Eugeniusz Spiechowicz „Tryton”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Eugeniusz Spiechowicz. Jestem rocznik 1929. Jestem żonaty, mam dwie córki i trójkę wnucząt. Jedno płci męskiej, dwoje płci żeńskiej. Urodziłem się w Markach pod Warszawą, z tym że w 1934 roku rodzice przenieśli się do Warszawy. Najpierw mieszkaliśmy na ulicy Bednarskiej, a później do Powstania Warszawskiego mieszkaliśmy na Marymoncie tuż przy lesie Bielańskim.

  • Czym zajmowali się pańscy rodzice?

Ojciec był stolarzem, mama była przy mężu, jak to się wtedy mówiło.

  • Co pan robił do momentu wybuchu II wojny światowej?

Uczyłem się. Chodziłem do szkoły numer 53, która mieściła się przy Gdańskiej 2/4, tam gdzie w tej chwili jest pętla tramwajowa. To były takie dwa duże baraki i w nich mieściła się właśnie ta szkoła, do której zacząłem uczęszczać, gdzie pobierałem pierwsze nauki.

  • Czy pamięta pan nauczycieli z tej szkoły?

Tak. Pamiętam, ale to już był okres późniejszy od drugiej klasy, bo pierwsza klasa, to nie pamiętam, chyba była pani Brzozowska, a później moją wychowawczynią aż do końca, do siódmej klasy, była pani Dobiszewska.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie miały rodzina i szkoła?

[Była] taka sytuacja, jak ją porównuję w moim już dość długim życiu, że w szkole mówiono nam prawdę. Mieliśmy zaufanie do naszych nauczycieli i to, co mówiono w szkole, to to samo słyszeliśmy w domu. Tak że tak jak patrzę z perspektywy i myślę, wtedy myśmy za najważniejszą uważali Polskę. To było to pokolenie, które… Jak ja się urodziłem, to było dopiero właściwie dziesięć lat niepodległości. W domu byłem wychowany patriotycznie i w szkole było to samo. Myślę, że ta młodzież z tego czasu była po prostu nastawiona, myśmy mieli tę Polskę. Polska to była rzecz święta, najważniejsza dla nas, za którą trzeba było wszystko oddać. Odkąd pamiętam i w domu i w szkole byliśmy bardzo patriotycznie wychowywani w miłości do kraju.

  • Jak zapamiętał pan wybuch II wojny światowej, co pan robił, gdzie pan był?

Początkowo myślano, że to są tylko ćwiczenia. Okazało się, że to nie ćwiczenia. W pierwszej chwili, jak pamiętam, była radość, że będę miał dłuższe wakacje. To był taki odruch, bo mieszkałem niedaleko Wisły, lubiłem łowić ryby, że sobie pójdę na ryby i jeszcze nie będę chodził [do szkoły]. Potem życie pokazało, że to nie było takie przyjemne. W czasie jak trwały działania w 1939 roku, to my chłopcy żeśmy biegali do żołnierzy, żeśmy [brali od nich] suchary… Pamiętam, że mi smakowały bardziej żołnierskie niż oficerskie suchary. Byliśmy z nimi i bardzo przeżyłem upadek. Jak nasi żołnierze szli do niewoli, to pamiętam, że stałem na chodniku i płakałem.

  • Pamięta pan, na jakiej to było ulicy?

Nie pamiętam. Wiem, że szli tacy zakurzeni (bo przecież Warszawa walczyła poza Helem najdłużej) i żeśmy płakali tam jeszcze z kolegami, żeśmy po prostu płakali, bo czuliśmy, że tracimy coś bardzo wielkiego i ważnego. Takie było nasze odczucie.

  • Jak wyglądało życie pana i pańskiej rodziny w czasie okupacji?

Było bardzo trudne, zwłaszcza dla nas, bo ojciec mój zmarł na początku okupacji w 1940 roku. Mama bardzo ciężko rozchorowała się na zniekształcające zapalenie stawów i właściwie myśmy z bratem zostali sami i musieliśmy sobie przez jakiś rok czasu radzić. Radzenie [sobie] polegało na wyprzedawaniu tego, co było w domu, i z tego żeśmy żyli. Materialnie był to bardzo ciężki okres.

  • Czy w tym okresie było miejsce na życie religijne?

To pamiętam bardzo dobrze. To się właściwie tak zaczęło już częściowo w 1939 roku, a szczególnie zaczęło się, jak były (krótko trwały) naloty radzieckie. Po napaści Niemiec na Związek Radziecki, to nawet tam koło nas blisko bomba upadła. Wtedy była taka tradycja robienia kapliczek na podwórkach. Prawie na każdym podwórzu była kapliczka, tam się [przynosiło] kwiaty i ludzie się modlili: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”. To aż do czasów Powstania Warszawskiego był taki zwyczaj, bo tylko u Boga można było szukać pomocy, u nikogo więcej, więc ludzie szukali. Myślę, że bardzo duża była religijność w tym czasie. To była jedyna ostoja. Wszystko żeśmy tracili. Szczególnie pamiętam, jaka była żałość, jak Francja upadła. My [wierzyliśmy], że Francuzi [to potęga]. Pamiętam radość, jak najpierw Francja, potem Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom. Myśmy przeżywali bardzo (młodzież, bo ja jeszcze nie byłem harcerzem, tylko w zuchach, bo byłem za młody) utratę niepodległości, bo nam się wydawało, byliśmy przekonani, że mamy bardzo silną armię, mamy wodza naczelnego. Tak młodzież była przekonana, że jeszcze jak Francja i Anglia [wypowiedziały wojnę], to my w dwa tygodnie Niemców załatwimy. To zderzenie tego, w czym byliśmy wychowani, w co wierzyliśmy, że mamy silną armię i mamy sojuszników, że jesteśmy bezpieczni, to wszystko zostało [rozwiane]. To bardzo nas (myślę nie tylko nas, ale również młodzież, dzieci właściwie, bo byliśmy jeszcze dziećmi) bardzo przygnębiło. Ja przynajmniej byłem jeszcze dzieckiem. Dziesięć lat miałem.

  • A co z życiem kulturalnym? Zetknął się pan z prasą okupacyjną?

To już później się troszeczkę zetknąłem, bo w 1943 roku skończyłem szkołę powszechną i później miałem takie dochodowe przedsiębiorstwo, mianowicie wytwórnię papierosów. Miałem czternaście lat, zatrudniłem mamę, ciocię i jeszcze jedną panią, kupowałem tytoń i wtedy nam się zaczęło finansowo lepiej powodzić. Już od 1943 roku wstąpiłem do „Szarych Szeregów” – „Zawisza”. To było na wiosnę, z tym że jeszcze przedtem, to tak w klasie koledzy, na podwórzu, żeśmy się organizowali (bośmy nienawidzili strasznie Niemców za to, co oni robili), jak im można zaszkodzić, w taki sposób samorzutnie. Nie było nakazu żadnej organizacji. Na Marymoncie była taka wytwórnia filmowa, gdzie mieli klisze. Te klisze tam leżały w takim śmietniku i najpierw była taka moda grania na klisze. Żeśmy rzucali. Cięło się na takie kawałki i kto więcej [wygra] a potem, żeśmy się zorientowali, że to jak się zapali i potem zdmuchnie, to się pali i daje straszny fetor, taki z tego jest smród ogromny i żeśmy (to już samorzutnie właśnie, tak jeszcze nieorganizacyjnie) chodzili do kina i podrzucaliśmy, bo wtedy w kinach było, że część z biletów idzie na uzbrojenie armii niemieckiej i było hasło: „Tylko świnie siedzą w kinie, a Polacy w Oświęcimiu”. To były takie pierwsze próby i udawało nam się (później zaczęli się bardziej pilnować), bo jak kilku nas zaczęło wrzucać, to było pełno dymu, strasznie nieprzyjemny zapach i ludzie bojąc się, uciekali z kina. Trochę żeśmy postraszyli. To były takie pierwsze próby. Stały niemieckie samochody, cukru było [mało], ale trudno, ale to się poświęciło, wypiło się gorzką herbatę, żeby im cukru do benzyny wrzucić. Później, jak już byłem w „Szarych Szeregach” to żeśmy robili planowe [akcje], tak zwany mały sabotaż. To była nasza działalność. „Hitler kaput” i [inne]. Takie rzeczy żeśmy robili.

  • Czy mógłby pan opowiedzieć coś więcej o małym sabotażu?

Gdzie kto mógł w swojej dzielnicy, a najczęściej się chodziło, żeby ludzie nie poznali, [do] innej [wypisywało się] właśnie tego rodzaju napisy. „Oktober”, to było, że Niemcy mają [przegrać wojnę w tym miesiącu]. Trudno mi powiedzieć, w którym to roku, ale to chyba był już 1943 rok, bo wtedy zacząłem… 1943/1944. W „Szarych Szeregach” oprócz tego mieliśmy szkolenia, które żeśmy odbywali. […] Organizowali zawody piłki nożnej w lesie Bielańskim, […] właściwie aż do Powstania. Mieliśmy takie szkolenia, gdzieśmy jeździli do Młocin, bo w lesie Bielańskim stała jednostka niemiecka, było trudno coś robić, on był mały. Nas [wysyłano] na szkolenia na tematy właśnie patriotyczne, sprawnościowe i dyskusja na temat, co będzie dziś jutro i pojutrze? Co mamy robić? Szkolono nas, że my nie będziemy walczyli, bo do szesnastego roku życia nie wolno było walczyć. Wiedzieliśmy o tym (był rozkaz Komendy Armii Krajowej), że my mamy służyć tylko do działań pomocniczych, to znaczy poczta, pomoc jakaś w Powstaniu i do tego byliśmy teraz przygotowani. Jutro była mowa o ziemiach postulowanych, że będziemy musieli budować po wojnie te ziemie i, że powinniśmy wszyscy się kształcić, że harcerz powinien być przyszłością narodu.

  • Czy po szkole podstawowej podjął pan dalszą naukę?

Byłem zaangażowany bardzo, całym sercem w działalność konspiracyjną, a jednocześnie materialnie nieźle mi się powodziło, więc znalazłem taką [możliwość]. Było tak – jak się kończyło szkołę powszechną, to albo się szło gdzieś do szkoły zawodowej, albo zabierali do Niemiec na roboty, albo się miało jakąś pracę i ausweis. Znalazłem szkołę techniczno-dentystyczną, która mi się bardzo podobała, bo tam były tylko dwa razy w tygodniu zajęcia, we wtorki i soboty, ale się oszukałem, bo tam były zajęcia teoretyczne, a pozostałe należało pracować i musiałem już później [pracować cały tydzień]. Dzięki temu zdobyłem zawód i poszedłem dalej w tym kierunku później po wojnie.

  • Gdzie mieściła się ta szkoła?

Ulica Chmielna 10.

  • Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?

Pamiętam dobrze pierwszy alarm. Tam u nas na Marymoncie zaczęły się gromadzić [oddziały bojowe]. Należałem do 48. Warszawskiej Drużyny Wodnej imienia admirała Krzysztofa Arciszewskiego. Stąd mój pseudonim „Tryton”, bo to musiało być coś związane z wodą. Myśmy wiedzieli, że coś się zbliża, bo kilka tygodni przed Powstaniem dostaliśmy rozkaz, żeby robić szkice umocnień przy niemieckich tak zwanych Schutzpunktach, gdzie były ich [posterunki]. Szkoła gazowa na Żoliborzu, na Marymoncie. […] gdzie w tej chwili się mieści Instytut Meteorologiczny. [Razem] z kolegą robiliśmy [szkice]. Tam gdzie bunkry, to żeśmy szli [je rozpoznawać], byliśmy w tym też trochę szkoleni. Byłem z zamiłowania wodniak i za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem sobie kajak. Niemcy na wałach wiślanych na wysokości Marymontu budowali gniazda karabinów maszynowych. Mnie tam oddelegowano. Miałem pretekst, żeby być, bo tam stał mój kajak, tam mieszkali ludzie. Chodziłem i robiłem szkice tych [miejsc], gdzie były gniazda karabinów maszynowych, to żeśmy [przekazywali] do naszego hufcowego, który [mieszkał] na Bielanach, i to szło prawdopodobnie do wywiadu Armii Krajowej. To żeśmy robili przed Powstaniem. Już przed samym Powstaniem, to jak jest ta główna ulica, kiedyś się nazywała też Marymoncka, teraz to jest przedłużenie Słowackiego, w tym miejscu, gdzie przebiega teraz Trasa Toruńska, było takie zagłębienie, teraz już tego nie ma, bo [jest] tam wiadukt. Tam była jakaś knajpa, herbaty można było się napić. Myśmy tam stali, mieliśmy polecenie (i to właściwie prawie do ostatniego dnia) notować numery samochodów, [i w którą stronę] jadą, […] jak były [pojazdy] Wehrmachtu, to było WH, i liczyć, które przyjeżdżają do Warszawy, a które wyjeżdżają. Od wczesnego rana do godziny policyjnej żeśmy to robili, prawie że do przedostatniego dnia. Moja drużyna miała przydział. Mieliśmy być zawiadomieni o wybuchu [Powstania]. Nie wiedzieliśmy kiedy. Wiedzieliśmy, że będziemy przez łącznika zawiadomieni, że mamy się zgłosić do Zgrupowania „Chrobry II” na plac Grzybowski, do służby pomocniczej. Czuło się, że coś się dzieje, zwłaszcza że było słychać artylerię ze wschodu, jak szła Armia Czerwona, więc byliśmy przekonani, że jest porozumienie, że oni do nas wejdą. Przed samym Powstaniem dowiedzieliśmy się, co się stało w Wilnie. Przyszła wiadomość i trochę nasz entuzjazm słabł. Chcę powiedzieć wyraźnie, że w „Szarych Szeregach” nie była prowadzona polityka. Nie było – ta partia czy ta partia… Tego nie było. Myśmy nie bardzo wiedzieli. To nie tak jak dzisiaj jest. Mamy okupanta jednego, zaufania do drugiego sąsiada nie mieliśmy, ale nie było antypropagandy. Tego sobie nie przypominam zupełnie, żeby było. Mieliśmy dowiedzieć się, kiedy mamy się zgłosić na ten punkt na plac Grzybowski. Niestety wybuchło Powstanie, strzały się zaczęły i już wiadomo było, co to jest. Było to pierwsze [zawiadomienie o wybuchu], chyba 26 [lipca] i wtedy się dowiedzieliśmy, że mamy tam się zgłosić. W nocy się gromadzili chłopcy i potem w nocy się rozeszli. Przyszedł rozkaz, żeby to wszystko odwołać. Już wiedzieliśmy, że coś będzie.

Jak wybuchło Powstanie, to do nas nie dotarł żaden rozkaz. Pierwszy sierpnia 1944 roku spędziłem w domu. Moja mama, która straciła męża, a starszy brat mój był zaangażowany [w konspiracji], on już wcześniej działał w Pułku „Baszta”. Gestapo go poszukiwało i musiał zniknąć z Warszawy, aresztowali moich braci ciotecznych i siostrę cioteczną, którzy mieszkali na Bieniewickiej, bo była wsypa. Tam był magazyn broni, ale nie znaleźli tego magazynu, ich aresztowali, ale potem udało się ich wyciągnąć z Pawiaka. Nie było zarzutów i ten, który wsypał, został zabity przez takiego „krypowca”, którym prawdopodobnie był ktoś z członków AK, żeby dalej nie sypał. Brat już na wiosnę 1944 roku był w partyzantce, obecnie 30. poleska dywizja, od 1989 roku jest prezesem tego zgrupowania. [Za swoją działalność konspiracyjną] był Krzyżem Walecznych [odznaczony]. Zostałem jedyny i mama prosiła mnie na wszystko, żebym nie szedł do Powstania, tylko żebym został, ale uważałem, że to jest mój obowiązek. Wprawdzie zamknęła mnie w mieszkaniu, ale mieszkaliśmy na parterze. Drzwi były zamknięte, ale okno sobie otworzyłem i wyszedłem z kolegą z drużyny, Zygmuntem Perzykiem, pseudonim „Albatros”, on na wyższym parterze [w sąsiednim domu] mieszkał. To był jedynak, też ojca nie miał. Potem po wojnie [jego] matka miała do mnie ogromną pretensję, bo on zginął. Stanąłem, on na moje ramiona zeskoczył i żeśmy poszli 2 sierpnia 1944 roku i staraliśmy się dostać (wiedzieliśmy, że na Żoliborzu są walki) na Żoliborz i przedostać się tam na ten punkt na plac Grzybowski, gdzie mieliśmy [się zgromadzić]. […] To był [na rogu] ulic Marii Kazimiery i Rudzkiej (tam była pętla tramwajowa), a po prawej stronie był dom Scholla [piekarnia Scholla]. Tam prawdopodobnie był „gołębiarz” i on zaczął do nas strzelać. Gwizdnęły nam dwa razy kule, ale udało nam się [uciec] wzdłuż Marii Kazimiery i potem przeczołgaliśmy się, bo tam był taki nasyp. Udało nam się dostać na Żoliborz. Zresztą potem żeśmy zameldowali, że jest [„gołębiarz”] w tym domu Scholla. Tam chyba poszli po niego później.
Poszliśmy z kolegą, to było rankiem 2 sierpnia 1944 roku. Przeszliśmy na Żoliborz. […] Na Żoliborzu prawie nie było widać Powstańców, bo w nocy z 1 na 2 sierpnia 1944 roku pułkownik „Żywiciel” wyprowadził oddziały do Puszczy Kampinoskiej. Spotkaliśmy pierwszą placówkę powstańczą na placu Inwalidów i żeśmy się zameldowali do dowódcy. Dowódcą tej grupy, który organizował tam [obronę] (nie zgodził się pójść), był porucznik „Topór”, jego nazwisko Władysław Jasiński. Jego wnuk napisał książkę na temat Powstania Warszawskiego na Żoliborzu. Żeśmy się zameldowali, że jesteśmy harcerzami i chcemy się przedostać, a już nie można było [tego dokonać], bo nie można było przejść przez linię kolei Dworzec Gdański. My z „Albatrosem” nie chcieliśmy służyć w służbie pomocniczej i żeśmy sobie dodali po dwa lata, że mamy po siedemnaście lat i że chcemy walczyć. Brat mój już od 1942 roku był w konspiracji (on w tym czasie był chyba kapralem podchorążym czy plutonowym podchorążym) i prowadził szkolenie z zakresu broni. Ja przy tej okazji jako taki bąk interesowałem się tym i trochę się nauczyłem. Wiedziałem, jak się posługiwać bronią. Powiedziałem, że wiem, jak się posługiwać bronią. Porucznik „Topór” nie zgodził się pójść [do Kampinosu], powiedział, że nie może zostawić Żoliborza na pastwę Niemców.
Pierwszą noc byliśmy zakwaterowani na Mickiewicza 25 i jako harcerz zostałem [mianowany] (mimo że byłem smarkaczem) komendantem do zbudowania barykady przy [ulicy] Mierosławskiego. W czasie kopania na trawniku ci mężczyźni, którzy kopali, wykopali szablę jeszcze z czasów Kościuszkowskich. Ja ją dostałem i to było moje pierwsze uzbrojenie. Szablą się nie bardzo umiałem posługiwać, ale potem tę szablę wymieniłem z jakimś rotmistrzem na „czeską zbrojowkę”, na pistolet, ale okazało się, że nie miał iglicy, tak że był bez wartości. Oddałem go do rusznikarza, ale potem już do mnie nie wrócił w Powstaniu. [W okolicy placu Inwalidów] już sformował się [oddział]. Jeszcze nie wiedziałem, jaki to jest oddział, dopiero później był przydział. Chyba 3 sierpnia 1944 roku była decyzja, bo tam coraz więcej się gromadziło. Była jakaś niewielka ilość broni. Dostałem dwie tak zwane sidolówki, takie granaty produkcji konspiracyjnej i to było moje całe uzbrojenie. Był rozkaz zajęcia tak zwanej małej PAST-y w alei Wojska [Polskiego] i to żeśmy zajęli bez problemu w dzień, bo tam było chyba trzech [żołnierzy] i jak zobaczyli, że zaczynamy ich otaczać, to uciekli ci wartownicy w kierunku Dworca Gdańskiego […]. Wtedy jeszcze działały telefony. Zadzwoniłem na ulicę Przeskok, gdzie uczyłem się techniki dentystycznej. To było takie laboratorium. Zadzwoniłem do tego laboratorium, jeszcze porozmawiałem. Jeszcze można było, telefony działały. To był 3 albo 4 sierpnia 1944 roku.
Następny [dzień] to był dzień ataku na Poniatówkę, tam był szpital niemiecki. Pierwszy [atak] się nie udał, bo był duży obstrzał. Wycofaliśmy się, w nocy był drugi raz i oni uciekli. Jak żeśmy wpadli tam, to jeszcze zupa w talerzach stała, bo oni uciekli na Dworzec Gdański. Tam udało się zdobyć trochę pozostawionej broni. Dokładnie tego nie wiem, bo ja tam byłem mały pionek. Bardzo dużo żywności. Pamiętam, cytryny były, papierosów sporo i jakiś alkohol. Nas podzielono, był mój kolega i jeszcze jeden harcerz z innej [drużyny], którego tam poznałem. Pluton składa się z trzech drużyn. „Albatros” poszedł do pierwszej, ja do drugiej drużyny, a kolega do trzeciej drużyny. Jak tam był ten alkohol, to ja jako harcerz ani nie paliłem (zresztą do dziś nie palę), ani nie piłem alkoholu. To co tam każdy zdobył… Bo wiadomo, że jak żołnierze zajmą jakiś obiekt, to biorą. Alkohol od razu oddałem kolegom, a papierosów część jeszcze (ponieważ miałem do czynienia z papierosami, produkowałem i handlowałem) zostawiłem i przy każdej okazji dawałem kolegom, to oni mi się potem odpłacili, jak byłem ranny. Mogę powiedzieć, że miałem duże problemy z dowódcą „Żaglowca” kapitanem „Jurem”, „Żaglowcem”, który jak przyszedł pierwszy raz, zapytał się, ile mam lat. Ja mówię: „Siedemnaście”. – „Ty masz czternaście”. Nie wyglądałem tak bardzo [poważnie i on mówi] do dowódcy: „Oddelegować go do służby pomocniczej”. Ponieważ byłem lubiany, jak wiadomo było, że będzie inspekcja, że będzie dowódca, bo później „Żaglowiec” przekształcił się, to była kontynuacja konspiracji w 21. Pułk „Dzieci Warszawy” i on był dowódcą pułku. To było bodajże w dniu, kiedy byłem ranny, 18 sierpnia 1944 roku. Jak tylko [było] wiadomo, że przyjdzie kapitan „Żaglowiec”, to mnie zaraz [wysłano] na wartę gdzieś na skraju, tak że przechowałem się, mogłem dalej walczyć, co było moim marzeniem.
Pamiętam, że (dnia nie pamiętam) jak jest kościół Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu (tam był biało-czerwony sztandar), jak Niemcy strzelali i zwalili wieżę tego kościoła, to najbardziej mi [utkwił] w pamięci. 18 sierpnia, była piękna pogoda. Mieliśmy [pod dostatkiem] jedzenia, pluton był zaopatrzony, [po tym] jak żeśmy zajęli Poniatówkę… Kwaterowaliśmy na ulicy Pogonowskiego, nie pamiętam numeru. Zaopatrzenie było bardzo dobre. Pamiętam, że po smacznym, obfitym obiedzie leżałem sobie w ogrodzie, bo to była willowa dzielnica. Były dojrzałe renklody i morele i ja sobie to zajadałem. To był ewenement w Powstaniu, zresztą na Żoliborzu było łatwiej niż w Śródmieściu, bo było bardzo dużo ogródków, gdzie były ziemniaki, pomidory, tak że myśmy mieli właściwie do końca warzywa. To było po południu, była chyba piętnasta godzina, zaczyna się strzelanina coraz bardziej, od strony Instytutu Chemicznego Niemcy atakują. Dopiero rok temu, jak się ukazała książka Jasińskiego, przeczytałem, że to było sześćdziesięciu Niemców, tyraliera atakowała (tylko będę musiał mu poprawić, bo on [napisał], że tam stał inny oddział), ulica Wyspiańskiego, był [to odcinek] trzymany przez 206 pluton, na placu Henkla byli AL-owcy, a na Wyspiańskiego odcinek w kierunku północnym trzymał 206 pluton. Między domami była przestrzeń i tam była barykada. Przyszła łączniczka [z rozkazem], że cała rezerwa broni na barykadę, bo Niemcy tam starają się [przedostać]. A w drużynie (bo to ta druga drużyna tam kwaterowała) był karabin kbk i hełm amunicji, i to było wszystko. Kto na ochotnika? Wiadomo kto, najmłodszy się zgłosił. Z tym hełmem w ręku, na ramieniu karabin, pobiegłem na tę barykadę. Oni podchodzili. Koledzy, którzy tam strzelali, już paru położyli, a myśmy (chyba czterech nas było)… Jak pod każdą barykadą był wykonany rów do ochrony, jak się nie strzela i myśmy byli w rezerwie. Niemcy potem, żeby wyprzedzić atak, wstrzelali się w Wyspiańskiego (a Wyspiańskiego była szeroką ulicą, tam były korty tenisowe) z moździerzy czy z granatników i dwóch kolegów, którzy strzelali, [zostało zabitych]. Wiem, że nas dwóch zostało. Byli [też i] ranni, już tak dokładnie nie pamiętam. Wyszedłem i żeśmy strzelali do poruszających się. Czy kogoś zabiłem, nie wiem, bo strzelało się, padał… W każdym razie wiem, że kilkunastu Niemców zostało zabitych. Jeszcze zanim wyszedłem, przyszedł do nas [były dowódca]. Dowódcą moim był początkowo porucznik „Topór”, później była jakaś reorganizacja i on poszedł do sztabu, a został porucznik „Marek”, [który] będąc po drugiej stronie ulicy, zachęcał nas, żeby nie panikować, żeby strzelać, ale do nas nie przyszedł. Natomiast porucznik „Topór”, który nie był już naszym dowódcą, ale dowiedział się w sztabie, że mu tutaj chłopców rozbijają, przyszedł do nas i razem ze mną był też na barykadzie. Żeśmy strzelali i w pewnym momencie poczułem, że robi mi się słabo. Nic mnie nie zabolało, jakoś tak ciepło mi się zrobiło i patrzę, a ja mam całą rękę we krwi. Od tego samego granatu był ranny porucznik „Topór”, ale on niegroźnie, w rękę dostał tylko, a ja dostałem pięć odłamków. Cztery powyżej talerza biodrowego i potem jak się okazało, tylko jeden koło łopatki, i mówię do „Topora”, że zostałem ranny, a on mówi: „»Tryton«, jak dasz radę jeszcze przejść, to po drugiej stronie się tobą ktoś zaopiekuje”.
Dowództwo naszego plutonu było na Pogonowskiego, to było jakieś trzysta metrów [dalej]. I ja mówię: „Dam chyba radę”. I poszedłem, ale przed dowództwem się już przewróciłem i zaopiekował się mną drugi oficer, porucznik Czarnecki (to prokurator z Wilna, [prawdziwe nazwisko Dominik Piotrowski] jak potem po wojnie się dowiedziałem), [niższy] ode mnie, wziął mnie na ręce i zaniósł do punktu opatrunkowego. W czasie jak tam była [strzelanina], ja widocznie skaleczyłem [błonę] śluzową, krew mi z ust leciała i jak w punkcie opatrunkowym mnie opatrywali (to się potem dowiedziałem, bo jak się przewróciłem, to nie mogłem mówić), to był szok, ale wszystko słyszałem. Pytali się „Czy są na plecach dwa wloty? A czy tu jest wylot?”. Znaczy mam dwa odłamki w płucach. Założyli mi opatrunek i zanieśli do fortu Sokolnickiego. Fort Sokolnickiego był w parku Żeromskiego koło placu Wilsona. Zanieśli mnie [i] mówili: „Dwa odłamki w płucach znaczy do rana już nie wytrzyma”. Przy okazji ktoś mi pantofle zdjął z nóg, tak że byłem w skarpetkach. Leżałem całą noc z 18 na 19 sierpnia. Rano przyszedł lekarz, późniejszy [profesor] Szulc i zobaczył, że jeszcze żyję. Okazało się potem, że ta rana nie była groźna, bo ten granat upadł tuż koło mnie, jak strzelałem trochę pochylony, przebił mi tylko grzebień łopatki i wyszedł. Najgłówniejsze cztery odłamki dostałem poza [płucami] i straciłem bardzo dużo krwi. Był problem, bo właściwie całą noc krwawiłem. Wprawdzie był opatrunek, ale to wszystko przesiąkło. Pamiętam, że obok mnie leżał trup zakonnicy. [Otaczający mnie ludzie] litowali się, że taki młody chłopiec i musi umrzeć, a ja wiedziałem, że nie mogę umrzeć, bo muszę żyć. [Był] problem, co zrobić, bo to przecież nie było tak jak normalnie przy transfuzji, badanie, jaka grupa krwi, ale łączniczka powiedziała, że ona ma grupę zero. Szpital w forcie był bardzo bezpieczny, bo były cztery piętra i nasyp ziemny, że tam nawet bomba nie mogła nic zrobić. Uratowała mi dziewczyna życie, bo bezpośrednio była transfuzja z jej żyły do mojej żyły. Potem poprosiłem, żebym nie leżał w forcie, bo był straszny zaduch, a ja od małego dziecka byłem węchowcem i nie znosiłem [brzydkich zapachów].
Przeniesiono mnie na ulicę Czarneckiego 47 czy 49, gdzie każde mieszkanie musiało dać jeden pokój dla rannych. Tam przebywałem do końca Powstania, z tym że następnego dnia po tej transfuzji wzięto mnie na opatrunek. Było to nie bardzo przyjemne, bo na żywca sondowanie i szukanie odłamków. Później po sondowaniu dostałem narkozę [i zostałem opatrzony]. Do tej pory nie znoszę zapachu chlorku etylu. Chlorek etylu to jest taki bardzo niebezpieczny środek do znieczulenia ogólnego, bo [różnica] między dawką usypiającą a dawką śmiertelną jest bardzo mała. Zwykle lekarze (bo to kładło się gazę na twarz i zakraplało) dawali mniej, żeby nie przedawkować, bo wiadomo było, że będzie zejście śmiertelne. To też była bolesna sprawa, bo niecałkowicie byłem znieczulony. Udało się doktorowi Szulcowi [usunąć trzy odłamki], (późniejszy profesor ortopedii), byłem jego pacjentem, a po wojnie on był moim pacjentem w innej specjalności. Jeden [odłamek] został. Do dzisiaj noszę go na talerzu biodrowym, bo nie można było się do niego dostać. Nie było rentgena, to tylko na wyczucie.
Na Czarneckiego przyszła moja mama, [bo] dowiedziała się, (łączniczka zawiadomiła, że jestem ranny), dbała o mnie. Przechodziła matczysko przez te linię na Marymont, tam gdzie [mieli] „krowę”, papierosy wymieniała na mleko i przynosiła mi, tak że miałem coś do jedzenia – świeże mleko. Koledzy ode mnie z drużyny (zostawiłem plecak i były w nim między innymi papierosy) przynieśli mi plecak. Cytryny były, zostawili, a mówili: „»Tryton«, papierosy żeśmy wzięli”. Ja mówię: „I bardzo dobrze. Ja przecież wiecie, że nie palę”. – „No właśnie wiemy”. Później pamiętam, że mi butelkę wina białego [przynieśli], mi to bardzo nie smakowało, kazali mi to pić po kieliszku, że to jest dobre wino, jakieś wytrawne. Bardzo mi nie smakowało, ale piłem. Jak były zrzuty i pośród broni znaleźli szynkę, przynieśli mi puszkę szynki: „Tyś oddawał nam alkohol, to my ci szynkę żeśmy przynieśli”. To były te przyjemniejsze chwile. Pamiętam sanitariuszkę, która z fortu przynosiła nam zupę i karmiła, obok mnie leżał kolega, który był ranny, w czasie jak próbowano zrobić przejście między Starówką i atakowali Dworzec Gdański. Dostał postrzał w kolano, też był unieruchomiony. To było już na początku września, gdzie Niemcy ostrzeliwali z tak zwanych krów, z tych rakiet. „Krowy” alb „szafy” je nazywano, bo wydawały taki dźwięk. Można było uciec, bo od momentu jak był zgrzyt, jak ona była wystrzeliwana, to ona wolno leciała. Ludzie do piwnicy uciekali, bo one tylko po powierzchni ziemi [szkodziły]. Kiedyś przychodzi łączniczka (ona była łączniczką i sanitariuszką), taka zapłakana cała. „Co się stało?”. – „A bo zupę wam niosłam i zasłaniałam…”. Trafił właśnie ten pocisk i zdemolował trochę parter, ale niewielkie [szkody zrobił], bo uderzył w ziemię przed [budynkiem] i ona akurat niosła właśnie tę zupę. Jej nic się nie stało, ale płakała, bo piasku nam się nasypało do zupy i dziewczyna płakała, że będziemy piasek jedli. Taka była wtedy młodzież. Ona miała szesnaście lat, była starsza rok ode mnie.

Przeżyliśmy ciężką chwilę, bo w czasie tego ostrzału zapalił się dom, w którym byliśmy, myśmy leżeli na parterze, pokój był od ulicy Czarneckiego. Wszyscy siedzieli w piwnicy, nikogo nie było [na parterze], dom się palił, ale mocne sklepienia [nas uratowały] (to był dwupiętrowy budynek) i spaliło się drugie piętro i pierwsze. Tylko gorąco nam było. Ani on, ani ja nie mogliśmy się poruszyć, więc prawdopodobnie byśmy spłonęli, ale mieliśmy szczęście i to nas uratowało. Tam przebywałem do końca Powstania, z tym że po raz pierwszy (chyba tutaj w zbiorach jest moje zdjęcie) chyba 24 września wstałem z łóżka i wyszedłem do ogrodu, żeby troszkę się przejść. Przyszedł akurat kolega i zrobił mi zdjęcie, jedyne zdjęcie, które mam z Powstania Warszawskiego. Potem zrobił kilka zdjęć, położył aparat na belce i zostawił. Dom był obszabrowany i piwnica, a aparatu szabrownicy nie znaleźli i jak [kolega] wrócił po wojnie do Warszawy, to znalazł [aparat] i to jest jedyne zdjęcie [jakie mam]. Ja byłem też taki fotograf namiętny, pamiętam, miałem aparat fotograficzny marki Korona i w czasie Powstania jak szedłem, wziąłem go ze sobą i zrobiłem sporo zdjęć. W domu u mnie były przechowywane (to jeszcze brata były) magazynki do peemów, a były potrzebne, to przeszedłem też przez tę linię na Marymont, bo Marymont był bezpański, tam przechodziły tylko patrole niemieckie albo patrole akowskie. Przy tej okazji zrobiłem sporo zdjęć i aparat mamie zostawiłem. […] To było jeszcze przed moim zranieniem, to było jakoś 10 może 12 sierpnia i mama to schowała, zakopała. Dom, w którym mieszkałem, Niemcy spalili, [aparat] szabrownicy znaleźli i jak wróciłem w 1945 roku, szukałem, to były te taśmy z pudełeczek wyjęte i niestety straciłem [zdjęcia].
Jeszcze taki jeden, może zabawny fakt, który pamiętam, to o mały włos bym zginął. Wyszedłem za potrzebą… Już jak wstawałem, to był już koniec września, już na Pradze byli Rosjanie i stała 1 Armia. Załatwiam tę potrzebę, a nadlatuje [samolot], bo dostarczały żywność i amunicję kukuruźniki (zrzuty były) i on gasił silnik jeszcze na Pradze i leciał na zgaszonym silniku, że go nie było słychać w ogóle. W pewnym momencie dosłownie metr ode mnie upadł pięćdziesięciokilowy worek z przetłuszczaną kaszą. Oni go tak lekko wiązali, troszkę się rozsypał. [Myślę] – bohater Powstania zginąłby w takim niesympatycznym momencie od worka kaszy. Była to duża radość, bo nie było już co jeść. Ci, którzy tam byli, Powstańcy i nie tylko, to ta kasza służyła, można było przeżyć do końca Powstania. Właśnie między innymi ten worek z kaszą ratował nas.
Trzydziestego września Żoliborz został zajęty przez Niemców, [nasi] wycofali się i nas zajęli grenadierzy saksońscy, którzy się bardzo przyzwoicie zachowywali w stosunku do nas rannych, bo esesowcy i „własowcy” chcieli dobijać rannych, co się zdarzało w Warszawie wielokrotnie. Sam byłem świadkiem, jak żeśmy wyszli, na furmankach rannych wieźli i ci esesowcy powiedzieli, że tych bandytów trzeba zastrzelić, to grenadierzy [skierowali] broń do nich i powiedzieli: „Do walki to was nie ma, tylko jesteście do mordowania!”. I nie pozwolili. Między grenadierami był Ślązak wcielony do armii i on mi bardzo dobrą rzecz powiedział. Jeszcze chcę dodać, że ponieważ siedzieliśmy w piwnicy, to prosili nas mieszkańcy, żebyśmy przed wyjściem zdjęli opaski i orzełki, bo wszyscy na Żoliborzu mieli berety z orzełkiem i opaski na prawym ramieniu. Bali się, że wymordują wszystkich, którzy tam są w piwnicy. My żeśmy to schowali i wyszliśmy z ludnością cywilną. Pamiętam, ktoś mnie uprzedził, żeby uważać, bo było pełno tych „własowców”, to była najgorsza swołocz, jaką można było sobie wyobrazić, którzy jak żeśmy wychodzili, to gwałcili kobiety i grabili. Miałem zegarek (pierwszy w życiu zresztą), który dał mi w prezencie brat, jak szedł do partyzantki. Na nogę sobie założyłem i dzięki temu przewiozłem zegarek.
Ten marsz był dla mnie bardzo ciężki, ponieważ nie chodziłem po tym zranieniu. Trzeba było pieszo przejść na Dworzec Zachodni. Wsadzili nas do wagonów, w wagonach [byliśmy] tacy stłoczeni jak bydło, kilka godzin nas trzymali bez możliwości załatwiania się. Ślązak powiedział mi: „Słuchaj, ty weź sobie michę i łychę, bo jak wsadzą was do obozu, to ten kto będzie miał michę, to dostanie jedzenie, będzie miał czym jeść, a nie garścią”. Była taka duża miska (która potem była miską mojego psa) i łyżkę wziąłem. Potem bardzo się przydała w Pruszkowie.
Tam kto nie miał [naczynia], to nie dostał, bo tam [dawali] taką wodnistą zupę, ale dawali. Czasem chleb przywieźli, ale taki był tłum przy chlebie [że nie można było się dostać], ale tę zupę można było dostać, kto miał [miskę], więc moja miska to i mamie, i mnie, i kto tam jeszcze był, to służyła właśnie do tego, żeby z niej korzystać. W Pruszkowie byliśmy chyba dwa albo trzy dni i później szliśmy do transportu. Spotkałem koleżankę z mojej klasy i razem żeśmy szli. Okazało się [później], że transport był do obozu koncentracyjnego. Idąc w tym transporcie [spotkaliśmy młodego] żołnierza, [który] do mojej mamy mówi: Mutter, komm! Wskazał drogę do pawilonu ósmego. To był pawilon wolnościowy, z którego wywozili do Generalnej Guberni, a mama moja w czasie I wojny światowej była w Niemczech, znała niemiecki i mówi: „Ja nie jestem sama. Jestem z synem, który był ranny od bomby”. On wziął mnie i zaprowadził do tego [pawilonu. Wyszedłem] cudem, można powiedzieć.

  • Pamięta pan nazwisko tej koleżanki?

Jadzia Różycka. Stamtąd wywieźli nas w okolice Kielc, do Samsonowa. Trzeba było się zgłosić, jak wysadzili z tego transportu do sołtysa, który przydzielał do poszczególnych gospodarzy. Myśmy trafili do jednego z najbogatszych gospodarzy, który był chyba najbardziej chytry ze wszystkich. Karmił nas [tak, że] lepiej nie mówić, i bez przerwy tylko nam wymawiał, że za jakie grzechy on ma karmić takich warszawiaków. Córka jego strasznie go [strofowała]. Żeśmy z mamą zdecydowali, że dłużej tam nie będziemy. Dowiedzieliśmy się, że w Ujeździe koło Tomaszowa Mazowieckiego jest proboszczem [brat] mojego ciotecznego szwagra. Pojechaliśmy częściowo furmanką, częściowo pociągiem do Ujazdu, do księdza proboszcza Szubińskiego, który nas przyjął, gdzieś ulokował. Pierwszego dnia zaprosił mnie (mamy mojej już nie, tam była równocześnie siostra cioteczna z mężem, bo im się udało wydostać, siostra mojej mamy w Ujeździe) do salonu, żebym opowiedział, co się działo na Żoliborzu. Byłem bardzo fajnie przyjęty, ale proboszcz następnego dnia powiedział, że czasy są ciężkie i nikt tutaj darmo chleba jadł nie będzie. To był chyba początek października, były wykopki. Polecił mnie i mamie ładować kartofle za kopaczami. To była strasznie ciężka praca. Po jednym dniu pracy wszystkie rany mi się otworzyły z powrotem, tak że dostałem temperatury czterdzieści stopni. Mama ze mną pojechała do Tomaszowa, do lekarza, mając ostatnie grosze, jakie nam pozostały. Lekarz udzielił pomocy, zaopatrzył rany, powiedział parę brzydkich słów o proboszczu, który takiego dzieciaka i po takim przeżyciu [wysłał na wykopki], dał mi jeszcze środki opatrunkowe. Wróciliśmy, podziękowaliśmy księdzu za gościnę i przenieśliśmy się. Za ostatnie grosze wynajęliśmy u jakiegoś gospodarza izbę. Siostra mojej mamy również podziękowała księdzu i przeniosła się tam. Nie było dłuższej perspektywy, bo nie było z czego żyć.
Mama dowiedziała się, że w Stąporkowie, […] w województwie kieleckim, jest ciocia, żona brata mojej babci, który był kierownikiem szkoły i zmarł na początku okupacji. Mama pojechała zorientować się, czy możemy tam [zamieszkać]. Po kilku dniach dostałem list od cioci, że wprawdzie jej się kiepsko powodzi, bo jest sama, ma tylko rentę po mężu (wiadomo, w tym czasie z reguły kobiety nie pracowały), ale ma trochę ziemniaków, ma trochę mąki, że razem przeżyjemy i żebym jak najszybciej przyjeżdżał. Pojechałem do cioci, ale jadąc pociągiem z Tomaszowa do Stąporkowa była łapanka w pociągu i wszystkich warszawiaków wysadzili z pociągu i na gestapo do Końskich. Tylko mężczyzn wybierali. Całą gromadę nas zaprowadzili na placówkę gestapo w Końskich. Miałem przy sobie orzełka, opaskę i legitymację Armii Krajowej, bo z tym się nie rozstawałem. Udało mi się pójść do toalety i utopić to wszystko, bo jakby to znaleźli, wiadomo, co by mnie czekało. „Bandyta z Warszawy”. Tam nas trzymali. Musiałem się rozebrać, nie bili, tylko bardzo szczegółowo wypytywali. Miałem kalendarzyk, co w tym kalendarzyku, wszystko musiałem mówić. Pytali kilkakrotnie. Chyba trzy dni spędziłem z tymi więźniami, nie wiedząc, co mnie [czeka]. Mówili, że to wszystko, co ja mówię, to jest kłamstwo, że skoro mam takie rany, to musiałem być Powstańcem. Mówiłem: „To od bomby. Ja w domu. Ja przecież dzieciak mały jeszcze jestem”. Nie bardzo temu wierzyli. Wypadł na mnie z kolegą dyżur do obierania ziemniaków i zeszliśmy do piwnicy. Przynieśliśmy potem na dziedziniec obierać te ziemniaki, bo w tej celi nas kilkunastu siedziało, po dwóch [brali], akurat wypadło na nas. W momencie jak otworzyła się brama na podwórze i wjeżdżał furgonem jakiś żołnierz, nie gestapowiec, chyba z Wehrmachtu, zatrzymał się, bo okazało się, że strażnik „ukrainiec” powiesił się w tej sieni. Tam była taka sień. Drzwi były otwarte i ten furgon zasłaniał bunkier, który był przed wejściem. Mówię do tego współwięźnia: „Jest okazja, żeby uciec stąd”. On starszy ode mnie dużo był, a on mówi: „Przecież nas zastrzelą, jak my stąd wyjdziemy”. To ja sam się zdecydowałem, że spróbuje uciekać. Na szczęście oni zajęli się odcinaniem „ukraińca”, drugi strażnik, bo tam był też strażnik przy tej bramie i ten żołnierz, który przyjechał furgonem. Nie wiem, co on wiózł, zakryty furgon był w parę koni. Wyszedłem i na prawo był bunkier, [od którego] zasłaniał mnie [furgon], i nie wiedziałem, czy oni nie wjadą. Idę, a ta ulica była pusta, bo to przed gestapo tam nic nie [było]… Szedłem, to był chyba najdłuższy [spacer w moim życiu]. Spodziewałem się, że za chwilę dostanę serię w plecy. Szedłem wolno, żeby nie robić [hałasu]. Skręciłem w pierwszą przecznicę w lewo i tam dopiero zacząłem przyspieszać, potem biec. W ogóle się nie oglądałem. Widocznie ten furgon stał dłużej. Później już nie poszedłem na dworzec, żeby wyjechać, tylko jako harcerz znając strony świata, kierując się słońcem, wiedziałem, gdzie jest Stąporków, ale nie szosą szedłem, tylko przez pola na przełaj. Wieczorem pieszo doszedłem do Stąporkowa, do cioci, u której było bardzo biednie.
Chleb mieliśmy tylko w niedzielę, a tak jedliśmy, to się nazywało zalewajka, zapalanka albo kartoflanka, to znaczy ziemniaki w różnych postaciach. Pamiętam, że już śnieg spadł, to był początek listopada, poszedłem do lasu, żeby grzybów nazbierać i zaczął padać śnieg. Przy wejściu do lasu było napisane: „Wejście do lasu grozi śmiercią”, ale co tam… Myśmy byli [przygotowani], bo za wszystko była śmierć, za udział w kompletach… Jak chodziłem do szkoły, to jednocześnie na komplety też chodziłem, taki aktywny byłem, to książki żeśmy nosili przecież pod koszulą na pasku. Też była kara śmierci za to. Już żeśmy się przyzwyczaili, że właściwie za wszystko jest kara śmierci. Trafiłem (w życiu tego nie widziałem) takie mnóstwo maślaków, bo tam nikt nie chodził, bali się chodzić. Wiem, że miałem jakąś taką kurtkę, chyba ciocia mi dała. Miałem koszyczek, to gdzie tam w koszyczek. Całą tę kurtkę maślaków nazbierałem i zaczęła się uczta. Przez pierwsze dwa dni myślałem, że mam raj, a później już nie mogłem patrzeć, bo ciocia pierogi zrobiła, a to grzyby smażone, a to duszone, a to nie wiadomo co, bo kilka kilogramów tych maślaków przyniosłem. [Przez] wiele lat [później] maślaków w ogóle nie jadłem – jeszcze taka dygresja – tak samo jak czekolady, bo w 1939 roku jak były te naloty, to przy wszystkich domach były pokopane takie schrony i mój tata jeszcze jak wracał [z pracy] (to wtedy wykupywali), kupił gdzieś kilka kilogramów czekolady i postawił (ja bardzo lubiłem czekoladę) tę czekoladę koło mnie. Chyba kilogram zjadłem tej czekolady. Wiadomo, jaki był tego skutek. Całą okupację jak dzieci marzyły o czekoladzie, to ja wiele lat dopiero po wojnie zacząłem z powrotem jeść czekoladę. Wystarczyło mi. Tak samo jak z grzybami również.
Tam u cioci mi było bardzo dobrze, ale się strasznie nudziłem, bo co tam taki chłopak może zrobić. Dowiedziałem się, że moja cioteczna siostra, której mąż był lotnikiem… (Jak się potem okazało, zginął nad Morzem Śródziemnym, ale przychodziły jeszcze do Powstania Warszawskiego paczki z Lizbony. On tam opłacił.) Zginął w 1939 roku, a do 1944 roku przychodziły paczki. [Siostra] była pielęgniarką, z wykształcenia była po AWF-ie, ale w czasie okupacji [robiła] kursy pielęgniarskie, udało jej się wydostać z Pruszkowa i pracowała w RGO w Piotrkowie. Napisała do mnie, żebym przyjechał do Piotrkowa. Jak się okazało, całe RGO to była placówka Armii Krajowej, łącznie z dyrektorem RGO i porucznik Armii Krajowej był tam za gońca, bo nie było innych posad. Co prawda grosze mi płacili, a ja byłem Laufbursche, chłopiec na posyłki, a całym moim zadaniem było zanoszenie i przynoszenie poczty. Płacili grosze, ale dostawaliśmy jakieś przydziały. Wiem, że kiedyś przed Bożym Narodzeniem dostaliśmy śledzie i mleko w proszku, tak że jadąc na Wigilię do mamy i cioci mogłem wspomóc je żywnościowo.
Zaraz po świętach wróciłem, bo tylko na święta dostałem urlop, i byłem świadkiem, jak uciekali Niemcy. Ucieczka była, jak ruszyła ofensywa radziecka i przypomniał mi się 1939 rok, gdzie płakałem na chodniku […] z chłopcami. [Byłem] razem z dwoma Wołydniakami (też żołnierze Armii Krajowej), którzy zresztą opowiadali mi, co się działo w ich domach, gdzie pomordowali im rodziny. Żeśmy się cieszyli, podskakiwaliśmy z radości, jak widzieliśmy tą niezwyciężoną armię niemiecką uciekającą na wozach z jakimiś zrabowanymi bambetlami i mieliśmy [ogromną] satysfakcję. Oni znacznie gorzej wyglądali niż nasi żołnierze w 1939 roku. To była taka satysfakcja chłopca, który płakał na widok polskich żołnierzy, a radował się, jak Niemcy dostali [baty]. W nocy, kiedy Niemcy opuścili Piotrków, jeszcze nie wkroczyli Rosjanie, dostaliśmy rozkaz (oni wywieźli więźniów), żeby sprawdzić, czy nie zostały papiery i w nocy żeśmy z tej placówki poszli do więzienia. Były papiery i wszystkie papiery akowców żeśmy na dziedzińcu spalili, żeby nie wpadły w ręce NKWD, bo wiedzieliśmy, co się działo w Wilnie, żeby potem ich nie szukali. To było moje ostatnie zadanie, [które] spełniłem jako żołnierz Armii Krajowej.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Wróciłem zaraz, jak tylko wkroczyli [Rosjanie]. Zresztą powrót też miałem [niebezpieczny] Zostało mi trochę papierosów, to nas też ratowało, mama, idąc do mnie, zabrała te papierosy, które żeśmy produkowali, i jechał pociąg (lory były odkryte), którym żołnierze radzieccy jechali na wschód. Zapytaliśmy: „Czy można?”. – „A masz coś?”. To ja mówię: „Papierosy wam mogę dać”. – „No to dobrze. To chodź”. A to wódkę im dawali… Kobiety i mężczyźni tam weszli. Najpierw wszystko było cacy, oni tę wódkę wypili, potem zaczęli gwałcić te kobiety, które wsiadły, a nam kazali wyskakiwać, a jak nie to wyrzucali. Pamiętam, dojeżdżaliśmy do Tomaszowa, był taki prowizoryczny most na Pilicy i oni [mówią], czy mają mnie wyrzucić? Powiedziałem, że ja sam [wyskoczę]. Trzymałem się na rękach, bo bym wpadł do Pilicy. Przejechałem jeszcze przez ten most i za mostem (pociąg zwolnił dojeżdżając do stacji) zeskoczyłem i poszedłem na stację. Tam byli nasi sokiści z opaskami i powiedziałem, co ci wyprawiali. Pamiętam, że ten sokista komendant na dworcu w Tomaszowie powiedział do mnie: „Czy byś ich poznał?”. Ja mówię: „Tak”. Tam jednocześnie stała KG, ta ich wojskowa żandarmeria. „A w którym to było wagonie?”. Ja mówię, który to był. Ci KGB-owcy ich przyprowadzili, ja stałem. „Czy to ci?”, „O ten, ten i ten jest…”. Natychmiast ich rozstrzelali bez żadnego [sądu], aż się zdziwiłem. Myślałem, że jakiś będzie sąd. Nie. Zanim ich rozstrzelali, to mówię: „Idźcie, sprawdźcie, tam będą ludzie leżeli pomordowani przez nich”. I rzeczywiście sprawdzili, bo jak wyrzucali, to tam niektórzy ranni jeszcze zostali, te kobiety… Oni potem wyrzucali ich z [pociągu]. Przynajmniej zasłużona kara spotkała i ci, którzy to robili, to wszystkich rozstrzelali. Pytał mnie się, czy to oni, ja mówię: „Tak. Ten, ten i ten”, bo było tam chyba trzech czy czterech tych krasnoarmiejców. To było takie mocne przeżycie przed powrotem do Warszawy. Do Warszawy wróciłem w końcu stycznia.
  • Co pan robił po powrocie?

Po powrocie pierwsze zadanie, które było to [odgruzowywania], powstały tak zwane Ochotnicze Brygady Odbudowy Warszawy, gdzie jedyną zapłatą była miska zupy. Dużo trupów leżało jeszcze niepogrzebanych na Żoliborzu. Z pierwszym naszym zadaniem było […] kopanie grobów i udrażnianie ulic, bo to był mróz jeszcze wtedy i była obawa, że jak przyjdzie odwilż, to będzie epidemia. Pamiętam, jak nas wyprowadzali z Warszawy, to na wiadukcie, który jest na Mickiewicza (teraz w odbudowie), leżała zabita kobieta i jak z powrotem wróciłem do Warszawy, to też ją widziałem, jeszcze leżały zwłoki tej kobiety. Więcej było takich [sytuacji]. To było pierwsze zadanie, z tym że chyba po tygodniu już nam dawali bochenek chleba. Zupa była codziennie, bochenek chleba na dwa dni, to już miałem zaopatrzenie.
Wynająłem pokoik, było [to u wdowy] na Lesznowolskiej 2, na Bielanach, mieszkała w domku kolejarzy na Bielanach. Pojechałem po moją mamę i przywiozłem ją do Warszawy i tak się zaczęło. [Zacząłem pracować], musiałem sobie dodać lat, bo nie chcieli mnie przyjąć, (zresztą ta legitymacja jest w muzeum Warszawy). Zapisałem się do SPB – Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane, które zaczęło odbudowę Warszawy na Żoliborzu, bo to były głównie WSM-owskie bloki. Tam pracowałem do grudnia 1945 roku i w grudniu, ponieważ [była] zima [i prace stawały], przestałem tam pracować. We wrześniu, jeszcze w 1945 roku zapisałem się do szkoły dla dorosłych, też byłem za młody, bo miałem szesnaście lat, to było 3. Miejskie Gimnazjum i Liceum imienia Stefana Żeromskiego, w ciągu roku dwie klasy się przerabiało. Od godziny szesnastej trzydzieści do dwudziestej pierwszej, dwudziestej drugiej mieliśmy przez sześć dni w tygodniu lekcje. Bardzo to było trudne. W tej klasie, w której byłem, było czterdziestu dwóch uczniów, z tego maturę w ciągu trzech lat robiłem tylko ja. Co prawda siedem osób dopuszczono do matury, ale pozostała szóstka [rozpoczęła naukę] już później od pierwszej licealnej, [w szkole nie było czasu na powtarzanie] materiału, trzeba było tylko [przerabiać bieżący materiał].
Potem zacząłem pracować. Ponieważ rok przepracowałem w pracowni techniczno-dentystycznej, […] jak straciłem pracę [w SPB], to uzyskałem pracę na Smulikowskiego, to był taki uprawniony technik dentystyczny, pan Szostakowski, który mnie zatrudnił najpierw bezpłatnie na próbę i po dwóch tygodniach zaczął mi płacić. Wtedy jeszcze nie było transportu, to ja rano wstawałem, jechałem tam rowerem, brałem sobie jakieś kanapki. Trochę wcześniej mnie zwalniał, żebym zdążył [do szkoły], bo to godzinę mniej więcej rowerem mi zajmowało i jechałem na Żoliborz. W alei Wojska Polskiego była ta szkoła, potem w dawnym gmachu Poniatówki (ten, który w czasie Powstania zdobywałem) i tam też w 1948 roku zrobiłem maturę. Ponieważ byłem pierwszym absolwentem, który był tam od początku do końca, to maturę wręczał mi ówczesny prezydent Warszawy – Tołwiński. Dostałem książkę o Warszawie od niego z dedykacją.
Później (bo już byłem ukierunkowany) poszedłem na studia, zdawałem w 1948 roku na stomatologię. Udało mi się zdać egzamin, chociaż na dwieście miejsc było ponad tysiąc kandydatów, ale jakoś szczęśliwie udało mi się, te studia skończyłem. Będąc na trzecim roku, zostałem asystentem, bo nie było w Polsce [wystarczającej ilości stomatologów]. Bardzo dużo przed wojną było Żydów, którzy zostali, wiadomo, wymordowani, część wywieziona do Związku Radzieckiego. […] Tak że było [mało] stomatologów w ogóle po wojnie, nie było nauczycieli… Będąc studentem trzeciego roku, zostałem zaangażowany na stanowisko, to się nazywało zastępca asystenta i prowadziłem zajęcia ze studentami. Co było najgorsze, prowadziłem też zajęcia ze studentami własnego kursu (to były najtrudniejsze zadania), a nawet, co wydaje się teraz paradoksem, w czasie wakacji prowadziłem zajęcia kliniczne z kursem wyżej. Dlaczego mi się tak udało? Wtedy jakiś czas pracowałem u pana Szostakowskiego, a później przeniosłem się i prowadziłem pracownię u doktora Falkowskiego w Alejach Jerozolimskich przy Pankiewicza. Doktor Falkowski był adiunktem na chirurgii, a ponieważ wiedział, że ja jestem studentem, a jednocześnie pracowałem u niego, to brał mnie do gabinetu i uczył mnie. Asystowałem mu przy zabiegach i nieraz jak on nie mógł, to ja [za niego pracowałem], będąc studentem, i stąd byłem w stanie prowadzić te zajęcia. To paradoks teraz nie do pomyślenia, żeby student młodszego roku uczył studentów starszego roku.
W 1951 roku ożeniłem się z koleżanką [ze studiów]. Na roku było nas dwudziestu i dwieście koleżanek, to trudno było się nie ożenić, jak było tyle ładnych dziewcząt. Jesteśmy do dzisiaj razem. W tym roku ([2011]) będziemy obchodzili we wrześniu sześćdziesiątą rocznicę naszego ślubu, brylantowe gody. W 1952 roku żona i ja ukończyliśmy studia. Wtedy były takie miłe czasy, że dzięki temu, że ja byłem już asystentem, to moja żona dostała nakaz pracy do Zakroczymia, czterdzieści kilometrów od Warszawy, a były małżeństwa, gdzie żona dostała nakaz pracy do Bielska Podlaskiego, a mąż do Kamienia Pomorskiego, mimo że mieli małe dziecko. Okrutne czasy, ale żona szczęśliwie [pracowała] tylko czterdzieści kilometrów od Warszawy. Pensje były bardzo małe, więc żeby przeżyć otworzyła prywatny gabinet i tam [pracowała] cały tydzień. Do Warszawy przyjeżdżała tylko na niedzielę, tak że początkowo dzieci nie bardzo mamę poznawały. Najpierw rok po ślubie urodziła nam się starsza córka i cztery lata później młodsza. W 1963 roku obroniłem pracę doktorską. W 1968 zrobiłem habilitację. W 1970 roku zostałem kierownikiem zakładu. W latach 1972–1978 byłem prorektorem do spraw studenckich Warszawskiej Akademii Medycznej. W roku 1970 aktywnie pracowałem społecznie. Byłem ekspertem w Światowej Organizacji Zdrowia WHO przez sześć lat. W 1974 zostałem mianowany Krajowym Specjalistą w dziedzinie Protetyki Stomatologicznej. Pełniłem tę funkcję przez dwadzieścia siedem lat, nawet po przejściu na emeryturę. W 1979 roku zostałem wybrany Prezydentem Europejskiego Towarzystwa Protetyki Stomatologicznej. W 1980 roku organizowałem IV Kongres Europejski w Warszawie. Jako visiting profesor zwiedziłem prawie cały świat. Potem pracowałem (była to społeczna praca) w Światowej Federacji Stomatologów. Prowadziłem wykłady dla studentów, jeśli chodzi o Europę, w Niemczech, w Czechosłowacji, w Holandii. Ponad dwa lata spędziłem w Szwecji, bo będąc prorektorem, nawiązałem współpracę. W 1968 roku po raz pierwszy byłem na stypendium zagranicznym właśnie w Szwecji i potem nawiązałem współpracę pomiędzy Warszawską Akademią Medyczną a uniwersytetem w Lund. Dwadzieścia pięć lat byłem koordynatorem tej współpracy. Prowadziłem wykłady w Danii, w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych.

  • Czy uważa pan, że Powstanie było potrzebne?

W tym czasie był to ogromny dylemat. Myślę, że dowództwo Armii Krajowej było pod ogromną presją młodzieży, która [chciała walczyć]. Gdyby nie [rozkaz], to i tak by wybuchło. Byłoby tylko nieskoordynowane. Sam słyszałem radio Kościuszko, które [nawoływało]: „Ludu Warszawy, do broni, bo armia radziecka idzie wam z pomocą!”. Była pierwsza mobilizacja, która nie wyszła. Była taka nienawiść (i we mnie), że to by wybuchło. Moim zdaniem by wybuchło. Zwłaszcza [Powstanie wywołało] to, że Niemcy wzywali do budowy okopów, sto tysięcy mężczyzn miało się zgłosić i była obawa, że oni skorzystają z tego. Z drugiej strony, jak się właściwie teraz dowiedziałem, bo myśmy wierzyli, że to wszystko się [uda]. Myśmy nie wiedzieli, że nie ma porozumienia z Armią Czerwoną, że to… Jak czytałem więcej, to było nieprzemyślane. Z tego co wiem, to przed Powstaniem broń została z Warszawy wyprowadzona. Mój teść (o czym się później dowiedziałem) był w tym samym „Żaglowcu” co i ja, był saperem. Służył w KOP-ie i miał też pseudonim „Tryton”. Tak się złożyło, że i ja i mój [przyszły] teść [mieliśmy ten sam pseudonim]. Jak była uzbrojona załoga Cytadeli i [jak] teść, (który był ciężko ranny w 1939 roku na wschodzie, był inwalidą, miał osiemdziesiąt procent inwalidztwa), też poszedł, miał granat i butelkę z benzyną. To było całe [uzbrojenie], mimo że był zawodowym wojskowym. Przed samą wojną mianowany został chorąży, szli zdobywać Cytadelę, gdzie były przecież i działa i karabiny maszynowe. To było w ogóle bez sensu, bo (to się później dowiedziałem) był taki plan, który został zaakceptowany (zresztą taki plan przedstawił „Żywiciel”), żeby zaatakować niektóre ośrodki, które jesteśmy w stanie zdobyć, a poszło rozdzielenie tych sił i żaden obiekt nie został zdobyty, bo przecież siła ognia i doświadczenie żołnierzy niemieckich były wielkie. Ja myślę, że nie było wyjścia, że władze AK podjęły tę decyzję, bo nie mogły podjąć innej. Z tego co wiem, ciągle była nadzieja, że Mikołajczyk się porozumie ze Stalinem i że oni dadzą pomoc, a wiemy, jak się stało. Pamiętam, co nas tak psychicznie w czasie Powstania podłamywało, to że były regularne bombardowania. O godzinie dziewiątej rano, o dwunastej, o piętnastej i o osiemnastej przylatywały dwa, trzy samoloty na Żoliborz. Jeszcze początkowo wylatywały z lotniska bielańskiego, później chyba z jakiegoś dalszego.
Pamiętam, w czasie Powstania Zgrupowanie „Żaglowiec” trzymało później dojście do Wisły i przyszedł rozkaz, żeby za wszelką cenę je utrzymać. To było po 15 września, na Kaniowskiej pod Cytadelą trzymali brzeg Wisły i był łącznik w dowództwie ze strony Armii Czerwonej, że będzie przeprawa przez Wisłę. Oni rzeczywiście zaczęli zadymiać i wtedy wyginęła połowa mojego plutonu, broniąc tego przyczółka, po czym nic się nie stało. Jak [nasi zostali] zniszczyli, wysłali żołnierzy 1 Armii, a oni wiedzieli, że [tam Powstańcy na nich czekają]. Zamiast Powstańców napotkali Niemców. To była perfidna polityka ruska, żeby wyniszczyć jednych i drugich.
Jeszcze dodam, że mój przyjaciel, z którym razem poszedłem do [Powstania], zginął w tragicznych okolicznościach. To było w drugiej połowie września, kiedy nasz oddział trzymał ten brzeg Wisły. On akurat miał wartę przed dowództwem na ulicy Kaniowskiej i pocisk artyleryjski z Pragi trafił go w głowę. Okazało się, że to był niewybuch i urwał mu głowę. Tak zginął. Matka go poznała dopiero po ekshumacji, bo on miał taką zieloną bluzę i po tej bluzie go rozpoznała. To jest taka ironia losu, że ci moi koledzy harcerze, i „Albatros”, i ten drugi (nie pamiętam jego pseudonimu), przyszli do mnie i mówią: „»Tryton«, ale ty jesteś pechowy. Powstanie dopiero się zaczęło, a ty już jesteś ranny i to ciężko. Do końca Powstania nie będziesz [walczył]”. Mieli rację, [ale oni] obaj zginęli. Właśnie połowa plutonu wyginęła, trzymając ten przyczółek. To byłaby odpowiedź na to, że na pewno nie powinno było wybuchnąć, bo została zniszczona Warszawa i wszystko. Ale jakie było wyjście? Nie było wyjścia, bo nie wiadomo było, co zrobią Niemcy. Młodzież by dobrowolnie nie poszła [do kopania rowów], bo była taka nienawiść straszna do Niemców, za to, co oni robili.



Warszawa, 17 maja 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Fijołek
Eugeniusz Spiechowicz Pseudonim: „Tryton” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 206 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter