Ewa Teresa Skrzypczak

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Ewa Skrzypczak, urodziłam się w Warszawie 9 grudnia 1929 roku.

  • Może nam pani powiedzieć, jak wyglądało życie przed wojną, tak jak pani to zapamiętała?

Ja miałam dziewięć lat, właściwie – dziewięć i pół – jak się wojna zaczęła, ale oczywiście doskonale pamiętam. Mieszkaliśmy na Sadybie, we własnym domu. Bardzo przyjemnie, bardzo wygodnie. Ojciec walczył w 1939 roku, był w Grudziądzu. Z Grudziądza ze swoim pułkiem przeszedł w kierunku Łowicza. Został ranny, w pewnym sensie poważnie, a w pewnym niepoważnie. To znaczy zszyli mu na okrętkę policzek. Gdzieś tu nawet jest zdjęcie z tym zranionym policzkiem. I potem był w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie, gdzie można go było codziennie odwiedzać. O dziwo – to już mówię o czasie okupacji – dostał przepustkę na dwie godziny na wigilię, do mojej babci na ulicy Smolnej, gdzie mieszkała. I wszyscy mówią: „Stefan, no przecież nie wracaj już tam, do tego szpitala”. A ojciec powiedział: „Przecież dałem słowo honoru, że wrócę” – i wrócił. Nie minęło parę dni, jak ich wywieźli do obozu. Potem był już w obozie, w oflagu, cały czas, do wyzwolenia przez Amerykanów.

  • A jak pani zapamiętała moment wybuchu wojny? Były jakieś symptomy, rozmawiało się o tym?

W domu się rozmawiało. Ale moja mama zawsze nas chroniła od takich sensacji. Zabawną historię powiem. Po tym, jak dowiedzieliśmy się, że zaczęła się wojna – 1 września, normalnie jemy śniadanie – przychodzi służąca i mówi: „Proszę pani, chyba wojna, bo zbombardowali jeden dom na Sadybie”. A moja mama mówi: „Stasiowo, tylko nie przy dzieciach” – żeby dzieci nie miały sensacji. Nasz dom na Sadybie matka musiała wynająć, bo faktycznie było krucho z pieniędzmi.
Mogę opowiedzieć taką trochę zabawną, a trochę dramatyczną historię z pistoletem, który był zakopany u nas w ogrodzie. Pistolet mojego ojca sobie leżał. Jak zaczęła się wojna, to zakopaliśmy go w ogrodzie, w naszym domu na Sadybie. Potem ten dom został wynajęty właśnie, jak mówię, z u pieniędzy. W którymś momencie mój starszy brat, który był w AK, powiedział: „Ja potrzebuję tego pistoletu”. No i co tu zrobić. Tam mieszkała bardzo zamożna pani, która miała troje służby i ileś psów, w tym naszym domu. I trzeba było wytropić taki moment, kiedy jej nie będzie w domu, i kiedy będzie można wykopać ten pistolet. A jednocześnie nie pokazać, że to jest pistolet. No więc rodzina wydelegowała mnie, żebym poszła i powiedziała, że tam mamusia zakopała ordery tatusia, nie mamy pieniędzy, musimy sprzedać, więc trzeba to wykopać. Miałam zapamiętane, że tam między trzema drzewami moreli [jest zakopany]. Tak jak w powieściach, taka triangulacja. Wytropiłam moment, kiedy był tylko jeden ze służących tej pani, i mówię, że muszę wykopać. I tu mnie pot oblewa, bo z tych trzech drzew zostało tylko jedno. Zmarniały [podczas] tej pierwszej, ostrej zimy. No i ja tylko tak na mniej więcej wiem. A stoi nade mną służący tej pani i mówi: „To może ja pomogę, ja tu przekopię”. Tu mnie zimny pot oblał, ale w końcu jakoś się dokopałam. To było w takim pudełeczku, jak to dawniej strzykawki do zastrzyków się wygotowywało, naoliwione w środku. A on mówi: „No to otwórz, zobacz czy to [jest] to, co potrzeba”. Ja mówię: „Nie, nie, bo to mamusia musi sprzedać, ja muszę prędko do domu”. No i ten pistolet się przydał mojemu bratu, zanim został aresztowany. No więc to tyle historii z pistoletem. Śmiesznych, ale tragicznych.

  • A pamięta pani, jak to było w okresie okupacji? Pierwszy kontakt z nieprzyjacielem?

Pamiętam. W 1939 roku, jak Niemcy weszli, maszerowali chyba Nowym Światem. Myśmy [tam] z mamą były i mama powiedziała: „Tylko nie patrz w ich stronę”. I rzeczywiście, ludzie na ulicy się odwracali w drugą stronę. Tak jak normalnie patrzą na wojsko maszerujące, to tutaj się odwracali. No i potem ta groza narastała, bo to i łapanki na ulicach, i aresztowania. Właśnie mój brat był aresztowany w 1943 roku. Rozstrzelany potem w egzekucji ulicznej, po tygodniu od aresztowania. […] Babcia, niesłychanej religijności osoba, mówiła: „Z woli bożej, włos nam z głowy nie spadnie”. I w związku z tym przechowywała różnych ukrywających się Żydów. I mówiła: „Za jednego też zabijają, to już może być więcej”. A mieszkanie było bardzo duże, tak że mieszkali tam różni ludzie. Między innymi taka dosyć ciekawa postać – Aleksander Weissberg-Cybulski, autor takiej książki, która nazywała się „Wielka czystka”. Pochodził z Wiednia, austriacki Żyd. Najpierw zakochany w komunizmie, potem się odkochał, jak był aresztowany w Krakowie. No i z jakimiś długimi przygodami, których nie będę relacjonować, zresztą nie wszystkie je znam, ukrywał się w Warszawie, właśnie w mieszkaniu mojej babci. Bardzo semicka twarz, więc to łatwe było do rozpoznania. Ale z drugiej strony wspaniały akcent niemiecki, taki rodowity wiedeński. Jak Niemcy wdarli się 6 września na Smolną, to panika okropna. Myśmy z matką i siostrą, gdzieś przez szpital oftalmiczny, znaczy okulistyczny, [który] był na Smolnej, jakoś się przedostały na Powiśle. A jak potem się dowiedziałam, pan Aleks – tak żeśmy go nazywali – podszedł do jakiegoś Niemca i z tym swoim wspaniałym akcentem, zapytał: „No a co ja mam zrobić w tej sytuacji?”. A Niemiec powiedział: „Niech pan idzie w stronę Nowego Światu, tam są nasi”. On przez dwie bramy przeszedł i przez bramę myk na Powiśle. Tak że się uchował szczęśliwie i jeszcze po wojnie długo mieliśmy z nim kontakt.

  • A w jaki sposób Żydzi dostawali się do pani babci?

To było różnie. Jeden to był przyjaciel mojego brata, który miał tak zwane dobre papiery. Pracował w Instytucie Fermentacyjnym jako robotnik. On nocował w stołowym pokoju, w babci mieszkaniu i też się przechował. Miałam kiedyś moment taki, że szliśmy razem Nowym Światem, i pewnym momencie Niemiec – taki z blachą, jak żandarmi – zatrzymał [go]. Ja idę powoli, nogi mi miękną, usłyszę strzał czy nie usłyszę strzału. I za chwilę Stefan doszedł do mnie i powiedział: „Wszystko w porządku, tylko legitymowanie”. Więc takie były zdarzenia, które między momentami, kiedy było śmiesznie, a momentami, kiedy było gorzej niż strasznie, się zdarzały. Jeszcze ukrywała się w mieszkaniu mojej babci, właściwie w sąsiednim mieszkaniu, przyjaciółka mojej matki, jeszcze z okresu gimnazjalnego. Bardzo typowa Żydówka, żona dosyć bogatego przemysłowca z Łodzi. Ten mąż chyba już nie żył wtedy. Jak z tej Warszawy nas wygnali, przez Pruszków wiozą nie wiadomo gdzie, ludzie mówią: „Tu trzeba wyskoczyć, dlatego że potem jest granica z Reichem” – czyli z tym, co było włączone do Rzeszy. No ale jak tu wyskakiwać z babcią, jak tu wyskakiwać z tą Manią – Żydówką, która ma chorą nogę. No więc nie zdążyłyśmy wyskoczyć, wjechałyśmy do Łodzi. Łódź, czyli już Reich. My nie mamy pieniędzy, jakieś grosze te okupacyjne, ale nie mamy marek niemieckich. I też taki śmieszny incydent. Ktoś mówi: „Musicie się dostać do głównego dworca”. Bo tam są dwa dworce w Łodzi, a przynajmniej były wtedy. A babcia: „To ja poproszę o konie na dworzec” – powiedziała takim wielkopańskim głosem, że w rezultacie nas tam wypuszczono. Byliśmy brudni obrzydliwie, bo jechaliśmy otwartymi wagonami. Na dworcu w Łodzi przechadza się koło nas – a my siedzimy skuleni, brudni, no okropność – wysztafirowany oficer niemiecki, wyglansowane buty. Przechadza się raz, drugi, trzeci. Mama mówi, coś niedobrze, bo my tu jesteśmy nielegalnie, a on tak się przechadza. A on podszedł, i po niemiecku powiedział: „Może paniom jest niemiło mówić po niemiecku, ale jeżeli panie znają francuski, to ja przejdę na francuski”. Więc taki gest zrobił. I mama powiedziała, że my się chcemy dostać do Łowicza. W Łowiczu przyjaciele rodziców mieszkali. I on powiedział: „To ja tak zrobię, żebyście się dostały”. I rzeczywiście, nadjeżdża pociąg, który ma przejechać przez tę granicę w Strykowie. Strykau się po niemiecku nazywał. Przyjeżdża pociąg, ludzie się rzucają tłumnie do tego pociągu, ale ten oficer niemiecki nas wpuszcza do przedziału. W związku z czym ludzie oczywiście boją się już. Nie wiedzą, czy to aresztowani, czy zaprzyjaźnieni. Więc myśmy tam wsiadły i on zniknął. Nawet nie czekał na podziękowanie. Tak że to taki rzadki, ale jednak miły gest. I stamtąd już żeśmy dojechali do Łowicza.
W Łowiczu w potwornych warunkach żeśmy mieszkali, koszmarnych. Trudno wypowiedzieć w jakich. Oczywiście dom państwa Krodowskich, z którymi rodzice byli zaprzyjaźnieni, był zabrany przez Niemców. Ona mieszkała w jednym pokoju z ogromną ilością ludzi, których tam przygarnęła po Powstaniu. Myśmy mieszkały w końcu z mamą i z babcią w takim ohydnym domku. Ubikacja po drugiej stronie ulicy, a była godzina policyjna. Czyli w ogóle takie straszne rzeczy. A jaka humorystyczna rzecz? To, że właścicielką tego pokoiku, w którym żeśmy mieszkały, była pani, która hodowała świnię w komórce. Ale nie można było hodować świń, bo to było nielegalne. Więc jej chłopcy cały czas gęgali, udając, że to jest gęś, tam w tej komórce. To się o tyle dobrze skończyło, że nikt tej świni nie odkrył. Co prawda były dosyć koszmarne warunki. Rano w miednicy woda była zamarznięta, grubą warstwą lodu pokryta. No, ale jak widać, przeżyliśmy.

  • Jak wyglądało zdobywanie pieniędzy, zdobywanie jedzenia w okresie okupacji?

Strasznie to było trudne. Ojciec żołd jeniecki jakiś dostawał, przesyłał nam. Ale to była bardzo mała suma. Już nie pamiętam jaka, ale bardzo nieduża. Dlatego nasz dom był wynajęty – w nadziei, że to nam się pozwoli utrzymać. Ten dom, w którym był zakopany pistolet. Poza tym babcia na ulicy Smolnej wynajmowała pokoje. Tam było ogromne mieszkanie, więc właściwie każdy pokój był wynajęty. Więc z tego były jakieś grosze. Ale było kiepsko. Pamiętam do dziś, że nigdy w szkole się nie zamieniałam z koleżankami śniadaniem. Bo ja miałam tylko marmoladę z buraków, a one miały czasami prawdziwą kiełbasę. Więc ja nie chciałam na nich żerować. Mama mi potem przypominała, że kiedyś zapytałam, czy jak się ma worek cukru i worek mąki, to się na pewno nie umrze z głodu. Jak widać nie umarliśmy z głodu, ale było kiepsko. Taka stara służąca mojej babci mówiła: „Dziś na kolację będą kluski czekoladowe” – to znaczy z czarnej mąki były. Wyjątkowo ohydne, wyjątkowo paskudne. No ale jak się okazuje, ludzie wtedy mniej chorowali, a już na pewno psychicznie mniej chorowali niż teraz.

  • Wspomniała pani, że chodziła do szkoły. Mogłaby pani coś więcej o tym powiedzieć?

Tak, chodziłam do szkoły. Przed wojną, w dzieciństwie, pobierałam – jak to się modnie mówiło – nauki w domu. Potem chodziłam, tylko jeden rok przed wybuchem wojny, do szkoły na Sadybie, gdzieśmy mieszkali. To była taka prywatna, ale bardzo śmieszna szkoła. Drewniana, bardzo przyjemna. Potem chodziłam co rok do innej szkoły. Gimnazjum nie było oficjalne, to się tam nazywało siódma czy ósma klasa. Potem chodziłam do szkoły Szachtmajerowej, to na Radomskiej.

  • Na Ochocie?

Tak, właśnie tam. Więc tam dojeżdżałam z ulicy Smolnej, gdzieśmy pomieszkali, albo z Sadyby, gdzieśmy mieszkali. I to się nazywało oficjalnie kursy krawiecko-bieliźniarskie. Oczywiście nie umiem nawet do dziś guzika przyszyć, niczego nas tam w tej dziedzinie nie uczono. Ale nieoficjalnie była i geografia, i historia, i obchody patriotyczne jakieś. W tym samym domu – w szkole Szachtmajerowej – na jednym piętrze była ta szkoła, z tej całej dużej przedwojennej szkoły, a resztę zajmowali Niemcy. Chyba tam był jakiś szpital polowy, do którego nawet bocznicę tramwajową doprowadzono. I kiedyś, w momencie kiedy były rozłożone mapy historyczne w klasie, wszedł Niemiec. Blady strach padł. A on powiedział: „Przepraszam” – i wyszedł, bo pomylił piętro. Patrząc wstecz, to były momenty różne, ale ja nie straciłam ani jednego roku przez okupację. W rezultacie skończyłam liceum w Chorzowie, już po wygnaniu z Warszawy. Skończyłam w 1947 roku. Dzięki temu i wcześniej studia skończyłam, i zdążyłam mieć trójkę dzieci, i studia, i doktorat. Więc wszystko się ułożyło.

  • Czy w szkole nie miała pani propozycji, żeby wstąpić do konspiracji? Dlaczego tak się nie wydarzyło?

Więc to się w tym sensie wydarzyło, że ja byłam zaangażowana w to, co robiła moja matka, tam na Smolnej. To znaczy w przygotowanie do Powstania, przygotowanie punktu sanitarno-opatrunkowego, gromadzenie jakichś zapasów, żeby móc nakarmić w czasie Powstania. W związku z tym, nie chciałam już na tę Ochotę dojeżdżać. Tylko wiedziałam, że tu, to znaczy na Powiślu, będę bardziej potrzebna. Ale było bardzo rozwinięte harcerstwo, tak że do dzisiaj mam kontakt z tymi koleżankami stamtąd.

  • Wspomniała pani, że mama przygotowywała się do Powstania. Skąd mama wiedziała, że Powstanie będzie?

Wszyscyśmy wiedzieli. Na Sadybie […] byłam świadkiem – to był koniec lipca, przed Powstaniem – Niemiec wołał tak: „Pani! Sprzedam karabin! Pani!”. Takim śląskim akcentem, widocznie to był Ślązak. Także to właściwie się czuło, że to na dniach się będzie działo.

  • A czy był jakiś jasny rozkaz, na przykład tego i tego dnia?

A nie, to w ostatniej chwili dopiero. Ta godzina „W”, czyli godzina piąta po południu we wtorek, 1 sierpnia, to była w ostatniej chwili [ogłoszona].

  • Czyli rozumiem, że mama tak się trochę na czuja przygotowywała?

Na czuja, na przeczucie i na świadomość, że to się musi tak skończyć. Rosjanie stali za Wisłą, nawet od czasu do czasu strzelali. Wtedy powstał taki wiersz: „Czekamy ciebie czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci”. Ten wiersz był bardzo hołubiony. Gdyby Rosjanie wtedy weszli, podczas Powstania, to myślę, że inaczej byliby przyjęci. Może nawet entuzjastycznie. No ale tam czekali, aż się Warszawa wykrwawi. I doczekali się.

  • Jak pani zapamiętała moment rozpoczęcia Powstania? Jak to wyglądało na Smolnej?

Mama poszła odwiedzić swoją teściową w innej dzielnicy. I na cztery dni przepadła. Potem jakoś kanałami się dostała do nas, na Powiśle.
  • Czyli wyszła przed wybuchem Powstania?

Tak, wyszła wczesnym popołudniem we wtorek. Czy może nawet w południe, już nie pamiętam. W każdym razie nie było jej w czasie, kiedy zaczęła się strzelanina. Dla mnie to był moment – chyba jeden z najszczęśliwszych w życiu. Chłopcy z opaskami. Wydawało się, że wszystko idzie [dobrze]. Powiśle przez pewien czas było dość spokojne, odbywały się nawet koncerty. Profesor Kazuro – muzyk, organizował koncerty, na które się chodziło. Byłam świadkiem takiej bardzo charakterystycznej sceny. Jeńcy niemieccy, co za frajda w czasie okupacji. I podbiegł chyba sklepikarz miejscowy z Powiśla, i chciał uderzyć któregoś z tych Niemców. Nie wiem, czy go znał osobiście, czy w ogóle tylko tak z impetu. A na to prowadzący Powstanie powiedział: „To są jeńcy, ich nie wolno bić” – i zabronił. Tak że widok tych jeńców niemieckich to było dla mnie coś bardzo ważnego do zapamiętania.

  • I co się działo dalej, kiedy pani mama wróciła?

Mama wróciła, zobaczyła, że dom na Smolnej stoi, o dziwo. Bo się wydawało, że wszystko się tam pali, wszystko dymi. Dowiedziała się chyba od dozorczyni, że my, to znaczy ja i siostra, jesteśmy u zakonnic na Tamce. Tam czekałyśmy dwa czy trzy dni. A mama przyszła i pełna energii powiedziała: „Co wy tu robicie, wracamy na Smolną”. I rzeczywiście żeśmy wróciły i tam na Smolnej byłyśmy aż do wdarcia się Niemców. Powiśle było taką oazą spokoju i euforii [uczucia], że wszystko dobrze się skończy.

  • Czy to przygotowywanie posiłków było spontaniczne, czy przyszedł jakiś Powstaniec i prosił o jedzenie?

Nie pamiętam, nie wiem. Babcia mieszkała na trzecim piętrze, myśmy tam mieszkali u babci. A to było na parterze. I tam moja mama, która w czasie pierwszej wojny światowej była w tak zwanej czołówce sanitarnej u Dowbora-Muśnickiego, zorganizowała taki punkt opatrunkowy. Czy zbierała skądś, czy ludzie dawali, no trudno mi powiedzieć. Czy bandaże, czy takie opatrunki, i także te produkty. Produktów nie było za wiele, tam było trochę cukru, trochę kaszy dosyć paskudnej. Takie rzeczy, które w talerzu niosłam na te czujki, i myślałam sobie: „Aby tylko nie rozlać, aby nie rozlać”.

  • Czyli tak naprawdę nie wiadomo, skąd to jedzenie się brało?

Myślę, że może ludzie tam składali. Ale ja po prostu tego nie pamiętam. Wiem, że było kiepskie, wiem, że było mało. Opowiem jeszcze jeden ciekawy incydent charakterologiczny, o tym jak Powstaniec nie chciał strzelać do Niemca. Otóż przyniosłam właśnie jedzenie na taką czujkę wysuniętą na Smolnej. Po naszej stronie Smolnej byli Powstańcy, po drugiej stronie byli Niemcy. I tak wyglądamy przez okno, i widać na podwórzu – jest Niemiec. Zdjął hełm, tak sobie przewiesił tutaj [przez rękę] i pali papierosa. Któryś z Powstańców mówi: „Stąd się go ustrzeli, bo jest na odległość może dwudziestu metrów”. Bo Smolna jest dosyć wąska. A drugi powiedział: „Jak to? Jak człowiek zdjął hełm i pali papierosa, nie będę do niego strzelał” – i nie strzelił. To takie charakterystyczne rzeczy, które się zapamiętuje. Tak że ten pierwszy okres na Powiślu był względnie spokojny, pełen optymizmu. Dopiero jak się wdarli Niemcy, to pędzili nas przez Powiśle, potem płonącą Bednarską, do kościoła na Woli, a potem do Pruszkowa.

  • A czy jedzenie nosiła pani tylko na Smolną, czy może też na inne odcinki?

Jest właściwa Smolna i taki zaułek, jest taka wydłużona w rezultacie. Babcia właśnie w takim zaułku mieszkała. Więc Smolna i jeszcze ulica Foksal, równoległa do Smolnej, to tam też. Tam gdzie się dało. Już nie pamiętam, i nie chcę tutaj zmyślać, czy mama sama decydowała, czy ktoś decydował, na jakie te czujki zanosić. Wiem po prostu, że nosiłam.

  • A pamięta pani jakiś rannych Powstańców?

Na Smolnej to był punkt opatrunkowy, tam się, Bogu dzięki, do czasu wdarcia Niemców nic groźnego nie działo. Potem natomiast, u tych sióstr na Tamce, było bardzo dużo rannych. Nieprawdopodobny smród, bo to wszystko ropne, bo to tłum ludzi. Tak że nie sposób było tam wysiedzieć. Pamiętam, że ja w ogrodzie zakonnic na Tamce – ciepłe były wtedy dni – czekałam. Czekałam, bo nie wiedziałam, czy mama do nas dotrze. Dotarła jakimiś kanałami, podziemiami. Tam było rzeczywiście bardzo dużo rannych, ale była też i pomoc lekarska. Oprócz tych zakonnic byli tam lekarze, nie wiem, czy miejscowi, czy przybyli tam. Coś tam pomagali.

  • Nadszedł moment poddania Powiśla. Czy były jakieś symptomy, że Powiśle się podda? Czy to spadło tak nagle?

W jakimś sensie to spadło, dlatego że Niemcy się wdarli na Smolną, właśnie 6 września. Raus, raus! – krzyki. Nie wiadomo, w którą nas stronę wyprowadzą, ani czy nas nie rozstrzelają. Takimi krętymi dróżkami, w kierunku ulicy Czerwonego Krzyża [nas prowadzili]. Co chwila zatrzymywali i repetowali karabiny, robiąc taki scenariusz jak do rozstrzelania. Moja kochana babcia zobaczyła na jakiejś przydomowej działce, to była taka grządka, pomidor. I zerwała. I moja mama mówi: „Mamo, co ty robisz? Nas za chwilę rozstrzelają”, „Ale jak nie rozstrzelają, to są witaminki” – powiedziała. Jeszcze zanim nas doprowadzili [do Wisły], to przetrzymywali przez całą noc, a może całą dobę, na ulicy Czerwonego Krzyża, gdzie biegał pijany „własowiec”, który powiedział : „Ja tu jeszcze przyjdę i was wszystkich powystrzelam”. Był tak pijany, że chyba zapomniał i nie przyszedł, i nie powystrzelał. W każdym razie groził. Jak nas z tego Czerwonego Krzyża dopędzili do Wisły, to znów przy Wiśle ustawili tak, że tylko trupom wpadać do wody. Ale nie zastrzelili. I szliśmy gnani przez Niemców, i także tych „własowców”, ulicą Bednarską, pod górę, aż do kościoła na Woli. To był koszmarny przemarsz.

  • Czy wśród ludności cywilnej szli jacyś Powstańcy?

Tak, oczywiście. Nikt się nie afiszował w tym momencie, ale oczywiście, że tak. Częściowo mieli nawet rozkaz wyjść wśród ludności cywilnej.

  • Dużo było Powstańców wśród tej ludności cywilnej?

Nie, chyba nie dużo. Ale trudno mi powiedzieć. Tam jeszcze był taki incydent, gdzie wykorzystałam moje panieńskie nazwisko. Taki „własowiec” się rzucił z boku, i mnie za rękę szarpnął. Mama się przeraziła okropnie, a ja krzyknęłam tak: „Ja jestem Kryspin von Kirszenstein”. I rzeczywiście Kryspin to jest herb mojego ojca, nazwisko Kirszenstein. I ten odskoczył. Tak że to mnie ocaliło, to niemiecko brzmiące nazwisko.

  • Wróćmy do tego momentu, w którym państwo doszli do kościoła na Woli.

W kościele na Woli był straszliwy tłum ludzi. Wszyscy pokotem spali – ranni, chorzy, śmierdzący, nieśmierdzący, najróżniejsi. Zapytałam babcię: „Babciu, to tu chyba już nigdy nie będą odprawiane nabożeństwa?”. Babcia powiedziała: „Wiesz, to się poświęci na nowo”. Więc tak mnie uspokoiła. Strasznie było, nie mieliśmy ze sobą ani jedzenia, ani ubrań, w ogóle niczego. I właściwie tam spędziliśmy całą noc.
A później nas wsadzili do kolejki elektrycznej, tej WKD, wtedy się nazywała EKD. I, o dziwo, nawet nie było bardzo tłoczno. Ludzie wyskakiwali, mądrale, z tego pociągu w biegu. A myśmy nie wyskoczyli, zwłaszcza że z nami była ta przyjaciółka matki z chorą nogą, Żydówka zresztą. Myśmy nie wyskoczyli, w związku z czym wjechaliśmy wprost do obozu w Pruszkowie. To opisane było wielokrotnie, takie maty zbite pilśniowe, ruszające się od wszy. I stamtąd wyganiali ludzi do pociągów, nie wiadomo dokąd. Jedni mówili, że do Oświęcimia, drudzy mówili, że na wolność, nie wiadomo było co. I tu nas ocalił list z obozu ojca. Bo listy z obozu [przychodziły] raz w miesiącu, dwa razy w miesiącu kartka pocztowa, na takim kredowym papierze, gdzie wolno było tylko ołówkiem pisać. Takie dosyć charakterystyczne. Matka trzymała ten list w ręku. Jak Niemiec robił selekcję, kto do jakiego pociągu, to matka pokazała ten list. A on powiedział: „No to przepraszam” i wepchnął nas do pociągu, który, jak się okazało, jechał właściwie na wolność, do Końskich. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nie ten list. Więc nas kolejny raz jakoś obroniła postać ojca, chociaż z odległości. No więc z tego Pruszkowa to właśnie wywieźli nas do Końskich. Najpierw było tak, że jak ktoś wyszedł z wagonu, to strzelali, rozstrzeliwali zaraz. No w ogóle koszmar. A potem nagle w tych Końskich wypuścili [nas]. Czekali na nas tam miejscowi, z bardzo dobrą – jak dziś pamiętam – pomidorową zupą, najlepszą, jaką jadłam w życiu. No i właściwie tam można już było robić, co się chciało, jak się miało albo pieniądze, albo znajomych. No i właśnie stamtąd, przez tę Łódź, o której mówiłam, że taką okrężną drogą, w Łowiczu żeśmy się przygarnęli u przyjaciół matki.

  • Jak pani pamięta moment zakończenia wojny?

Właściwie to było tak: jak już Rosjanie weszli – w styczniu weszli, wojna się skończyła w maju – myśmy były w Łowiczu wtedy. I pamiętam, że to nie było takie szaleństwo radości. Może nie tak, jak się teraz mówi, że przyszła druga okupacja. Takiej świadomości nie było. Ale to nie była świadomość, że to jest wolność. I że to jest już swoje. Tak że nie było takiej radości. I nie było takiej cezury, takiego odcięcia – tu wojna, a tu nie ma wojny. Po prostu zmieniło się coś, weszli Rosjanie. Nie można było pokazać, że się ma zegarek, bo natychmiast kradli zegarki. Pytali: „Pani, katora godina?”. i jak ktoś niebacznie pokazał, to kradli.

  • A czy pamięta pani jakieś incydenty z Rosjanami oprócz tych zegarków?

Jeden incydent był tam, gdzieśmy – jak wspomniałam – mieszkały w strasznych warunkach. Bo zimno okropnie, zamarzająca woda w miednicy. Myśmy z mamą spały na żelaznym takim, wąziutkim łóżku. I nagle stukanie do okna. To był ohydny domek, taki parterowy, na wysokość człowieka – niewiele więcej. I dobijanie się do okna: „Wstawajcie, wstawajcie, wpuszczajcie!” – po rosyjsku. Mama tak szepnęła mi: „Tylko się nie ruszaj”. I myśmy tak przeleżały. On się długo dobijał. Zobaczył prawdopodobnie, że jest bardzo nędzne to pomieszczenie, wygaśnięty piecyk, tak zwana koza taka żelazna, i zrezygnował. Tak że nie dobił się. Ale to świadczy o tym, jak myśmy się bały tego wtargnięcia.

  • Czy od razu po zakończeniu wojny wróciła pani z mamą i babcią do Warszawy?

Nie, właśnie byłyśmy w Łowiczu. […] My z mamą w pierwszych dniach lutego, czyli bardzo szybko po wejściu Rosjan, wybrałyśmy się do Warszawy z tego Łowicza. Teraz to się jedzie godzinę, a wtedy to się jechało dobę mniej więcej, bo to z przystankami. We Włochach pod Warszawą pociąg się zatrzymał. I już dalej nie można było iść. A tu mróz, zima, luty, śnieg. Więc myśmy tam wysiadły. Zatrzymałyśmy się u tych ukrywanych podczas wojny u nas Żydów, pana Aleksa. I potem poszłyśmy do miasta, do Warszawy. Dom na Smolnej stał, nawet były meble, takie stare, ciężkie. Potem je ukradli szabrownicy, ale jak myśmy przyszły, to meble nawet stały. Ale myśmy nie mogły tam zostać. No bo tak: ani grosza, ani kapki węgla, żeby coś ogrzać. Gazu nie było, pieniędzy nie było, żywności nie było, bo już ten worek dawno się skończył, ten legendarny worek z cukrem. Został rozgrabiony. Tak żeśmy wróciły do Łowicza z myślą, że przyjedziemy [z powrotem do Warszawy]. Zaszłyśmy jeszcze na Sadybę, gdzie ten nasz dom był. Ale mieszkała tam ta pani, która go wynajmowała. Wróciłyśmy do Łowicza z myślą, że może jakoś zdobędziemy pieniądze. Wtedy była wymiana pieniędzy. Pamiętam, że myśmy nie miały nawet tyle, ile można było wymienić. A wymienić można było niedużo, jakieś tam [niewyraźnie] okupacyjnych złotych. No dość, że planowałyśmy wrócić.
Jak żeśmy do Warszawy przyjechały ponownie w marcu, to nasz dom właśnie cegła po cegle rozbierali przybysze z Wilanowa. I mama mówi: „Co wy robicie, ludzie? Tyle jest miejsc zbombardowanych, a tu nasz dom ocalał, a wy rozbieracie”. Ja powiem w skrócie, bo jestem dobrze wychowana: „Każdy swoją d… chce gdzieś przytulić” – powiedział facet spod Wilanowa. No i ten dom rozebrano, ocalony dom. Dom w którym, jak myśmy za pierwszym razem były, to widziałyśmy nawet, w jakiejś szafce kuchennej, słoje. W jednym pokoju był troszkę tynk odbity, ale nawet nie bardzo. Tak że ten dom nam tam przeleciał koło nosa zupełnie. Gdybyśmy miały chociaż trochę pieniędzy i siły, i żywności, żeby tam wtedy się zatrzymać, to by się ocalił. Byłby dom duży, obszerny. I własny przede wszystkim. Więc tego nie było. Ale mój ojciec kochany, jak tylko jakoś tam się dało porozumiewać już po wojnie, powiedział: „Ale nie przejmujcie się domem, jak będą pieniądze, to zbudujemy sobie nowy”. Nigdy nie było pieniędzy.
  • A skąd pomysł powrotu do Warszawy? Przecież było wiadomo, że Warszawa jest w opłakanym stanie.

Pamiętam, że się mówiło zupełnie głośno, że stolica będzie przeniesiona do Łodzi. Że Warszawa to tylko taki wielki cmentarz. Ale jednak ludzie ciągnęli do tej Warszawy. I momentalnie się zagospodarowali. W jakimś zrujnowanym tramwaju zupę sprzedawały takie baby. Myśmy zresztą nie miały pieniędzy na tę zupę, ale wiem, że tam można było kupić. Tak że od razu się to życie jakoś organizowało, ten kto miał napęd i siły do tego. Myśmy nie miały ani sił, ani pieniędzy. Tak to wyglądało. Ale może dlatego mam taki stosunek do rzeczy materialnych dzisiaj, że się nie przejmuję. Za wiele się straciło, żeby się przejmować teraz.

  • Czyli powrót był podyktowany miłością do tego miasta?

Oczywiście. [Najpierw] była nadzieja, że ten nasz dom jest ocalony. I rzeczywiście był ocalony. [Później] zobaczyłyśmy, że dom kończą już rozbierać do imentu […]. Mogłyśmy pewnie na tej Smolnej – bo mieszkanie babci się ocaliło – też przebiedować. Ale to się tak mówi – przebiedować. To nie jest tak, że skoczę po bułki do sklepu, bo trzeba mieć na to i pieniądze, i co kupić. Tak że to nam przeleciało jakoś przez palce, a może przez rozum, że nie warto tak się o to troszczyć.

  • Czy coś ciekawego, o co nie zapytałem, nasuwa się pani na myśl?

Muszę powiedzieć, że w jakimś sensie to był łatwy czas – okupacyjny. Psychicznie. Dlatego że to było tak: tu są nasi, tu są Niemcy. Donosiciele czy kapusie byli jakoś tam karani. Zresztą na Sadybie byłam prawie [tego] świadkiem. Pięć minut po moim odejściu był zastrzelony taki kapuś, który Niemcom donosił.

  • Pamięta pani może, kto to był?

Nie pamiętam. Wiem, że potem żeśmy odtworzyły z koleżankami, że mieszkał w sąsiedztwie, w pół drogi do Wilanowa, ktoś kto donosił. Tak że tylko tyle wiem. Było kilka wyroków na Sadybie przeciwko tym donosicielom. Takie Zgrupowanie „Oaza” było. Skąd pochodzi nazwa? Otóż przyjechał „Grot” Rowecki, dowódca. Przyjechał na Sadybę tramwajem, i powiedział: „Ależ tu jest po prostu oaza, taki spokój”. Proszę sobie wyobrazić, że mimo godziny policyjnej – przecież żadnych wakacji ani przyjemności nie było – mama mi pozwalała kąpać się w jeziorze. Chodziła co prawda ze mną, ale o pierwszej w nocy. Bo to była taka atrakcja dla czternastoletniej dziewczynki, kąpać się w nocy, popływać w jeziorze. Ale to dowodzi, że Niemcy się rzeczywiście w nocy bali na Sadybie. Bo to puste przestrzenie, ogródki ze sobą sąsiadujące, więc jakoś to omijali. No niestety nie ominęli wtedy, jak aresztowali mojego brata. Mój brat był na imieninach u koleżanki, też na Sadybie. Jadwigi to jest chyba 15 października. I z tych imienin wieczorem wrócił i sobie pomyślał: „Nie będę nocował u siebie w domu, u przyjaciół, tam w sąsiednim domu zanocuję”. Tam byli dwaj skoczkowie „cichociemni”, zrzutkowie spadochronowi z Anglii. Ciekawe towarzystwo. Więc brat po tych imieninach zanocował tam u przyjaciół. I nie wiem, czy ktoś doniósł, czy ktoś widział, ale nad ranem wpadli Niemcy i wszystkich aresztowali. Tak że to tak się [skończyło]. Gdyby nocował u siebie, w sąsiednim domu, to pewnie by ocalał.
Drugi taki [przypadek] – mieszkali na Sadybie, państwo Hörlowie. Ojciec chyba zginął w Katyniu. Natomiast syn był w Anglii i był zrzucony jako „cichociemny” do Warszawy. Nie wytrzymał i przyszedł na Sadybę, żeby zobaczyć matkę i siostrę. No nie wytrzymał. I pożegnał się z nimi. Został na ulicy, nie na Sadybie, gdzieś w Śródmieściu, przypadkiem złapany i rozstrzelany. [To był] ten ostatni moment, kiedy mógł je zobaczyć. Ten dom został zbombardowany, więc zginęły obydwie. Wśród znajomych tak dużo było tych, którzy zginęli. Czasem w sposób taki jak gdyby nieoczekiwany i bezsensowny, a czasem w samej walce. Mój cioteczny brat był aresztowany. W ogóle w naszej rodzinie mnóstwo ludzi było aresztowanych. Rozstrzelany był mój drugi cioteczny brat, jeden był w obozie w Oświęcimiu. Mój brat zginął.

  • Czy zostali rozstrzelani od razu po aresztowaniu?

Nie. W przypadku mojego brata było tak, że go aresztowali. Mama starała sie poruszyć niebo i ziemię. Rodzice mieli przyjaciół Włochów. A Włosi byli specjalnie traktowani przez Niemców. Oni, ci Włosi, mieszkali nawet w Alejach Ujazdowskich, co wówczas było dzielnicą niedostępną dla Polaków. Ten pan Boni na prośbę mojej mamy poszedł do gestapo. Wiedział, że jemu nic nie zrobią. Wyszedł stamtąd i teraz myślę, że on skłamał. Bo powiedział mamie: „Pani syn jest wywieziony w nieznanym kierunku”, że tak mu powiedzieli Niemcy. Przypuszczam, że mu powiedzieli, że już nie żyje. To było już kilka dni po aresztowaniu. W piątek był rozstrzelany – dwudziestego drugiego, a poprzedniego piątku był aresztowany. To był tydzień, kiedy niebo i ziemię starali się poruszyć. Nawet nie to, że myśmy nie mieli pieniędzy. Bo to i pieniądze by też nie pomagały. Równocześnie z nim był aresztowany Schiele, to taki syn bogatego fabrykanta piwa. Mówiono, że jakoby jego wykupili, ale chyba nie wykupili. Wtedy jeszcze, w tym okresie Niemcy nie robili tych drukowanych plakatów z nazwiskami rozstrzelanych, tylko ogłaszali przez te szczekaczki, takie megafony uliczne. I tylko stąd znajomi wiedzieli, że Jędrek, mój brat, jest aresztowany.







Warszawa, 30 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Ewa Teresa Skrzypczak Stopień: cywil, służby pomocnicze, przygotowywanie i noszenie posiłków Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter