Eugeniusz Krawczyk

Archiwum Historii Mówionej

Eugeniusz Krawczyk. W czasie Powstania Warszawskiego nie pełniłem ważniejszych funkcji, wykonywałem tylko pomocnicze prace.

  • Do jakiego oddziału pan należał?

To był oddział „Gurta”. Moim przełożonym, którego polecenia wykonywałem, był chorąży „Zbyszek”. Zgrupowanie „Gurta” po zdobyciu gmachu Wojskowego Instytutu Geograficznego mieściło się w Alejach Jerozolimskich, chyba 83.

  • Proszę powiedzieć, z jakiego środowiska pan pochodzi, gdzie pan mieszkał przed wojną?

Przed wojną, w czasie okupacji mieszkałem w Alejach Jerozolimskich numer 79. Moje pochodzenie jest robotnicze.

  • Czym zajmowali pana rodzice?

Mój ojciec pracował jako robotnik na lotnisku Okęcie, natomiast mama, jak to przed wojną bywało, prowadziła dom. Było nas pięcioro, tak że w domu nie owało dla mamy pracy.

  • Przed wojną należał pan do harcerstwa.

Tak.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Przed wojną w czasie wakacji, trzy tygodnie przed 1 września, wyjechałem na obóz harcerski do Życzyna koło Dęblina. Mieszkaliśmy w lasach, tak że tej miejscowości nawet nie widziałem, nie wiem jak wygląda. Utkwiło mi to w pamięci, bo było to przeżycie, bo już pod koniec obozu harcerskiego mówiło się o zbliżającej się wojnie. Komendant obozu pocieszał nas, żeby się nie denerwować, że z nami są Anglicy, Francuzi, że damy sobie z Niemcami radę. Kiedy obóz się skończył, wróciłem do Warszawy. Z Dworca Gdańskiego odebrał mnie mój najstarszy brat Józef. Wówczas jeszcze chodziłem do szkoły powszechnej. Na drugi lub trzeci dzień zamiast do szkoły, [zgłosiłem się do pracy]. Były apele radiowe, przychodzili funkcjonariusze policji granatowej, oficerowie, [mówili], żeby młodzi zgłaszali się do pracy przy obronie Warszawy, konkretnie przy budowie barykad. Brałem czynny udział, chętnie, z ochotą to robiłem, nie z przymusu. To nie był przymus tylko agitacja patriotyczna. Budowałem barykadę wspólnie z dziesiątkami innych moich współlokatorów, kolegów z mojego domu. Barykadę budowaliśmy przy ulicy Grójeckiej u zbiegu Opaczewskiej. Dziś nazywa się ulicą Obrońców Warszawy, stoi piękny pomnik upamiętniający ten fakt.

  • Pomnik stoi dokładnie w tym miejscu, gdzie była barykada?

Tak.

  • Z czego była budowana barykada?

Zewsząd zbieraliśmy wszystko, co się tylko dało, elementy drewniane, betonowe, kamienie, gruz, złom, wszystko, co było możliwe.

  • Rzeczywiście była taka potężna?

Raczej nie, skoro bez kłopotu przeszły czołgi niemieckie od strony Raszyna, od strony zachodu. Ale liczył się fakt, że to wykonywaliśmy [tę pracę] z ochotą, patriotycznie.

  • Co pan zapamiętał z września 1939 roku? Czy pamięta pan pierwsze walki, bombardowania?

Przede wszystkim bombardowanie na co dzień. Większość czasu siedziało się w piwnicach, na które potocznie mówiło się schrony. Ale to nie były schrony tylko najniższa kondygnacja czteropiętrowego budynku. Co alarm odwołali, to znów ogłosili. Tylko więcej to przeżywali ludzie dorośli, starsi. My, nastolatki, wówczas miałem jedenaście lat, nie bardzo sobie zdawaliśmy sprawę z niebezpieczeństwa. Chodziliśmy na czwarte piętro i gdzie tylko się dało oglądaliśmy jak sztukasy rzucają bomby. Świst lecących bomb utkwił w pamięci. Na szczęście w rejonie mojego miejsca zamieszkania nie spadła żadna bomba, nie było żadnego zrujnowanego domu, wszystkie szczęśliwie [ocalały].

  • Wspomniał pan, że pana ojciec pracował na lotnisku. Czy w trakcie wojny był na lotnisku?

Chodził do pracy.

  • W trakcie walk w 1939 roku?

Nie, już nie. 1 września już do szkoły nikt nie poszedł, do pracy nikt nie poszedł.

  • Myślałem, że może brał udział w jakichś zabezpieczających pracach.

Nie. Był robotnikiem przeładunkowym.

  • Na cywilnym lotnisku?

Raczej na cywilnym, bo chyba nie było wojskowego lotniska. Wiem, że pracował na lotnisku Okęcie, ale na pewno nie na wojskowym. Nie jest mi wiadome, żeby było wojskowe, tylko cywilne.

  • Co jeszcze pan zapamiętał z początku wojny?

Zapamiętałem olbrzymie kolejki, żeby kupić chleb. Była piekarnia przy ulicy Grójeckiej i Tarczyńskiej przy Placu Zawiszy Czarnego, gdzie godzinami wystawaliśmy za chlebem. Nikt, przynajmniej z rodzin robotniczych, nie miał zapasów. [Wojna] to była w jakiejś formie niespodzianka, nikt się nie spodziewał, że takie coś będzie. [Panował] głód, ale jakoś jeden drugiego wspomagał i przeżyło się i żyję po dzień dzisiejszy. Jak już się skończyła kampania [wrześniowa], to Wehrmacht, żołnierze niemieccy podjeżdżali z kuchniami polowymi w Aleje Jerozolimskie i znów [były] kolejki. Kto chciał, a każdy chciał, dostawał chyba talerz. To było chyba coś jednorazowego, nie pamiętam. W każdym razie treściwą zupę można było sobie zjeść. Utkwił mi w pamięci apel prezydenta Starzyńskiego, który wzywał wszystkich młodych Polaków, polską młodzież do obrony Warszawy, że nie damy się złamać hitlerowskiemu najeźdźcy. Te apele były prawie codziennie, oczywiście przez radio, bo telewizji wówczas nie było.

  • Jak wyglądało pana życie w czasie okupacji? Chodził pan do szkoły?

Chodziłem do szkoły powszechnej na ulicę Tarczyńską 8. Dyrektora tej szkoły nie zastaliśmy. Na zasadzie jedna pani drugiej pani dowiedziałem się, że został aresztowany i wysłany do Oświęcimia. Dyrektorem tej szkoły został mój wychowawca, pan Orłowski. Pełnił obowiązki dyrektora szkoła, dopóki byłem uczniem szkoły powszechnej. Do końca szkoły nie byłem na Tarczyńskiej, tylko przenieśli nas na ulicę Miedzianą, gdzie też była szkoła. Gmach na Tarczyńskiej został zajęty przez żandarmerię niemiecką. Na Miedzianej skończyłem szkołę powszechną. Otrzymywaliśmy różne informacje o szkołach, że można było zapisać się tu i ówdzie. Mnie zaimponowała nazwa szkoły samochodowo-lotniczej, do której się zapisałem. Szkoła była przy ulicy Leszno, numeru domu nie pamiętam. To był budynek na Leszno róg Żelaznej, z okien było widać obecny urząd Dzielnicy Warszawa Wola, wówczas w tym obiekcie mieściła się żandarmeria niemiecka. Z okien widzieliśmy jak robili zbiórki, jak biegiem, na tempa wsiadali do samochodów, na sygnałach wyjeżdżali. Nam, jako szkole, uczniom, żandarmeria nic nie szkodziła. Mieliśmy tylko ostrzeżenie, żeby nie wyglądać z okien, nie przyglądać się.

  • To była dyspozycja dyrektora?

To było na pewno od dyrektora, ale dyrektor nam tego nie przekazał, tylko wychowawca, nauczyciel.

  • Czy należał pan do harcerstwa w czasie okupacji, czy już nie?

Nie należałem do harcerstwa ani żadnej innej organizacji młodzieżowej. W domu, w którym mieszkałem w Alejach Jerozolimskich 79 było nas pięciu młokosów. Zorientowałem się w późniejszym terminie, a dokładnie w czasie Powstania Warszawskiego, że jeden wykorzystywał mnie do swojej działalności politycznej. Po prostu dostawałem różnego rodzaju listy i dostarczałem, pamiętam, że też na Lwowską 8. W dniu 1 sierpnia doręczyłem list na Rynek Starego Miasta, gdzie był zakład cholewkarski. W mojej obecności [właściciel] poszedł na zaplecze przeczytać. Po przeczytaniu powiedział: „Słuchaj, wracaj szybko do domu, bo tu jest niebezpiecznie.” Posłuchałem go. Pojechałem z kolegą Witoldem Kochanowskim, który nie wszedł do środka, tylko czekał na mnie przed zakładem. Już nie chodziliśmy oglądać rynku Starego Miasta, tylko czym prędzej do tramwaju. Kiedy dojechałem tramwajem w Aleje Jerozolimskie róg Chałubińskiego, wychodzę z tramwaju, seria strzałów. Chyłkiem do domu. Dopiero w domu dowiedziałem się, że nastąpił wybuch Powstania Warszawskiego. Pan, który mi kierował te różne listy nazywał się inżynier Olczak.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch Powstania?

Dowiedziałem się, że nastąpił wybuch Powstania Warszawskiego. Już na drugi dzień chorąży „Zbyszek” w otoczeniu dwóch żołnierzy AK, którzy oczywiście byli w mundurach polowych, cywilnych (tylko chorąży „Zbyszek” wyróżniał się tym, że miał niemieckie saperki wojskowe), w hełmach niemieckich, zrobił zbiórkę mężczyzn na podwórku-studni. Zaapelował do nas, żebyśmy wzięli czynny udział w budowie barykady w Alejach Jerozolimskich przy Wojskowym Instytucie Geograficznym, który został zdobyty przez powstańców.

  • Barykada miała być zbudowana wzdłuż Alej?

Nie, w poprzek. Zanim znalazłem się na tej barykadzie, byłem obserwatorem zdobywania Wojskowego Instytutu [Geograficznego] i starostwa. [Był] mój dom, wytwórnia papy w Alejach Jerozolimskich, starostwo, którego gmach stoi nienaruszony po dzień dzisiejszy, a później Wojskowy Instytut Geograficzny. Byłem obserwatorem z czwartego piętra czy z dachu.

  • Jak pan zapamiętał to zdarzenie?

W pamięci utkwiło mi, jak z Wojskowego Instytutu po drabinach na linie znoszono rannego żołnierza. To był dla mnie tragiczny widok. Później, jak już zdobyto ten dom, chorąży „Zbyszek” nas zaangażował. Wykonywaliśmy jego polecenia i rozkazy. Przy budowie barykady, z panem Ziemeckim, młodym żonkosiem, który miał dwuletnią córeczkę, z wytwórni papy dźwigałem jakiś ciężki element. Z balkonu gmachu na rogu Alej Jerozolimskich i Chałubińskiego (tego domu już nie ma) poszły strzały i na moich oczach seria strzałów trafiła w pana Ziemeckiego, który zginął na miejscu. Oczywiście przybiegły panie sanitariuszki, wzięły go na nosze, odprowadziły na zaplecze Wojskowego Instytutu Geograficznego. Ale jak się dowiedziałem, to były strzały śmiertelne. To mi najbardziej utkwiło w pamięci. Jak się chodziło na Hożą, to tak jak na filmach widać, jak skończyła się seria, to się biegło chyłkiem.

  • Pan był przy tym oddziale?

Tak, zawsze byłem w pobliżu chorążego. Tylko chorąży „Zbyszek” utkwił mi w pamięci. Nie utkwiło mi w pamięci nazwisko majora, który chodził w mundurze i też zginął od serii z tamtego obiektu.

  • Były jakieś walki?

Jeszcze nie było walk, tylko ostrzał nas, poruszających się, tych, którzy tam chodzili, budowali, coś robili.

  • Niemcy, którzy się ostrzeliwali, byli jakoś odcięci, czy ten teren był całkowicie zajęty przez Niemców?

Od Dworca Głównego do Chałubińskiego to już był teren zajęty, opanowany przez Niemców.Pewnego dnia, pod koniec drugiej połowy sierpnia przyszedłem do mojego domu. Po chwili, po godzinie, szwargot w języku niemieckim (tak się mówiło, że szwargoczą) i znów wezwanie, żeby wszyscy mieszkańcy tego domu, nie młodzi mężczyźni – tak jak to było 1 czy 2 września – tylko wszyscy mają się stawić na podwórku. Oczywiście wszyscy lokatorzy wyszli, zeszli. Była informacja oficera niemieckiego, że w rejonie, w którym jest nasz dom będą ciężkie walki i musimy opuścić dom. Wydano polecenie czy rozkaz, żeby wziąć podręczny bagaż, żywność, bieliznę na zmianę, coś niewielkiego. Każdy wziął to, co uważał za stosowne. Dali nam pół godziny na ponowne spotkanie na podwórzu. Pod kierunkiem, pod władzą trzech żołnierzy niemieckich opuściliśmy dom, wyszliśmy w Aleje Jerozolimskie do Chałubińskiego, ulicą Chałubińskiego do ulicy Nowogrodzkiej, gdzie wówczas jeszcze jeździła kolejka EKD, Elektryczna Kolej Dojazdowa z Milanówka, do operetki „Roma”, gdzie była stacja końcowa. Maszerowaliśmy Nowogrodzką. Końcowy etap to był Dworzec Zachodni, nie perony, tylko tabory kolejowe, gdzie zakwaterowano nas w wagonach bez jedzenia, bez picia, każdy sobie radził jak mógł.Chciałbym podkreślić, że w drodze na Dworzec Zachodni na ulicy Raszyńskiej przy Placu Zawiszy zaatakowali nas żołnierze ukraińscy w mundurach niemieckich. Zgrupowanie Ukraińców miało swoją nazwę.

  • Kamińskiego?

Kamińskiego, ale miało swoją nazwę. Każdego rewidowali: Papierosy imiejesz? Wodku imiejesz? – kopa i poszedł dalej. Utkwiło mi w pamięci jak jeden z naszych lokatorów, chyba psychicznie nie mógł wytrzymać, w tył zwrot i uciekł. Żadna seria go nie trafiła. Uciekł z powrotem w kierunku naszego domu. Mam nadzieję, że dotarł, ale raczej nie dotarł. To było pierwsze spotkanie z Ukraińcami. Przeczytałem dziesiątki książek o Powstaniu Warszawskim. [Ukraińcy] byli dla nas Polaków, powstańców, bardzo dokuczliwi. Miałem wtedy szesnaście lat. Wzięli jedną dziewczynę z naszego domu, miała może osiemnaście lat, wzięli ją, zaprowadzili gdzieś w bramę. Wszyscy wiedzieliśmy, domyślaliśmy się w jakiej sprawie. Dotarliśmy do Dworca Zachodniego, gdzie żeśmy koczowali w wagonach kilka dni. Załadunek na kryte wagony towarowe, nazywano je bydlęce. Udaliśmy się w podróż. Były postoje gdzieś w polu, w lesie dla załatwienia spraw fizjologicznych, zupę podali w jakichś naczyniach. Pamiętam, że jechaliśmy przez Czechosłowację, przez Pragę czeską. Zatrzymaliśmy się na kilkudniowy postój w Ludwigsbsurgu, już w Niemczech. Znów byliśmy tam kilka dni i znów załadunek na wagony towarowe, bydlęce. Wywieźli nas do Strasburga. Wówczas to były tereny przyłączone geograficznie do Niemiec, ale do pierwszej wojny światowej należały do Francji. Nie bardzo wiedziałem, co to jest Strasburg, tak dalece jeszcze się nie uczyłem. Po zaangażowaniu kobiet francuskich, które niosły nam tobołki, podawały nam kanapki, widać było życzliwość mieszkanek Strasburga. Niemcy nie przeszkadzali. Mieszkaliśmy w drewnianych barakach, [były] prycze. Tak jak między sobą mówiliśmy, że nie mają co [z nami] zrobić. Była jedyna obawa, że nas wywiozą do obozu koncentracyjnego. Ale tak szczęśliwie się złożyło, że mnie do obozu koncentracyjnego nie wywieźli. Nie wszystkich z Ludwigsburga wywozili do Strasburga. Mnie do Strasburga, innych wywieźli gdzie indziej.

  • Pan był cały czas z rodziną?

Sam. Wyjechaliśmy z rodziną, ale rodzina trafiła [gdzie indziej], nas młodych [wzięli oddzielnie]. Ze Strasburga załadowano mnie do wagonów i trafiłem do Villingen. To było siedemnaście kilometrów od granicy szwajcarskiej, jak się później dowiedziałem. W Villingen żeśmy koczowali w szkole w sali gimnastycznej, dostawaliśmy po łyżeczce zupy. Jakoś się przeżyło, miałem dużo sucharów z chleba. Do Villingen, to było duże miasto, przyjeżdżali Niemcy. Przyjechal pan, później się dowiedziałem, że nazywał się Adolf Reiner, palcem do mnie, żebym się do niego zgłosił. Zabrał nas cztery osoby do pracy w fabryce w Wolterdingen, której był właścicielem.

  • Jaki to był zakład?

Wyrabialiśmy tylko drobne materiały używane do zbrojenia, śrubki. Ta fabryka była pod kontrolą Wehrmachtu. Mówiło się, że produkowaliśmy to na rzecz armii. Początkowo pracowałem przy maszynie, wykonywałem różne śrubki. Po jakimś czasie z wycieńczenia na gruźlicę zmarł Rosjanin, trochę starszy ode mnie. Wyżywienie było poniżej krytyki. Dostawaliśmy tylko talerz treściwej zupy, przeważnie z bobiku, czarnej fasoli. Mieszkaliśmy w obozie, w drewnianych barakach. W sklepie każdy kupował sobie na kartki chleb, margarynę, cukier, mięso. Nie zjadłem surowego mięsa, tylko oddałem do kuchni. Wędlina, chleb, masło. Tak się rządziłem, żebym miał bochenek chleba na cały tydzień. Z wyżywieniem w fabryce było tragicznie. W każdą niedzielę mieliśmy obowiązek, który był wykonywany z ochotą. Chodziłem do bauera do pracy. To był okres letni, to były żniwa, sianokosy, różne polowe i miejscowe prace. Za tę pracę w niedzielę dostawałem jeść do syta, ile tylko mogłem zjeść. Wszędzie byli Polacy, jeńcy polscy, którzy wyrazili zgodę na „cywil arbeitera”, tak że byłem pod opieką nie bauera gospodarza, tylko bauerki, bo wszyscy bauerzy byli w wojsku, w armii. Pod jej opieką miałem jeść tyle, co się dało.

  • Czy był ktoś zarządzający gospodarstwem?

Zarządzała bauerka, Niemka, ale miała do pracy Polaka, byłego jeńca. Po pracy dostałem wikt, tak że to, co dostałem na kartki, talerz zupy i [jedzenie] wystarczało mi na cały tydzień. Zjadłoby się jeszcze więcej, ale ten Polak w gospodarstwie nie mógł sobie pozwolić, żeby dać mi jakąś wielką torbę. Pracowałem w tej fabryce do wyzwolenia przez armię francuską.[W fabryce] pracowałem przy maszynie. To była lekka praca, tylko że czas długi, dwanaście godzin.

  • To była tokarka?

Automatyczna tokarka. Rosjanom się gorzej żyło, dlatego, że nie brali ich do gospodarstw rolnych, nie musiał, czy po prostu gospodarze nie chcieli. Pod względem wyżywienia mieli gorzej jak ja. Jak zmarł Rosjanin Anatolij, przeszedłem na jego stanowisko, które polegało na tym, że z czterdziestu tokarek automatycznych opróżniałem pojemniki, w których były półfabrykat i opiłka w wodzie mlecznej. To wszystko opróżniałem, [kładłem] na wyżymaczkę, żeby oddzielić od opiłek metalu wodę, później opiłki metalu na sita elektryczne. To była wyjątkowo ciężka praca. Wychodziłem po tej pracy tak zmęczony, że nawet nie chciało się z nikim rozmawiać. Moim przełożonym w fabryce był właściciel Adolf Reiner. Z perspektywy czasu mówię, że wspaniały człowiek, wcale niepodobny do Niemca. Bezpośrednim przełożonym był majster Emil. Do niego też nie miałem pretensji i z perspektywy czasu nie mam, ale Ruskich bił. Bił, dlatego, że sabotowali robotę. Mnie też przyuczali, żebym wypuszczał i. Majster Emil się zorientował: Eugen, arbeit langsam, aber gut – „Rób pomału, ale dobrze.” [...] Dobrze mi się współpracowało z Białorusinami, z Rosjanami. Był z nami jeden Ukrainiec Ludwik, który był pomocnikiem majstra Emila. Ludwik do mnie nie mówił tak jak inni Rosjanie: „Geniek”, tylko: „Ty Piłsudski.” I zawsze ostro do mnie. Ale nie uderzył mnie, tylko: „Ty Piłsudski.” Wiadomo, dlaczego, bo on i jego rodacy mieli pretensje do naszego wielkiego Polaka, marszałka Józefa Piłsudskiego.

  • Jak wyglądał moment wyzwolenia, końca pana niewoli?

Pamiętam jakby to było wczoraj – nasilone bombardowania.

  • Jaki to był miesiąc?

To był koniec kwietnia, za kilka dni było ogólne zawieszenie, podpisanie kapitulacji. Były nasilone naloty alianckie. Do tego stopnia, że nawet nasza wieś Wolterdingen i fabryka była celem nalotów. Kiedy uciekaliśmy do lasu, bo były sygnały alarmowe, w pobliżu nas wybuchła bomba. Podmuch powietrza z piachem, nie odłamkiem nie opiłkiem, z dalekiej odległości ugodził mnie w oko, chyba w prawe. Nie wiem, czy widać różnicę, jedno jest mniejsze, drugie większe. Naloty trwały dwa, trzy, cztery dni i kapitulacja. Do Wolterdingen wkroczyli żołnierze armii francuskiej.

  • Pan pracował w fabryce, a na noc mieszkał pan w obozie?

Tak.

  • Obóz był na terenie fabryki?

Był w pobliżu, nie był strzeżony przez jakiś Wehrmacht czy policję. Każdy miał swoje łóżko, swoją szafeczkę. Zapas chleba, który dostałem od gospodarza miałem pod siennikiem, nie w szafeczce, żeby mi kolega nie ukradł, nie zjadł.Kiedy weszli Francuzi, to już czuliśmy się wolni.

  • Dalej mieszkaliście na terenie obozu?

Tak. Nadal mieszkałem na terenie w barakach. Mieszkaliśmy w barakach do wyjazdu. Po wojnie, po kapitulacji przyjeżdżali do nas tak zwani emisariusze Rządu Londyńskiego i emisariusze, oficerowie wojsk polskich z Warszawy. Oczywiście jedni agitowali nas do powrotu do kraju, bo potrzeba rąk do pracy, że każdy będzie mil pracę i naukę. Druga strona, emisariusze Rządu Londyńskiego: „Nie wracajcie do kraju, do komunistów, tylko zgłaszajcie się do armii polskiej, po wojnie zamieszkacie w Anglii czy w Stanach Zjednoczonych, będziecie mieli wspaniale życie, a następnie wrócicie do wolnej Polski.” Oczywiście wysłuchałem emisariusza rządu warszawskiego i wróciłem do kraju. Ale zanim wróciłem do kraju, to ci emisariusze zorganizowali nam transport z Wolterdingen do Offenburga, gdzie zamieszkałem w poniemieckich koszarach. Nie byłem sam, tylko były nas setki. Mieszkałem tam chyba do września. Też namawiali, żeby nie wracać do kraju, tylko żeby się zgłaszać na ochotnika. Ale chciałem [być] z rodziną, chciałem [wracać] do kraju. W Offenburgu zorganizowano transport. Dotarłem do Polski do miejscowości Dziedzice koło Katowic. Każdy dostał, wydaje mi się, że nie więcej jak sto złotych, bilet bezpłatny i jakąś paczuszkę żywnościową. I tak dotarłem z Dziedzic do Warszawy na Dworzec Główny. Dworzec Główny nie był w Alejach Jerozolimskich, bo był zniszczony, tylko był na ulicy Towarowej przy Alejach Jerozolimskich. Po wojnie bardzo długo był dworcem Głównym, dopóki nie oddano do użytku Dworca Centralnego. Stamtąd na piechotkę było niedaleko do mojego miejsca zamieszkania w Alejach Jerozolimskich.

  • Czy pana dom ocalał?

Dotarłem do domu, który ocalał, ale wszystkie lokale były zajęte. Dziewięćdziesiąt procent lokatorów to nie byli lokatorzy przedwojenni czy okupacyjni, tylko nowi z miejscowości podwarszawskiej. Jedną noc koczowałem na schodach pod swoim [mieszkaniem].

  • Rodziców też nie było?

Jeszcze nie było.

  • Lokatorzy nie chcieli się wynieść z tego mieszkania?

Nie chcieli mnie wpuścić do tego mieszkania. Jakimś cudem, chyba za sprawą Boga, siły wyższe sprawiły, że spotkałem na podwórku mojego brata, który razem z siostrą w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego, byli sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Z bratem znalazłem się sześćdziesiąt kilometrów za Warszawą, za Mszczonowem dziesięć kilometrów. Było tam wielu młodych warszawiaków. Trzeba było z czegoś żyć, to wziąłem się za handel tak jak wielu innych. Z tej wsi do Warszawy, do swojego domu, bo już poznałem nowych lokatorów, przywoziłem rąbankę, kaszankę, kartofle, żyto. Z tego żyłem. Już żeśmy się zetknęli, już była cala rodzina, siostra ze szwagrem. Na kupie w jednym pomieszczeniu dwudziestometrowym mieszkało nas [dużo].[…]
Warszawa, 14 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński
Eugeniusz Krawczyk Stopień: prace pomocnicze Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter