Elżbieta Studzińska „Dzidka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Elżbieta Studzińska, urodziłam się w 1925 roku w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wybuchem wojny w 1939 roku?

Byłam w gimnazjum Haliny Gepnerówny na ulicy Moniuszki. Tam zdałam maturę w 1942 roku, na kompletach. Od 1942 roku koleżanka z klasy wciągnęła mnie do AK, gdzie szefową sanitariatu była jej o dziesięć lat starsza siostra. Było nas sześć dziewczyn, trzy z innej szkoły. Przechodziłyśmy kursy sanitariuszek w Szpitalu Maltańskim, prywatnie. Pracowałyśmy kiedyś parę miesięcy w Szpitalu Maltańskim (w 1943 roku), aż znalazłyśmy się w końcu lipca na Pradze.
Trochę to było dziwne, bo wszyscy z naszej komórki (nas sześć i dwóch lekarzy) byliśmy z Warszawy lewobrzeżnej. Potem razem z chłopcami mieliśmy zdobyć Dworzec Wschodni. Stałyśmy na rogu Brzeskiej i czekałyśmy, kiedy chłopcy… Nie wiemy, co się z nimi stało, czy zginęli wtedy. To nie byli nasi chłopcy, myśmy się w ogóle nie znali, nas tam tylko skierowali. Lekarze byli już mocno starsi, myśmy wszystkie były poniżej dwudziestu lat, tylko nasza szefowa była starsza, ona była farmaceutką. Jeden z lekarzy powiedział: „Nie ma rady, uciekamy prędko”. Uciekłyśmy do szpitala na ulicę Brzeską. To był szpital kolejowy, wtedy malutki, nieduży, tylko frontowy budynek, piętrowy. Formułka: „W imieniu AK zajmujemy szpital”. Myślę, że się ucieszyli, że myśmy przyszły. Aż do zimy pracowałyśmy tam jako salowe i jako pielęgniarki, i sanitariuszki. A naszych dwóch lekarzy było nieocenionych, bo był właściwie tylko jeden chirurg na miejscu, więc to była wielka siła. Zaczęło się Powstanie.

  • To było wszystko przed Powstaniem?

Nie, już było Powstanie, była godzina czwarta.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne, życie rodzinne przed Powstaniem?

Byłam studentką. Uniwersytet Poznański był wtedy w Warszawie, byłam studentką na ekonomii. Moje życie codzienne było [takie], że chodziło się na wykłady, które zresztą przeważnie były u mnie w mieszkaniu na ulicy Jasnej 24. Przychodzili profesorowie, dużo było z Uniwersytetu Poznańskiego, pamiętam, profesor Czekaliński był. Już te nazwiska nie wszystkie pamiętam.

  • A życie rodzinne?

Byłam jedynaczką, mieszkałam z rodzicami.

  • Czym rodzice się zajmowali?

Ojciec był inżynierem rolnikiem. W czasie okupacji prowadził firmę nasienną. Większość handlowała, coś takiego robiła. Przed wojną pracował w Ministerstwie Rolnictwa. Mama była po WSH, ale nie pracowała. Typowe życie, inteligencja pracująca przedwojenna. Rodzina z dawnych czasów była zaangażowania w różne powstania. Pamiętam, że na biureczku miałam pudełko, nie pudełko drewniane i w tym była kula z łańcuchami. Ile razy siadałam do lekcji, jak byłam mała, to zawsze czytałam: „Kula z chleba i muru więziennego ulepiona przez Stanisława Grąbczewskiego w kazamacie modlińskim”. To był dla mnie początek lekcji: siadało się, brałam tę kulę, żeby odwlec, czytałam to, co było na tabliczce. Nasze zapatrywania w czasie okupacji były tak zdecydowane, że wydawał mi się nieprawdopodobny serial „Dom”, gdzie Englert nie mógł znaleźć dojścia do AK w Warszawie. Zdawało mi się, że to coś nieprawdopodobnego, bo przecież właściwie całe otoczenie, młodzież, każdy był w AK. Ale może to też było jakieś skrzywienie.

  • Została pani wysłana na Pragę?

Tak, skierowali nas, już trzy dni przedtem nocowaliśmy na Pradze, na Targowej, w jakimś mieszkaniu.

  • Jak zapamiętała Pani wybuch Powstania? Pierwszy dzień?

Myśmy już wiedzieli, że będzie Powstanie. Rodzice odprowadzili mnie do mostu Kierbedzia, wtedy się nazywał Kierbedzia. Dalej poszłam sama. Było mi przykro, bo tyle ludzi chodziło. Wiedziałam, że Powstanie zaraz będzie. Ale szło się przecież na trzy dni, może cztery najwyżej. Pamiętam, wstąpiłam jeszcze na lody. Siedziały koło mnie jakaś babcia z wnuczką, pamiętam to. Myślałam sobie: „Powiedzieć, nie powiedzieć? Nie, nie mogę powiedzieć, bo ktoś usłyszy, ktoś się dowie”. Jak doszliśmy, to powiedzieli: „Swoje rzeczy, piżamy tu zostawcie, bo tu zaraz wrócimy. Idziemy w stronę dworca”. I poszliśmy. Jest szerokie dojście do dworca i za pierwszym rogiem, za pierwszym węgłem żeśmy się schronili – nas ośmioro. Postaliśmy tam, nie wiem, dziesięć, piętnaście minut i przeszliśmy do szpitala. Nie wiem, nawet pytałam się, jaka była różnica między Powstaniem w Warszawie a Powstaniem na Pradze. W Warszawie, jak chodziłam po ulicach, Niemcy byli wycofani troszeczkę. Oni się trochę bali, nie chcieli tego wszystkiego. Chodzili w długich butach, z plecakami. Nikogo nie zaczepiali, nikogo nie aresztowali. Myśmy mieli wrażenie, że to były raczej oddziały frontowe, bo już front przecież stał wtedy w Falenicy czy Radości. Niemcy nie chcieli żadnej zawieruchy. Natomiast na Pradze było dużo więcej Niemców, wojska frontowego. Kiedy zaczęło się Powstanie, zaczęła się rzecz straszna, bo ludzie uciekali z pracy do domu, dzieci też skądś szły. Oni stali wszędzie na skrzyżowaniach i strzelali. Było nieprawdopodobnie dużo rannych w nogi i brzuch na ulicy. Widocznie nie opłacało się strzelać w głowę, bo trudno było trafić. Szpital był opróżniony, bo w szpitalu wiedzieli, co się będzie działo, był prawie pusty. Jak myśmy weszły, to jeszcze było pusto. Błyskawicznie wszystkie łóżka zostały zajęte i to były całe rodziny, które szły, matki z dziećmi, z mężami. Tylko dwie pierwsze osoby ranne w brzuch przeżyły. A potem wszyscy… Wdała się zgorzel (czy jak to się nazywa) na otrzewną i absolutnie wszyscy umierali, którzy byli ranni w brzuch. To się wszystko pamięta, pamięta się niektóre nazwiska. Pamiętam panią Dec, która straciła obie dłonie. Nie zapomina się takich strasznych historii. Już nie mówiąc o dzieciach. Chociaż miałam wtedy dziewiętnaście lat, to nie byłam taka wrażliwa na dzieci. Ale to były straszne historie. Wydaje mi się, że to jest pierwsza rzecz: ta koszmarna godzina, czwarta godzina. Wtedy wszyscy są w ruchu na mieście, dokądś idą, wracają. Były dziesiątki tysięcy postrzelonych.

  • Jak wyglądała pani służba? Jak długo służyła pani podczas Powstania? Jakie były warunki?

Było głodnawo. Ponieważ myśmy potem występowały już oficjalnie jako akowska placówka, a niedaleko była kaszarnia, dawali nam do jedzenia płatki owsiane. Potem, już po wejściu bolszewików, po 13 września, dostaliśmy dużo od Wedla, też jako akowcy. Teraz tak sobie myślę, że może dlatego dostaliśmy, że u Wedla się zorientowali, że już jest rząd polski i że im zabiorą wszystkie zapasy. Może wtedy właśnie tak dużo dali. Ale może nieładnie myślę. W każdym razie wtedy było dużo kaszy jaglanej, nawet worek maku pamiętam, takie różne rzeczy. Nawet szpital bardzo na tym zyskał, bo wtedy na osobę było z półtora litra kaszy, pamiętam. Jadło się to samo na śniadanie, obiad, kolację.
A pracowało się tak, jak się pracuje. Były pielęgniarki miejscowe, naturalnie były bez porównania lepiej wykwalifikowane niż my. A myśmy właściwie wszystko robiły. Byłyśmy jako salowe, pielęgniarki. Był okres, jak była zmiana frontu, że wszyscy chorzy byli zniesieni do piwnicy. Trzeba było chorych nosić w tę i z powrotem. Kiedyś wpadli Niemcy. Przyznam się, że wtedy nie bardzo skojarzyłam, dlaczego nas zagonili pod jakiś mur. Potem się okazało, że nas chcieli rozstrzelać. Zanim się zorientowałam, zrezygnowali widocznie z tego. Doktor Okoński, który był dyrektorem wtedy, był rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem (zresztą teraz ten szpital, który jest duży, jest imienia doktora Okońskiego) wziął Niemca, jakiegoś porucznika, nie wiem, czy była tylko rozmowa, czy jeszcze napili się, w każdym razie Niemcy zrezygnowali z rozstrzelania nas.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich?

Nie miało się z nimi kontaktu. Niemcy mieli naprawdę co innego do roboty. Oni mieli front na głowie. Myśmy byli na linii frontu. Tylko wtedy, raz przyszli, a poza tym w ogóle nie było z nimi kontaktu. Poza tym było tak, że oni któregoś dnia powiedzieli: „Wszyscy mężczyźni wychodzą z Pragi”. Zrobił się straszny popłoch, gdzieś po szambach się chowali. Za trzy, cztery dni wszystko się rozeszło. Być może, że się zmienił dowódca, może tę jednostkę przesunęli, może przyszedł ktoś inny. Nie wiadomo. Myślę, że Niemcy byli zajęci frontem, który jednak był blisko. Jak jeszcze byłam na Pradze, kiedy musieliśmy nocować, to pamiętam, jak stałam za firanką i jechały „Tygrysy”. Niemcy byli w wieżyczkach, ich twarze były praktycznie na naszej wysokości. To przecież byli tacy młodziutcy chłopcy! To wszystko jechało Targową i potem do Grochowskiej, gdzieś na front. Czy wrócili, to już nie wiadomo. Myślę, że te „Tygrysy” już nie wracały. Tak że oni swoje robili, to znaczy nie pozwalali chodzić. Ale potem już wolno było chodzić. Chodziłam do znajomych na Kawęczyńską, kawał drogi. Ich córka miała przydział w lewobrzeżnej Warszawie, więc oni myśleli, że jak mnie nakarmią, to jakby zwróci się ich córce.

  • Jak zachowywała się ludność cywilna podczas walk, podczas pani służby? Czy zapamiętała pani jakieś szczególne zachowania?

Trudno powiedzieć, bo byłam prawie że uwięziona w szpitalu. Może miałam jakieś dwa czy trzy wypady na Kawęczyńską, ale tak, to właściwie nie miałam żadnego kontaktu. Ludność cywilna to byli pacjenci, rodziny pacjentów, które przychodziły. Dla mnie ludność cywilna to były całe rodziny. Ojciec zginął, dziecko umarło, matka z drugą córeczką. To było to, z czym myśmy się stykali. Jak oni się zachowywali? Mój Boże, każdy chciał tylko przeżyć. Przywozili potem nawet kobiety z dziećmi, które były gdzieś w jakimś zaciszu, na peryferiach, domek zwalony. Tutaj przyjeżdżali. Wtedy był front, było zupełnie inaczej. Ci Niemcy, wydaje mi się, to nie jest gestapo. To są żołnierze, którzy też myślą tylko o tym, aby się jakoś uratować. Takie mam wrażenie, że ich niewiele obchodziła ludność.
Nie wiem, może się mylę. Długo trzymała się rzeźnia, Monopol Spirytusowy się trzymał, trzymały się „Telefony” na Brzeskiej, blisko Dworca Wschodniego. I tylko się słyszało: „Jeszcze w rzeźni są Polacy”. Może byli dziesięć dni, chyba nie dłużej. Gdzie indziej to może jeszcze krócej. Wtedy (myśmy tego nie wiedziały, chodziły różne plotki) dowódcą był Kamiński [Żurowski?] i poddał Powstanie. Nie umiem powiedzieć, jak to było. Był bardzo źle widziany, że poddał Powstanie. A ja uważam, że zrobił nadzwyczajną rzecz, bo przecież na Pradze nie było prawie wcale broni. Mówiło się, że lewa Warszawa była jakoś zabezpieczona, a tam nie było broni, nie było oddziałów. Można było liczyć w dziesiątkach, to nie były takie setki czy tysiące jak w Warszawie. Mnie się więc wydaje, że ocalił w pewnym sensie tamtą ludność. I przez to nie było zemsty na Polakach. To było zupełnie inne miasto: lewa i prawa [strona]. Tamci żyli prawie że normalnie w swoich domach. Potem mówili, że był prześladowany po wojnie jakiś czas, że poddał Powstanie. A może powinien być honorowany?

  • Czy któryś z pacjentów utrwalił się pani szczególnie w pamięci?

Tak, dużo się utrwaliło. To się pamięta. Pierwszych dwoje: Leonard i Marysia. To ci dwoje, którzy się uratowali. Potem były matki z dziećmi, na przykład matka straciła obie ręce. Mały biegał (miał z półtora roczku) po szpitalu. Potem ten chłopaczek dostał biegunki, a ona nie mogła go... Masę się pamięta. Matka, mąż zginął, ona była z dwojgiem dzieci. Błagała, bo miała bardzo poturbowaną nogę, żeby wszystko zrobić, żeby ją uratować, bo ona musi żyć dla tych dzieci. Lekarze powiedzieli, że uratują jej nogę. Niestety się nie udało i umarła. Pamięta się takie historie. Malutki chłopczyk, dwulatek. Leżał i całą noc, jak tylko podeszłam do łóżeczka, to on: „Mama, mama!”. A mama już nie żyła. Nad ranem on też umarł. Miał nóżkę strzaskaną. Masę się pamięta chorych. A potem był straszny ostrzał, zmiana frontu była. Chorych [przeniesiono] do piwnicy, a myśmy wszyscy spali w piwnicy ziemnej.

  • Z kim pani przyjaźniła się w tym czasie?

To są moje koleżanki. Nas tam poszło sześć i właściwie do ostatniej chwili… Już cztery nie żyją. Jeszcze jest jedna, która dzwoni do mnie prawie codziennie.

  • Jak się nazywały?

Z mojej klasy, mojej szkoły była Danuta Szczubiał. Jej siostra, czyli nasza szefowa, to była Wanda Szczubiał. One nie używały tych imion. Jedna była „Ninia”, a druga była „Lila”. Była Adrianna Zawadzka, była Jadwiga Sielużycka, która umarła w 1990 roku, i Jadwiga Gadomska, która umarła w 1989 roku. Myśmy bardzo blisko ze sobą żyły. Było dwóch lekarzy z nami, ale myśmy ich nie znały przedtem. Jeden był dermatolog, drugi laryngolog. Ten laryngolog się nauczył i później był też chirurgiem. Dermatolog nie bardzo.
Zmieniło się dużo, jak przyszli. Przyszli raniutko. Wtedy miałam dyżur całą noc i raniutko powiedzieli, że już są Polacy. Wybiegłam do Ząbkowskiej. Już cała Ząbkowska była pełna ludzi i czołgi jechały, a właściwie stały, bo nie mogły jechać. Przez pierwsze dwa, trzy dni nie widzieliśmy żadnego Rosjanina. Byli tylko Polacy.
  • Kiedy to było dokładnie?

To było z 13 na 14 września. Był zimny poranek, jakaś mżawka. Cieszyć się, martwić? Pewnie, że żeśmy się cieszyli.

  • Czy uczestniczyłyście panie w życiu kulturalnym? Był czas na coś takiego?

Nic sobie takiego nie przypominam.

  • A w życiu religijnym?

Był ksiądz stale w szpitalu. Potem zresztą zamieszkał tam, bo z początku przychodził. Nie wiem, czy był od strony szpitala. W każdym razie chodził między chorymi. Masowo umierali, więc stale ich pocieszał, młody dosyć ksiądz. Tam nie było żadnego życia, była praca. Spało się i jak tylko się wstało, to się pracowało od razu. Żeśmy doszły z koleżanką, Adą Zawadzką, że myśmy się chyba z tej całej Pragi najwięcej naharowały, bo wszyscy wyszli i już, a myśmy przez parę miesięcy były w ciężkiej harówce. Co drugą noc się miało, tak że po tych kilkudziesięciu latach powiedziałyśmy, że mało kto się tak napracował, jak myśmy się napracowały. A ponieważ byłyśmy najmłodsze, pielęgniarki miejscowe o wiele wyżej stały od nas, więc ganiały nas.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Czy ja wiem? Zupełnie inaczej przyjmuje się wojnę, jak się jest samą, nie ma się rodziny, nie ma się dzieci, o nikogo się nie boi. Bałam się o rodziców w Warszawie, ale to jest co innego, na to nie miałam wpływu. Wyobrażam sobie, że gdybym w tej sytuacji była z rodziną, to miałabym same złe wspomnienia. A tak to się właściwie niczego nie bałam. Co się mogło stać? Najwyżej mogłam zginąć. Jakoś nie myślało się o ranach. A czy to były złe wspomnienia? Wszystko było złe. Przecież jak się patrzyło na Warszawę, moje miasto, to było koszmarne wspomnienie. Tylko jeden ciąg dymów. Mieszkałam na Jasnej. Na przykład przychodzi jakaś gazetka, że Marszałkowską i Mazowiecką… Mój dom jest w środku, moja rodzina. To było straszne. Pamiętam, zasnęłam, przyśniło mi się, że moi rodzice biorą ślub, mama jest w białej sukni. Byłam przekonana, że nie żyją. Ale to nie są przeżycia, to są raczej wyobrażenia.

  • Czyli wiadomości dochodziły na Pragę?

Mało. I potem się okazywało, że większość była niezupełnie prawdziwa. Mostów już nie było. Na pewno były jakieś krótkofalówki. Nie wiem, nie umiem powiedzieć, jak to było. W każdym razie do nas dochodziło mało wiadomości i potem się okazywało, że one były zawsze troszkę obok, że nie były prawdziwe. Z jednej strony człowiek nie mógł słuchać tych strzałów, a jak ucichło Powstanie, to serce się [krajało], że koniec. To był też straszny dzień: już wiadomo było, że się skończyło.

  • Jak pani wspomina ten dzień?

Wtedy UB do nas przyszło i zrobiło się w ogóle inaczej. Niemcy dawali nam więcej swobody. Zaraz przyszło dwóch panów, jednego to dzisiaj bym rozpoznała. My jesteśmy Polki, nam się zdawało, że bracia nieomalże przychodzą, Polacy. Nie było jednego uśmiechu, nie było jednego słowa do nas. Nie wolno, żeby ktoś przychodził, nie wolno, żebyśmy kogoś nocowały na terenie szpitala. Nic nam nie wolno było robić. W październiku aresztowali naszego lekarza, tego najstarszego. Wysłali go na parę lat na Wschód. Moje koleżanki chcieli dać do jakiegoś wojskowego szpitala, więc uciekły, dwie z drugiej grupy. Mnie zabrał mój daleki wuj, który uciekł przed Niemcami, zamieszkał w Falenicy z rodziną. Uchował się tam przez parę miesięcy. Tam jedną noc spałam i przyszło czterech panów, zabrali go. Wrócił po czterech czy pięciu latach dopiero. Wzięli go tylko w koszuli nocnej, a to była połowa listopada, mróz był, już śnieg leżał. Miał koszulę nocną, wciągnął spodnie, żeby otworzyć drzwi. Był profesorem z SGPiS-u (wtedy to się WSH nazywało) i politechniki. Powiedzieli, że tylko sprawdzą meldunek, trzymali go z obu stron, on jeszcze złapał palto. Ale był bez czapki, bez rękawiczek, w koszuli samej, pamiętam, białej. Mówił, że pierwsze pół roku spędził w jakiejś celi z wodą. W każdym razie do śmierci miał czerwone ręce, nie mógł tego wyleczyć. Były odmrożone. Tak to się wtedy zaczęło.

  • Co działo się z panią po Powstaniu, do 1945 roku?

Tam byłam, potem wuj mnie zabrał. Byłam na linii Wisły przez jakieś dziesięć dni w takim domu, tam moja ciotka mieszkała. To było nad Wisłą, na terenie Błot. To jest na wysokości Falenicy. Wolno było, żeby jedna osoba na, zdaje się, dziesięć gospodarstw… Ciotka tam mieszkała i mnie przemyciła. Pamiętam przerażenie, jak zostałam sama, bo ciotka poszła zdobywać coś do jedzenia, a tu idzie kohorta bolszewików znad Wisły. Szli gdzieś na tyły. Jestem przerażona, bo oni do domu pukają. Otwieram, bo i tak drzwi by puściły zaraz. Pytają się, czy nie mam jakiejś szklaneczki. Starali się mówić po polsku, ja starałam się mówić po rosyjsku. Spytali się, co dajemy psom jeść. Powiedziałam, że nic nie dajemy, bo nic nie mamy, psy sobie muszą radzić. „To my wam przyniesiemy”. Przynieśli nam kaszę z jarzynami i myśmy się tym z ciotką żywiły cały czas, jak ja tam byłam. To się namaczało wodą i to było ich jedzenie. To był mój drugi kontakt z bolszewikami. Pierwszy był, jak bolszewików przywieźli do szpitala. Mieli ręce na wyciągach, ranni byli bardzo ciężko. Wieczorem szpital był już zamknięty, a oni się wszyscy pozbierali i wychodzą. Nie chciał ich wypuścić, ale chyba by go zastrzelili, nie wiem. W każdym razie nie było dyskusji i co wieczór wychodzili. Wracali pijani, z gorączką. Kiedyś zobaczyli, że jestem tylko w trepkach, a już było późno, to przynieśli mi buty, ale za małe. Przypuszczam, że po prostu chodzili, rabowali, ale dla nas, dla personelu byli lojalni. Nie było żadnych przykrości. Posłuszni byli do wieczora, a wieczorem wychodzili na miasto.

  • Kiedy to było dokładnie?

Oni się od razu zjawili, bo jak tylko był front, połowa września, weszli. To byli ludzie nie z jakichś dalekich stron. To byli zwyczajni chłopi, którzy byli głodni, bolało ich. Przypuszczam, że jak szli rabować, to nie zachowywali się przyzwoicie, ale na terenie szpitala nic nie robili. Kiedyś przywieźli nam jakiegoś chłopca, który jechał na rowerze i został ranny. Odjechali i rower zabrali ze sobą. Potem miałam kontakt z tymi, którzy byli nad Wisłą. Był kontakt też z tymi, którzy przyszli po wuja albo po lekarza, ale to byli już zupełnie inni ludzie.

  • Gdzie była pani po 1945 roku? Nadal koło Falenicy?

Po wojnie moi rodzice się dowiedzieli, bo ktoś mnie widział w szpitalu, więc przyszli na Pragę. Spotkaliśmy się. Potem, to był styczeń, poszliśmy szukać mieszkania. To się tak robiło, że się szło: „O, tu jest niespalone. Zobaczymy, co się dzieje”. Na niektórych były kartki: „Zajęte”, a na niektórych nie, stały otwarte mieszkania. Wchodziło się i się mieszkało, można było zamieszkać. Tak to wtedy dziwnie wyglądało.

  • Tak państwo zrobili?

Nie, myśmy zrobili inaczej. Moi rodzice w Sochaczewie spotkali jakichś państwa i oni podali adres rodzicom. Jak myśmy przyszli, to trudno było nagle wejść do czyjegoś mieszkania. Żeśmy przyszli, a oni powiedzieli: „Tak, to nasze mieszkanie”. To był ten dom, w którym był pianista Szpilman. On się tam ukrywał. Część mieszkań była wypalona, a część ocalała. Oni wtedy zajmowali jeden pokój, chociaż ich było z siedmioro czy ośmioro, synowie, jakieś ciotki. Powiedzieli: „Tu jeszcze jest mały pokoik”. Myśmy zamieszkali w tym małym pokoiku we trójkę, z rodzicami. Potem pojechałam do Poznania na swój wydział. A potem zdecydowałam się tu zostać, tu chodzić. Tak to się wszystko skończyło w ciągu kilku lat.
A co myślę o Powstaniu? O Powstaniu myślę, że to była największa tragedia, jaka mogła się tu stać. To było coś strasznego, coś potwornego. Szło się tylko przez ruiny i ruiny, i spalone, i ruiny. Trupów ile jeszcze leżało, ten zapach! Coś strasznego. Warszawa, tyle pamiątek, wspaniałych rzeczy i to wszystko zniszczone, popalone. Księgozbiory, tyle dzieł sztuki. Jakież to było ładne miasto! Teraz się ogląda, jak pan Majewski pokazuje jakąś kamienicę, że jest piękna. A przecież to jedna za drugą były te kamienice. Na ulicy Śniadeckich jest dentysta, nazywa się „Anadent” czy coś takiego. Tam odnowili klatkę schodową. Jak mój wnuk poszedł, to powiedział: „Wiesz, ja nie widziałem takiej klatki”. Mówię: „Słuchaj, tak wyglądały klatki w przyzwoitych domach w Warszawie”. Mogę powiedzieć, że warto iść i zobaczyć. To było piękne miasto, bogate. Pamiętam, jak na dzień przed Powstaniem szło się Alejami Jerozolimskimi i Niemcy uciekali furkami, jechali różni chłopi niemieccy. I radość, spokój! Czwarty czerwca to potem było nic, [w porównaniu do tego] co się wtedy czuło: że się kończy wojna, że Niemcy uciekają, że teraz będzie inaczej. A wszystko się tak potwornie ułożyło!

  • A jak pani ocenia Powstanie z perspektywy dnia dzisiejszego?

Jeszcze gorzej. Przecież widzimy, że tu nikt o nic nie dba. Trzeba o swoje rzeczy samemu dbać, tu nikt o nas nie zadba, jeśli my o to nie zadbamy. Jak myśmy mogli? Przecież ileż miast ocalało! Praga czeska, Budapeszt! Gdzie się jeździ – wszystko jest, wszystko stoi. Dlaczego tylko nasze miasto [zostało] tak potwornie zniszczone? I co nam z tego przyszło? Byłam u ciotki (u której potem wylądowałam), myśmy spędzali tam lato, dużo młodzieży było. Wszyscy ich synowie byli w Oświęcimiu, już nie żyła część.

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Nie ma takich. Ani dobrych, ani złych. Dobre to jak ktoś usmażył placki kartoflane i żeśmy je jedli. Jakież mogło być dobre wspomnienie? Nie było nic takiego. Naprawdę. Nawet pamiętam moje uczucie, jak wyszłam Ząbkowską i stały czołgi. Mili byli ci Polacy, ale się wiedziało, że nie ma Warszawy, że wszystko jest spalone, zginęło. Już nie można się było tym cieszyć. Tak samo pamiętam, jak mój ojciec przyszedł pewnego dnia (nie było radia przecież) i powiedział: „A wiecie? Wojna się skończyła”. A myśmy z mamą powiedziały: „Aha. To chodź na kolację”. Człowiek się nawet nie cieszył z tego, że się wojna skończyła, bo w biedzie, w nędzy…




Warszawa, 7 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa
Elżbieta Studzińska Pseudonim: „Dzidka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter