Ewa Chodurska

Archiwum Historii Mówionej
Ewa Chodurska, urodzona 3 lipca 1932 roku w Warszawie.

  • Jako małe dziecko wyjechała pani z Warszawy na Wołyń. Co pani pamięta z momentu rozpoczęcia wojny?

Pamiętam rozpoczęcie wojny, bombardowania i schodzenie, w kółko, do jakichś okopów. To pamiętam.

  • W jakim mieście państwo byli?

W Równym na Wołyniu.

  • Czy pamięta pani moment wkroczenia Rosjan?

Pamiętam, i to bardzo dziwnie pamiętam. Gosposia pokazywała nam przez okno – przechodzili zabiedzeni, koniki mieli na sznurkach – dosłownie. Oprócz tego pamiętam, jak panie Rosjanki chodziły w nocnych koszulach po ulicy. To jest autentyczne, bo wszyscyśmy to pamiętali – moja mama, ja – i byliśmy strasznie zdziwieni. Poza tym wprowadzili się do nas Rosjanie – pan inżynier z żoną. Pan inżynier zachowywał się bardzo grzecznie i kulturalnie. Żona była analfabetką, bo ja byłam dzieckiem, które jeszcze nie chodziło do szkoły, a ona nie umiała odróżnić gazety dla swego męża i dla mego ojca (chociaż to było rosyjskimi literami). Nieprzyjemne historie, bo źle się zachowywała, była niegrzeczna, tłumaczyła naszej gosposi, że jest wykorzystywana, więc gosposia zaśmiewała się. To były takie historie, [które] pamiętam, byłam na tyle dzieckiem, że mnie to wtedy bawiło i śmieszyło.

  • Jakie były stosunki między Polakami a Rosjanami? Czy byli agresywni w stosunku do Polaków?

Mój ojciec był inżynierem, architektem powiatowym. Ten [pan], który jakoby był inżynierem (chyba nawet nie był, może [był] technikiem) zachowywał się bardzo grzecznie. Zachowywał się bez zarzutu. Ona natomiast zachowywała się bez taktu, dziwnie. Ale było w porządku, nie mogę powiedzieć nic złego, dlatego że on zachowywał się świetnie.

  • Czy pani rodzina odczuła represje roku 1940 – wywózki? Czy byliście państwo świadkiem, że może ktoś ze znajomych…

Muszę powiedzieć, że nie. W tym okresie myśmy nie odczuwali żadnych represji. Tak się złożyło.

  • Ojciec był inteligentem, był w tej klasie, która podlegała wywózce jakby z założenia.

Jeśli chodzi o ten okres, jak wkroczyli Rosjanie, to ten pan inżynier czy technik zachowywał się z taką elegancją do mojego ojca, że naprawdę wtedy nic złego się nie działo. Pamiętam dalszy ciąg, co działo się potem, ale nas, osobiście – nic złego nas w tym czasie nie spotkało. Śmieszne, ale to prawda.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Jedzenie?

Było jedzenie, była gosposia.

  • Czyli nie było źle pod tą okupacją?

Myśmy tego wyjątkowo nie odczuli. Być może zresztą dzięki temu, który u nas mieszkał. Zachowywał się bardzo przyzwoicie. Przychodzili do niego tacy, co, na przykład, przyłożył palec do dzwonka i [trzymał], aż on wychodził i zwracał im uwagę, więc wydaje mi się, że to dzięki niemu.

  • Czy były jakieś wydarzenia, drastyczne przeżycia, do momentu wkroczenia Niemców?

Tego nie pamiętam, żeby w tym czasie były drastyczne. Drastyczne zaczęły się od wkroczenia Niemców.

  • Niemcy wkraczają w roku 1941 i – co się dzieje?

Mogę tylko tyle powiedzieć, co zaczęło się dziać. Wprowadzili się do nas Niemcy i – to też ciekawe, bo wprowadziła się Niemka, która też bardzo przyzwoicie zachowywała się, chociaż sama była osobą przywiezioną przez oficerów niemieckich. [Była] zresztą bardzo piękną kobietą (to śmieszne, bo byłam jeszcze stosunkowo mała), pamiętam, że nazywała się Maksymiliana Beckenhof. Uczyła mnie niemieckiego. Tak szybko nauczyłam się niemieckiego, że nie miałam kłopotów w porozumiewaniu się.
Tu zaczęła się tragedia. Marzec 1942 – SS aresztowało mojego ojca i zamordowało go. To było od razu. Poprosili go z biura, wezwali go i już więcej go nie spotkaliśmy. Niemka, która u nas mieszkała, usiłowała pomóc mojej mamie. Kiedy moja mama chciała pójść do gestapo, ona powiedziała: „Niech pani tego nie robi, bo panią i pani córkę też zlikwidują”. Potrafiła to powiedzieć. Zachowywała się przyzwoicie, do tego stopnia, że dawała mojej mamie bony do kantyny oficerskiej, gdzie Niemiec wydawał mamie podwójne porcje jedzenia ([a] myśmy właściwie wtedy nie miały chyba nawet co jeść). Potem [Niemka] wyprowadziła się i wprowadził się Niemiec. Ciekawe też, że przyzwoity człowiek. Też mieszkał u nas. Potem zaczęły się represje ukraińskie, takie że do nas, do domu przychodzili Ukraińcy, straszyli moją mamę, że wywiozą ją z Równego. W tym czasie przyjaciółka mamy, jakaś kuzynka generała Żeligowskiego (nie umiem powiedzieć jaka), opowiedziała nam historię pod Równym. Rodzina – nie samego generała, tylko brata czy bratanka – wyjechała na wakacje. Kiedy ojciec pojechał ich odwiedzić, oni byli zamordowani w potworny sposób. Do tego stopnia, że ta pani była w ciąży, wyjęli jej z brzucha dziecko, byli pokrępowani drutami. Wiem, że [ten ojciec] trafił do domu psychicznie chorych. Moją mamę zaczęli nachodzić i straszyć Ukraińcy.

  • Czy Niemcy dawali na to przyzwolenie?

Niemcy o tym nie wiedzieli, bo już ten drugi [Niemiec] (nazywał się Groben), też się wyprowadził. Myśmy mieszkały same z mamą, tylko we dwie. Przychodził taki, który mówił, że wie o moim ojcu, że widział, jak go zabili. Nie wiem, w jakim celu przychodził.

  • Wracając do pani ojca – jaki był powód, że go aresztowali i zabili? Czy był w konspiracji? Czy był w coś zaangażowany?

Nie! Nic o tym nie wiem. Po prostu… przecież nie on jeden. Po kolei wymordowali całą inteligencję – księży, inżynierów. Wezwali jednego dnia i już więcej go nie widziałyśmy. To był marzec 1942, nie pamiętam, który [dzień], ale pamiętam moment, jak wychodził, bo jeszcze przyszedł do domu i powiedział: „Wzywają mnie do gestapo”. Potem ta Niemka potwierdziła, bo chciała to sprawdzić, że mój ojciec nie żyje.

  • Czy oddano ciało rodzinie?

Nigdy. W tym momencie już było niemożliwe, [żeby] tam mieszkać, bo nachodzili nas, straszyli, że nas wyprowadzą, że muszą zabrać mieszkanie. I tutaj jest bardzo dziwna historia. Mama miała całą rodzinę w Warszawie i młodszego brata. To było nadzwyczajne rodzeństwo. Był przed wojną harcmistrzem, miał mnóstwo przyjaciół, pracował w fabryce broni na Woli. Jakimś sposobem dostał fikcyjne papiery, że moja mama jest konieczna do pracy w fabryce broni.
Jechałyśmy do Warszawy pociągiem niemieckim, którym oficerowie ze wschodu jechali na zachód. Dość dziwne – zachowywali się nadzwyczaj kulturalnie i dobrze. Mama była bardzo piękną kobietą, miała trzydzieści [kilka] lat. Sami Niemcy, sami oficerowie, klęli na Hitlera. Dosłownie. To był grudzień 1943 rok. Nawet Niemiec ze mną rozmawiał, tak dziwnie, i mówi: „Zobacz, jakie bomby lecą”. Cały czas stałam w oknie, bez przerwy leciały bomby. Mówi: „Połóż się na ziemi, bo coś w nas może trafić”. Kładli się na ziemi ze strachu, że może nas trafić jakiś odłamek. Moja mama wiedziała, że co drugi pociąg wylatuje na minach, ale, po prostu, nie miała wyjścia, byśmy tam już nie wyżyły na Wołyniu. Przyjechałyśmy w grudniu do mego wujka (brata mamy) i zamieszkałyśmy u wujka na ulicy Ludwiki. Za pół roku wybuchło Powstanie.

  • Jak wyglądało życie w Warszawie w porównaniu z życiem w Równym? Czy tu było lepiej, czy była duża swoboda?

Spokojniej. Moja mama przestała się denerwować. Muszę powiedzieć, że mimo tego, że byłam już duża dziewczyna, ale jakoś nie umiałam się tym denerwować. Patrzyłam na to po prostu, ale wiedziałam, że moja mama była tym wszystkim dosłownie nerwowo wykończona. Została sama, tam gdzie się nie urodziła, bez męża. I – bez przerwy straszenie przez Ukraińców, że nas wywiozą na wieś. Tu był spokój. Po prostu spokój. Mamy brat miał żonę, dziecko. To było te parę miesięcy. 1 sierpnia pojechałyśmy z moją mamą do drugiego brata mamy, też rodzonego, który mieszkał na Bednarskiej 9 ([pojechałyśmy] z wizytą). To było bardzo duże mieszkanie. Część pokoi była jakby z tyłu, gdzie wychodziło się na podwórka (w starych domach były takie podwórka), a z przodu – to, co pamiętam – był duży pokój i byłam ze swoją cioteczną siostrą. Bawiłam się z nią, miała dziesięć lat, a ja dwanaście. Usłyszałyśmy straszny hałas. Otworzyłyśmy okno – były szerokie parapety, żeśmy położyły się na tych parapetach (byłyśmy, dziwnie, jeszcze bardzo dziecinne) i widać było armatki nad Wisłą, w każdym razie strzały znad Wisły. Ludzie przewracali się, tośmy widziały, myśmy były bardzo zainteresowane. Dopiero jak to usłyszeli nasi rodzice, to nas ściągnęli z okien i zamknęli okna. Byłam w Warszawie tylko tydzień. Było podpalanie tego domu – nie wiem, czy przypadkowo, czy podpalali Niemcy – i ludzie gasili. Z tyłu były mury dzielące domy. Kto zburzył wszystkie mury – nie wiem. Tam widziałam powstańców – od rana do wieczora – młodych chłopców, mogli być ode mnie trzy – cztery lata starsi (trochę było starszych). [Byli] z opaskami, biegali w hełmach. Ciekawe, że tam otworzyli piekarnię, która prawdopodobnie była dwa – trzy domy dalej, ale z tyłu były zburzone murki, tak że tam było swobodne przejście.
6 sierpnia – to pamiętam dokładnie – podpalili dom i już Niemcy nas wyprowadzili z tego domu. Mogę powiedzieć mniej więcej, bo nie pamiętam szczegółów, ale wiem, że na pewno szliśmy przez plac Piłsudskiego i jakąś ulicą z placu Piłsudskiego przeszliśmy na Świętokrzyską. Dlaczego to pamiętam: dlatego że palił się hotel „Warszawa”. Myśmy szli po tej stronie. Był straszny upał (to w ogóle był bardzo gorący dzień). […] [Z nami] wyszło dwóch wujków – młodszy brat mamy, który po nas przyjechał z ulicy Ludwiki i starszy brat, jego żona i córka – szli cały czas z nami. Na razie szliśmy razem. Było tak gęsto trupów, że trudno sobie wyobrazić. Powiem, jak zachowywali się Niemcy. Bardzo młodzi, nawet na moje oko byli młodzi, może mieli dwadzieścia lat – chowali się za nami. Jakiś zaczął do mnie mówić: „Patrz, jak do was strzelają powstańcy”. Mówię: „Nie do nas strzelają, tylko do was”.

  • Czy was prowadzili na stanowiska powstańcze jako osłonę?

Nie. Prowadzili nas na Wolę, do wagonów zwierzęcych i wywieźli nas do obozu w Pruszkowie. Przez całą Warszawę tak nas prowadzili, ale po drodze były przystanki. Przy obecnej hali Mirowskiej zatrzymali nas i zabrali mężczyzn. Zostawili tylko kobiety i dzieci. Mojego jednego i drugiego wujka zabrali. Byli potem w kopalni węgla w Niemczech. Doprowadzili nas do wagonów na dworcu Zachodnim i zawieźli do obozu w Pruszkowie. Cały tydzień byliśmy w Pruszkowie. Bardzo długo.

  • Jak wyglądało życie w Pruszkowie?

Ciekawie. Mnie jako dziecku wydawało się, że to życie wyglądało zupełnie dobrze, natomiast widziałam drastyczne sceny, jak dla mnie. Na przykład widziałam – na podłodze było trochę mat i beton – rodzącą kobietę. Pierwszy raz w życiu coś takiego, tam. Niemcy nikomu nic złego w tym momencie nie robili. Natomiast spotkała nas historia – potem dowiedziałam się, to tylko z opowiadań, [że] kobiety i dzieci wpędzali do wagonu, który jakoby jechał do Brzezinki. Kiedy moja mama już prawie wchodziła po stopniach, nagle podbiegł jakiś Niemiec (strasznie wysoki) i zaczął krzyczeć do mamy Jude! Mama mówi: „Ja nie jestem Żydówką”. Złapał mamę, krzyczał, szarpał, pobiegł gdzieś jednym korytarzem, drugim, otworzył jakieś drzwi i wepchnął nas. Myśmy znalazły się w sali chorych. Czyli – konkretnie – uratował nam życie. To był taki moment… jak mówię, to mam dreszcze, pamiętam ten moment. Patrzymy – jakieś maty, kobiety z dziećmi. Stamtąd nas wywieźli na… wolność. Wypuścili nas w Milanówku. Stałyśmy na ryneczku, przychodzili ludzie i brali – proponowali mieszkanie.

  • Czyli pociąg pojechał do Milanówka, otworzyli wagony i kazali wysiadać?

Nie, nie. Furami, końmi. Kobiety, które leżały tam z dziećmi – część chorych, część udawała chorych. Była tam moja ciotka z siostrą i udawały, że są chore na czerwonkę. Niemcy bali się tego i wywieźli. Zwyczajnie – przyjechali jacyś ludzie zwykłymi furmankami. Wywieźli nas i puścili wolno.
  • Czyli miałyście panie niesamowite szczęście, bo w tamtym czasie wszystkich kierowali do obozu.

Tak. Ale dalej [miałyśmy] szczęście. W Milanówku wziął nas jakiś pan. Powiedział: „U mnie jest bardzo biednie, mam tylko dwa pokoje, ale ja panie wezmę, na stryszku jest pokoik z materacami, z siennikami”. Wiem, że myśmy były w białych sukienkach, to było lato, więc nawet przyniósł dla mojej mamy jakieś sukienki swojej żony. Pewnego dnia wpada i mówi: „Proszę pani, niech mnie pani ratuje. Za łóżkiem pani córki jest komórka. Niech pani wyjrzy oknem”. Widzimy, że Niemcy, ale – ciekawe – na koniach i z ogromną ciężarówką. Po kolei, pod karabinami, wyprowadzają wszystkich mężczyzn z kolejnych domów. Schował się tam, położyłam się na łóżku, na materacu, powiedział, że jak przyjdą Niemcy, żeby mama powiedziała, że mam tyfus. Mama stała w oknie i modliła się. Mama patrzy i nie wierzy oczom – podjeżdża jakiś oficer na koniu, ostatni dom, i każe im wszystkim wrócić. Do tego domu nikt nie wszedł. Ten człowiek potem powiedział, że za to, że nas uratował, to wyżył.
Dalej byłyśmy w Ożarowie ([gdzie] była koleżanka mamy, nauczycielka). Tam była gehenna. Niemcy przychodzili codziennie, a myśmy tam spędzały noc w jakiejś kapuście – już nie wiem, co to było. W każdym razie [byłyśmy] schowane na polu, bo przychodzili Niemcy i szukali tych, którzy znaleźli się tam z Powstania. Potem tak się złożyło, że ktoś mamie zaproponował – w Pruszkowie były siostry zakonne, które prowadziły dom dla chłopców upośledzonych umysłowo. Zaproponowali mojej mamie – to jeszcze była wojna – żeby uczyła tych chłopców. Pamiętam tylko jedzenie – dwa razy dziennie była woda z czarną mąką, ale nigdy nie czułam głodu, widocznie tego było wystarczająco. Siostra przełożona przyszła do mojej mamy i powiedziała jej: „Proszę pani, ja muszę pani coś powiedzieć. Przechowuję troje Żydów: profesora Sowińskiego, jego żonę, która jest przebrana za zakonnicę, i córkę. Muszę pani to powiedzieć, bo jak przyjdą Niemcy, to wszystkich zabiją”. Wiem, że spędzaliśmy z nimi razem Wigilię. Moja mama powiedziała: „Zostaję”.
Mogę powiedzieć, co jeszcze przeżyłam w Warszawie krótko przed Powstaniem. Tam, gdzie jest [teraz] hotel „Novotel”, róg Alej [Jerozolimskich] i Marszałkowskiej, ludzie krzyknęli: „Łapanka!”. Myśmy wbiegły do jakiegoś domu i z korytarza tego domu widziałam, jak podjechała ciężarówka, wyrzucili mężczyzn i wszystkich rozstrzelali (tam gdzie jest pomnik przed hotelem „Novotel”). Potem z powrotem załadowali ich na ciężarówki.

  • Kiedy to było?

To musiało być między grudniem [1943] a sierpniem [1944]. To było w 1944 roku, na pewno – przed Powstaniem. Wiem, że jak wyszłyśmy z mamą, to byłam zszokowana, bo było pełno kwiatów. Krew i leżało pełno kwiatów. Coś takiego, jak ci ludzie padali, widziałam raz. Wiem, że tylko mówiło się ciągle, że tam, gdzie były rozstrzeliwania, nie wiadomo skąd było zawsze pełno kwiatów. Wtedy to był dla mnie szok, widziałam, jak ci ludzie padali.

  • Czy pamięta pani atmosferę panującą w Warszawie przed wybuchem Powstania? Czy mówiło się o tym?

Nie wiem, czy znane jest nazwisko Leonard Jarzębski. To był fotografik warszawski, który wydał wiele albumów i brał udział w Powstaniu (starszy pan). Znał moją mamę całe życie. Wspominał mojej mamie, że w najbliższym czasie będzie Powstanie, że ma [tego] świadomość. Robił zdjęcia przed Powstaniem, w czasie Powstania – to był fotografik związany z AK. Mam bardzo dużo jego zdjęć, bo potem jeszcze po Powstaniu robił zdjęcia.

  • Czyli już była atmosfera?

Do mnie jako do dziecka, to nie bardzo docierało, ale dorośli – jednak były przecieki, że ma być Powstanie.

  • Jakie były dalsze losy? Jak zakończyła się wojna? Gdzie panie były?

W Pruszkowie, do końca wojny. Mama uczyła w szkole. Mieszkałyśmy za parawanem w sali, gdzie mama uczyła. Potem mamie zaproponowali całą willę na zachodzie, bo mama była polonistką. Mama nie chciała wyjechać z Warszawy, a myśmy już nie miały za bardzo gdzie mieszkać, bo u wujka było małe mieszkanie, myśmy zatrzymały się chwilowo. Na dwa lata zostałam wysłana do sióstr zakonnych do internatu, pod Radom. Moja mama w międzyczasie kończyła Instytut Pedagogiki Specjalnej i też mieszkała w internacie.

  • Czy była pani w Warszawie po wyzwoleniu?

Wróciłam do Warszawy.

  • Jak wyglądała Warszawa?

W ogóle nie wyglądała. To były jedne wielkie ruiny. Aleje Jerozolimskie – jedne wielkie ruiny. Chodziłam po tych ruinach, przecież chodziłam do szkoły. Odgruzowywało się. Na razie mieszkaliśmy jeszcze u wujka na Ludwiki, bo ten dom nie został w ogóle zburzony. Mało tego – był splądrowany kompletnie, trzeba było wstawić szyby, natomiast w papierach moja mama znalazła nasze zdjęcia. Nawet pod tymi papierami znalazłam swój medalik od chrztu. Potem nie miałyśmy co z sobą zrobić, mama wysłała mnie do internatu. Moja mama nie skorzystała z propozycji, żeby wyjechać na zachód i postanowiła zostać w Warszawie. W 1949 roku dostała mieszkanie, kawalerkę, która jest do dzisiaj – na Nowolipiu, to były nowe domy. Wróciłam do Warszawy, już tutaj kończyłam szkołę, tu robiłam maturę, tu skończyłam studia.

  • Czy Powstanie, trupy, które pani widziała, ludzi padających na początku – czy to wryło się w pani psychikę na lata?

Może. W każdym razie dwie rzeczy, które zapamiętałam. Leżały trupy. Przede mną szła kobieta z dzieckiem na ręku, miała biały płaszcz, dziecko miało zabandażowaną głowę i krew przeciekała mu na [płaszcz]. Nie wiem, czy to dziecko żyło, ale pamiętałam to dzień i noc i nie mogłam wyzwolić się z tego. Trupy, co leżały, to już jakoś inaczej. I druga kobieta, którą pamiętałam – zobaczyłam, że spod spódnicy leci jej krew, przewróciła się. Zapamiętałam te dwa momenty. Leżące zwłoki, to jakoś inaczej. Zresztą jako małe dziecko postanowiłam, że skończę medycynę. Nikt mi nie wierzył.

  • Udało się?

Bardzo mi się udało. Zrobiłam wszystkie możliwe, trzy specjalizacje. Kiedy miałam sześćdziesiąt osiem lat poszłam na emeryturę i zmuszono mnie do powrotu. Pracowałam jako szef poradni kardiologicznej w Centrum Zdrowia Dziecka – konsultacyjnej, na całą Polskę. Zmuszono mnie do powrotu, kazali mi pracować do siedemdziesięciu lat. Zresztą robiłam to z przyjemnością. Ale myślę, że może, mimo wszystko, to się na tym odbiło – pragnienie pomocy ludziom (z tym że mówiłam to, już jak byłam mała). W każdym razie uważam, że człowiek musi pracować w takim zawodzie, który lubi – i nie tylko, nawet więcej.



Warszawa, 14 maja 2008 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Ewa Chodurska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter