Eugeniusz Ajewski „Kotwa”

Archiwum Historii Mówionej


Eugeniusz Ajewski. Kiedyś mieliśmy nazwisko wspaniałe, bo było tylko Ay potem Aj. Ojciec na Dalekim Wschodzie zmienił za zgodą cara, żeby było polskie, bo małżonka była Polką z rodu Mirowskich herbu [?]. Tak, że byliśmy rodowitymi Polakami a nazwisko było flamandzkie Ay. Pseudonim „Kotwa”, podpułkownik „Kotwa” w tej chwili, ale były czasy, kiedy historia tak się zmieniała, że były inne stopnie, dość wysokie, dla mnie, które schowałem do archiwum. Natomiast, jeżeli chodzi o okupację, kenkartę czyli dowód osobisty: ponieważ zawsze miałem ciągoty i nad Pacyfikiem wychowany i chciałem do morza (taki był i mój dziadek i ojciec - wszyscy byli oficerami marynarki), to Andrzej Morski. Tak było w dowodzie i tak zostało w mieszkaniu na Koszykowej róg Alei Przyjaciół (tam gdzie Waldorf teraz ma swoją tabliczkę). Odbudowałem mieszkanie. Duże mieszkanie. Wybudowałem, było moje. Spaliło się. Drugie mieszkanie też pozostawiłem ojcu a trzecie tutaj właśnie. Tak, że nic tylko buduję dla kogoś a nie dla siebie. Trzy tysiące pięćset domków [...] zaprojektowałem i zrealizowałem dla świata pracy i to osiedla Michalin, Miedzeszyn, Falenica, Sadul i Międzylesie, to wszystko są moje domki, dla moich dzieci wybudowałem, a sam w tym skromnym mieszkanku mieszkam. Ustaliliśmy – fałszywe nazwisko Andrzej Morski. Bez przerwy później mam pseudonim „Kotwa” ze względu na to, że Polska Walcząca to znak polski walczącej.

  • Kiedy i gdzie się pan urodził?


Tak jak kobieta: zmieniłem sobie rocznik, nazwisko i wszystko, bo nie wolno mi...,nie chciałem być oficerem Wojska Polskiego za czasów komunistycznych. Wobec tego, tak jak napisałem w książkach: 30 grudzień, jednocześnie imieniny, urodziny i w 1915. Nie wolno mi w tej chwili zmieniać nic... ale mam troszkę więcej, ale nie wolno mi o tym mówić. Przyjechaliśmy z Dalekiego Wschodu w dramatyczny sposób. Przez granicę radziecką przedostaliśmy się nielegalnie. Ojciec jako oficer Dalekiego Wschodu nie miał możliwości tutaj uzyskać, ani posady, ani mieszkania. Matka zmarła i ja się wychowywałem sam, dlatego, że mieszkaliśmy w Wołominie a ojciec pracując w Polskim Instytucie Meteorologicznym wyjeżdżał rano a zjawiał się dopiero wieczorem, o ósmej. A ja i swoich przyjaciół wychowywałem tak jak mi matka, patriotka polska, pozostawiła – w duchu harcerstwa i miłości ojczyzny. Taka był moja dewiza. I rok rocznie otrzymując od ojca po jednej złotówce dziennie, własnymi rękami zbudowanymi żaglówkami, kajakami, jolkami wypływaliśmy z Wołomina, który nie ma żadnego połączenia z morzem, do morza. Co roku wyjeżdżaliśmy do morza. Nad morzem spotykałem się z generałem Mariuszem Załuskim, który był opiekunem wszystkich takich wariatów jak ja. Miłośników oceanu, miłośników słonej wody i on popierał mnie w tym kierunku, żebym właśnie z nim mógł jeszcze wypłynąć. Nie udało mi się to, pływałem tylko własnym sprzętem, przez własne ręce wybudowanym.

  • A gdzie pan się urodził?


Władywostok, Daleki Wschód, najpiękniejszy port na świecie. Bo zwiedzałem dużo portów. Między innymi może się on równać z Rio de Janeiro. Byłem tam na festiwalu [...]

  • Czym zajmował się pan w czasie okupacji?


W czasie okupacji przede wszystkim byłem studentem politechniki. Po wojsku już zdawałem na architekturę, na budownictwo wodne i lądowe. W 1939 roku, czego się bardzo wstydzę, była pierwsza moja wojna. Mianowicie: dziewczyny płakały a myśmy ze skrzyniami z amunicją jechali na Zaolzie w 1938 roku, żeby zajmować tereny, które nam się należały a wykorzystując [sytuację] Czechosłowacja nam je odebrała. I myśmy teraz pojechali po to, żeby bez jednego strzału, na szczęście, [odzyskać]. Bo wtedy, kiedy Hitler zajmował Austrię, myśmy skorzystali z tego, żeby Czechom odebrać nasze Zaolzie. Piękne miałem tam wakacje, bo miałem praktyki geodezyjne i spędzaliśmy tam całe dwa miesiące bez mała. I to była moja działka, bo byłem wtedy studentem budownictwa wodno- lądowego. W czasie okupacji dostałem kartę jako plutonowy, już podchorąży, i na tę kartę mobilizacyjną stawiłem się do osiemnastego pułku artylerii lekkiej jako dowódca drugiego działonu. Tam była moja pierwsza, bardzo ciężka, walka: przy czym straciliśmy dwa działa i ja te działa odzyskałem. Dowódca oddziału mojego, podporucznik, kazał mi te działa ratować, a ponieważ te działa przed lasem były, ja musiałem to tak urządzić, żeby sto pięćdziesiąt, trzysta metrów od karabinów maszynowych, te ostrzeliwane działa wciągnąć do lasu. Podpełzłem do pierwszego mojego działa, przywiązałem je do liny, która ciągnęła się do koni ukrytych w lesie i... wio, koniku! Pociągnęły tę linę, ukryły w lesie i pierwsze działo moje uratowane. Moje, bo byłem dowódcą tej [akcji]. Podporucznik mocno na mnie skoczył – „Co to?! co wy myślicie, że to gorsze... tamte ratujcie!” I musiałem drugie. Okazał się o tyle wdzięczny, że pierwsze odznaczenie, jakie otrzymałem, wyróżnienie to był Krzyż Walecznych. To mało było. Okazuje się, że zapomniał tak zwane swoich pomiarów logarytmicznych z jednego ze stanowisk. Wysyła mnie na takim koniku wiejskim (Rozalinda ją się nazywało) osiemnaście kilometrów w głąb, gdzie byli już Niemcy. Ja tym konikiem jadę, w pewnym momencie za skarpą szosy widzę dwóch roztrzęsionych nerwowo polskich kuchcików z przewróconą kuchnią polową. A przypomnę jak to taka kuchnia polowa wygląda: komin i kocioł zanurzony w ognisku. I to się przewróciło za wałem z tej szosy, tymczasem z lewej strony dwunastu kawalerzystów niemieckich atakuje. Więc ja [do] tych kucharczyków mówię: Nie bójcie się nic, kładźcie się i za każdym razem po jednym strzale oddawajcie w ich kierunku i zmieniajcie miejsca.” I to samo ja robię, tak żeby wyglądało, że nas za tym rowem, za tym wzniesieniem szosy jest kilkunastu. Mało tego, kiedy oni byli już dość blisko zacząłem wydawać swoje rozkazy tak, jak się do działa wydaje, że zapalnik taki, granat natychmiastowy, przed nami nieprzyjaciel, celuj na wprost i głośno to mówię w ten kocioł i w tym momencie, kiedy oni byli już ze sto metrów trzasnąłem klapą a pod spodem były żarzące się jeszcze w kuchni węgle. Z tego komina wyleciała żagiew i dym. Niemcy pospadali z koni ze strachu, bo sądzili, że jakaś lufa armatnia, że jakaś broń nieznana, że za chwilę to ich wszystkich… Pospadali, przeskakiwali z koni i teraz szybciutko pełznął do lasu a ich koniki, wspaniale koniki, bo ja miałem wiejską Rozalindę, sobie skubią trawę i biegają po polu. Zaraz mnie do głowy strzelił pewien pomysł, podbiegłem do pierwszego konika, złapałem za uzdę, wskoczyłem na [niego] podskoczyłem do drugiego i trzy piękne oficerskie koniki, zaprowadziłem do mojego oddziału. Czy to było dobrze? Nie wiem, bo właśnie dowódca mając również taką wiejską prawie chabetę, mnie wysyłał zawsze jako takiego trudnego: żeby czy tam wróg nie zacznie strzelać [sprawdzić]. I ten konik uratował mi życie. W mojej książce opisuję walki w 1939 roku, gdzie właśnie po klęsce musieliśmy ukrywać się nad bagnami wiślińskimi [?]. Ukryliśmy się na bagnach, tylko że bagna to są takie kępy pływające, trawa i kępy. Prowadzę tego konika swojego ulubionego zdobytego na Niemcu (nazwałem ją Burza) – ona wybierała te kępy- jako zwierze wyczuwając – trwałe, a jako durny człowiek, bo człowiek dużo głupszy od wielu zwierząt, piesków... skoczyłem na jakąś kępę, naturalnie przechyliła się i zacząłem tonąć. Ale w ręku trzymałem wodze od mojej Burzy i Burza się zapięła czterema nogami na tej swojej dużej kępie... i ona w ten sposób [mnie] uratowała, że chłopcy moi podbiegli, wyciągnęli mnie i całą noc byłem rozebrany do naga. A to był wrzesień (dwunasty, trzynasty wrzesień) wtedy kiedyśmy tę klęskę ponieśli. Nawet kataru nie miałem a to wszystko się suszyło na krzakach. Później przebijałem się do Warszawy. Warszawa jeszcze się broniła i brałem udział w ostatnich walkach w Warszawie. Takie były początki 1939 roku. Potem nastąpiła okupacja i naturalnie jako młody warszawiak dla Niemców byłem przede wszystkim obiektem, który trzeba było schwytać i albo natychmiast uśmiercić albo wysłać do obozu śmierci albo co najmniej jakoś tak ustawić, żeby na Szucha 25 w gestapo wydusić ode mnie gdzie należę, do jakiej grupy. Po powrocie z frontu, dom zastałem w Wołominie całkowicie zburzony do cna, brat zabity, ojciec, opowiadali, że w gruzach leży, matka już przedtem nie żyła. Zostałem nagi: bez mieszkania, bez żadnych środków do życia. Wobec tego wybieram się do Lwowa, bo radio sowieckie namawia, że każdy student, który chce się uczyć, u nich ma drzwi otwarte, bo to jest raj dla wszystkich ludzi, od małego do starego komunisty. Jak usłyszeliśmy, [to] razem z moimi dwoma przyjaciółmi wybieramy się do lwowskiej politechniki we Lwowie. Przez granicę łatwo było [przejść], bo wszyscy Żydzi szli na wschód, razem, przez Dębe Wielkie przeszliśmy na tamtą stronę. Co się okazało? Jesteśmy parę dni we Lwowie, na politechnice nie ma miejsca, bo rozbita. Z gruzów dostaliśmy jakąś miskę do umycia się. Spaliśmy na podłodze i pewnej nocy, po trzech, czterech nocach i dniach, ktoś kopie w plecy, światło w oczy świeci i słyszę głos: „Nie trąć ich, eto nasi”. Patrzę a to jest kolega, Rosjanin, który do czwartego gimnazjum miejskiego [chodził], który był uchodźcą i on mnie poznał, ale okazuje się, że był mocno zafrapowany tym ustrojem komunistycznym i mnie wtedy uratował. Jeszcze trzy razy NKWD nas później łapało. Ale dlaczego? Dlatego, że my nie mogliśmy ścierpieć tego, że na wszystkich ścianach, gdzie tylko było można okiem rzucić, były plakaty w postaci: orzeł polski biały przebity bagnetem, że biskup jakiś nadepnięty przez but bolszewika i hasła takie były, których musieliśmy słuchać, dzień po dniu, tak zwany mitting. Powiedzieliśmy, że wolimy jednak okupację niemiecką niż radość radziecką. I znów musieliśmy trzy razy przez granicę [próbować], było trudniej, ale trzy razy NKWD [nas sprawdzało]. Ciekawostka – tłumaczyliśmy im, że idziemy po rubachę, czyli koszule. Dlatego pokazuję, że jesteśmy zarejestrowani na politechnice lwowskiej, żeby wytłumaczyć, dlaczego ja chcę na tamtą stronę. „A dlatego, że chcę wziąć ubranie i wrócić tutaj.” Niet, niet. I sprawdzają nasz plecak i wyjmuje - nie znacie tego, ale przed wojną wojsko miało kawę zbożową razem z cukrem w kostki prasowaną - myśmy takie mieli, bierze ostrożnie w ręce i Szto eto? dynamit? Z takimi mieliśmy do czynienia. Naturalnie wróciliśmy po przygodach do Warszawy z powrotem. I już w pierwszych miesiącach 1939 roku a więc w listopadzie na początku grudnia tu na Mokotowie spotkałem swojego przyjaciela z gimnazjum czwartego miejskiego, kapitana Janusza, pseudonim „Janusz”, nazwisko Wyszogrodzki i pyta mnie się – „Co Gieniu robimy?” I założyliśmy Pierwszą Kompanię, oddział na Mokotowie już w 1939 roku i na początku 1940 roku już było sto zorganizowanych osób tutaj na Mokotowie. Takie były początki. Dalej, spotkałem swojego [znajomego], to był przyjaciel mojego ojca z Polskiego Instytutu Meteorologicznego kapitana Piotra Wołłejkę. I on mnie w tajemnicy przed ojcem wciągnął do komórki dywersyjnej. Mianowicie zaopatrzył mnie w dwa pudła, gdzie po osiemdziesiąt było bombek zapalających a działały one bardzo sprawnie, bo nie trzeba było się narażać wcale. Było to wielkości 368, taka cegiełka. Brało się zapalnik, a zapalnik to była ołowiana rureczka, w której był uwięziony jakiś kwas. Jaki - to nie wiem. Jeżeli nadgryzło się tę ołowianą rurkę, jedną zgryzło się z fiolką, to działanie tej cegiełki zapalającej [miało moc] trzy tysiące kalorii wyzwalającej żar, czyli to były prawdopodobnie, domyślić się należy, [narzędzia] do spawania szyn tramwajowych i podziemie nasze, polskie wykorzystywało to. A jeżeli z dwóch stron przegryzło się to za półtorej godziny działanie nastąpiło. I ja te dwa pudełka popodkładałem wszystko pod obiekty wojskowe a wojskowe obiekty budował pan techniką „Orient Ajewski” – czyli ja budowałem. I teraz wszystko, co zbudowałem albo zostawiałem w cegiełkę, którą później po iluś godzinach [detonowałem] …. Albo do pociągu wrzuciłem, który szedł na wschód albo gdzie generalicja siedziała. Taka była ta moja robota dywersyjna.Pierwsza [akcja] była bez tej cegiełki. [Było] to róg Marszałkowskiej i Jerozolimskich, gdzie stał drewniany barak, który sam budowałem dla Niemców, jako dworzec podmiejski na płycie […] naprzeciwko Polonii. [...] I kiedy roboty były już wykończone, wtedy robotników zwolniłem, sam wszedłem tam, gdzie murowali komin i zamiast cegły prawdziwej ceramicznej, kładłem klocek drewniany. Jak to się zapaliło, to przez dwa miesiące nie było nic widać. Taką metodą dywersyjną działałem jako student. Kiedy- jak to opowiem później: dlatego jako robotnik przeszedłem wszystkie kunszty budownictwa lądowego i robotniczego. I dla tego w bosie, kiedy wróciłem do Powstania na terenie dolnego Mokotowa moja barykada była jedną z głównych. Była to barykada róg Belwederskiej i Promenady a nazywała się „Fabryka Magnet” [...] Byłem tam zastępcą dowódcy, a przed pierwszym sierpnia zdobyliśmy na Rakowieckiej obiekt wojskowy, czyli pomieszczenia wyższej uczelni SGGW, dzisiaj tak się nazywa i tak się nazywało wtedy, gdzie były koszary niemieckie. Było to jedno z najniebezpieczniejszych dla mnie miejsc. Zdobyliśmy to. I to jedyne zwycięstwo jakie było.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?


Miałem małe mieszkanko na Hortensji czyli na dzisiejszej Górskiego. Ulica jest, Plac Napoleona kiedyś a teraz Powstańców, z tyłu za hotelem „Dom Chłopa” jest wąska uliczka. Tam miałem małe mieszkanko, zostawiłem je ojcu mojemu i tam zmarł ojciec, a ja sam wziąłem mieszkanie po żydowskim małym getcie. Tam na Pańskiej 14 na górze mieszkał mój przyjaciel Krych- malarz, który malował [dla mnie] obraz i ja zostawiłem mu klucze i powiedziałem – „Idę na hasło mobilizacyjne, na Mokotowie mam oddział.” Idąc na Mokotów musiałem znaleźć miejsce, gdzie moi żołnierze mogliby łatwo ukryć się w czasie, kiedy jeszcze Niemcy panowali na Mokotowie. Mokotów był dzielnicą Nur Fuer Deutsche. Ponieważ była to najnowocześniejsza dzielnica Warszawy pozajmowana była przez Niemców. I pierwszy odruch był, żeby zająć kościół świętego Michała na Mokotowie. Okazało się, że taką samą myśl mieli i inni koledzy- już było zajęte. Wobec tego budynek obok, Puławska 95. Co się okazało? Że mieszkali tam folksdojcze. Naturalnie swoich chłopaczków uruchomiłem, folksdojczów spędziliśmy do mieszkania i pod strażą [trzymaliśmy], ale to był dwudziesty ósmy, przed wybuchem Powstania. To była tak zwana sztuczna mobilizacja na początku. I ja usiadłem sobie na balkonie, miałem w biało czerwone groszki apaszkę, zawiązałem na balkonie i powiedziałem, że jak chłopcy będę potrzebował was, to tą opaską was wezwę. A oni trzymali straż przed tym mieszkaniem, gdzie byli folksdojcze. Co ja lewym okiem patrzę: a tu blade twarze folksdojczów przez okna wyglądają. I pech chciał, że „złapał kozak Tatarzyna a Tatarzyn za łeb trzyma”. Bo do tej samej [bramy] weszło dwóch żandarmów- Niemców. Dwóch Wehrmachtowców i dwóch granatowych policjantów. W tą bramę. Dlaczego? Dlatego, że jak z lasu nadchodziłyby jakieś oddziały, czy z bronią czy coś, to żeby złapać. Niemcy tak sobie wykombinowali. Siedzę [na balkonie] w budynku, gdzie są uwięzieni ci folksdojcze. Teraz dramat jest... Ja nie mogę się zdradzić. Oni zatrzymują tych co przyjeżdżają w tę czy w tamtą stronę i zapada noc, bo to był już wrzesień. I teraz robi się ciemno a nie zjawiła się z mojej kompanii drużyna Franka ze Starego Miasta. I słyszę raptem: klap, klap… uderzanie kopyt dorożki. Słyszę, wydzierają się pełnym głosem „Wojenko, wojenko…”. O Boże, kochany!, tu Niemcy siedzą w bramie, a tu nadjeżdżają moi żołnierze ze Starego Miasta. A Niemcy wiedzieli już doskonale, że będzie Powstanie, bo nie było można utrzymać w tajemnicy- pełno było zdrajców, pełno było konfidentów i folksdojczów. I teraz co się będzie działo, jeżeli ja krzyknę że „Hej chłopcy uciekajcie!” to siebie narażę na śmierć, folksdojcze zaczną strzelać, ci moi żołnierze do folksdojczów. A nie wolno było, bo rozkaz był wyraźny – przed godziną „W” absolutnie nie rozpoczynać żadnych działań. To była nierozwiązana sprawa, ale pytanie takie – dla was dla młodych – dlaczego Powstanie było konieczne? Ja to piszę i to grubymi czcionkami i wężykiem podkreślam, że nie można już było dłużej wytrzymać, bo my młodzi byliśmy przygotowani do walki takiej, żeby już nareszcie z tą hańbą klęski, za którą uważaliśmy klęskę w 1939 roku [nie żyć]. Bo z dwóch stron, na dwa potężne molochy na nas natarły: siedemnastego września bolszewicy, pierwszego Niemcy. A teraz –podjeżdża dorożka; ciemno jest, numeru szukają, nie zauważyli sześćdziesiąt pięć, w bramie Niemcy cicho się zachowują, bo jak ci w jedenastu na dorożce usiadło chłopaków i wydzierają się z piosenką taką, to czują się, Niemcy tak myśleli, czują się tak silni, że nie ma co z nimi zadzierać. Oni robią kółeczko tak zwaną i wracają w kierunku Warszawy. Przetrzymałem to [zdarzenie] cały nerwami dygocąc: jak mam teraz rozwiązać tę sprawę; i już uspokojony, że pojechali... absolutnie nie! bo słyszę ktoś idzie i głośno po Polsku „e to nie tu! to tu! chodź tutaj!” I podchodzi dwóch moich żołnierzy pod drugą stronę ulicy, czyli róg Racławickiej i Dolnej, bo na rogu Dolnej jest budynek dziewięćdziesiąt pięć. Teraz ci dają numer i podchodzi [jeden z nich] i w bramie widzi świecące hełmy niemieckie.Zaczyna się chłopak cofać i ucieka. Wyskakują Niemcy. Naturalnie seria z [broni], ja już tego nie widzę, bo za róg wpadli Niemcy za nimi. To były pierwsze ofiary, ale ja się nie zdradziłem i moi, ci co pilnowali Niemców, też nie zdradzili się. Później ci Niemcy, jak pogonili moich, to moi zamordowali tamtych. To takie było pierwsze moje starcie. Drugie to już było normalne. Godzina „W” była o piątej i mieliśmy nacierać na gmachy, na [niezrozumiałe] przeciwlotnicze i [niezrozumiałe]. Rakowiecka cała była obsadzona przez wojsko niemieckie. I myśmy swój obiekt mieli czyli obiekt SGGW. Dlaczego, to trzeba byłoby tłumaczyć... Dlaczego poszło tak łatwo chociaż 17 moich kolegów zginęło… Dowódca natychmiast zginął. W pierwszych sekundach zginął i objąłem dowodzenie nad kompanią. Najbardziej przykra była sprawa, że tylko jeden pistolet mieliśmy, bo całego ataku dokonywaliśmy za pomocą chałupniczo wykonanych granatów: finezyjek i filipinek. Miałem trzy beczki po pięćdziesiąt, czyli sto pięćdziesiąt, granatów i całego właściwie natarcia dokonywałem tylko tymi granatami. Natomiast ustawiony jeden pistolet maszynowy naprzeciwko ulicy stale strzelał po oknach Niemców i oni chyłkiem pod parapetem czołgali się, ci Niemcy. I teraz drugi oddział „Odwet”, batalion „Odwet”, mieli z Pola Mokotowskiego nacierać też na te koszary, ale tam szczere pole było. Mowy nie było, żeby oni mogli, powiedzmy, sto metrów przejść po tym polu. Oni się wycofali a ja musiałem coś uczynić, żeby Niemcy poczuli, że są osaczeni ze wszystkich stron. I co ja robię? Biorę granat, idę cichutko z tamtej strony, od strony północnej, wszystkie okna powybijane, pełno szyb na ziemi- żeby stąpnąć, to chroboczą te szkła. Niemcy, którzy pełzają pod parapetami, bo nie mogą [normalnie chodzić], bo ten mój karabin siecze na nich. Teraz ja stojąc pod murem, muszę granatem rzucić na pierwsze piętro, a jak nie trafię w okno wybite, odbije się i na moją głowę spadnie ten mój granat. To były najgroźniejsze w życiu moje przeżycie, ale udało mi się trzy sztuki wrzucić tam do środka, Niemcy naturalnie w panice wycofali się do następnych sal. Ja zszedłem na dół i ci moi koledzy mówią: „Panie podchorąży”, oni do mnie zwracali się zawsze „panie poruczniku”, grzecznościowo naturalnie – „Ale ryzykant z pana!” I jeden o pseudonimie „Admirał” mówi: „Panie poruczniku, ja będę chciał Niemcom dołożyć. Wyskoczę i wrzucę granat.” „Dobrze, zrobisz to, ale po moim rzucie. Jak ja rzucę pierwszy swój granat, wyskoczysz i bezpiecznie rzucisz swój.” Tak się stało. Rzucam granat i widzę w powietrzu leci granat, tak zwany tłuczek niemiecki, w moim kierunku. Cofam się za ten narożnik a „Admirał” wylatuje ze swoim granatem. Spada granat niemiecki pod nogi jego, rozrywa. Takich siedemnastu straciliśmy. Ale zdobyliśmy obiekt i dopiero rozkaz dowódcy baterii, który nie mógł patrzeć, jak bez broni młodzi chłopcy idą, kazał nam się wycofać. Z drugiej strony podporucznik [mówił]: „Geniu, zmywamy się!” Pełno było broni, amunicji, ale musieliśmy zostawić ten gmach i wycofać się, przeskoczyć ulicę. Wycofaliśmy się do pułku „Baszta” na południe. Stało się to przyczynkiem, do [wypowiedzi] podporucznika czyli zastępcy tamtego, co zginął, który od razu zameldował [przełożonym] i pierwszym [odznaczeniem] jaki [dostali] najbliżsi tych wojskowych był Krzyż Virtuti Militari. Pierwsze odznaczenia moje dostałem za zdobycie dwóch armat i koni w 1939 roku (o czym mówiłem wcześniej):to był Krzyż Walecznych. Potem drugi Krzyż Walecznych też z Powstania i potem się sypały inne „ powstańcze”- za Warszawę. Dlatego się uzbierało troszeczkę tego.

  • Czy może pan powiedzieć, co się działo dalej, jak pan już był w pułku” Baszta”? Proszę opowiedzieć dalsze dzieje Powstania?


Warszawa była podzielona na sześć obwodów. Szósty to był Praga, a piąty to był Mokotów. I ten piąty obwód dzielił się znów na sześć rejonów. My z początku atakując na Rakowiecką byliśmy właśnie czwartym rejonem a „Baszta” była tutaj szóstym rejonem. Kiedy wycofaliśmy się, po zdobyciu tego, to zostaliśmy wchłonięci przez inną (trzecią) kompanię, dowodzoną przez „Felgę”, który zginął. Nie od początku byliśmy w ”Baszcie” tylko, po prostu w czwartym rejonie. A później cały czas już byliśmy w tym [oddziale],aż się zjawił pułk nowy „Waligóra”, który przybył z lasu. [Dowodzony był on przez] pułkownika dyplomowanego Grocholskiego. W nim był mój dowódca z 1939 roku- mój przyjaciel- i znów wróciłem do niego. Później z powrotem wróciłem do „Baszty”, także w tej chwili w dalszym ciągu przypisany jestem do pułku „Baszta”.

  • Czy może pan opowiedzieć o akcjach w jakich pan uczestniczył w czasie Powstania z pułkiem Baszta?


[...] Pytanie pierwsze będzie takie, czy Powstanie było konieczne? Jakich do tego trzeba było warunków. Przecież codziennie były publiczne egzekucje na ulicach, gdzie spędzano ludzi i trzeba było patrzeć. Jak teraz fotografowałem, opisywałem to [wszystko], to się mimo, że jestem ościelanym żołnierzem, mimo, że dla mnie to wszystko jest znane, a jednak czytając jak rozstrzeliwali kobiety z dziećmi... jedna kobieta trzyma dziecko roczne i mówi do żołnierza niemieckiego: „Niech pan zabije z początku moje dziecko, a dopiero potem mnie.” On kładzie to dziecko i zaczyna dźgać je jakimś drutem, dziecko wydziera się, dopiero [potem] matkę [zabija], żeby się [jeszcze bardziej nacierpiała] i sam śmieje się, dosłownie. Jak byście poczytali to wszystko... Piszę o tym. Na Woli pięć tysięcy [ludzi], siedem tysięcy rozstrzeliwują u Franaszka, to jest fabryka mebli dawna, gdzie wszystko rozstrzeliwują. I my młodzi to widzimy - nie można było utrzymać żadnego młodzieńca, żeby nie rwał się nareszcie. Niemcy uciekają przez mosty warszawskie (też zdjęć jest [dużo]), popędzają bydło na wozach miejskich: ranni, nieogoleni. Normalnie to butni tacy zawsze [byli], a tutaj tym czasem wszyscy uciekali. A po drugiej stronie Wisły my z tej skarpy widzimy jak pociski się rozrywają. Jako artylerzysta wiem, że to najwyżej jedenaście, pięć, osiem kilometrów pocisk taki może [przelecieć]. [Skoro] artyleria radziecka strzela, [myśleliśmy], to jeżeli już mamy tego niby przyjaciela, jakim był wtedy radziecki sojusznik, to tupiemy nogą, a Niemcy, resztka Niemców ucieknie. Tymczasem zdrada okropna! To w pierwszym tomie [mojej książki] było napisane, że właśnie zdrada Stalina [była najgorsza]. Bo myślał on, że dlaczego ma swoimi rękami wymordować najlepszych patriotów w Warszawie (bo Warszawa była źródłem, tym głównym sercem całej Polski), [skoro lepiej], żeby on zahamował, po to, żeby rękami Niemców wymordować. Sądził, że to w parę dni nastąpi i najlepszych patriotów w Warszawie [wymordują].

  • Porozmawiamy teraz o zbrodniach żołnierzy niemieckich, jakich pan był świadkiem.


Była tajna politechnika i profesor Bryła, który był jednocześnie dziekanem tajnej architektury, żeby trochę zarobić pieniędzy, założył przedsiębiorstwo budowlane z drugim jeszcze inżynierem – Stankiewiczem. I chodziłem co dzień do niego,(nie co dzień to przesada, ale co drugi, co trzeci dzień) po wykłady, które on pisał na karteczkach. Przynosiłem, koleżankom dawałem, bo nie było ksera, powielano ręcznie przepisując. I szczęście było, że mnie nie przyłapali wtedy, bo akurat u niego byłem [tego dnia]. Ale jego aresztowali i, tu gdzie potem było kino Moskwa, w tym miejscu tego staruszka, kulawego zresztą, rozstrzelali i sto parę innych osób. Czerwone plakaty stale były wywieszone (co dzień) na słupach ogłoszeniowych. [Na nich] było wydrukowane po kolei: jakie nazwisko, ile lat ma. I w pewnym momencie stoję i czytam, to tłumek stoi i czyta, [i słyszę jak] ktoś głośno płacze. Patrzę, a to jest Basia Dziubańska, z piątki architektury tajnej, która zobaczyła właśnie nazwisko mojego profesora zamordowanego. I teraz, jeżeli chodzi o takie obrazki tutaj na Mokotowie- pełno było. Jak zatrzymywali ludzi, to trzeba było dobrze się ukrywać, żeby nie wpaść jako zwykły przechodzień uliczny. I wobec tego znalazłem sposób [na uniknięcie aresztowania]. (Mam dużą w tej chwili uwagę do Muzeum Powstania Warszawskiego: [przekazałem] dla muzeum historycznego jeden z najciekawszych eksponatów; nie wiem dlaczego nie został [pokazany]. W depozyt złożyłem u pani Klemińskiej-Malesowskiej. Mianowicie, żeby, jako młodzieniec, ukryć się przed łapankami, wymyśliłem bardzo mądrą metodę: kamuflaż. Na wzór niemieckich płaszczy, które były długie aż do kostek (z naramiennikami, karczek, pas), narysowałem wzór takiego płaszcza, poszedłem do żydowskiego [krawca] – czyli niemiecki płaszcz, wzór przez konspiratora narysowany – i żydowski krawiec szyje mi taki płaszcz! W tym płaszczu [uniknąłem] szeregu łapanek. Mało tego: kiedy był zamach na „Cafe Klub”, a mieszkałem na Hortensji, wychodzę na Nowy Świat przez bramę przejściową i jest łapanka, wszyscy uciekają i tych, co uciekają, łapią. Wychodzę, rozglądam się na prawo, na lewo w tym płaszczu, kapelusik już przedtem kupiłem tyrolski taki, jak folksdojcze nosili i idę w kierunku samego epicentrum tego wybuchu, czyli tam gdzie dokonano zamachu. A wszyscy Polacy uciekają. Idę i heil!, heil! jak Niemcy [idą], to tylko podnoszę [rękę] i Heil Hitler! Dochodzę do „Cafe Klub”, staję razem z wojskowymi i [mówię]: Verfluchte Polnische Banditen i z nimi zaczynam rozmowę. Wyjmuję te szybki powybijane [...]. Jak już się przestało tam łapać, razem z Niemcami wychodzę z tego ognia. Takich wypadków było kilkanaście, z których w tym płaszczu wychodziłem. I ten płaszcz miałem na sobie w czasie Powstania, tutaj na Mokotowie, przecież mój przyjaciel przesłał mi go kanałową pocztą. W tym płaszczu [właśnie] uciekłem do partyzantki i tam, w lesie okrywałem się [nim] w mrozie, nie mrozie. Temu płaszczowi zawdzięczam bardzo wiele. [Dlatego] tak [dokładnie] jest opisany i ma go Muzeum. Powinien tam być. Żona moja poszła ze swoją znajomą do Muzeum, [żeby zobaczyć] gdzie [jest] męża płaszcz. Nie ma. Dokładnie opisałem moment jak to szyłem, jak to się działo. Drugi fakt to jest Kennkarta. Po ucieczce, jak prowadzili [nas] już do Pruszkowa, to naturalnie nigdy się wygłupiałem, żeby z opaską [polską chodzić], to oczywiste. Kiedy po walkach na Górnym Mokotowie, na dole jeszcze nie było [nikogo z naszych], [bo] ci z lasów nie wrócili, wysłał mnie dowódca „Baszty” na Dolny Mokotów. Moją kompanię, naturalnie. Wysłał [nas] na ulicę Belwederską róg Promenady. I tam po drugiej stronie były zakłady „B[…]werken”. Niemcy to w swoich rękach trzymali a [my], przy pomocy jeszcze innych oddziałów, wywalczyliśmy ten narożnik, który teraz jest pomnikiem uwieczniony. (I to jest właśnie smalczyk, o który chodzi); Niemcy są sto, dwieście kroków od nas na Grottgera. Wierzyć się nikomu nie chce, że ten park, który w tej chwili takimi drzewami porośnięty, że nie było [w nim] ani jednego drzewa wtedy, tylko goło [wszędzie]. Tam Niemcy, a my jesteśmy róg Promenada i Belwederskiej. Jako fachman budowlany, mniej może architekt, ale budowlany, natychmiast przystępuję do budowy barykady. Najmocniejszej jaką w ogóle gdziekolwiek postawiłem. Po wykopaniu, przebiciu betonu na górze, obsypana ziemią. Z góry belki, które były do jakiejś budowy przygotowane, belki żelazne poukładane jedna przy drugiej- zasypane ziemią i workami przykryte (również z ziemią). I strzały skierowane we wszystkie kierunki. Po wielu wypadach, miałem taką grupę komandosów, którzy się nazywali komandosami, ale to byli zwykli chłopcy po szesnaście, po czternaście, piętnaście lat. Co dzień wyprawiali się w kierunku obsadzonej przez Niemców [części miasta]. Były wypadki, że i od nas ginęli, ale przeważnie wtedy ginęli Niemcy. Poszedłem z nimi właśnie raz na taką wyprawę (byłem parę razy, ale tę jedną chcę przypomnieć). Idziemy i świeci się [światło] w piwnicy jakiejś willi. Patrzymy, siedzą wermachtowcy, czyli w mundurach niemieckich żołnierze. Spojrzałem na moich komandosów: oni już się rwali. Krzyczę na tego: Haende hoch! po niemiecku. A odzywają się – No brat, ty nie strielaj! Usłuchaliśmy, że: nie strzelaj, rzuciliśmy granaty. Nie strzelaliśmy, ale granaty do piwnicy Ukraińców-folksdojczów [rzuciliśmy]. Nie, folksdojcze to byli ci własowcy. To jest jeden obrazek. Potem drugi obrazek. Było trzech braci Jurandów. Zaczynają ustawiać się sto pięćdziesiąt metrów od nas Niemcy. My mamy już barykadę silną, z dojściami, przeze mnie przepracowaną. Jakaś obrona będzie tutaj zapewniona. A Niemcy chcą też zrobić swoją barykadę. I co robią? Mianowicie pod groźbą rewolwerów wyprowadzają mieszkańców i ci [niosą] skrzydła drzwi z zawiasów zdjęte i ustawiają jedne przy drugich- żeby się na razie zasłonić, żeby nie było wiadomo jak oni [pracują], co będą robić za tymi drzwiami. Już jest trzy czwarte takich drzwi zrobione, a schodzi oficer z rewolwerem i zmusza Polaków mieszkańców, żeby ustawiali te drzwi. Nie wytrzymaliśmy i któryś z nas, dobry strzelec, przymierzył się do tego esesmana, który pod rewolwerem trzymał mieszkańców. Strzelił i on fiknął... Tego dnia już nic nie robili. Mieszkańcy uciekli, naturalnie. Ale była zaczęta barykada i teraz jeden z komandosów mówi: „Panie poruczniku, my musimy tę barykadę niemiecką z drzewa, z desek, z drzwi, podpalić”. „Ale jak to zrobić?” „Ja to zrobię”. „Naszykujcie butelki z benzyną, koktajl Mołotowa, który po wrzuceniu się zapala.” I on zdjął buty, bo cisza wszędzie była, w pończochach idzie po cichu. Podkrada się, a tam jeden tylko słupek stał, tak zwany kilometrowy, w który tak strzelali zawsze celnie, że szkoda, że [go] do Muzeum nie wziąłem - podziurawiony był jak sito ten słupek. Jak doszedł do niego, to już Niemcy otworzyli ogień. Ale wreszcie udało mu się dojść do miejsca, z którego mógł rzucić. Trzask i [zaraz] podrzucił parę płonących [butelek]. Zapłonęła cała barykada. Ale on już, nie patrząc się na żadne strzały, biegnie w tych pończochach do nas. Jak żeśmy go złapali i zaczęli w górę podrzucać na „wiwat!”, to zaczął krzyczeć: „Chłopaki! nie zginąłem tam, ale jak upuścicie mnie na ziemię, to zginę tutaj!” Takich obrazków było wiele. I wreszcie mam bohatera bezsprzecznie. I teraz podział jest taki, że Mokotów mamy Górny i Dolny. Czyli granica tego Górnego, to jest ulica Puławska na Skarpie. Natomiast opowiadano w Śródmieściu, że tu są okropne siły ukryte w Lesie Chojnowskim i Kabackim. I dochodzi do tego, że rozkaz idzie kanałem od głównego dowódcy, czyli Karola pułkownika Rokickiego, ale zamiast sześciu tysięcy, jakoś się ktoś pomylił, źle w uchu doniósł, okazało się, że przyszło sześciuset. I jest rozkaz, że Dolny Mokotów trzeba dołem połączyć z Czerniakowem, żeby w ten sposób mieć łączność ze Śródmieściem. A po drugiej stronie [rzeki] już radzieckie siły [stały], które później starały się stworzyć przyczółek na Wiśle. I co się okazało, że między Dolnym a Górnym Mokotowem jedynym miejscem, jakie można było przekroczyć, i na mapkach właśnie to wykazujemy, jest Reduta, którą myśmy pobudowali na wprost ulicy Piaseczyńskiej do Br[…]werken. Sto pięćdziesiąt kroków dalej są Niemcy, a później jak na dole natarli Niemcy i pokonali tych powstańców, którzy chcieli zdobyć i nie tylko Mokotów ale i do Śródmieścia się przebić to okazało się, że to [było] jedyne miejsce, które mogło jeszcze uratować życie wszystkich walczących na Dolnym Mokotowie. Czyli wszystkie siły spływały na Górny Mokotów tym właśnie dwustumetrowym, wąskim pasem. I tam przebywał mój przyjaciel kapitan Wyszogrodzki, bo w lesie był później niż przyszedł na Mokotów. Niby mieli więcej broni, na pewno i tak się dozbroili, ale to wszystko było za mało. I teraz co się okazuje: mam w swoim oddziale, wśród komandosów, szalenie odważnych chłopców po piętnaście, szesnaście lat, którzy wyróżniają się swoją odwagą. I jest chłopak, który ma ojca Szweda a matkę Polkę - zażartą patriotkę; a on i jego brat są harcerzami. Jąka się, jąkała, ale odważny- na wszystkie wyprawy chodzi. I teraz co się okazuje: po klęskach na Czerniakowie, przy próbie przebicia się do Śródmieścia, Niemcy podchodzą na odległość już nie stu pięćdziesięciu metrów od naszej barykady na północy, tylko od strony Wisły, czyli od strony wschodniej, podeszli na odległość równą szerokości ulicy Belwederskiej. I to my wszyscy wyczuwamy. Nasza barykada stoi w poprzek, a tymczasem nam z boku Niemcy zagrażają. I mój „Kostuś”, taki miał pseudonim: Kostek Kamenberg - nazwisko szwedzkie, na kolbie swojego karabinu, tak jak wyczytał w książkach dla dzieci o Dzikim Zachodzie, kowboje robili kreski, on sobie też robi ilu już zabił i pokazuje mi. Istotnie -przychodzę do niego a on stare portki zawiesił na oknie w kierunku wschodnim a Niemcy tam zrobili barykadę z mebli, nawet z materaców jakiś i przemykają w naszym kierunku, a jeszcze lepiej na Belwederską 10, żeby tam zajść od tyłu i do samego środka naszej dalszej barykady zajrzeć. Pewnego dnia, kiedy zobaczył ile to on już nastrzelał, przychodzi i mówi: „Poruczniku a może tak zrobić „fajer”?” „To rób!”. I on zaprasza mnie pod to wejście, bo obok było na górze. Barykada nasza stoi, z wykopem, a pod spodem przejście wykopane; tunel, który jedną miał rurę wodociągową w środku, bardzo grubą, w którą, trzeba było uważać, żeby nie uderzyć czymś, na przykład jakimś zapalnikiem. Teraz przychodzę [do niego] a on pokazuje mi pocisk 155 milimetrów, pocisk artyleryjski mówi: „O jak my to podłożymy to tych Niemców, tu naprzeciwko.” Bo okazało się, że naprzeciwko ulicy, na górze, na pierwszym piętrze i w piwnicy karabin CKM niemiecki pruł prosto w otwór tego tunelu, czyli jakby ktoś uderzył w tą rurę, jakiś chrobot by zrobił - to od razu byłaby seria z tego cekaemu.Z góry naturalnie też nam już prawie do środka zaglądali. „Leży ten – on mówi – ale jeszcze postaram się o większego.” To był cielak, tak nazwał ten pocisk 155 milimetrów, a mówił, że postara się teraz o „krowę”. Jak on odszedł, to ja wziąłem tego „cielaka” opierając [na ramieniu] powoli, żeby [uniknąć ryzyka], bo jak to chłopak młody- mógłby głupstwo jakieś zrobić- uderzyłby w tą rurę ktoś, usłyszeliby Niemcy i zginąłby. Powoli, po 10 centymetrów posuwając się, zaniosłem ten pocisk. Wycofuję się na zewnątrz, patrzę- stoi trzech kolegów i na noszach przynoszą tą tak zwaną krowę, czyli trzy razy większy pocisk od tego, który był i mówi: „O! to będzie dopiero fajer!” „Dobra, ale to już wysłuchaj Kostek, tam już jeden taki leży, a ten musimy wszyscy podnieść tak, żeby nikt nawet nie kichnął. [Musimy być bardzo cicho], żebyśmy podłożyli je pod samym tym [miejscem], gdzie na piętrze karabiny maszynowe były.” I tak się stało. I w trójkę myśmy zanieśli [ten pocisk] i żeby go teraz odpalić, to zamiast jednego hangranatu, to my przywiązaliśmy aż pięć zapalników do pięciu granatów i sznurek wyciągnęliśmy aż na zewnątrz, poza ulicę Belwederską. Do samej fabryki „Magnet” zaprosiliśmy dowódcę pułku, zastępcę, wszystkich ważniejszych gości. Pousadawiali się jak w teatrze i, naturalnie, nasza kompania też, bo to miało być tak zwane „fajer na sto dwie blachy”. Umawiam się z Kostkiem: „Słuchaj, Kostek, dziesięć sekund jak minie, to ty pociągniesz za sznurek, do którego przywiązane jest pięć handgranatów do pocisków, które mają wybuchnąć. Dziesięć sekund.” Ale patrzę, w pewnym momencie spojrzałem na tę kamienicę przy Belwederskiej 10, numer 10 miała, mówię - O rany! jak on wysadzi ten budynek i runie, to on mi to tego mojego chłopaka zasypie. Zatrzymałem go i mówię: „Czekaj, Kostek, nie spiesz się! Zrobię zaraz dwa razy dłuższy sznurek, tak żebyś się mógł się ukryć dalej. Żeby nie było groźby zawalenia.” Spojrzałem na zegarek i mówię: „Kostek, za 10 sekund pociągaj za sznurek.” „D-d-dobrze, p-p-panie p-p-poruczniku.” Siedzą ci oficerowie, siedzą koledzy, koleżanki jak w teatrze, mija dziesięć sekund i zaczynają rozglądać się, zaczynają gwizdać: „Co to za lipa jakaś!”, a tymczasem- Wezuwiusz dosłownie! Potężny wybuch! Wyskakuję a to wszystko zwaliło się! A Kostek tańczy jakiegoś „hula-hula”. Podchodzę do niego: „Kostek, dlaczegoś nie po dziesięciu [sekundach to wysadził?]”, „Bo nie miałem zegarka i liczyłem: r-r-raz, d-d-dwa, t-t-trzy, cztery...” Wspaniała postać. Trzy dni potem zginął. Dostał odłamkiem pocisku z granatnika, krzyknął tylko... Rozdział jest w mojej książce pod tytułem „W skarpetkach do nieba”, bo Kostek miał piękne buty- takie turystyczne, harcerskie. Był harcerzem, miał znaczek harcerza. Odkręciłem mu go, ale buty ktoś mu zdjął i dlatego właśnie: w skarpetkach do nieba poszedł ten chłopak. I takich scen było tutaj pełno, w których ci młodzi chłopcy [brali udział]. Jurand wtedy żył już, więc to nie był Jurand, to był jeden z trzech Bańków - takie mieli nazwisko: Bańka. W czasie jednej z takich wypraw [przez] przebitą dziurę w parkanie na stronę niemiecką [przechodziliśmy]. Tam właściwie, gdzie wysadziliśmy [wcześniej] budynek, to po drugiej stronie byli Niemcy i ci moi komandosi na noc wychodzili na tamtą stronę niemiecką i robili takie swoje rozrachunki sumienia. I jeden z nich ten właśnie Roman Bańka dostał i leży za murem. A Niemcy tylko czekają, żebyśmy weszli przez tą dziurę i żeby zabrać jego ciało. A on jest ranny i serce się kroi [na widok jego cierpienia] a on jednak mówi: „Niech nikt nie wychodzi, bo Niemcy zamiast jednego trupa to położą [kilku].” I cały czas patriotycznie okrzyki [wznosi] również i „Ginę za Polskę!” ale [prosi]: „Nie wygłupiajcie się, nie ratujcie mnie!”

  • Czy miał pan kontakt z osobami innych narodowości, które walczyły w Powstaniu?


Był z trzeciej kompanii B3, czyli trzeciej kompanii batalionu żołnierz- wspaniały człowiek. Lotnik, lekarz Gasparo, Jean Gasparo,- Francuz, który miał na swojej furażerce trójkolorową chorągieweczkę i, ponieważ u nas, na mojej barykadzie [zawsze] coś się działo, a to był człowiek niespokojny, tak jak i ten Kostek, ten Jurand, on na moją barykadę wciąż przychodził, żeby się wyżyć. I on właśnie tutaj do końca ze mną był. Na końcu, kiedy my już skapitulowaliśmy, to do mnie podeszli powstańcy, którzy nie chcieli iść do niewoli. Zresztą niewola zapewniała, że do obozu i tak dalej, że już będą traktowani jako regularne wojsko. Mówią do mnie: „Kotwa, ty musisz wyprowadzić nas do Wisły i siłą w nocy będziemy strzelać, będziemy przebijać się za Wisłę, żeby się ratować.” „Dobra.” „To za ile? za godzinę? za dwie?” Za dwie godziny schodzili się. I schodzimy się i ja stoję z tym Francuzem Gasparo, a z czterdziestu czy z iluś moich żołnierzy, którzy mieli się przebijać, trzydziestu paru było mocno „na bańce”. Wszyscy dobrze sobie zresztą [zdawali sprawę, że] pełno było wtedy już wódki. Zresztą, tam w dole, gdzie mieli rozstrzeliwać, to leżeli tacy... pod kopytami końskimi, bo to była stajnia i, że „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my pijemy!” śpiewali ci nasi pijacy. Jak zobaczyłem, że to są tacy, na których nie można liczyć wobec tego powiedziałem: „To zostańcie, niech was Bachus prowadzi nie ja!” Czyli od alkoholu jakiś dowódca niech prowadzi a nie ja. I przeskoczyliśmy ulice Puławską, Niemcy zauważyli, zaczęli z działa nawet bić. Wchodzimy do Skarpy a po drugiej stronie na ulicy Konduktorskiej w każdym oknie na dole, na górze po trzech, po czterech strzelców [siedzi], to byli ci własowcy. Mysz nawet by się nie przemknęła. Wobec tego wycofaliśmy się. Działa biją po Puławskiej i tak nas jedenastu już tylko zostało, i jeden z moich kolegów podwładnych dostał od tyłu odłamkiem w kręgosłup. I bucha mu krew tam w plecach, ale na mnie patrzy przystojny chłopak, blondyn taki, i mówi: „Panie poruczniku, wycofujcie się a mnie i tak nie pomożecie.” A Halinka Komornicka wtedy, dzisiaj Cichocka pakuje w tą wybitą dziurę bulgoczącą jakiś tampon, żeby zahamować [krwawienie], a to wszystko na nic. Mówię: „Zostaw to, idziemy.” Co się okazuje: w 1939 roku, bo później właśnie udało mi się to wymknąć, jak wychodziłem tam gdzie zasypywali okop, który ulicę Belgijską od Puławskiej [oddzielał], to raptem moi koledzy krzyczą: „Oj porucznik!”- na mnie. Przebrany już jestem za cywila i odwracam się, że to niby nie do mnie i jestem ze swoją sanitariuszką. Patrzę a ten z wąsikami Francuz jest właśnie z tą grupą, która zasypywała. On jeden zorientował się, bo mrugnęliśmy do siebie. On zrozumiał, że udaję cywila, że nigdy nie byłem... Nie tylko mrugnął, ale sam nie zmienił tej trójkolorowej [chorągiewki] właśnie. I on ocalał z Powstania. Później podobno restaurację gdzieś miał we Francji.

  • Proszę opowiedzieć o życiu codziennym w Powstaniu?


Inaczej to wszystko wygląda niż opowiadanie. Młodzi mają swoje prawa: spaliśmy na betonie w piwnicy, nawet nie przykrywając się, bo to nie rozbierał się człowiek, nie mył się, tylko dzień po dniu [żył]. Były miłostki też gdzieś w kąciku wzajemne. Jakoś tam się spotykały te miłostki...[tak to] się odbywało. Ale było trzech braci Bańków a dwóch braci Karwowskich. I pewnego dnia zamiast zwykłego „Ryszardzia”, bo taki miał pseudonim nie „Ryszard” tylko „Ryszardzio”, wchodzi do piwnicy tej, gdzie myśmy całe życie nasze [spędzali], admirał co najmniej. W randze... admirał jakiś Nelson. Dlaczego? Elegancką sobie nałożył jakąś czapeczkę wojskową, podczepiał od piwa kapsle, marynarka czarna, elegancka, opaska biało-czerwona, krawacik na białej koszuli. Admirał, dosłownie. Kobiety naturalnie go podziwiały; on się ożenił później z jedną z dwóch sióstr Sikorskich, z jedną pobrał się. I podziwiają go. I w tym momencie, kiedy wszyscy podziwiali go, wpada pocisk artyleryjski do tej piwnicy. A na ogół, gdzieś tam na górze tłukli i trzasnął dym, szarpnąło, każdy się poprzewracał. Opada ten cały dym i gdzie ten admirał... patrzymy: pokaleczony cały, tutaj przecięta warga, a tutaj wypchnięte ramiona, waty powypychane takie. Także wszyscy buchnęli w śmiech, raz był jak obrazek elegancki a tu raptem, po takim pocisku zgasł jego cały blask. Ale były śluby nawet zawierane przy kościele. Były pogrzeby, chociaż z początku trumny nawet nie można było znaleźć. To też było..., także w moich rozdziałach wszystkie są peżetki - Pomoc Żołnierzom. Starałem się oszczędzać swoich żołnierzy więc po obiad czyli z garnkiem wychodzili do Górnego Mokotowa i obserwuję [ich] z góry, jak niosą ten garnek zupy, a pociski granatników to niosą takim stromym torem, tak że ominęły naszą kamienicę... i wpadły wprost w kocioł z tą zupą. Naturalnie zginęli ci co nieśli [garnek]. Orliś, który kierował tą [grupą] ranny był i ocalał, ale zupy już tego dnia żeśmy nie jedli.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć skąd państwo brali żywność?


Skąd najwięcej mieli właśnie żywności w Śródmieściu? Tam piwo wyrabiali z ziarna, [które stało tam] całymi workami, mam takie zdjęcia... brali to ludzie i roznosili, gotowali to co się da. U nas natomiast zdobyte zostały magazyny „Społem” i miód sztuczny [zdobyliśmy], to mieliśmy po brzegi tego miodu sztucznego. Natomiast w nocy trzeba było iść na Dolny Mokotów i kopać kartofle albo pomidory [zbierać]. Przyznam się, że w czasie Powstania lepiej odżywiałem się i lepiej wyglądałem, bo moje sanitariuszki, „peżetki” dbały o mnie. Także morele, nie morele przygotowywały dla mnie, nie miałem dlatego kłopotu z jedzeniem.

  • Proszę opowiedzieć jeszcze o życiu religijnym w czasie Powstania.


Najsłynniejszy kapelan tu, na Mokotowie, to był Zieja. Kapelan Zieja słynny. Taki moment [pamiętam]. Jesteśmy ostatnie chwile na ulicy Bałuckiego, parę kroków [od nas] w piwnicy leżą ranni i my przyszliśmy, bo noc, więc mogliśmy zdrzemnąć się na godzinę. Żeby przespać się, zjawiliśmy się w tej piwnicy i zjawił się kapelan i była okazja, że bez spowiedzi udzielał absolutorium łącznie z... jak to się nazywało – rozgrzeszeniem dla wszystkich obecnych. A leży jeden chłopak, który dostał postrzał w genitalia i młodziutka dziewczynka szesnaście, piętnaście lat, podchodzi, żeby jemu pomóc jakoś. A on jęczy w okropny sposób, bo nie mógł oddać moczu. I ona pierwszy raz widzi genitalia męskie, a on do niej [mówi]: - „Ty kurwo!”… i tak dalej przy wszystkich, „Zostaw to!”, bo z bólu nie panował już nad sobą. Ona jednak nie odchodzi, spełnia swoje zadania. Trzeba przyznać, że kobiety [były bardzo ofiarne]: często ktoś ranny leżał- wszyscy się boją w ogóle, żeby podejść, uratować. A one wychodziły z noszami ratowały. Ale warto było w każdą niedzielę czy jakieś nabożeństwo [odprawić]. Wieczorem na podwórkach śpiewano wszystkie te pieśni religijne. Wtedy „jak trwoga, to do Boga”. Każdy był [religijny]. W 1939 roku, kiedy byłem..., to nie wiem skąd mam do dziś dnia tę książeczkę do nabożeństwa... to ci łobuzi, którzy w ogóle plugawych słów [używali] odmawiali głośno, nie wstydzili się. Trwoga powoduje, że ludzie starają się być bardzo religijni.

  • Porozmawiajmy o prasie. Czy czytał pan w czasie Powstania jakieś gazety? Co było to dla pana źródłem informacji?


Nie było dnia, żebyśmy nie mieli jakiegoś nasłuchu z radia Jeziorańskiego czy innych, i natychmiast wychodziła też gazetka, których mam komplet. Będzie to w drugim tomie umieszczone z rysunkami, z wierszami i opisami. I to było w czasie przed Powstaniem. To był „chleb codzienny”, gdzie dozorcę takiego pamiętam na Szpitalnej, to jak już z daleka do niego podchodziłem, to on [mówił]: „Panie Eugeniuszu, nasi górą!” Rozdawane były te gazetki, tajnie drukowane. Jeden punkt odbioru takiego, ale to już cofam się znów do czasów okupacyjnym, był na Poznańskiej pod 12, przeciągnęło się [prawie] do godziny 9,ale [jeszcze] nie było policyjnej godziny. Z tymi gazetkami, ulicą Poznańską zbliżam się do Alei Jerozolimskich, już jest policyjna godzina i stoją tam żandarmi, muszę przedostać się do mojej ulicy na Hortensji czy na Górskiego. W tym momencie, mnie do głowy też strzelają takie głupie czasami myśli, ale czasami są: nie mam swego płaszcza na sobie, tego kamuflażu, tylko jako zwykły cywil [idę]... i jedzie dorożka z podniesioną budą. Nie wiele oglądając się, bo to jest z 50 metrów przed narożnikiem Poznańskiej wyskakuję, wskakuję do dorożki, a tam siedzi blond Wenus, okazuje się Niemka. Naturalnie przerażona na mnie spogląda, wyciągam swojego wisa i do dorożkarza pod plecy, mówię: „Panie, nie zatrzymuj się, jedź pan tak jak pan jechał, taki tempem jak [wcześniej].” Ona blada, mówię: „S[…], s[…],... bum, bum nie będzie”…, trochę głupio uśmiecha się. Mijamy ten posterunek, nie zatrzymują zupełnie ci Niemcy i on mówi: „Panie, ją wiozę na Żoliborz, czego pan tu...”, „Panie, jedź pan dalej, nie na Żoliborz tylko na Hortensji, na Górskiego!”, „A jej co pan wyrabia? Co pan wyrabia?” A tutaj nóżka do nóżki z tą blondyneczką. Zaczynam sypać jakieś pochwalne słowa, jaka ona piękna. Co się okazuje, zamiast jechać na Żoliborz, ona ląduje u mnie w mojej kawalerce na Hortensji. Takie sceny... to wszystko opisałem w moim pamiętniku.

  • Wróćmy jeszcze do prasy dobrze w czasie Powstania. Czy w czasie Powstania czytywał pan takie gazety, które właśnie informowały o przebiegu Powstania.


Opowiadałem o tym. Czego jeszcze chcecie? Co dzień wychodziły takie nasze gazetki drukowane, nie na ksero, tylko takie [powielane].

  • A jakie tytuły to były?


Jak najbardziej właśnie te, które podtrzymywały nas na duchu, gdzie prawda i tu trzeba właśnie powiedzieć, że...

  • Jaki tytuł? Tytuł, pamięta pan tytuł?


„Baszta”. Tu rysunek jest i wszystko. Mam całe komplety [tych gazetek], właśnie będą pokazane one.Były tam..., a mało tego, bo później po zakończeniu Powstania, jak uciekłem z konwoju, o to muszę opowiedzieć...

  • Jeszcze porozmawiamy o tych gazetach. Powiedział pan, że czytał pan „Basztę”?


Tak.

  • Proszę opowiedzieć czy w pana gronie, w pana oddziale czy państwo dyskutowali o tych artykułach, czy to miało duży wpływ na państw stosunek do Powstania?


Bardzo duży. I to tak podnosiło na duchu, zwłaszcza, że było pokazane jak tam na zachodzie walczą, gdzie się posuwali, jak bolszewicy: gdzie się posuwają. A zwłaszcza tutaj u nas, o tych wszystkich zberezeństwach, jakich dokonywali Niemcy: te wyroki śmierci i tak dalej. To jeszcze bardziej podjudzało do porwania za broń. Żeby za swojego brata, za swoją rodzinę, żeby odegrać się.

  • Wspomniał pan też, że słuchał pan audycji radiowych, wspomniał pan o panu Janie Nowaku-Jeziorańskim, czy może pan troszkę rozwinąć ten temat?


Jak wróciłem w 1939 roku, tak jak mówiłem, z frontu i później ze Lwowa jako student i jako robotnik u profesora Bryły na budowie róg Marszałkowskiej i Jerozlimskich, rozbierałem ten narożnik i nie miałem gdzie spać, nie miałem się czym przykrywać. Spałem przy tak zwanym koksiaku, czyli koks [się zapalało] w metalowym koszu. Na budowie spaliśmy po to, żeby tynk był ogrzewany, żeby było ciepło w tym pomieszczeniu, gdzie się murowało. Na ziemi leżąc spałem tam. Pewnej nocy poszedłem na strych, żeby spojrzeć co tam widać od strony Wisły, ale to daleko jeszcze było do tego momentu. I zacząłem szperać po tym strychu i znalazłem aparat radiowy ukryty na strychu. I naturalnie, nie wyciągając [go] z tego miejsca nastawiłem i tam słuchałem do późnej nocy. Właśnie: „bum, bum” - taki był sygnał z Londynu – bum, bum, bum – to już zaczyna i później właśnie ten smutny strasznie chorał „Z dymem pożarów”, to było wiadomo, że to polskie nadają. Tak, że nie tylko gazetki, ale i własne [przeżycia], które groziły śmiercią za to, jeżeli ktoś miał radio a nie oddał. Jednak właśnie można było wysłuchać sobie. Naturalnie, do dwudziestego czwartego byłem na Dole, dwudziestego siódmego była kapitulacja Mokotowa, to wobec tego jak wszyscy się już wycofali z Dolnego Mokotowa, do ostatniego żołnierza, który chciał się wycofać do góry. Zjawiliśmy się tu na górze. No niemieckie, nie niemieckie, radzieckie kukuruźniki, to takie były małe samoloty, które owszem rzucały kaszę gryczaną gorącą, bez spadochronów. I to spadało w jakimś pojemniku, rozwalało się wszystko... i wreszcie dochodzi do momentu takiego, że część [ludzi] udała się do Śródmieścia- kanałami, naturalnie. Dowódca Karol poszedł również, Mazurkiewicz ze swoimi żołnierzami musiał [iść], bo to byli ludzie już tak wyczerpani nerwowo i fizycznie i, powiedzmy, trudno wytłumaczyć jak oni wszyscy przechodzili przez Wolę, przez Starówkę. I oni pierwsi się wycofali do Śródmieścia. Nas zostawili, moją kompanię, konkretnie, na obstawie tu właśnie przed moim oknem (jak tu z balkonu można wyjrzeć, było wejście do kanału) i było powiedziane, że my mamy pilnować, żeby nie wpuszczać ani cywili, ani rannych, ani jakichś ludzi, którzy nie mieli przepustki. Ja miałem tego pilnować i w pewnym momencie w nocy, o świcie wchodzili- wchodzili tamci po to, żeby walczyć w Śródmieściu. Czyli Mokotów nie to, że kapitulował w sensie, że wszyscy tylko od razu się poddali. Część z bronią, właściwą bronią taką, której można było w Śródmieściu jeszcze jakoś użyć w sposób właściwy, to oni wycofali się, żeby walczyć dalej. Musiał ktoś zostać, żeby doprowadzić do końcowego etapu. Czekaliśmy, żeby nie wpuszczać, tak jak powiedziałem, kogoś, bo pchały się kobiety z futrami, z kołdrami i tak dalej. To trzeba było ich odstawić na bok. I w pewnym momencie patrzę - stoi mój strasznie zasłużony i strasznie dzielny kolega, sierżant Wiśniewski – „Wiesław” pseudonim. A on był ranny w nogę, przestrzeloną nogę, a nie wolno wpuszczać właśnie rannych. Spotkały się nasze oczy. On na mnie, widzę, mruga oczami, żebym nie zareagował i nie powstrzymał [go]. Odmrugałem, że puszczam go. Wchodzi on z tą przestrzeloną noga do kanału, następny wchodzi, następny wchodzi... Nie mogą. Wychodzą do góry ci, co dwóch po nim weszło. Co się okazało- patrzę: nogami do góry wyciągają Wiesława. Zemdlał z bólu w tej piwnicy. Także takie były obrazki. I teraz jest kapitulacja. Ogłaszają nam, że tutaj na tej ulicy Dworkowej ci, co z kanałów poszli i zabłądzili, wycofali się później na Dworkową mimo, że ogłoszone zostało, że uznani zostali jako kombatanci, to rozstrzeliwują po kolei [ich] wszystkich, tutaj właśnie, na tej ulicy. Wobec tego zebrali wszystkich kombatantów- tych uznanych za kombatantów powstańców i gonią do Pruszkowa. Jestem w tej grupie, która idzie do Pruszkowa i w pewnym momencie, z tą swoją sanitariuszką, wszedłem do jakiegoś pierwszego lepszego palącego się mieszkania. Wziąłem tam jakieś futro, ona jakieś karakuły wzięła, żeby w razie noclegu [mieć coś ciepłego ze sobą]. Idę i niosę wyprane poukładane koszule takie czyściutkie z jakiejś szafy wyjęte, i mijam jakąś kobietę, która rozpruta jest pociskami... i taka słonina, jakaś na wierzchu... Tak spojrzałem, mówię: „Po cholerę ci te białe koszule?!” i rzuciłem to przy tej kobiecie. Idziemy dalej na szosie w kierunku Radzymina. W kolumnach po ośmiu czy nawet po szesnastu w szeregach, zdrowi wszyscy, a z tyłu na wozach jadą ci ranni i chorzy. I w pewnym momencie słyszę znajomy głos: „Co wy tu robicie?” – głosem takim głośnym. Patrzę, mój dowódca, [...] ten dowódca z dywersyjnej, który mi dawał bombki. Patrzę, a on ma na rękawie Czerwony Krzyż na białym tle i chodzi wzdłuż szeregów, a zatem widać z polecenia Niemców i wyszukuje maruderów, chorych czy tych, którzy opóźniają marsze. A kto tylko chciał uciec i wyskoczył na bok, to już dostawał kulę w łeb. I on idzie, zobaczył mnie: „Co wy tu, ranni? co wy tutaj ranni?” Widzę, że coś, albo na bańce jest albo na tego, ale zrozumiałem od razu i zacząłem gwałtownie kuleć i teraz ósemki mnie omijają a cofam się. „Wy na dół! Na dół, tam do rannych!... do rannych!” – i głośno to przy Niemcach [mówię]. O co chodziło, mianowicie tutaj, co 10 co 15 metrów był strażnik, pilnował. Jak tylko ktoś jakiś ruch zrobił to od razu strzelał. A tam znów, gdzie ranni to co 50, co 60 metrów szedł taki staruszek z wermachtu i pilnował. Jak już się parę set metrów cofnąłem do tyłu, to znalazłem wóz, na którym siedzieli [ranni]. Tam wieziono moich rannych i moje sanitariuszki. Oparłem głowę o jeden z tych wozów i mówię: „Słuchajcie, zaraz będę [stąd] pryskał, tak że uważajcie na tego strażnika... muszę wybrać taki moment, żeby...” i w tym momencie zatrzymuje się cała kolumna. Nie wiem z jakiego powodu, zatrzymała się kolumna i ten strażnik od rannych podchodzi do drugiego zapalać papierosa. Dałem nura do rowu i leżę z tym płaszczem- z tym swoim słynnym [płaszczem]. I teraz mówię tak: „Gdy on to zauważył, to podejdzie do mnie i z tyłu mnie zastrzeli, i będzie koniec!” Ale minęło parę minut i [dali] rozkaz, żeby maszerować do przodu. Ruszyli, nie zauważyli [mnie]. A leżę w szuwarach i czekam, żeby minęła ta kolumna z rannymi i tak też się stało. I teraz podpełzłem pod parkan, jakaś chałupka już poza Warszawą... i facet kręci korbą, wodę bierze ze studni. Tuż przy parkanie wiadro z tą wodą, a on mówi: „Panie! panie!” – oczy takie zrobił, i pokazał z tyłu za siebie – na podwórku była bateria niemiecka, która ostrzeliwała cały czas Warszawę. To był ten pierścień stalowy. Za wcześnie wyłamałem się z tego... i on kręci tą korbą i mówi: „Panie, niech pan się nie podnosi... w tych szuwarach niech pan dosiedzi, tam ma pan 20 kroków od siebie dół na kartofle. Tam do pana w nocy przyjdę!” On to wciąż [mówi], a Niemcy porozbierani do koszul chodzą...- swobodnie się czują tutaj. I tak się stało. Jak on nabrał tej wody i odszedł, podpełzłem do tego [miejsca], znalazłem natychmiast ten dół na kartofle. Wsadzam rękę, zdębiałem – buty z cholewami. Myślałem, że... byłem pewny, że jeden z Niemców, który wypoczywał, znalazł sobie to miejsce. Ale słyszę syk – „Właź frajerze, bo cię zauważą!” Ktoś już poprzednio, jakiś z powstańców tam się ukrył. I tak zastała nas noc. Godzina 22. w nocy, może 23.- jakiś chrobot i podszedł [do nas] ten gospodarz. Okazuje się, że on był podwładnym mojego dowódcy, który na Okęciu, w szkole, miał założony szpital. Wszystkich rannych tam oni opatrywali, ale jednocześnie to była działalność Polski Podziemnej. I on mówi: „Dawajcie swoje kenkarty!” – i tu jest właśnie ten moment bardzo ważny. Tak jak z płaszczem, o który mam pretensje, że nie ma go wyłożonego na wystawie w muzeum- moja kenkarta, ta, którą miałem ostemplowane [...] wszystko: że jestem mieszkańcem Warszawy- wstawiają tam pieczęć, że nie byłem w tym okresie w Warszawie mieszkańcem. Czyli to jest właśnie dowód, jak wspaniale Polska Podziemna działała: że miała przygotowane pieczątki, że takie miała możliwości, żeby zmieniać te [papiery]. Pewnie, że to nie była stuprocentowa [ochrona], ale Niemcy na ogół byli służbistami: spoglądali i zawsze można było wytłumaczyć – Nigdy nie byłem w Powstaniu, tutaj byłem, poza Warszawą mieszkałem. Spokojnym człowiekiem byłem. I tak się stało. Miałem tą kenkartę, mój kolega też miał. Teraz mówię - Słuchaj, jestem doświadczony. Najlepsza ucieczka jest o świcie, tak jak w 1939 roku (w 1939 uciekałem też wtedy, oddzielny rozdział, o świcie). Dlatego, że strażnik, który stoi a napiętymi nerwami i każdy szelest, każdy oddech głośniejszy i kichnięcie [zauważy], [ale] jak nadchodzi świt – odprężenie. Stary żołnierz [jestem i wiem] co mówię- odprężenie, że już zaraz, za chwilę zmienią tą wartę, to już się jakoś tak lekko człowiek [czuje] i do niego mówię: „Będziemy o świcie przekraczać” „A dlaczego?” „A dlatego, że to najpewniej.” I podkradamy się pod ten wał kolejowy, który jest granicą, bo dookoła Warszawy biegnie kolej. I mówię do niego: „Słuchaj: wał jest pod obstrzałem. Jeżeli mamy przeskakiwać, to razem, na jeden sygnał. Musimy piorunem przeskoczyć ten wał.” „No dobra. No to ty dajesz sygnał.” „Dobra.” I tak: raz, dwa, trzy... wskoczyliśmy. On się zaplątał, trochę zahamował. Seria. On zginął, a [ja] przeskoczyłem ten wał biegiem...i biegiem, biegiem dalej. I później do partyzantki się dostałem, a on zginął.

  • Proszę jeszcze powiedzieć tak pokrótce. Jak nazywał się ten mężczyzna z czerwonym krzyżem na ramieniu, który wyciągnął pana z korowodu?


Kapitan „Tygrys” AK przy dowództwie Powstania Warszawskiego właśnie PPP czyli Podziemnego Państwa Polskiego i nazwisko - Piotr Wojtyński. Rodzina jego żyje, a on już zmarł (tak jak mój ojciec też już zmarł). Bo to był kolega mojego ojca. W czasie Powstania, w czasie Okupacji najbardziej znanym śpiewakiem był Fogg, Mieczysław Fogg. On właśnie w Powstaniu był i nawet Krzyż Virtuti Militari dostał właśnie za to, że śpiewał w tym czasie patriotyczne [utwory]. I teraz on uciekł tak jak ja. Nie uciekł [z powodu Powstania]- nie był powstańcem, tylko po prostu jako śpiewak w restauracji pod Warszawą w Złotokłosie [był]. I po ucieczce z konwoju, z tego dołu kartoflanego, postanowiłem [udać się] do swoich krewnych, którzy mieli malutki domek w Złotokłosie. Okazuje się, że tam również zatrzymał właśnie Mieczysław. Znana postać. Młodzi nie mogą [pamiętać], bo dzisiaj macie swoich Presley’ów i tak dalej. Ale Fogg był właśnie legendarną postacią. I każdy z nas musiał się [ukrywać]. [Ja] spałem na mrozie przykryty tym płaszczem i do krewnych chodziłem na wyżerkę. Przychodziłem, tak że miałem wyżywienie, ale Fogg i wujek, który zrobił budkę przy stacji (a to była kolej wąskotorowa Grodzisk, nie Grodzisk, Grójec), gdzie ciuchy zamieniano na kartofle. On tam założył sobie budkę, ale później z Foggiem się zwąchał i z Foggiem postanowili (zaprojektowałem wnętrze tego), że zrobili malutką w takim pokoiku „Cafe Fogg”. Nie było kawy, on robił czerwony barszczyk. I pewnego [dnia], jest sylwester i, wyobraźcie sobie, na sylwestrze zjawa się u niego (w pomieszczeniu jak ćwierć tego), czterech żandarmów i czterech czy pięciu powstańców. Naturalnie jeden o drugim wiedzą, ale do ostatniej chwili nie chcą sobie, jak to się mówi, skracać życia. Kiedy śpiewa Fogg „najmilszą była ci bluzeczka twa zamszowa” raptem porucznikowi „Ryszardowi” wypada „gnat” na podłogę pada... Oni odwrócili się, że nic nie widzieli, bo byłby to [ich] ostatni sylwester. On przestał śpiewać, a za chwilę znowu [...]. Taki moment. Wszystko macie opisane, takich momentów było dużo, dużo, aż do wyzwolenia. 17 stycznia wkroczyłem do Warszawy z opaską elegancko i z bronią, i znalazłem tego, który zaginął wtedy, jak myśmy się [przebijali], tego przystojniaka, który na mnie się patrzył: „Zostawcie mnie!” – tak jak był ładny chłopak, [tak pozostał], tylko szczury obgryzły mu kawałek nosa, bo wszystko [było] zamrożone. Wszystko tak jak było.

Warszawa, 30 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Eugeniusz Ajewski Pseudonim: „Kotwa” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: Pułk "Baszta" Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter