też nie miał specjalnie biedy, jeśli chodzi o poziom… Niemcy dopuścili to, że Polacy mogą jednak pracować jako organizatorzy jakiegoś… no, właśnie takich zawodów, które wymagają jednak jakiejś wiedzy o rybołówstwie. I też właściwie nie było tak źle. Oczywiście całkowicie nie uczył się mój najstarszy brat, no bo on zajmował się „popiątną”, tą księgowością, no i przygotowywał się na te noce, na których nigdy nie było wiadomo, czego będą się domagali i kto. Przecież też [były] bandy, zwyczajnie bandy, które przychodziły tylko rabować. Czy to już wyczerpuje dla pana?

  • Tak. Czyli poza tajnymi kompletami dla pani, dla pani brata w pani domu nie było żadnych innych kontaktów z konspiracją, nie przechowywano jakiejś prasy podziemnej?


Mój ojciec był współ… jak to nazwać… funkcjonariuszem to nie bardzo dobrze brzmi, ale w każdym razie był w gronie tych, którzy przygotowywali się do tego, co ma być po wojnie. Nawet ja przynosiłam mu jego papiery, bo to jednak dziewczynka, mała dziewczynka nie była taka sprawdzana na ogół. Tak że jak on przyjeżdżał z jakimiś materiałami, to właśnie do oddania, w każdym razie kilka razy ja mu przynosiłam te papiery. Tak że z konspiracją miał niewątpliwie do czynienia mój ojciec, ale wtedy tylko ojciec.

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wybuch Powstania?


Jak pamiętam wybuch Powstania… Najbardziej zapamiętałam dzień przed. Mogę zacząć od tego dnia przedtem?

  • Tak, proszę.


Przede wszystkim to był bardzo gorący lipiec, bardzo gorący lipiec. Szłam z matką przez Lindleya, obok szpitala, w stronę Alei Jerozolimskich. Doszłyśmy do Nowogrodzkiej i na Nowogrodzkiej akurat zatrzymało się EKD. I w tym momencie mama mówi: „No patrz, jeszcze chodzą. Może byśmy jednak wyjechali? Ale chyba już zostaniemy w Warszawie”. To, że będzie Powstanie lada moment, było oczywiste. Wie pan, to nocowanie osób w domu to też był pewnego rodzaju udział, bo to było niebezpieczne. Poza tym gazetki były bez przerwy. Roznoszenie gazetek na dalsze miejsca było stale, z tym że to robił już mój brat. Jak by to powiedzieć… No, konspiracja była na wyciągnięcie ręki, tego nie można oddzielić, ale bezpośredni udział brał wtedy tylko mój ojciec. Brat próbował się dostać do organizacji, ale mu to się nie udawało. Chociaż trochę umiał strzelać, więc właściwie uważał, że nie było powodu, żeby tak całkiem go „negliżować”. No i teraz pamiętam doskonale to EKD stające na przystanku przy Lindleya i namysł mamy: „A może jednak wsiąść?”. To zdecydowało o całym dalszym przebiegu.
No a teraz sam ten dzień, to był jeden z bardzo nielicznych brzydkich dni, 1 sierpnia, wtorek. Ja w ogóle byłam nerwowym dzieckiem po tym rozstaniu się, przerzuceniu nagle ze wsi do miasta i ta atmosfera przed wybuchem Powstania, to olbrzymie napięcie, które było nieustannie, no, jakoś na mnie bardzo oddziaływało. W każdym razie dostałam gorączki. Wobec tego pierwszy dzień Powstania po prostu przeleżałam w łóżku. Ale też tego pierwszego dnia nic się właściwie nie działo w naszej okolicy.

  • Nie słyszała pani żadnych strzałów?

 

Nie, nie. Koło nas nie było wtedy strzałów. Wszystko zaczęło się chyba od następnego dnia, w czasie którego przyszli Powstańcy do nas i powiedzieli, że mają nadzieję, że będzie można tutaj obronić ten obszar przez dłuższy czas. Pierwsi Powstańcy, z którymi ja miałam osobiście do czynienia, bo wtedy nagle, po raz pierwszy… Dlaczego dla mnie Powstanie jest aż tak ważne? Bo Powstanie to był moment, kiedy ja przestałam być małym dzieckiem, które nie ma właściwie żadnych obowiązków i nie wiadomo tak bardzo, co właściwie ma robić poza tym, że się ma uczyć, co było samą przyjemnością, a nie przykrością. Ja nagle dowiedziałam się, że mogę [coś] robić i to mogę robić bardzo ważne rzeczy. Mianowicie myśmy grupką dzieci z tego domu zaczęli mieć stałe – ja nie pamiętam, jak do tego doszło – zaczęliśmy mieć stałe dyżury na tym szlaku łączności. Dom następny na wschód od naszego domu, to był WIG, czyli Wojskowy Instytut, nie wiem… [Geograficzny]. Ale w tym momencie był on już też pod Powstańcami. Ten szlak przejść szedł przez domy wzdłuż Alej Jerozolimskich, zakręcał na naszym domu przez dziury w murze i szedł przede wszystkim do Szpitala Dzieciątka Jezus. Szpital Dzieciątka Jezus był wtedy oczywiście całkowicie pod Powstańcami i była to droga, którą przenoszono rannych. Więc chodziło o to, żeby cały czas był ktoś, kto może pokazać dalszą drogę od tego wejścia najbliższego WIG-u do tego zejścia, które… I to WIG był przez strychy, potem to szło (już nie pamiętam dokładnie) częściowo przez piwnicę i potem zakręcało ku szpitalowi. I chodziło o to, żeby tę drogę całą już jedno dziecko mogło dla tego niosącego lub wspomagającego rannego jakoś prześledzić. Poza tym przychodzili oczywiście, żeby po prostu przejść na dalszy teren. Tak że w tym sensie jakoś była to ważna rola i właśnie dla dzieci, no bo tak jak mój brat, [który] był od razu na dachach, bo trzeba było uważać na wszystkie te zapalające bomby i zasypywać to piaskiem, to myśmy byli na to za mali. Ale jedenastolatki się świetnie sprawdzały do przeprowadzania przez te [wybite dziury].
Poza tym w tym czasie zrobiliśmy ważną rzecz, to znaczy barykadę pod domem, na Jerozolimskich, dokładnie pod naszym domem. Tak że pamiętam robienie tej barykady i muszę powiedzieć, że to był jeden z niesłychanie dla mnie podniosłych momentów, kiedy widać było, że… Bo wtedy z naszej perspektywy, tego naszego kawałka, Powstanie miało wszelkie szanse na to, że się utrzyma, na to, że wyjdzie. W każdym razie myśmy w to głęboko wierzyli i wszyscy dookoła. No i tam powstawała ta barykada, już nie pamiętam, w jaki sposób. Oczywiście przede wszystkim z chodników.
No i chyba na trzeci dzień zaczął się ogromny napływ ludzi z Woli, uciekinierów z Woli, no bo bardzo wiele osób zdołało jednak uciec, no i gdzie miało uciekać? Oczywiście najbliżej to było jakoś się przedrzeć właśnie do nas, w te nasze domy, a zwłaszcza nasz dom, który był domem ludzi nieźle sytuowanych, którzy mieli w porządnym stanie piwnice, bezcenne. Tak że zagospodarowywanie tych osób, to tym się zajmowały już panie, zajmował się ojciec jako tak zwany przewodniczący, jak by to powiedzieć… w każdym razie osoba, która zajmowała się w porozumieniu z Powstańcami opieką nad stanem tych przejść i zakwaterowywaniem uciekinierów. Uciekinierom trzeba było dawać jedzenie. Wtedy jeszcze wszyscy mieli jakieś zapasy, nie było to trudne. Poza tym wieczorami odbywały się wspólne modlitwy pod figurą Matki Boskiej, która prawie tak jak wszędzie w Warszawie, stała na podwórku. No i nikt wtedy nie był jeszcze głodny. To był jeszcze ciągle czas, w którym nie wiedziałam, co to jest głód. Tak że bardzo późno… W czterdziestym czwartym roku jeszcze tego nie wiedziałam.


No i tak. Uciekinierzy, przejścia, przeprowadzanie rannych i ten nieszczęsny moment, kiedy przyszedł szef tego oddziału [powstańczego], żeby powiedzieć, że niestety oni następnego dnia się wycofują z tego terenu i że w tej chwili napierają Niemcy od strony wschodniej, przez Aleje, że można się tu spodziewać wszystkiego. Że cała Nowogrodzka płonie, cała, no i że w ogóle dobrze nie jest. Wtedy przez dwa dni… Aha. Najpierw odbyło się wobec tego uciekanie do Powstania, do terenu powstańczego tych mężczyzn, którzy byli w domu, dlatego że prawie wszędzie wejście Niemców albo „ukraińców” kończyło się rozstrzeliwaniem mężczyzn na terenie właśnie tego szlaku zajmowania i wypierania Powstańców od wschodu. No i wtedy mój brat też się zdecydował, że oczywiście ucieka. No i pamiętam bardzo dobrze, wieczorem, jak już było ciemno, stali przy odpowiednio wygaszonym holu z drzwiami na Aleje Jerozolimskie, stali ci, którzy mieli wychodzić, było dokładnie ustalone, kto po kim biegnie. Chodzi o to, żeby zupełnie nierównomiernie, w nierównych odstępach czasu następna osoba wyskakiwała, przebiegała tę jezdnię, zsuwała się na nasypie, przekraczała tory, bo przecież tam po drugiej stronie były tory kolejowe, a potem to już do Powstania. No i oczywiście to nasłuchiwanie pamiętam dokładnie, czy strzelają, czy nie. Znaczy seria poszła prawie zawsze, tylko chodziło o to, czy zdążyła dosięgnąć, [kiedy] ktoś przeskakiwał, czy nie. No i w ten sposób brat właśnie wyszedł, tam spotkał… znaczy po prostu spotkał kogoś na tamtym terenie powstańczym z domu, pana Szabuniewicza, który pełnił jakieś dość ważne funkcje w Powstaniu, i tam Wacek został po prostu przez niego dokooptowany do tej grupy, która się zajmowała tymi zadaniami, które pan Szabuniewicz miał, a które polegały głównie na tym, żeby odpowiednie kapitały, które były, w jakiś sposób zabezpieczać dla tych, którzy wyjeżdżali, w taki czy inny sposób z Warszawy, no i mieli swoje zadania poza Polską. W każdym razie wtedy brat już został do końca w [tej grupie] i już wobec tego miał legitymację akowską i wyszedł dopiero wtedy, kiedy już skończyło się Powstanie. Wyszedł z ludnością cywilną, bardzo dużo osób zdecydowało się na wychodzenie z cywilami. W każdym razie tak było, no i to jest… Co ja jeszcze mogę powiedzieć o samym przebiegu tych dni, poza tym, cośmy cały czas robili, o czym już mówiłam…

Coraz więcej było dymu w powietrzu. Po prostu dym, dym, dym, dym, nie ma czym oddychać. Pożary. Tego było najwięcej, rzeczywiście było szalenie dużo. No i dochodzę już do 13 sierpnia, niedziela. Wyszliśmy prawie wszyscy z domu, czekamy, że lada moment mogą się pojawić tutaj już Niemcy albo „ukraińcy”. No i jak to będzie? Nagle w jednym z tych przejść, które były powybijane na tej drodze, o której już mówiłam, prowadzącej do szpitala, pojawia się „ukrainiec” z bronią i co mówi? No to ja teraz przetestuję panów, co mówi „ukrainiec”, który zjawia się na nowym terenie nowego domu.

  • Czy są zegarki?


Czasy, nie mówiło się „zegarki”. Czasy. Dawaj czasy! Nie pamiętam już, jak ta faza brzmiała po ukraińsku czy rosyjsku, jak oni właściwie mówili. W każdym razie drugie zdanie było: „Kto nie odda teraz, u kogo znajdziemy, to ubiju”. I mnie przepinają pod mój… mam taki lekki płaszczyk, przypinają pod podszewkę zegarek. No ale krótko go miałam, nie wynaleźli u mnie. Teraz zaczynają nas przepuszczać, po jednej osobie, po kolei. Oni stoją z dwóch stron, jeden przed wejściem, drugi za dziurą w murze, właśnie na tym szlaku do szpitala. No i wtedy się zaczęło dziać to, co się ze mną działo potem wielokrotnie, to znaczy ja w takich sytuacjach przechodzę nietknięta. Po prostu są ludzie, których zawsze sprawdzą, i są ludzie, których nigdy nie sprawdzają. Ja należałam do ludzi, których nigdy nie sprawdzają. Na czym to polega, nie wiem. Po prostu tak jest. Przechodzę pierwsza, za mną idą rodzice, znaczy [idę] pierwsza z naszej trójki. Potem jest coś, czego nie umiem dokładnie we wspomnieniu połączyć. Mianowicie zanim nas zabierają na Nowogrodzką i już piechotą ku Pruszkowowi (oczywiście nie [idziemy] cały czas, ale o tym jeszcze powiem), to w tym momencie… Ja pamiętam, na pewno to było, na pewno, to nie jest jakaś moja maligna, zresztą skąd bym to wymyśliła. Ostrzał na Lindleya idzie z jednego z wysokich budynków na Żelaznej. Nie umiem powiedzieć skąd, brat mi to mówił, zapomniałam, nie zapisałam wtedy. Znaczy rozmawiałam z nim, on wszystko jednak nieporównywalnie lepiej wiedział i pamiętał niż ja. I w tym momencie nas ustawiają osobę przy osobie tak, że tworzy się taki lekko półkolisty szereg, który przechodzi z jednego końca, z jednego rogu alei Lindleya i Alej Jerozolimskich na drugi róg Jerozolimskich, ale już od zachodniej strony, tam gdzie teraz jest Sobieski. No i ja nie wiem, ale jestem zupełnie pewna, że to było, że jak stałam, byłam stosunkowo mała, i jak tylko się tak troszeczkę głową odwróciłam, bo myśmy byli skierowani twarzą do tego ostrzału, to zobaczyłam, jak za nami skuleni przemykają, przechodzą Niemcy. I to dla mnie było po prostu zdumiewające, w jaki sposób ci ludzie… Znaczy to było jakieś takie ich poniżenie ogromne. A poza tym, ale tego już nie jestem pewna, wydawało mi się, że zaczęło być jakieś odliczanie i co dziesiąta osoba była rozstrzeliwana, zaczynając od tego zachodniego końca. Tego nie jestem pewna. Chodzi to za mną, chodzi w moich myślach, we wspomnieniach od strony tego, co sama myślałam. Mianowicie najpierw myślałam: „No to przecież musi trafić, jak my stoimy koło siebie, a co dziesiąta, no to kogoś z nas zabiją”. I to, muszę powiedzieć, były myśli, póki to było daleko, a kiedy to zaczęło się zbliżać, zostało jedno: „Tylko nie ja, tylko nie ja, tylko nie ja”. Przykro mi, tak było, po prostu. Ale nie wiem, czy to już jest wyparcie, czy tak rozstrzeliwali, czy nie, czy mieli rozstrzeliwać, w każdym razie tak to wyglądało. Ja się przekonałam, jak ucieka z człowieka myśl o drugim, nawet bardzo bliskim człowieku.
No i weszliśmy na ulicę Nowogrodzką i szliśmy bez końca Nowogrodzką. Z tego pamiętam bardzo dobrze spalone trupy ludzkie. Już wtedy widziałam ludzi ciężko rannych, umierających, no bo to było w czasie Powstania, znaczy wcześniej w czasie Powstania, natomiast nie widziałam do tej pory ludzi spalonych. To są inne trupy. I muszę powiedzieć, że te trupy robią bardzo duże wrażenie i są straszne. To były trupy, które leżały na ulicy i robiły wrażenie, że zostały wyrzucone z jakiegoś wyższego piętra, z mieszkania, nie wiem. W każdym razie wtedy się zapoznałam z tymi, potem się zapoznałam z powieszonymi, ale to już nie tak szybko. No i szliśmy, szliśmy, szliśmy, szliśmy i był pierwszy postój. W tym pierwszym postoju „ukraińcy” znaleźli sobie nową zabawkę. Wyszukiwali młode dziewczyny, dopiero wtedy. Trzynaście lat to już było zupełnie wystarczająco. No tak, ale ja miałam tylko jedenaście, a wyglądałam na dziewięć i to była znowu ta kolejna, ogromna szansa dla mnie, troszkę starsza. Dlatego mówię, że wtedy wiek odgrywał tak szaloną zupełnie rolę, bo już byłam dosyć jednak zdrowa i sprawna, a jednocześnie nie byłam jeszcze… Owszem, potem mnie próbowali wciągnąć radzieccy [żołnierze], ale to już w czterdziestym piątym roku i to już nie jest powstańcze. Natomiast tutaj w odległości, no nie umiem powiedzieć, ale takiej chyba rzędu trzydzieści metrów, widzieliśmy, co się odbywało. To znaczy oczywiście trzydzieści metrów to jest za daleko, żeby naprawdę widzieć, na czym rzecz polegała, ale w każdym razie niewątpliwie moje pierwsze zetknięcie ze sprawami erotycznymi to było wtedy oglądanie tego. No, nie oglądanie, bo to było za daleko, ale jednak miało się świadomość tego, co się dzieje z tymi dziewczynami. Jeżeli się ktoś ruszył, próbował bronić, to go rozstrzeliwali, ale tego nie widziałam, niczego takiego nie widziałam wtedy. I bardzo długo to trwało, aż doszliśmy do takiego miejsca, w którym chodziły już po starej trasie EKD te wagony. Nagle nas załadowano do tych wagonów, prawie bez żadnego specjalnego nadzoru i zaczęliśmy jechać do tego Pruszkowa. Przy czym były osoby, które się zorientowały i po prostu jak zwalniał ten pociąg, jak to EKD zwalniało, wyskakiwali pomiędzy domy i już. Takie przypadki były. Mój ojciec był bardzo już wtedy fizycznie w złym stanie, bardzo złym. Mama też nie była w takiej najlepszej formie. W każdym razie myśmy przegapili ten moment i dobrze, no bo tym ludziom było potem dużo, dużo, dużo trudniej, niż to, co nam się stało.


No i wreszcie już w nocy dojechaliśmy do Pruszkowa, tam nas wyładowali i wpuścili nas do świeżej sali. Świeżej, to znaczy takiej, w której były naładowane jakieś sienniki, ale względnie czyste, to znaczy to było jeszcze zupełnie nie najgorzej wejść do nowego jakby pomieszczenia. Z tym że najważniejsza rzecz na świecie to była ubikacja. Myśmy się wybrały z mamą do tej ubikacji i to było coś potwornego, a przecież to były dopiero pierwsze dni Powstania. Nie wyobrażam sobie, co musiało się dziać potem. W każdym razie, wiecie, człowiek musi jakoś wytrzymać takie… Ale to była jedna z najważniejszych rzeczy, które od tej pory mnie męczyły. Jeszcze następnego dnia podczas całej długiej przeprawy, która trwała w końcu dwa tygodnie wożenia nas tymi wagonami towarowymi, to sprawa załatwiania się… Straszna sprawa, która zresztą nas uratowała przed pochopnym uciekaniem przed Łodzią, gdy już się zorientowałyśmy, że pociąg jedzie prawdopodobnie do Łodzi. No a wiecie, w Łodzi był ten bardzo ciężki obóz i tam był także osobny dziecięcy. Gdybyśmy się tam dostali… Ale nie. Ale myśmy nie pojechali, bo jak by to powiedzieć, mieliśmy szczęście. Mieliśmy wygrywaną szóstkę, wiele, wiele, wiele razy.

  • Jak pani pamięta jeszcze pobyt w Pruszkowie? Dawali tam państwu coś jeść?

 

Nie, ale człowiekowi niepotrzebne jest jedzenie. W momencie kiedy jest taki poziom przejęcia, w ogóle wtedy jeszcze odchodzi całkowicie jakakolwiek potrzeba jedzenia. Przeciwnie. Jak nas wreszcie (to były już następne noce) dowieźli i dawali coś do jedzenia, to ja nie byłam w stanie zmusić się do przełykania. Po prostu nie, człowiek nie chce jeść. Owszem, potrzebny jest sen, ale nie jedzenie. Tak że z tym jedzeniem, z tym głodem to jest bardzo różnie. Już miałam takie okresy i takie później w wielu powtórzeniach. Wiem, że nie można powiedzieć, kiedy człowiek potrzebuje jedzenia, a kiedy nie.

  • Jak długo państwo byli w Pruszkowie?


Jedną noc.

  • I potem zostali państwo… Jak przebiegała selekcja?


Właśnie. Selekcja polegała na tym, że się przechodziło mniej więcej trójkami, w każdym razie myśmy szli w trójce, rodzice i ja, szliśmy takim szlakiem, gdzie… jak by to powiedzieć… Nie mam w oczach tych, którzy selekcjonowali. Wszystko, cały nasz, i matki, i mój, wysiłek był w tym, żeby tak podtrzymywać ojca, żeby to robiło wrażenie, że rzeczywiście jest na zupełnie ostatnich nogach, co zresztą było bardzo bliskie prawdy, ale w każdym razie nie w sposób jakiś do końca aż taki, jak to się odbywało. No i po prostu myśmy przyszli w trójkę. To było kolejna szóstka.


Najśmieszniejsze było to, że kiedy ostatni raz rozmawiałam z moim bratem, który niby wielokrotnie się dowiadywał i od matki, i ode mnie, jak to wszystko wyglądało w czasie tego naszego wyjazdu, mówił: „Popatrz…”. Powiedział coś tak zabawnego… Jak może ktoś tak bliski nam, kto aż tak nie rozumiał, jak to było. Mówi: „Słuchaj, to gdybym ja z wami pojechał i był potem tam na końcu w Schwarzwaldzie, to stamtąd już było bardzo blisko do wyzwolenia przez aliantów i stamtąd można było wyjechać na przykład do Kanady, gdzie można było uniknąć całego tego koszmaru później”. Ja mówię: „Wacku, ty byś nigdy w życiu do Schwarzwaldu nie dojechał. Taki jak ty byłby zabrany przy pierwszej selekcji, a tych selekcji było mnóstwo, na każdym etapie, każdej nocy, każdego wyjścia była kolejna selekcja. Mężczyzna, jeszcze młody chłopak. Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz? Oczywiście, że byś był u bauera w najlepszym razie”.
Tak że myśmy w trójkę przeszli tę pierwszą selekcję i zostaliśmy zapakowani do wagonu, gdzie zgodnie z tym, co powiedziała osoba z RGO, która już natychmiast skontaktowała się z mamą jeszcze tego wieczoru pierwszego, że jeżeli nas wsadzą do wagonu, w którym będą wszyscy, to znaczy starcy, małe dzieci, chorzy i tak dalej, to znaczy że nas wywiozą kawałek i wypuszczą. Taka była informacja z tego RGO. „A już w ciągu dnia to my się będziemy starali o to…” Ale myśmy już nie mieli tego dnia. Wczesnym rankiem zostaliśmy od razu doprowadzeni do tego bydlęcego wagonu. No i tam dosyć było gęsto, ale nie tragicznie gęsto. W każdym razie można było ze zgiętymi nogami siedzieć. To jest już dużo, bardzo dużo. No i wtedy żeśmy jechali i zostawili nam otwarte drzwi. Wzdłuż trasy stali ludzie i rzucali w te drzwi, a to butelkę mleka, a to jabłko. I co, jak uważacie, co zrobili młodzi ludzie z wagonu? Bo jeszcze mimo wszystko, mimo tej selekcji było trochę takich. Stanęli przy drzwiach i wyłapywali. Myślicie, że to mleko doszło do tych malutkich, chorych dzieci albo do staruchów, którzy… Nie. Nie było po prostu żadnego dzielenia się. W drzwiach stali radośnie uśmiechnięci, względnie w dobrej formie fizycznej ludzie, którzy jedli sobie te jabłka, całkiem dobre, bo to był sierpień. No i te butelki mleka. Zwłaszcza to mleko to było świństwo. Ja nie mówię o mnie. Wiecie, jedenastolatka to jak na te [okoliczności] to było wspaniałe [zdrowie], to w ogóle… ja byłam w dobrej formie, byłam w lepszej formie od obojga rodziców.
No i [jedziemy] do tej Łodzi. Przed Łodzią ojciec i mama porozumieli się, jak już było widać, że to jednak do Łodzi, a w każdym razie wygląda na to, że do Łodzi, a oni byli przecież dobrze zorientowani, przecież się jeździło, oni jeździli często, więc sądzili, że to jednak może być ten [obóz]. Ja o obozie żadnym nie wiedziałam. I mówią mi: „Słuchaj, trzeba jednak chyba skakać i trzeba uciekać”. A ja powiedziałam wtedy: „Ja? Nie. Ja się stąd nie ruszę”. Wiecie, to była kolejna szóstka. To znaczy ja nie wiem, ja nie umiem tego powiedzieć. Miałam absolutną pewność, przecież nie wiedziałam, przed czym się bronię, nie miałam pojęcia. Tym niemniej powód tego był oczywisty, po prostu ja się ledwo mogłam ruszyć, ponieważ tak bardzo chciało mi się oddać mocz. Wobec tego o skakaniu i biegnięciu to… Bo trzeba było, tam było akurat takie kartoflisko i trzeba było przebiec ten kawałek, i tam był las. No i chodziło o to, że dla mnie w tych warunkach to nie było możliwe. No i jednym słowem żeśmy… Tak myślę, chyba jedną rzecz pominęłam. Mianowicie rzeczywiście w którymś momencie, ale już nie wiem którym, pociąg został zatrzymany i była zupa. Do tej zupy był olbrzymi, szalony ogon, ale to zupełnie nieprawdopodobnie wielki. I wtedy do nas, którzy byliśmy gdzieś tam w dalekiej końcówce tego ogona, podeszła osoba, która z nami mieszkała w tym domu w Alejach i powiedziała: „A ja już zjadłam dwie zupy”. I to był… Znaczy ja nie wiem, może robię źle, to się nie nadaje, bo to nie jest patriotyczne. Ja wtedy przez cały ten czas uczyłam się tego, nie że ludzie są dobrzy i sobie pomagają, tylko że ludzie są podli i myślą o sobie. W większości ogromnej przypadków taka była nauka, którą w tej drodze całej i potem miałam. Tak jak teraz. […] W każdym bądź razie ja się wtedy uczyłam przeważnie tego, że ludzie się nie sprawdzają, a wśród tych, którzy się nie sprawdzają, szczególnie nie sprawdza się inteligencja. Wtedy wyrobił się we mnie taki antyinteligencki pogląd, ponieważ widziałam, jak kosztem tych na przykład, co nie znali niemieckiego, jak to wygląda w praktyce. [Widziałam], jak pani doktor filozofii, autentycznie doktor filozofii, na jednym z późniejszych przystanków naszej drogi oddawała mocz z balkonu po prostu na ulicę, na ludzi. Dlaczego by nie? Prościej niż jakoś tam inaczej to załatwiać. Znaczy jest trudno to wytłumaczyć, ale naprawdę tak było. W każdym razie tam się cały czas uczyłam, kto pomagał, a kto garnął do siebie. To było nieustannie jakieś takie szalenie ważne kryterium.
No i teraz już wracam do tego pierwszego postoju w nocy. Jeszcze muszę powiedzieć o Kaliszu. Jeszcze w ogóle nie skończyłam tego, że część osób uciekała przez kartofliska, no i pociąg natychmiast stanął, Niemcy zaczęli strzelać do tych, którzy uciekali. W każdym bądź razie do naszego wagonu została wepchnięta osoba postrzelona i raniona, i drzwi zostały już zamknięte. Więc właściwie szansy na to, żeby uciec, wtedy nie było. W każdym razie nasz transport był dostatecznie nieatrakcyjny dla kogoś, kto chciał nas zagospodarować. Do tego stopnia nieatrakcyjny, że trwało dwa tygodnie, zanim żeśmy dojechali gdzieś, gdzie wreszcie zostaliśmy na kilka miesięcy, czyli do tego Schwarzwaldu. No i już nie do Łodzi, ale zaczęliśmy jechać dalej na zachód i w pewnym momencie rodzice rozpoznali miejsce, mówią: „O, to są światła Kalisza”, to znaczy że już wyjeżdżamy z Polski. I te światła Kalisza to ja pamiętam, bo już chyba nam otworzyli, nie wiem, chyba nam otworzyli po jakimś czasie te drzwi. W każdym razie w tej ciemności pamiętam, że były jakieś takie błyski, mimo zaciemnienia jednak były. Jednak miasto, to było widać. I jedziemy do Niemiec. No i to jest taki koniec pewnej całości. Nie wiem, czy chce pan dalej.

  • Tak, tak. Chciałbym jeszcze tylko zapytać, co się z państwem działo w ciągu tych dwóch tygodni wędrówki kolejowej.


No, ja muszę to powiedzieć, bo to jest dla mnie strasznie ważna rzecz. Mianowicie to ja byłam opiekunką mojej mamy, a nie moja mama opiekunką mnie. To znaczy wtedy się nauczyłam tego, że mogę jej pomóc, żeby spała na moim ramieniu, a ja nie drgnę przez wiele, wiele godzin, chociaż mi to uniemożliwiało zaśnięcie samej. Znaczy to będzie głupio brzmiało, ale ja wtedy przestałam być dzieckiem. Znacznie bardziej wtedy niż wtedy, kiedy brałam udział w pomocy dla tych przychodzących z rannymi. Znacznie bardziej, bo tamto no to, mój Boże, to była taka zewnętrzna czysto rzecz, a tutaj zobaczyłam, że mama jest bardzo, ale to bardzo już biedna. Ojciec się trzymał, mimo tego że był słabszy oczywiście. Mama ze sobą zabrała trochę kostek cukru, no i te kostki cukru nas trochę ratowały, a poza tym, jak by to powiedzieć, co było…
Zatrzymywaliśmy się tu i ówdzie, czasem na krócej, czasem na dłużej, i w jednym miejscu zrobili nam możliwość wejścia pod prysznice. W pewnym momencie woda ustała i oczywiście skojarzenia były takie, co przyjdzie po wodzie. Ale nie dla mnie, bo ja miałam jedenaście lat i byłam głupia. Jak [to] strasznie pomaga, jak człowiek jest głupi i nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa i ze złych możliwości, które się dzieją. To jest wielka rzecz. W każdym bądź razie to pamiętam bardzo dobrze. Przyszła potem woda, wróciła i dokończyliśmy mycie, nic się nie stało. A umyć się, to była wielka sprawa, ogromna sprawa. No, gdzieś tam nas wzięli do odwszawiania, ale nie mieliśmy [wszy], ja nie pamiętam wszy. W każdym razie ubrania wzięli. Było bardzo różnie. Były ogromne kolejki po kawę, oczywiście taką nieprawdziwą, tylko taki erzac, [kolejki] po jakieś jedzenie, po troszkę zupy. Wtedy już mogłam jeść, bo na początku nie mogłam, właśnie całkowicie nie mogłam jeść. W każdym razie ciągle było coś, ciągle trzeba było trzymać rękę na pulsie, co się dzieje, gdzie co można ewentualnie dostać. Oczywiście najważniejsze było, czego nikt z nas nie miał, kubek. Kubek, kubki, kubki… Gdyby teraz mi przyszło coś, co będzie, to trzeba pamiętać o kubkach i to blaszanych.
No i w każdym razie pamiętam Strasburg bardzo dobrze, bo myśmy jechali nie prostą drogą do tego Schwarzwaldu, tylko wszędzie ten właściciel, kierownik tego pociągu próbował znaleźć miejsce, gdzie może się nas pozbyć, a problem polegał na tym, że myśmy byli nazywani w propagandzie niemieckiej freiwillige Flüchtlinge. Słyszeliście już to, panowie? Freiwillige – dobrowolni, Flüchtlinge – uciekinierzy. Mianowicie oni chcieli przedstawiać niektóre transporty jako takie, które się składają z ludzi, którzy dobrowolnie uciekają do Niemiec. No i wobec tego nie chcieli nas likwidować. Zresztą nie sądzę, żeby ludzie w rodzaju kierownik pociągu, chcieli dokonywać takich rzeczy. To nie jest Gestapo, to nie jest SS. To jest co innego, to są inni ludzie. Są inni, co ja poradzę. Dlatego mnie tak strasznie denerwuje, kiedy teraz jest taka straszna nagonka na Niemców, którzy skarżą się, że byli w zły sposób wyrzucani z Polski. Bo było tego dużo. Znaczy i to, i to, było wszystko. I było wszystko w takiej mieszaninie, że trudno sobie to nawet wyobrazić. I teraz na przykład koleżanka, do której pana kieruję, moja rówieśniczka, ona przeżyła Powstanie zupełnie inaczej niż ja. Tak że tu nawet nie wiek grał rolę, tylko łut szczęścia i na kogo się i jak trafiło. Co myśmy robili? No mówię, wszystko żeśmy robili, co tylko można było. Co się dawało robić.
Aha, no teraz ten Strasburg, bo to było jeszcze bardzo takie istotne. Mianowicie Strasburg to jest jednak Alzacja. Mam nadzieję, że Alzacja, a nie Lotaryngia, w każdym razie tak mi się wydaje. I to są już ludzie, którzy z tymi bezeceństwami hitleryzmu nie mieli w gruncie rzeczy do czynienia, w każdym razie prawie nikt z nich. Co się dzieje? Nas prowadzą do więzienia na noc, na nocleg do więzienia, które jest za Strasburgiem, bardzo daleko od stacji. Idziemy, idziemy, idziemy, idziemy. Jest upał, jesteśmy wszyscy strasznie zmęczeni. Dzieci jest mało. Ja jestem raczej jedna z najmłodszych, które idą. I co się dzieje? Zaczynam dostawać prezenty od dzieci, mieszkańców Strasburga, którzy dzielą się swoimi a to cukierkami, a to jakimś kawałkiem czegoś słodkiego. Mnóstwo takich rzeczy. Ciągle ktoś doskakuje i coś dostaje. To jakby przez kontrast z tym… Tak było, po prostu tak było. Dochodzimy do tego Strasburga. Tam jest znowu jeszcze kolejna selekcja, już taka bardzo, bardzo głęboka, to znaczy już wszyscy, którzy się jeszcze do czegokolwiek nadają… No i teraz to już muszą się nas pozbyć, no bo już tak dalej jeździć nie można w kółko. W tym momencie dowiadujemy się, że prawdopodobnie będziemy w Vöhrenbach. Vöhrenbach to jest takie małe miasto, miasteczko właściwie, w którym jest fabryka amunicji. Racjonalni Niemcy doszli do wniosku, że jednak nawet tacy ludzie jak moi rodzice mogą kalibrować amunicję w fabryce amunicji.
Jedziemy do fabryki amunicji w Vöhrenbach. No i tam znowu jest moment supremacji inteligencji znającej język nad tymi, którzy tych cech nie mają. Mianowicie dostajemy do zamieszkania takie baraki. Musicie panowie mieć troszeczkę wyobraźni. Mianowicie tak, Vöhrenbach to jest podgórskie miasteczko. Schwarzwald to są jednak góry, nieduże, ale jednak. No i pada deszcz, bardzo duży deszcz. I nagle mały nie strumień, bo to jest więcej niż strumień, ale pierwszy dopływ pierwszego dopływu Dunaju, jesteśmy bardzo blisko Donaueschingen, czyli na samym początku. Donaueschingen leży nad pierwszym dopływem już bezpośrednio Dunaju. My jesteśmy nad małym dopływem. No nie wiem, czy to akurat tego pierwszego dopływu Dunaju, ale w każdym razie jest to mała, wydawałoby się, mała rzeczka. Nagle ta rzeczka na skutek tych deszczy i obsuwania się jeszcze jakichś resztek ( nie wiem, nie chcę fantazjować) robi się olbrzymią, zalewającą, robi się powódź na całym terenie. Zalewa się szosa, zalana szosa, a rzeczka płynie sobie tak, tu z góry, o tak i tak. I zaraz za tym skrętem, gdzie zresztą zaraz blisko jest ciągle szosa, prowadzi do tej fabryki amunicji, ale to nieważne. Jest mały wodospadzik. No i teraz coś trzeba zrobić, to znaczy jeżeli nas zniesie… A baraki są na palach wbitych w łąkę poniżej szosy. Zaraz będzie puenta, rzeczywiście szalenie zaskakująca. Są dwa baraczki, w którym jest po mniej więcej trzydzieści osób – wszystko ludzie, którzy nie mieli przebicia inteligencji – i jeden barak ustawiony głębiej, pod innym kątem, w którym są trzy pokoiki. No to łatwo się domyślić. Człowiek, który samorzutnie stara się o to, żeby być uznawanym przez tego, kto ten nasz pociąg… [który] w tym naszym pociągu jest odpowiedzialny za tych, którzy są więzieni, doprowadza do tego, że te trzy pokoiki dostaje inteligencja. Muszę powiedzieć z dużym wstydem, ale tak było, że najmniejszy z tych pokoi, taki właściwie dwuosobowy, taka ciupka zupełna, zostaje dane nam, to znaczy moim rodzicom i mnie. Jest jeszcze jeden sześcioosobowy i drugi coś koło tego. A bardzo ciężko chory na gruźlicę ojciec trzyletniej Elki jest w tym…

  • Baraku na trzydzieści osób.


Baraku na trzydzieści osób. No, jedenastolatka jest bardzo, ale to bardzo zdegustowana w tym momencie. To już jest nie tak. Do tego maleńkiego pokoju powinien pójść ten gruźlik z trzyletnią Elką. No, wiecie, jak to jest. Nie mam nic do gadania. Nie mam nic do gadania, w każdym bądź razie tak jest. No i teraz tak, co się dzieje w czasie powodzi. W czasie powodzi ojciec dochodzi do wniosku, że jeżeli czegoś nie zrobimy, to tu lada chwila ten barak, przynajmniej ten nasz, na który idzie pierwsze to uderzenie, po prostu popłynie. Jak popłynie, to na tym wodospadzie i będzie koniec zabawy zaraz za zakrętem. Wobec tego co robi mój ojciec? Podchodzi do okna i zaczyna sygnalizować s.o.s., zapala światło, co oczywiście jest verboten tak, jak tylko można. Uważa, że nie ma na co czekać, po prostu. I co się dzieje w następstwie tego? Wyobraźcie sobie, na tle jeszcze tego bałaganu, który tutaj się ciągle dokoła nas dzieje, organizacyjnego bałaganu we wszystkich dziedzinach, to moi drodzy, nagle okazuje się, że Niemcy nawet wtedy, kiedy wszystkie siły poszły na front, to zachowali działające oddziały przeciwpożarowe. One dysponują pewnym sprzętem i w tę wodę, która jest, nie taką bardzo głęboką, bo w końcu pod tym jest ta łąka, prawda, wjeżdżają ciężkie ciężarówy, które podjeżdżają do tych naszych baraczków i po kolei wynoszą nas, osobę po osobie na szosę, która jest prawie zalana, ale zalana trochę tylko. No i wynoszą nas w objęciach. Czterdziesty czwarty rok się kończy, jest lada moment koniec wojny. Niemcy, a zwłaszcza Alzatczycy, sobie zdają sprawę z tego, co się dzieje. W każdym bądź razie nie wygląda na to, żeby chcieli nam specjalnie szkodzić. Aha, w baraczku jest już tyle wody. W baraczku, a nie no, co o niej mówić, co się dzieje u ściany baraczku, bo to jest ogromne. W każdym bądź razie mama bierze mnie za rękę i idziemy do jednego z domów mieszkańców, tam zostajemy zaproszeni do środka, dostajemy suche ubranie i miejsce do przespania. Wiecie, za dużo jest kontrastów, za dużo kontrastów na jedenaście lat.
Aha, w międzyczasie ja dostaję dwie paczki. Dostaję dwie paczki wysłane z terenu Warthegau. Bo z Generalnej Guberni, chociaż nawet jest znany nasz adres, paczki wysłać nie można. No to wobec tego co jest w tych paczkach? Są po kolei dwa buty, ciepłe buty. Przecież już jest zimno, bardzo zimno, a ja jestem ciągle tylko w sandałkach, w których wyszłam z Warszawy. Prawda, że człowiek się hartuje, ale wszystko ma swoje granice. I te buty, w momencie kiedy dostałam pierwsze, to chodzę w tym jednym bucie. Zawsze dobrze, jak jest chociaż w jedną nogę ciepło, więc chodzę w ten sposób. Co robią dzieci niemieckie? Latają za mną jak opętane, wołając: „Ela! Ela!” i pokazując na te moje buty. Ale tyle. Owszem, jeden taki mniej czy więcej hitlerowiec w pewnym momencie doskoczył do mnie i uderzył mnie w twarz. I co wtedy zrobił, jak to zrobił? Zaczął uciekać, a ojciec mój i ja zaczęliśmy go gonić. Nie wiem, czy wy rozumiecie te… No powiedzmy, szesnastolatek, bo musiał mieć najwyżej szesnaście lat, bo inaczej byłby już w wojsku. W każdym razie on ucieka przed nami. No, nie dogoniliśmy go oczywiście, nie dało się. W każdym razie nie ma żadnego prześladowania ze strony miejscowych. Nie ma.
Na miejscu są jeńcy francuscy. Jeńcy francuscy mają cudowną opiekę swojego Białego Krzyża, ale to po prostu taką opiekę, że nie można sobie tego w ogóle wyobrazić, z mnóstwem czekolady i takich rzeczy. No tak, ale i mama, i ja, mówimy dobrze po francusku. Jesteśmy pierwszymi pupilami jeńców francuskich. Dostaję czekoladę. No, dzielę się z rodzicami, ale nie dzielę się z innymi dziećmi.
Aha, no w ogóle z tą moją samodzielnością tam, odpowiedzialnością… Jestem najstarszym dzieckiem na całą czeredę. Teoretycznie praca obowiązuje od dziesięciu lat, ja mam jedenaście, ale przecież nikt tego nie wie, no bo nie ma żadnych dokumentów. Skoro nie ma dokumentów, ja mówię, że mam dziewięć. No, wyglądam na dziewięć, jestem mała, wobec tego nie pracuję. Co się dzieje? Dzieci zostają same na całe dnie, wobec tego wszyscy rodzice wszystkie rzeczy do załatwienia zostawiają mnie do zrobienia, bo ktoś ma list do odebrania, ktoś ma… I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Poza tym w lesie są grzyby. Trzeba zabrać dzieci do lasu i pozbierać grzyby. Notabene są rydze. Niemcy uważają rydze za trujące. My akurat się na grzybach jeszcze z Polski znamy. Wiem, że rydze są pyszne. Nie ma oczywiście jak ich przyrządzić i nie ma soli. Wobec tego pamiętam mój pierwszy występ po niemiecku, którego się tam jednak nie nauczyłam, tylko trochę usłuchałam. Idę do znajomego domu, żeby poprosić o ein bisschen Salz i dostaję tę sól. Sól jest cenna. W baraku jest – to już później – jest taki piecyk. Na wierzchu piecyka można położyć rydze i posolić. Jest to cudowne jedzenie. My zbieramy to jedzenie. Wracam z cała czeredą tych dzieciaków, z tymi rydzami naszymi, a po drodze jesteśmy nieustannie ostrzeganie. Nicht, nicht… że to trujące, prawda. Już nie pamiętam, jak jest „trujący”. W każdym razie ostrzegają nas, żebyśmy czasem nie jedli tych rydzów. Takie mam wspomnienia. Jednocześnie wracają rodzice i zaczynają się awantury. „A moja Bożenka to zabrudziła coś tam. A czemuś ty nie dopilnowała, żeby Bożenka coś tam…” I tak dalej. Znaczy mnóstwo pretensji, ale to mnóstwo pretensji. W końcu nie jest to proste. Wtedy nauczyłam się opowiadać, opowiadać historie. Przydało się, że miałam całą szóstą klasę ukończoną, w każdym razie można było coś opowiadać. W każdym razie tam jestem odpowiedzialna za dziesięcioro dzieciaków wobec rodziców. No i to tyle chyba, jeżeli chodzi o Vöhrenbach.

  • Długo tam państwo przebywali?


No właśnie, i to jest kolejna szóstka. Jednym z sąsiadów moich rodziców był pan Paschke. Był to po prostu Niemiec, z tym że już tak wrośnięty, jak tylko można, w Polskę, w sąsiedztwo, w bardzo dobrych stosunkach z moimi rodzicami. Dowiaduję się, już nie wiedziałam jak, bo listy od nas można wysyłać, tylko słabo dochodzą, no ale powiedzmy, jednak rodzice byli na tyle znani, że… […] W każdym razie jest taka sytuacja, że pan Paschke jest ciągle na swoim gospodarstwie i przyjeżdżał zresztą do ojca, póki ojciec był niewysiedlony, żeby się pytać, czy on ma podpisać folkslistę, bo jemu grożą, że rodzina, i tak dalej, i tak dalej. Ojciec mu powiedział: „No przecież ty jesteś, de facto, Niemcem, więc trudno, żebyś się nie podpisał. A po co twoja rodzina ma cierpieć w tych warunkach? To przecież nie ma żadnego sensu”. W każdym razie tak mu powiedział. I kiedy się Paschke dowiedział, że my jesteśmy w czymś w rodzaju obozu pracy, to znaczy jako robotnicy w tej fabryce amunicji, to przekupił odpowiednie władze, żeby do jego majątku mogli przyjechać tacy i tacy, z takiego i takiego miejsca, bo jemu bardzo potrzeba do prac rolnych. I wyobraźcie sobie, tu nad nami już co chwila latają samoloty alianckie, już, już, już ma być uwolnienie przez aliantów, a my mamy jechać. Nagle dostajemy przymusowy wyjazd, dostajemy do przyszycia te literki „P” (mam zresztą jeszcze tę literę „P” gdzieś, zachowała mi się jedna). No i musimy jechać przez całe Niemcy ze Schwarzwaldu pod Wieluń. Nie wiem, czy sobie to w ogóle możecie wyobrazić. I nie ma w ogóle żadnej możliwości odmówienia. Co to znaczy odmówienie? Przecież tu nie chodzi o jakiś przywilej. W końcu grudnia jedziemy sami, bez opieki, no bo nie ma komu nas powierzyć, no bo jak, w jaki sposób… Wyczuwam jakąś niechęć do sposobu, w jaki ja to wszystko naświetlam.

  • Nie, nie, proszę mówić.


Jest coś takiego. Ale widzicie, mnie się wydaje, że strasznie ważną rzeczą jest, żeby właśnie naświetlać od bardzo wielu stron. To, że ja miałam szczęście, kilka szóstek, to jest osobny rozdział, ale osobnym rozdziałem jest to, że to też bywało. O, [przypomniałam sobie] jeszcze jedną rzecz, zanim wyjeżdżamy. Kończy się Powstanie i co robią Niemcy w małym Vöhrenbach? Robią wielką imprezę obchodzenia wielkiego zwycięstwa niemieckiego nad Powstaniem w Warszawie. Warszawa zostaje przez Niemców zdobyta. Wyobrażacie to sobie? Jest muzyka, jest coś tam, już nie wiem. W każdym razie oni tak bardzo potrzebowali… uważali za tak głupich swoich ludzi, że nawet coś takiego przełkną. No i przełykali. W każdym razie oni obchodzili rocznicę, [właściwie] nie rocznicę, tylko zwycięstwo nad Powstaniem Warszawskim. My oczywiście nic nie wiemy, co z moimi braćmi, nic z tego nie wiadomo. Nie pisze się przecież też, no bo jak.
I teraz zaczynamy jechać. Ten powrót to mam już tak, jak by to powiedzieć… w takiej mgle. Bardzo mało z niego pamiętam. Wiem, że kiedyś zatrzymał się pociąg i trzeba było uciekać w kartofle, tak jak w kartofle się uciekało na samym początku wojny. No, byłam w takim nalocie wtulona w kartoflisko. Przez lata miałam koszmar senny, widok tego nadciągającego takiego półkola samolotów. Na tym się kończyło, ale to był dostateczny koszmar przez lata. W każdym razie tutaj też znowu musimy uciekać od pociągu, bo pociąg będzie ostrzelany. Ale nie został ostrzelany, pojechał dalej. W każdym razie potem wysadzili nas w Augsburgu. Ja widziałam potem Warszawę, czterdziesty ósmy. Warszawa czterdziesty ósmy to było cudo, niezrujnowane, w porównaniu z tym, jak wyglądał Augsburg w czterdziestym piątym. Tam rzeczywiście wszystko było zrujnowane. Znaczy te naloty na Niemcy były olbrzymie i bardzo, bardzo dopiekliwe, bardzo. No, jedziemy notabene przez Berlin. W Berlinie jest alarm, wszyscy do schronów. Oczywiście nie jest specjalnie [dobrze] z literą „P” ładować się z tłumem berlińczyków do schronu, ale nie ma żadnej innej rady. Mamy jakieś porcje do jedzenia, coś nam wydali, ponieważ jak jedziemy z odpowiednim rozkazem, to znaczy że coś nam przysługuje. I nagle wyjeżdżamy i do tego pociągu, do którego się przesiadamy, to jest już na terenie Wieluńskiego, wchodzą ludzie, którzy mówią po polsku. Boże, to wrażenie jest… po prostu absolutnie piorunujące, coś tak cudownego. Jednym słowem, dojeżdżamy do tego majątku. Tam oczywiście jesteśmy gośćmi Paschkego, a nie żadnymi tam pracownikami, z tym że Paschke mówi, że tu lada moment wkroczą Rosjanie, to jest już kwestia tylko momentu, kiedy oni się ruszą spod Warszawy.

  • To była zima wtedy, tak?


No tak.

  • To już był początek czterdziestego piątego roku czy…


To jeszcze święta. Jestem jeszcze u Paschkego, wyjeżdżamy… Ja nie pamiętam, chyba wyruszyła pierwszego ofensywa spod Warszawy. Nie przysięgnę, ale tak mi się wydaje. No, szła w szaleńczym tempie. Radomsko nie jest daleko. Zeszło się to wszystko dla nas pod Radomskiem. I popatrzcie, tak jak zaczęło się od tego, że nasi sąsiedzi sprawili nam na początku wojny to kotłowanie z frontów (tu Sowieci wchodzą, tu Niemcy wchodzą, ściskają, zaciskają to), tak teraz dzieje się coś jakby odwrotnego. Niemcy są w ucieczce szalonej. Nam się udaje wynająć bryczuszkę. Jedziemy tą bryczuszką (rzeczy nie mamy, więc o co chodzi) i po obu stronach szosy, ale głównie po stronie północnej, uciekający Niemcy – w rozsypce, całkowitej rozsypce uciekający, bez sprzętów. I tak to trwa, Niemcy myślą tylko o tym, żeby szybko stąd [uciec], nikt nas nie zaczepia. Zresztą nie idą szosą, boją się pewnie ostrzelania. Armaty słychać było już poprzedniego dnia. Blisko, ale nie myśleliśmy, że już tak blisko. Wyjeżdżamy rano, jest popołudnie, jest zimno, dojeżdżamy prawie do Radomska.



W każdym razie jest tak, że nagle robi się cisza, pusto. Jedziemy, słychać tylko kopyta tego konia, tej bryczuszki. I stoi czołg. I tutaj ojciec, który przypuszcza, że to jest jeszcze czołg niemiecki, woła do tego stojącego obok czołgu, tego olbrzyma, coś do niego mówi po niemiecku. Na co gwałtownie odwraca się ten kierujący bryczuszką i mówi: „To ruski”. Ojciec natychmiast przechodzi na rosyjski i mówi, że my tu właśnie wracamy do domu. Całkowicie nieczuły na cokolwiek, zmarznięty ten czołgista macha ręką, żeby jechać, to jedziemy. Ale gdzie? Nikt nas nie oczekuje w Radomsku. Ojciec puka do jakichś znajomych, okazuje się, że są. [Znajomi] jeszcze ze starych czasów, przecież to jest tuż koło naszej dawnej Woli. No, oczywiście wielka radość. Jedzenia nie ma. Co się wtedy dzieje? To jest coś, czego ja nie do końca rozumiem. Mianowicie jest jakiś tam łomocik mniejszy czy większy i wtarabania się grupa ruskich. I ta grupa ruskich wyciąga zapasy, wyciąga jakieś puszki z mielonką, coś tam, już trudno mi powiedzieć, co. W każdym bądź razie nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat tam szukają kwatery. No rozumiem, że szukają kwatery, ale dziwne to jest troszeczkę. W każdym razie urządzają nam kolację ci przybysze, ci ruscy. Na tym się w tym momencie kończy. Nas nikt o nic nie pyta, ani niczego od nas nie chce.
No, zaczyna się wtedy głód. Wtedy zaczyna się dla mnie okres głosu. Mianowicie w Radomsku nie ma jedzenia. Tam już nie możemy zostać, gdzie jesteśmy, nie wiadomo gdzie, skąd w ogóle wziąć cokolwiek do jedzenia. W mieście są trupy powieszonych ludzi. Idziemy gdzieś szukać jedzenia u kogoś. Ja nie chcę iść tamtędy, bo wiem, że tam są te trupy. Mama mówi: „Wiesz, musisz się już przyzwyczaić wreszcie do tego, że to wojna i to są trupy”. Tak że to jest trzeci rodzaj trupów, który poznaję. Idziemy do ludzi, którzy mają troszkę kartofli i dzielą się tymi kartoflami. I to jest po jednym małym kartoflu na osobę. Słuchajcie, nie wiem, czy sobie wyobrażacie, że ja nigdy w życiu nie jadłam czegoś tak dobrego jak te kartofle. No, w Radomsku nie ma jedzenia, gdzieś się trzeba wyprowadzić. Jedziemy pod Radomsko, do ludzi, którzy przez cały czas byli po tej stronie i jakoś mieli trochę jeszcze zapasów, i tam nas przyjmują. No i tam się odbywają dziwne rzeczy. Mianowicie jak już dojeżdżamy tam, to dostaję kolejną osobę do opieki, znowu trzyletnią, widocznie do tych trzylatków miałam szczęście. Mianowicie okazuje się, że to jest trzyletnia dziewczynka, której ojca jeden z ruskich zabił po drodze. Tak sobie zabił, bo akurat mu się przyśniło, żeby zabić, a to jest przecież rdzenna Polska, więc wiecie, nie można mówić, że to już jest na zasadzie mszczenia się na wrogu. W każdym razie tę trzylatkę też przyjmują, przy czym jedzenia jest mało, bardzo mało, wobec tego ludzie są podzieleni na trzy grupy, na mężczyzn, na kobiety i na dzieci. Ja znowu jestem w tej grupie uprzywilejowanej, czyli dzieci. Pamiętam, że chowam po kieszeniach troszkę jedzenia, żeby donieść mamie. Bo ojca bardzo go lubiąca z dawnych czasów właścicielka tego majątku jakoś tam dokarmiała, natomiast mama była całkowicie bez jedzenia.

No i tak, wtedy był ten głód. No i w pewnym momencie leżymy na takiej wielkiej sali, gdzie stoi kilkanaście łóżek, i przychodzi pijany Rosjanin, komendant tego, co jest. To już jest ta druga fala, która idzie za pierwszymi, za frontowymi. Czyli to już są bardziej ci od wiadomo czego i absolutnie bezkarni. No i na sąsiednim łóżku ja leżę z mamą, ale ja jak mówię, jestem nieatrakcyjna seksualnie na szczęście. Natomiast na tym drugim łóżku leży matka z szesnastolatką, która ma z wrażenia chyba czerwone policzki i wygląda jak śliczne jabłuszko. I ten Rusek do niej: „Ty mat to – coś tam – a ja z twoją doćką tu się położę”. No to mój ojciec sobie przypomina wszystkie rosyjskie piosenki z czasów, kiedy jeździł i próbował zdawać maturę w rosyjskich tych… i odciąga go, śpiewa, mówi: „Ty się ze mną napij”. Ojcu nie wolno pić w tym stanie jego żołądka. No, w każdym bądź razie piją razem i tak jest jakoś, że oni, znaczy ten Rosjanin, daje się odciągnąć od tej szesnastolatki. Ale potem się orientuje, że ojciec utrudnia to, o co chodzi, wobec tego zaczyna tłumaczyć, że on go wyprowadzi i go ustrzeli. No i tak w kółko. Ja pamiętam, że jestem już tak tym wszystkim kompletnie otumaniona, że to nie jest tak, że się boję o ojca. Uważam jakby w tym momencie, że zabijanie ludzi, które nas dotąd omijało, jest czymś prawie normalnym w tym okresie. Owszem, bardzo się boję o ojca, ale nie uważam, żeby to było czymś wykraczającym poza to, co się teraz tutaj koło nas może dziać. Oczywiście już wtedy trochę więcej rozumiałam, bo tam, gdzieśmy byli w Vöhrenbach była dziewczyna trzynastoletnia w ciąży. Ona zresztą z nikim nie rozmawiała, już tym bardziej ze mną, ale widziałam, co się z nią działo. Jeszcze musiała pracować w tej fabryce oczywiście. Miała trzynaście lat. W każdym razie działy się rzeczy niesamowite. Jak ojciec to zrobił, nie wiem, ale wtedy śpiewanie w tym czasie tych ruskich przyśpiewek różnych i opowiadanie dowcipów, kawałów i tego wszystkiego… W każdym razie dziewczynie się nic nie stało, ojcu też się nic nie stało.


No i wtedy dochodzimy do wniosku, że naprawdę najwyższy czas, żebyśmy jakoś stąd wyjechali. Już tak dokładnie nie pamiętam chronologicznie, co gdzie potem było. W każdym razie nagle dochodzi do sytuacji, która jest właśnie opisana w tym eple.info. W [witrynie internetowej] eple.info jest to opisane jako „Moja Opowieść Wigilijna”. Wprawdzie to nie było w Wigilię, ale to było tak jak opowieść wigilijna dla mnie. Możecie potem sobie ewentualnie przeczytać, bo to w każdym razie jest coś dosyć niesamowitego. Mianowicie wychodzi rozporządzenie… Aha, bo my jedziemy jeszcze do Woli, jesteśmy jakiś czas w Woli. W Woli też ratujemy dziewczynę, którą goni rusek, która wpada do nas do pokoju u Gorzelanego, u którego się zatrzymaliśmy, i rusek się dobija do drzwi. Ale jakoś się nie dobił. W każdym razie ojciec gdzieś dostaje jakieś możliwości zarobienia czegoś, trzeba z czegoś żyć. Znaczy sytuacja jest strasznie trudna, a my z mamą obie dostajemy szkarlatyny. Przyjmuje nas w Kępnie rodzina, której ojciec, adwokat, znał ojca jeszcze sprzed wojny. Ten adwokat zaproponował, co tam jest zresztą opisane… Znalazł nas czekających na pociąg w Radomsku i pyta się: „Dokąd państwo jadą?”. My mówimy: „Musimy wyjechać, wyjeżdżamy, natomiast musimy być do końca dnia, do końca doby musimy być poza granicą tego powiatu”.

  • Przepraszam, a może pani powiedzieć, dlaczego groziło państwu aresztowanie?


Jako „bezetom”, jako byłym ziemianom.

  • Jak się państwo dowiedzieli, że jest taki rozkaz?


Ktoś mówił, to była znana rzecz. To się rozpowszechniło natychmiast i to była strasznie ważna sprawa, dlatego że dla moich rodziców w ich stanie, w wieku i stanie, to więzienie – nie wyobrażam sobie w ogóle. W każdym bądź razie chodziło o to, żeby jak najszybciej stąd wyjechać. I wtedy dostaliśmy, bo to była już nie szóstka, tylko szóstka do trzeciej, kiedy nagle ten obcy prawie całkiem człowiek napisał kartkę do swojej żony, żeby nas przyjęła w Kępnie, a do Kępna pociąg będzie za niecałą godzinę, a tu już jest inny powiat. I tam w Kępnie nas przyjęli. Tak się zaczęło moje życie już w czterdziestym piątym.

  • Nie mogli państwo wrócić do Woli, gdzie wobec tego zdecydowali się państwo przenieść?


Myśmy się nie mieli jak decydować. Na razie w Kępnie było dobrze. W Kępnie był burmistrz, który wydawał codziennie o dwunastej zupę dla wszystkich, którzy przychodzili. Słuchajcie, to, jak ludzie kpili z tego Kuronia, to musieli być ludzie, którzy nie wiedzieli, jak może ratować zupa, którą wydaje się na rynku miasteczka Kępno. Do Kępna na rynek przyjeżdżały czasami jakieś osoby z okolic Kępna i miały na przykład parę jajek albo coś takiego. Pamiętam, że wtedy próbowałam podbić cenę, co rozbawiło… to znaczy widziałam, że ktoś dostaje jajko. Ja podleciałam, powiedziałam, że dam więcej. No, śmiano się, nie dostałam tego jajka. Potem żeśmy chodziły z mamą po okolicach Kępna, żeby dostać cokolwiek jakiegoś do jedzenia. Nie było też za co. Wtedy pomału ojciec się dowiedział, że są już tworzone Państwowe Nieruchomości Ziemskie, PNZ-y tak zwane, w których ma się realizować ten plan robiony przez Państwo Podziemne dla podnoszenia tych gospodarstw z terenów, które… To już był koniec czterdziestego piątego. Nie wiem, kiedy dokładnie [powstały] PNZ-y, to trzeba zobaczyć w encyklopedii. W każdym razie było tak, że ojciec tam został od razu przyjęty do tej grupy pracowników jako dyrektor okręgu lubuskiego. No, lubuski był szabrowany w sposób nieludzki po prostu, niesamowity. I stamtąd, moi drodzy, ojciec tam dojeżdżał i miał samochód, mógłby przywieźć Bóg wie co. Ale raz się złamał, mianowicie przywiózł taką dużą kołdrę, która się dała nożyczkami podzielić na dwie części i w ten sposób mieliśmy, mama i ja, po kołdrze. W każdym razie był nasz jedyny szaber, ojca jedyny szaber.
W każdym razie zaczęło się jakieś życie aż do czterdziestego ósmego. W czterdziestym ósmym okres NEP-u (znaczy przez analogię mówię oczywiście) miał zostać skończony. Dosyć tego dobrego, dosyć bawienia się z tymi wszystkimi obszarnikami, zwłaszcza byłymi. Wobec tego ludzie PNZ-u zostali prawie wszyscy aresztowani. Ale nie ojciec. Kolejna wielka szóstka. Dlaczego nie ojciec? Dlatego że choroba ojca posunęła się już tak daleko, że był w szpitalu i miał resekcję żołądka, bardzo daleko posuniętą, zapaść po tej resekcji i w każdym razie był w szpitalu, a koledzy uwięzieni, pytani o Pleszczyńskiego, mówią: „O, Pleszczyński, on myśli tylko o swoim zdrowiu. To już nie człowiek, to już jest tylko bardzo chory człowiek w szpitalu”. I potem przez lata ojciec żył pod strachem uwięzienia. Wtedy żeśmy z Poznania pojechali do Warszawy na nic, to znaczy na sytuację, w której nikt z nas nie ma mieszkania. To znaczy mama wtedy ostatecznie doprowadziła do rozwodu i najwyższy czas był. Mieszkała ze swoim drugim mężem w takim wspólnym mieszkaniu, gdzie było kilka rodzin, a mnie przygarnęła koleżanka z Poznania. Brat znalazł miejsce w sanatorium dla gruźlików, półsanatorium dla gruźlików.

  • Gdzie się państwo spotkali z bratem?


A, no dopiero gdzieś… Nie pamiętam. Momentu tego nie pamiętam. W każdym razie jak myśmy już byli w Poznaniu, bo PNZ-y były w Poznaniu i tam przyjechał Wacek. To była wielka rzecz, wielka, Boże dobry. No ale to z Wackiem, a ze Stefanem nie spotkaliśmy się szybko, dopiero jak już byliśmy w Warszawie. A myśmy się u ojca spotykali co tydzień, brat i ja, tego samego dnia. Ja już pracowałam, to znaczy też nie jakimś niebywałym szczęściem… Myślę, że opowiem panom, bo w końcu dlaczego nie mam powiedzieć. Mianowicie mnie obowiązywał przydział prac, no i ponieważ byłam na tej statystyce zdecydowanie najlepsza, bo byłam chyba jedyną, która tam poszła, bo chciała, bo właśnie to mnie zainteresowało. A poza tym tam poszły dzieci, co się nie nadawały na wydział dla najlepszych, czyli taki czysto naukowy, i taki dla tych, którzy chcieli iść, pracować na maszynach liczących, które zaczynały się wtedy i zaczynały istnieć. No więc wobec tego to najlepsze miejsce to był Instytut Ekologii i chodziło o to, że można było wtedy mieć miejsce nie gdzieś na prowincji, gdzie trzeba byłoby mieszkać u chłopa i uczyć w szkółce wiejskiej. Ja nie jestem przeciwko temu, żeby uczyć w szkółce wiejskiej, tylko wiecie, mimo wszystko nie było to coś, do czego rwała się moja dusza. Wtedy moja mama, która stale grała w brydża, spotkała się na tym brydżu z matką pracownika Instytutu Matematycznego, który pracował u profesora Oderfelda, bardzo w tej chwili wenerowanego człowieka (nie tylko w tej chwili, to w ogóle wielki człowiek). I chodziło to, żebym miała szansę, żebym mogła zostać w tym Instytucie Matematycznym, co było dla najlepszych, na litość boską. Ale ja nie byłam znów z najlepszych, ja miałam może świetne stopnie, bo do dobrych stopni to trzeba mieć inteligencję, a nie umiejętności, nie mam żadnej wątpliwości, że tak jest, przynajmniej z własnego doświadczenia. No i skutek był taki, że ten syn partnera mojej mamy zaprotegował mnie do tego zespołu statystycznej kontroli jakości i dzięki temu znalazłam możliwość takiej pracy, która naprawdę była w promieniu moich głębokich zainteresowań. Tak że to była też kolejna szóstka. No i tak.
Potem to już wszystko czekało tylko na to, kiedy się pojawi na świecie mój syn, jako syn Kazimierza Leskiego, o którym panowie coś wiecie, prawda. No właśnie. A naprawdę pojawił się nie dlatego, że mnie się zakochało w Kazimierzu Leskim albo on we mnie, tylko to był moment w pięćdziesiątym szóstym roku, jak skończyłam studia, to był moment, kiedy wracali ludzie z więzień. Jak wracali ludzie z więzień, wróciła też moja ciotka, która siedziała dwa razy po pięć lat, no bo tak, nie wiadomo za co, i to w ciężkich więzieniach. I dla mnie człowiek po przeżyciach Leskiego był wielkim człowiekiem, tylko nie kandydatem na męża, na litość boską. To nie wchodziło w grę. Wtedy doszłam do wniosku… Może nie powinnam tego mówić, to bardzo osobista rzecz, ale doszłam po prostu do wniosku po pewnym czasie, że właściwie jestem po swojej pierwszej miłości, bardzo nieudanej, ale bardzo ważnej dla mnie, [więc] dlaczego właściwie nie mam zrobić tego, na czym jemu tak strasznie zależy, to znaczy być z nim więcej, niż tylko powiernikiem, tak jak byłam powierniczką jego pierwszych opowiadań. Chyba byłam pierwszą osobą, której się zwierzał, poza siostrami no i jeszcze kimś. To tak było. W każdym razie, wiecie, miałam bardzo dużo szczęścia w życiu, bardzo dużo – bardzo dużo szczęścia w życiu i w większości przypadków całkiem niezasłużonego, to znaczy były to jakieś przypadki, nieprawdopodobne przypadki, w których obok działy się rzeczy potworne, a mnie się działo dobrze. No, z tym że potem było bardzo trudno, żeby przetrzymać to wszystko, żeby dać sobie radę.

Warszawa, 5 grudnia 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Elżbieta Pleszczyńska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter