Feliks Stanisław Badowski „Jones”, „Grzyb”

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę opowiedzieć o swojej drodze bojowej – jak pan został żołnierzem Polski Walczącej, od kiedy zaczęła się pana konspiracja?

Moja konspiracja zaczęła się z końcem 1942 roku.

  • Czyli już było AK.

Już było AK, bo przedtem było ZWZ, ale ja [zacząłem] chyba w listopadzie 1942 roku. Przysięgę składałem w maju 1943 roku. Spotkania, zbiórki mieliśmy w kilku punktach. Nawet trzy – cztery razy mieliśmy na Powiślu przy ulicy Browarnej. Na Żoliborzu dwa razy i na Woli w naszej kamienicy chyba trzy razy albo więcej. [Było kilka ćwiczeń w terenie oraz kurs sapersko-minerski.]

  • Mieszkał pan przy ulicy…

Prądzyńskiego [27 mieszkania 17 – od urodzenia]. W czasie okupacji pracowałem w fabryce „Lilpop, Rau i Loewenstein” i tam mnie chłopaki zwerbowali do sekcji – zaczęło się od tego. Przechodziliśmy różne szkolenia, między innymi sapersko-minerskie.

  • Prowadzone już przez fachowców, oficerów?

To był chorąży „Żuk”. Miałem zawsze żal do niego, że później nie zgłosił się na Powstanie (nie wiem dlaczego – może nie mógł?). On z nami, głównie, miał zajęcia – rozbieranie broni, czyszczenie broni (różnej broni – i maszynowej, i ręcznej). [Spotykaliśmy się również z innymi oficerami w zależności od rodzaju zajęć.]

  • Czy uczono was także topografii?

Oczywiście, tak. Byliśmy dosyć szeroko wyszkoleni do akcji bojowej w mieście – głównie, bo chodziło o to, że jednak już wtedy [przewidywano walki w mieście. Wiedzieliśmy o aresztowaniu dowódcy „Grota”.]

  • „Grot” Rowecki?

Tak. Został aresztowany wcześniej. Było nastawienie, już przewidzieli, że jednak Powstanie kiedyś wybuchnie. Jeździliśmy nawet kilka razy za Bielany, w okolice Młocin, na strzelanie – ciche, z tłumikami.

  • Czy na Woli też była akcja przebijania piwnic?

Tak, była. Z mojej kamienicy nie było potrzeby, dlatego że [łatwo] można było przebić się do fabryki. Wyjmowało się tylko cztery deski. Na podwórku był parkan fabryczny, można było wyjąć cztery deski – były w takim miejscu, że można je było założyć z powrotem – i uciekać tamtędy na [teren] fabryki. A fabryka była bardzo duża [około trzy i pół tysiąca pracowników].

  • Czy to była fabryka Lilpopa?

Tak. Dom też należał do fabryki. Fabryka go wykupiła [przed wojną].

  • Jej pracownicy tam mieszkali?

Tak. Głównie pracownicy, bo inni też. Mój ojciec pracował w gazowni przy ulicy Dworskiej, ale starszy brat pracował u Lilpopa.

  • Już czegoś nauczyliście się. Czy powiedziano wam także, że to się w jakimś momencie przyda? Że będzie Powstanie?

Powiedziano nam. Chyba jeszcze wtedy o Powstaniu za wiele mowy nie było, ale nawet byliśmy na kilku akcjach. Trzeba było kogoś z folksdojczów, którzy [pracowników źle traktowali]. Spuszczaliśmy im nawet lanie.

  • Jeszcze zanim zaczęto wydawać wyroki?

Tak. To było ostrzeżenie. Nie byliśmy upoważnieni, żeby wykonywać wyrok śmierci – to musiały być specjalne [rozkazy] z „Kedywu”. Ale lanie takim spuszczaliśmy, szczególnie wieczorami. Wiedzieliśmy, kiedy wraca, jest już ciemno – trzech, czterech chłopaków podskoczyło, worek mu na głowę i żeśmy go [poobijali].

  • Taka resocjalizacja…

Resocjalizacja. To też było ważne, bo ten człowiek później zmiękł.

  • Jednak miało to znaczenie dla jego dalszej działalności.

Nie prześladował, a był Werkschutzem w fabryce i jak złapali kogoś, że wynosił karbid czy coś [innego], to bił. Później już tego nie robił, bo wiedział, za co dostał.

  • Jak pan zapamiętał godzinę „W”?

W przeddzień, 31 lipca, byłem na skromnym przyjęciu przy ulicy Jana Kazimierza. Siostra mojego kolegi wychodziła za mąż i jak wzięli ślub, to zrobili przyjęcie. [Gdy tam byłem], przybiegła jakaś panienka z karteczką.

  • Do kogo?

Do mnie. Była u mnie w domu, ale mama powiedziała, [gdzie jestem]. Przybiegła, poprosiła mnie i wręczyła kartkę. Było napisane: „Proszę zgłosić się na ulicę Mickiewicza nr – nie pamiętam dokładnie, ale chyba 48 – mieszkania …”. Wiedziałem, o co chodzi, bo już w powietrzu wisiało, że ma wybuchnąć [Powstanie]. Poszedłem do domu, wziąłem chlebak, troszkę przebrałem się. Poszedłem do piwnicy, [gdzie] miałem schowane cztery granaty – jeszcze z 1939 roku – obronne, porządne granaty. Wziąłem je do chlebaka (miałem duży chlebak). Wsiadłem w tramwaj, to było przed godziną [policyjną]. Była wtedy godzina policyjna…

  • O siedemnastej była godzina „W”, ale na Żoliborzu strzały były o trzynastej czterdzieści pięć.

Ale ja musiałem zgłosić się 31 lipca, już w przeddzień [wybuchu].

  • Tak, była mobilizacja wstępna.

Wieczorem. U pani majorowej, której mąż był w niewoli, było już chyba trzech chłopców. Myśmy tam spali i na 1 sierpnia byliśmy już gotowi. 1 sierpnia, jeszcze przed godziną „W” widocznie podpułkownik „Żywiciel” już wyznaczał punkty, gdzie mają się zbierać, żeby nie wszyscy w jednym miejscu, bo było chyba przynajmniej ze cztery setki osób. Byli też bez broni. Zebraliśmy się (grupka) chyba już o szesnastej w pobliżu placu Wilsona. Wcześniej była strzelanina.

  • Na moście Gdańskim.

Tak, na moście Gdańskim ([chyba] lotnicy niemieccy… już dokładnie nie pamiętam). Zgłosiłem się na punkt – dostałem przydział, opaskę z numerem plutonu.

  • Czy w ramach przydziału była broń?

Niektórzy dostali.

  • Pan miał tylko przedwojenne granaty?

Mnie jeszcze obdarzyli karabinem. Francuskim, starym, z pierwszej wojny światowej – Mosin. Ale to był bardzo dobry karabin, celny. Bardzo długi wprawdzie i niewygodny. Szczególnie jak padał deszcz i szliśmy w nocy…

  • Do lasu?

Tak. W pierwszym dniu po godzinie „W” pułkownik „Żywiciel” rozdzielił wszystkich, kto gdzie ma brać udział w szturmie. Ugrupowań było mnóstwo. Był „Żaglowiec”, „Żubr”, „Żyrafa 1”, „Żyrafa 2”, „Żmija”, 9. kompania dywersji „Żniwiarz”. Trafiłem do „Żaglowca”. Było ciężko, bo nie zgłosiło się wielu ludzi, owało i dowódców i żołnierzy.

  • Kto był waszym dowódcą?

Moim dowódcą [plutonu] był podporucznik „Cap”.

  • Jakie były pierwsze zarządzenia, zadania?

Pierwsze zadanie – nasze plutony (były chyba cztery plutony) – mieliśmy atakować i zdobyć Cytadelę. Inne ugrupowania miały zdobyć lotnisko na Bielanach, wspólnie z oddziałami puszczańskimi. Inne oddziały – na Dworzec Gdański. Było jednak za mało ludzi, żeby to wszystko [obsadzić]. Wszystkie akcje, które były w pierwszym dniu, właściwie załamały się.

  • Żadnej nie udało się…

Nie udało się, wszystkie załamały się. Do wieczora (już było ciemno) pułkownik „Żywiciel” zebrał wszystkich – tych, którzy jeszcze żyli i mogli chodzić, bo zginęło wtedy dużo chłopców, [około 40%].

  • Jak wyglądało wasze natarcie na Cytadelę?

Nasz pluton miał pozycje od strony ogródków. Inne plutony miały z drugiej strony, od bramy (mieli zdobyć bramę). Ale było tam tyle gniazd niemieckich karabinów maszynowych, że nie można było podejść bliżej [niż] na sto metrów. Trzeba było szybko do ziemi i tyłem, na kolanach, łokciach wracać ze wszystkim – z granatami i z karabinem. Raptem oddałem dwa strzały. Ale też tak oddałem te strzały, że nie wiem, czy trafiłem w gniazdo karabinów (tak przypuszczałem). W końcu musieliśmy się stopniowo, stopniowo wycofać, bo nasi dowódcy widzieli, że będzie klops. Jak wszyscy pójdą do przodu, to wszystkich wystrzelają jak kaczki.

  • Gdzie znowu zebraliście się po wycofaniu?

Zebraliśmy się na placu… Było dość ciemno, nie powiem nazwy placu.
  • Najbliższy był plac Inwalidów.

Może to był plac Inwalidów – prawdę mówiąc nie za bardzo znałem Żoliborz; Wolę znałem dobrze, ale Żoliborza nie. Po naradach z dowódcami kompanii i plutonów pułkownik „Żywiciel” zdecydował, żeby wyjść do Puszczy Kampinoskiej z tego powodu, że tak dużo chłopców zginęło. Miały być tam zrzuty i mieliśmy pójść [po broń]. Sformowała się duża grupa. Ci, którzy byli ciężko ranni, zostali na Żoliborzu. Ci, którzy byli lekko ranni, też szli. Brnęliśmy przez całą noc, prowadził nas pułkownik „Żywiciel”. Był przewodnik, chłopiec z Marymontu, który bardzo dobrze znał drogę. A było ciemno, szliśmy o dziesiątej [wieczorem].

  • Czy mieliście orientację, gdzie są stanowiska niemieckie?

Z grubsza była orientacja, bo tam gdzie myśmy przechodzili, to czasem z boku usłyszało się strzały, przejechał samochód. Ale Niemcy w nocy siedzieli raczej w swoich koszarach. Szliśmy przez pola, błoto, bo wtedy padał deszcz. Strasznie. Był rozkaz, żeby karabiny [nieść] lufami na dół, żeby nie zamoczyć. Dobrnęliśmy dopiero nad ranem, bo bardzo długo kręciliśmy. Doszliśmy do Sierakowa, to był już skraj Puszczy Kampinoskiej. Szliśmy przez Bielany, przez Młociny, tylko że okrężną drogą. Było ciemno. Niemcy wprawdzie oświetlali ciągle rakietami, cały czas były puszczane rakiety.

  • Dotarliście do lasu. Czy mieliście gdzie się podziać?

Rozlokowaliśmy się w wiosce, w Sierakowie, po kilka osób w każdej chacie, stodole i tak dalej. Chcieliśmy przeczekać przynajmniej do rana, bo już dalej iść to było troszkę ryzykowne. Byliśmy tam do dziewiątej rano. Przedtem [„Żywiciel”] wysłał meldunek do generała Chruściela, czy jego decyzja jest dobra, żeby pójść do puszczy po broń. Ale przez dłuższy czas nie było odpowiedzi, więc [„Żywiciel”] zdecydował sam. Na drugi dzień przyszedł rozkaz od Chruściela, żeby wracać na Żoliborz. My już [byliśmy] strasznie wykończeni. Buty spadały, trzeba było wiązać sznurkami, bo było błoto, a buty były przydziałowe (takie jak dawali w fabrykach). Wracaliśmy z puszczy, też w chaosie. Nie wiadomo było, w końcu nie znaliśmy się dobrze.

  • Po raz pierwszy zobaczyliście się poprzedniego dnia.

Tak, oczywiście. Moi koledzy – dwóch, z którymi byłem u pani majorowej – my się znaliśmy, ale później nas rozdzielili, każdy poszedł do innego plutonu. Wiem, że obydwaj zginęli pod Dworcem Gdańskim.

  • Wracaliście po dwóch dniach?

[Po jednym dniu]. W Sierakowie byliśmy jeszcze chyba z dziesięć godzin – aż do zmierzchu. Przywieźli nam zupę (z Lasek, od sióstr), chłopi dali nam troszkę chleba. Zjedliśmy co nieco. Każdy był głodny. Na drugi dzień wracaliśmy – też nocą, czyli druga noc nieprzespana. Przedtem, w Sierakowie, to wszyscy się trochę zdrzemnęliśmy, gdzie kto mógł. Przeważnie w stodołach, bo było mokro po deszczu, więc nie można było na świeżym powietrzu. Wracaliśmy całą grupą. Byłem w straży tylnej, tylko już nie byłem w [swoim] plutonie, ale w innym. Ale gdzie miałem szukać? Dowódcy w ogóle nie widziałem. Zatrzymaliśmy się siedem kilometrów przed Żoliborzem. Jeszcze było bardzo rano, ale już lekko widniało. [Zatrzymaliśmy] się na osiedlu Zdobyczy Robotniczej. To było chyba siedem kilometrów od centrum Żoliborza, blisko Bielan. Nastąpił odpoczynek. Rozlokowaliśmy się między domkami (były domki, bloki). Ludzie byli nawet dosyć przychylni (na wsi nie wszyscy byli [tak nastawieni], ale tu jakoś lepiej). Zaatakowali nas Niemcy. Ktoś omyłkowo wystrzelił.

  • Ktoś od was?

Tak. Jeszcze zapomniałem wspomnieć, że jak szliśmy do puszczy, to rozerwało chłopca. Miał „sidolówkę”, wyleciała mu zawleczka i go rozerwało. Młody chłopiec, piętnastoletni. Niemcy nas zaatakowali. Zjawił się później samolot, okrążył i za godzinę, półtorej Niemcy zaczęli okrążać całe osiedle. Byliśmy w kropce, zaczęliśmy się bronić. Każdy miał wyznaczone przez dowódców stanowisko. Broniliśmy się prawie cały dzień z przerwami, bo Niemcy zaatakowali, wycofali się, później przyszły dwa czołgi i też zaczęły strzelać. Stałem na narożniku, pocisk trafił akurat w blok i przysypały mnie cegły. [Prawy] bark miałem cały czarny, później siny. Byłem tylko obity, tak to nic mi się nie stało, nogi miałem zdrowe.

  • Jaki był efekt? Czy udało się wam przebić?

Tak. Niemcy w końcu wycofali się. Po decyzji pułkownika „Żywiciela” (był tam jego zastępca, szef sztabu, major „Roman”), kto nie czuje się na siłach, to niech wraca do Puszczy Kampinoskiej, a reszta niech idzie dalej na Żoliborz. Na Żoliborzu już wtedy był spokój i jakoś dotarli. Też chciałem iść na Żoliborz, ale zobaczył mnie ksiądz Szeląg. Wyciągnął mnie z gruzów, zobaczył że jestem zakrwawiony i poobijany. [Ksiądz] był chyba z zakonu marianów. Zaciągnął mnie na Bielany do domu, który nazywał się „Nasz Dom”. Przed wojną było to schronisko [dla dzieci żydowskich]. Zamieniono na szpital. Oczywiście prosił, żebym zostawił karabin, [widocznie leżał obok, nie pamiętam, chyba] zostawiłem.

  • Czy oddał pan karabin jakiemuś koledze?

Nie jestem w stanie [powiedzieć], co w ogóle stało się z karabinem, bo byłem tak oszołomiony… Nawet chyba na chwilę straciłem przytomność. Ale później doszedłem do siebie. Leżałem, czułem mokro wszędzie [na twarzy] – krew. Wstałem, ale znów się przewróciłem. Ksiądz Szeląg kręcił się i szukał [rannych]. Już ci, którzy mieli iść na Żoliborz, poszli. Główna grupa już poszła, a kilku zostało w gruzach – ci, którzy nie mogli się podnieść, więc [ksiądz] chodził i szukał.

  • Jak długo pozostał pan w „Naszym Domu”?

Długo nie byłem, bo bałem się – blisko byli Ukraińcy. Blisko stacjonował batalion RONA (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija). Byłem chyba cztery dni. Ksiądz Szeląg mówi, że jak ktoś czuje się na siłach, to może jednak poszedłby do lasu. Zgłosiłem się od razu, bo co – mówię – mają mnie tu zarąbać? Przecież jak przyjdą, [to nas wykończą].

  • Czy wrócił pan do Puszczy Kampinoskiej?

Tak.

  • Do kogo pan się zgłosił?

Ksiądz [dał] łączniczkę, „Jadzię”, żeby nas poprowadziła.

  • Czy było was więcej?

Więcej nas było, chyba sześciu albo siedmiu. Większość chłopców była z Żoliborza (czterech) i trzech było z Woli. [Łączniczka] znała hasło, my nie znaliśmy. Znała hasło, znała odzew i nas zaprowadziła.

  • Do kogo was zaprowadziła?

Zaprowadziła nas za Sieraków, [gdzie] było dowództwo. Wtedy dowódcą był już porucznik „Góra” (późniejszy „Dolina”). Kapitan „Szymon” był ranny i był chyba zabrany do Lasek do szpitala. Do Lasek brali przeważnie oficerów i ważniejszych, a [resztę] pchali gdzie się dało… [Łączniczka] nas zaprowadziła. Oczywiście „prześwietlili” nas. Przedtem powiedziała hasło, to wpuścili. Przed tym była czujka i nas zatrzymali.

  • Poszliście do dowództwa?

Zgłosiliśmy się do jednego z dowódców – nie do „Góry”, tylko do jego zastępcy, chyba do dowódcy kompanii (był chyba porucznik „Zetes”). Kazali się umyć…

  • Ale włączyli was do oddziału?

Włączyli nas, bo lada dzień spodziewali się zrzutów i mówią: „Przydadzą się chłopaki, będą pomagać przy odbiorze zrzutu”. Włączyli mnie później do kompanii porucznika „Strzały”, u którego byłem już prawie do końca. Najpierw był dowódcą plutonu, później był dowódcą kompanii a w końcu został dowódcą batalionu, ale to już później, przy końcu sierpnia. Ludzi do puszczy przybywało. Już byli chłopcy z Batalionu „Wigry”, byli już z Woli. Major „Okoń” był przedtem dowódcą na Woli w Batalionie „Pięść”. Później dowództwo główne skierowało „Okonia” również do puszczy i objął dowództwo od „Doliny”. „Dolina” był dowódcą na krótki okres, może tydzień. Później przyjechał „Okoń” i jeszcze przyprowadził ze sobą chyba z pięćdziesięciu chłopców.

  • Jakie były wasze działania w Puszczy Kampinoskiej?

Tam było [dużo] roboty. Żołnierze z puszczy robili często wypady na szosę, która prowadziła do Leszna skrajem puszczy. Często udało się załatwić, zatrzymać jakiś samochód. Ostrzelaliśmy go, Niemcy wyszli i my go zabraliśmy. Później w puszczy było nawet dużo samochodów niemieckich. Po jakimś [czasie] pułkownik „Żywiciel” poprosił majora „Okonia”, żeby przysłał na Żoliborz ze trzy kompanie dobrze uzbrojonych ludzi, bo szykują się na zdobycie Dworca Gdańskiego, a sami mają za mało broni. Między innymi też brałem udział w tej grupie. Przedostaliśmy się. Przez pewien [czas] między Bielanami a puszczą stał batalion węgierski (chyba nawet stała dywizja), więc nas przepuszczali. Z początku nie za bardzo, ale później nasz dowódca dogadał się z nimi po niemiecku. Nie mieliśmy problemów.

  • Czy rzeczywiście dotarliście na Żoliborz, żeby atakować Dworzec Gdański?

Tak.

  • 21 sierpnia?

Dokładnie nie pamiętam daty, chyba w drugiej połowie sierpnia.

  • Tak 20, 21 sierpnia i niestety oba ataki nieudane.

Tak.

  • Jak to wyglądało?

To wyglądało bardzo groźnie, bo co rusz, to kogoś wynosili. Niemcy tak zadekowali się na stanowiskach i mieli tyle broni…

  • Przede wszystkim na pociągach były umieszczone działa.

Pociąg pancerny był swoją drogą, tak. Akurat byłem na tym odcinku, gdzie nie było pociągu, ale też co jakieś czterdzieści metrów było gniazdo karabinów maszynowych, ciągle terkotały. Zeszło nam się chyba ze trzy godziny. Jak później obliczali, zginęło około czterdzieści procent załogi. I tych biednych żołnierzy z puszczy, którzy przyszli z „Doliną”, też dużo zginęło. W akcji była cała kompania z Wileńszczyzny (byli nawet prawosławni, bo mieli medaliki z krzyżem [z ukośną belką]). Wycofaliśmy się do puszczy. Zostawiliśmy broń żołnierzom z Żoliborza i poszliśmy do puszczy, bo wiedzieliśmy, że dostaniemy nową broń. W Puszczy Kampinoskiej magazyn był dosyć dobrze zaopatrzony. Już wcześniej z niektórych magazynów (nawet z Warszawy) kapitan „Szymon” (obrotny facet) naściągał sprzęt bojowy. Później było też dużo zdobycznego sprzętu. Było dużo butów – od razu wymieniłem sobie buty, bo przecież nie miałem (jeszcze przed akcją na Dworzec Gdański, już miałem saperki).

  • I wróciliście bez kłopotów?

Tak bardzo bez kłopotów to nie, bo dwa razy nas ostrzelali. Ale przeczekaliśmy. Też wracaliśmy wieczorem, jak już było ciemno, w dzień nie było mowy. Dobrnęliśmy z powrotem do puszczy. Najbardziej mi utkwił [w pamięci] przypadek (już w puszczy), jak był chyba pierwszy zrzut aliancki. To było dosyć mądrze przygotowane. W stodołach we wsi Wiersze (to już było dalej, bo dowództwo przeniosło się bardziej w głąb puszczy – z Sierakowa do miejscowości Wiersze) były zainstalowane radiostacje polowe. Był porucznik „Jan”, nazywał się Jan Dąbrowski. Nie widziałem radiostacji, bo tylko zaufani [mieli dostęp]. Ale jak miałem czasami służbę, to właśnie z chłopakiem, który był w takiej stodole i widział to. Kręcili [pedałami] na rowerach, mieli przekładnię i napędzali agregat. Porucznik „Jan” codziennie raniutko nasłuchiwał wiadomości z BBC. Jeśli przy końcu audycji zagrali jakąś piosenkę legionową ([na przykład] „Przybyli ułani”, „Wojenko, wojenko”), to znaczy, że tej nocy będzie zrzut. Wiedziałem o tym, ale dowiedziałem się od tego chłopca, z którym miałem kiedyś w nocy służbę. Wtedy porucznik „Jan” dawał znać dowódcy i były już przygotowania – wozy, konie, bosaki, drabiny (okazało się, że to bardzo się przydawało). Mówili, że już były dwa alarmy i żaden samolot nie przyleciał. Ale wtedy akurat przyleciał.

  • Ile zrzutów pan zapamiętał?

Zapamiętałem jeden zrzut. Może później było więcej, ale nie we wszystkich brałem udział. Z Wierszy na zrzutowisko jechaliśmy chyba z godzinę. [Jechaliśmy] na dużą polanę. Do ochrony grupy i wozów był jeszcze szwadron kawalerii „Doliny” z karabinami maszynowymi na taczankach. Pierwszy raz widziałem taczanki, chyba był to raczej ruski [sprzęt]. Czyli – koń ciągnął à la bryczkę na resorach, [na której] był duży karabin maszynowy (Maxim czy inny). Pojechaliśmy na zrzutowisko, [które] wkoło obstawili karabinami maszynowymi. Jeszcze przed tym, [około] sto metrów dalej, wystawili czujki.

  • Musieliście dawać sygnały.

Zrzut był zawsze tak ustalany, że [ma być] o godzinie dwudziestej czwartej. Jak do piętnastu [minut po północy] nie było, to znaczy, że trzeba już wracać. Ale wtedy akurat był [zrzut]. Chłopcy na polanie (chyba piętnastu) kładli się, robili krzyż. Każdy miał lampkę mag-dymo – jak ruszał, [naciskał], to migało światło. Porucznik „Jan” wszystkim dowodził. Miał inną lampkę, która miała czerwone światło (tylko on jeden). Po godzinie dwunastej usłyszeliśmy straszny szum. Drzewa zaczęły się kłaść i był bardzo duży hałas w powietrzu. Jeden z kolegów mówi do mnie: „No jest!”. Przycupnęliśmy. Byłem na czujce, troszkę z dala od polany, nie leżałem w krzyżu. Jak samolot nadleciał, jeszcze był dosyć wysoko, to już machali [światłem], żeby widział, że to jest miejsce zrzutu. Później samolot zatoczył koło, zniżył się. Spojrzałem w górę – srebrny kolos, maszyna! To chyba był Liberator (wtedy nie znałem się na tym) albo Halifax. Wiem, że Halifax miał kółeczko, a Liberator chyba miał białą gwiazdę. Zatoczył [koło] i zniżył się może na sto pięćdziesiąt metrów. Ale sosny kładły się od podmuchu. Wtedy zrzucił chyba siedem czy osiem pojemników.
  • Wszystkie przejęliście?

Wszystkie. Mało tego – zrobił koło i wyrzucił jeszcze resztę, tak że pojemników było jeszcze więcej (dokładnie nie pamiętam ile). Odleciał, wszystko szczęśliwie udało się. Wtedy chłopcy również i mnie ściągnęli z posterunku, żeby wyciągać pojemniki. Teren był troszkę bagnisty, więc kilka [ugrzęzło]. Kilka spadochronów zawiesiło się na drzewach. Nie wzięli piły, bo zapomnieli. Była drabina, ale z drabiny nie można było sięgnąć. Porucznik „Jan” zarządził, żeby ściąć drzewo karabinem maszynowym. To była akcja, która miała kryptonim „Chochla”. To wszystko pozbieraliśmy. Trzeba było dokładnie zebrać, żeby Niemcy później nie zobaczyli nawet śladów (ślady na pewno [jakieś] były, ale to nie wiadomo po czym). Spadochrony, wszystko ładowaliśmy na wozy. Były trzy drabiniaste, chłopskie wozy, w dwa konie.

  • Czy wzbogaciliście się o broń?

Wtedy w pojemnikach była głównie broń, amunicja i w dwóch pojemnikach była żywność. Czekolady, kawa, konserwy. [Były też] papierosy. Sporo. Wszystko zajechało do Wierszy. Wśród chłopców było też kilku z batalionu „Wigry” (też siedzieli na wozach, w trakcie [jazdy] rozmawialiśmy ze sobą).

  • To wasza sytuacja była dużo lepsza niż oddziałów…

Na pewno. Myśmy mieli broni w bród. W puszczy, w jednej stodole, mieliśmy dwóch rusznikarzy, którzy broń czyścili, konserwowali. Był zapas broni. Po każdej akcji dużo broni straciło się, [więc] trzeba było uzupełniać. Były też wypady, bo gdzieś Ukraińcy dobrali się do wioski, zaczęli rabować, gwałcić. Ktoś dał znać do naszych oddziałów i porucznik „Okoń” wysłał nasz oddział – dosyć mocny, dobrze uzbrojony. Okrążyli i wyrąbali Ukraińców. Wprawdzie później Niemcy zrobili odwet na wiosce, ale jednak troszkę się już bali. Było kilka różnych wypadów. Chłopaki zahartowali się, bo jednak nie spali w łóżku, tylko spali cały czas jak nie w stodole, to gdzieś w chałupie – to zależy. W pobliżu była leśniczówka, duży budynek, było w niej dowództwo. Jak nie było akcji to był spokój, troszkę człowiek odpoczął, odprężył się. Nie było za bardzo co robić, bo ani radia, ani [gazety]…

  • Ale akcji pomocniczych dla powstańców już nie…

Tak! Nie mówię, że ja, ale były plutony, które trudniły się przemytem broni z puszczy na Żoliborz, żeby [powstańcom] zostawić broń. Takich kursów było kilka. Dopóki byli tam Węgrzy, to nie było problemów, ale później jak Węgrów zmienili Ukraińcy, to już był problem. Trzeba było [iść] okrężną drogą i tylko nocą.

  • Docierały jednak jakieś.

Docierały i wracały. Nie było lekko, było to raczej ryzykowne – do pewnego stopnia. Major „Okoń” był dobrym dowódcą, tylko że był chyba ze wszystkimi dowódcami niższego szczebla... Zawsze były nieporozumienia – tak przynajmniej słyszałem.

  • Skończył pod Jaktorowem.

Tak. To był bardzo odważny facet. Do Jaktorowa szliśmy dopiero pod koniec września. Nie miałem kalendarza, ale wiem, że to było po 25 września. Wiedzieliśmy, że Powstanie już dogorywa.

  • Czy mieliście wiadomości? Czy docierały?

Tak. Z radiostacji, które były w stodołach, była łączność z dowództwem, czyli z pułkownikiem Chruścielem. Była też łączność z dowództwem we Włoszech (wojska polskiego, które tam stacjonowało) – właśnie stamtąd pochodziły zrzuty.

  • Z Brindisi.

Tak. Z Żoliborzem była łączność prawie na co dzień, nawet przechodzili łącznicy. W sumie radiostacji było chyba pięć (w dwóch stodołach). Ale później nazbierało się ludzi. Przyszło dużo ludzi z Warszawy – z Woli, z Ochoty (jak dostali się na Żoliborz – nie wiem, bo tam kanałami nie przechodzili). Później było chyba z tysiąc ludzi, a może więcej. Tak że był nawet kłopot z wyżywieniem.

  • Potężna siła – tysiąc osób.

Tak. I to już później, we wrześniu, wszyscy byli porządnie uzbrojeni – nie tak jak było w początkach, że chłopaczyna miał dwa granty i wysłali go gdzieś [na linię walki]. Przy końcu września, po naradach dowódców, zdecydowali, że mamy przenieść się do Puszczy Mariańskiej i do lasów świętokrzyskich.

  • Przedzierać się.

Tak, przedzierać się. Ale to było posunięcie nie za bardzo udane, ponieważ cała kolumna, która miała się przedzierać, liczyła pewnie ze trzy kilometry. A Niemcy – przecież krążyły samoloty i widziały to. Tak że w drodze, w bagiennych terenach, zostawały wozy, nawet amunicja i żywność. Trzeba było to zostawić, bo nie można było tego wyciągać – nie było na to czasu. Brało się rannych, to rannych też już zostawiało się w drodze. Dobrze, jak tacy ranni trafili w ręce [dobrych] chłopów, to ich zabrali, opatrzyli. To były straszne rzeczy, nie do opisania. Niemcy z samolotów strzelali do kolumny. Dotarliśmy pod Jaktorów, pod tory kolejowe (blisko Żyrardowa). Najbardziej ucierpiały te oddziały, które były w czołówce. Te, które były na końcu, jeszcze zdążyły wrócić (kilka plutonów, które ubezpieczały tyły). Należałem do tych, którzy wrócili. Ocalałem. Tak, to na pewno bym nie ocalał. Przebiła się tam kawaleria porucznika „Doliny”, jakoś przemknęli się. Niektórzy byli ranni – [któryś] spadł z konia, ale drugi wziął go na konia i [wiózł]. Był chorąży „Nieczaj”, który był dowódcą dywizjonu. W sumie były cztery szwadrony kawalerii plus szwadron karabinów maszynowych na taczankach. Tak że też byli bardzo dobrze uzbrojeni i zahartowani w bojach. To byli przeważnie żołnierze września (nie wiem, gdzie się przechowali), wszyscy mieli spłowiałe mundury.

  • Czy cofał się pan na własną rękę, czy z innymi?

Była cała grupa, może trzydziestu.

  • W którym kierunku udaliście się?

Wracaliśmy […] w stronę puszczy, tylko już nie do Wierszy, a bliżej Sochaczewa, bliżej Bzury. Moja cała eskapada skończyła się. W puszczy jeszcze przebywaliśmy dwa, trzy tygodnie.

  • Czy mieliście jeszcze dowództwo, czy już nikogo?

Był jeden, który był sierżantem.

  • I także wtedy skończyło się już Powstanie?

Tak. 2 października był koniec Powstania, a my przecież ewakuowaliśmy się z puszczy też prawie całe trzy dni. Później powrót…

  • Co pan wtedy zrobił? Już puszcza przestała być dla pana ostoją.

Jeszcze mieliśmy broń, jak wróciliśmy, ale mieliśmy kłopot z bronią, trzeba było coś kombinować.

  • Chować.

W końcu sierżant mówi: „Musimy gdzieś broń ukryć i podekować się między wioskami, chłopami, gdzie kto może”. Miałem w tamtych okolicach dalekich kuzynów, ale to były okolice Błonia. To było dosyć daleko, bo Sochaczew – Błonie to było prawie trzydzieści kilometrów. Namówiłem jeszcze czterech i wybraliśmy się w pięciu. Też szliśmy lasem.

  • Czy udało się wam dotrzeć?

Tak i już w tej wsi przebywaliśmy chyba jeszcze cały listopad i grudzień. Październik – jeszcze byliśmy w puszczy, a w listopadzie już byliśmy w wioskach. Broń staraliśmy się ukryć w lesie. Wykopało się dołek, [broń] okręciło się pałatkami, mówiło się: „Może kiedyś się to odnajdzie”. Ale nigdy tego się nie odnalazło.

  • I w tamtym rejonie nie było już żadnych podstępnych działań Niemców?

Na pewno były, bo Niemcy ciągle szukali, ale jak człowiek ukrył się w stodole, na sianie, to nawet czasem jak weszli, to tylko pokrzyczeli. Jak nie spalili, to się udało. Jak podpalili, to było gorzej, a to były częste przypadki.

  • Przebywał pan tam do grudnia?

Tak. Nie miałem kenkarty. Myślę – jak mnie teraz złapią Niemcy, to będę miał kłopoty. U kuzynów pracowałem na roli jeszcze z dwoma kolegami i [potem] dostaliśmy się do Pruszkowa. W Pruszkowie skontaktowaliśmy się z naszym Czerwonym Krzyżem. Nazywało się to…

  • RGO?

Chyba tak.

  • Rada Główna Opiekuńcza.

Panie [z RGO] załatwiły nam lewe kenkarty.

  • Poszedł pan do kuzynów, trochę u nich pracował a potem dotarł do Pruszkowa, gdzie udało się panu skontaktować z PCK, dzięki czemu miał pan kenkartę.

Tak.

  • Co było dalej?

W Pruszkowie spotkałem kolegę, który tam stale mieszkał. Przygarnął mnie i mieszkałem w Pruszkowie. Ale do Warszawy nie poszedłem wcześniej jak w marcu, bo początkowo była tam straszna czystka, enkawudziści szukali…

  • Akowców.

Tak. Miałem [też kilku znajomych z AL], którzy od razu poszli do milicji i poszli na współpracę z [nową władzą, więc miałem powody, by ich się obawiać].

  • Z nowym okupantem.

Bałem się, że zawsze mogli mnie podkablować i wtedy koniec. Jak wywieźli na Wschód, to już nie [było powrotu].

  • Ale w marcu 1945 to ciągle jeszcze było bardzo niebezpiecznie.

Jeszcze tak. Ale w Warszawie poszedłem do ciotki na Wolę.

  • Czy ocalało jej mieszkanie?

Ich dom ocalał – był naprzeciwko szkoły. To była jednopiętrowa kamieniczka, zapluskwiona, bez kanalizacji [przy ulicy Bema]. Ale jakoś zaczepiłem się [u ciotki]. W maju znalazłem pracę w Warszawie na Krochmalnej, w SPB.
  • Co to znaczy SPB?

Społeczne (czy Stołeczne) Przedsiębiorstwo Budowlane. Mieli kilka filii. Przepracowałem tam dwa albo trzy miesiące. Później przez kogoś dostałem się do inżyniera Hempla, który prowadził odbudowę mostu Poniatowskiego. Zacząłem pracować też na moście.

  • Bo był pan wcześniej u Lilpopa…

Byłem dyplomowanym spawaczem (mam jeszcze nawet dokumenty [kopie z Izby Przemysłowej]).

  • Czy nikt pana nie nagabywał z racji przynależności do AK?

Nie chwaliłem się tym. [...] Istniała PPR głównie i peperowcy namawiali: „Zapisz się, to będziesz tu [miał lepiej]”. Ale zawsze mówiłem, że nie, że mnie nie interesuje [bryg.] polityka (zawsze wykręcałem się sianem). W końcu dowiedziałem się, że we Wrocławiu powstała fabryka wagonów i jest bardzo dużo ludzi z Warszawy od Lilpopa. Nie namyślając się wiele, poszedłem do inżyniera Hempla i mówię: „Panie inżynierze, chciałbym jechać do Wrocławia, ponieważ tu nie mam nikogo, nie mam gdzie mieszkać”. Wprawdzie zacząłem już kombinować z mieszkaniem na Hrubieszowskiej, ale tam ani szyby, ani drzwi, wszystko pozabijane deskami. A tu miała przyjechać z wygnania matka (a była chora) i jeszcze dwie siostry.

  • Czy skompletowała się rodzina?

Tylko matka i dwie siostry. I ja.

  • Czy też przyjechały do Wrocławia?

Ściągnąłem je tutaj. Najpierw sam przyjechałem, rozpoznałem teren, dostałem pracę. Dyrektorem [fabryki] był [inżynier] Gutowski, który już przed wojną był dyrektorem [fabryki] Lilpopa, więc przyjęli mnie. Tym bardziej że bardzo owało spawaczy – głównie spawaczy. Wtedy produkowali wyłącznie węglarki, bo ruscy przecież wszystko wywieźli. Na Śląsku w ogóle nie było wagonów, bo ruscy zabrali wagony – jak poszło za Bug, to już było ich.

  • Przepadło.

Tak. A górnicy jednak fedrowali węgiel i nie było taboru, żeby go rozwieźć, więc w pierwszym rzędzie „Pafawag” produkował tylko węglarki (i to bardzo dużo produkował). Jak przyjechałem [do Wrocławia] w styczniu [1946 roku].

  • Którego roku?

Już 1946… to już do tej pory wyprodukowali sto węglarek.

  • I całą resztę życia zawodowego przepracował pan w tej fabryce?

Właściwie tak. Później jeszcze dokończyłem szkołę, bo przed wojną skończyłem samochodową szkołę Konarskiego na Lesznie (zawodową – były dwa wydziały: lotniczy i samochodowy). Ale to była taka mała matura. [We Wrocławiu] dokończyłem [szkołę] na Poznańskiej. Przyjęli mnie od razu na trzeci rok, bo zdałem egzamin, tak że szybko skończyłem technikum.

  • I reszta życia zawodowego i osobistego – wszystko wiązało się potem z Wrocławiem.

Tak.

  • Czy okres Powstania – dwa szczególne miesiące w Warszawie – miały w ogóle w życiu dla pana znaczenie? Czy traktował je pan w szczególny sposób?

[Tak.] Nigdy nie zapisałem się do partii, chociaż mnie usilnie namawiali. Nawet straszyli mnie, że mnie zdegradują, później zacząłem trochę awansować. Ostatnie dwadzieścia pięć lat pracowałem w biurze konstrukcyjnym, bo zaocznie skończyłem kurs w Poznaniu (jeździłem do Poznania) dla konstruktorów taboru kolejowego. Zostałem już w biurze i pracowałem do emerytury. Przy końcu byłem już nawet kierownikiem pracowni. Przeszedłem na emeryturę w 1983 roku. W domu posiedziałem tylko rok i poszedłem do pracy, bo czułem się jeszcze zdolny, miałem wtedy sześćdziesiąt lat. Zacząłem pracować w szkole zawodowej na Poznańskiej. Wykładałem spawalnictwo i później rysunek techniczny (to już na pół etatu).

  • I nie było tęsknoty za Warszawą?

Miałem. Początkowo długo miałem tęsknotę, ale mówię – gdzie ja będę tam… budował się? Z czego? Za co? Człowiek był goły – tak jak stałem. Matka przyjechała z siostrami z Niemiec i też nic nie miały, bo ruscy im wszystko zabrali. Co miały, to im zabrali.

  • A tu relatywnie najlepsze możliwości.

Tu była dla mnie pensja dwukrotnie [wyższa] niż wtedy w Warszawie. Jak [w Warszawie] zarabiałem dwa tysiące pięćset, to tu pięć tysięcy (oczywiście jeszcze starych pieniędzy).

  • Jednym słowem nienajgorzej…

W moje ślady poszła córka, bo w siedemdziesiątych latach uczestniczyła na uniwersytecie w SKS – to był Studencki Komitet Strajkowy.

  • Wszelki wątek powstańczy już skończył się i teraz jest już tylko towarzyska działalność w kole, w stowarzyszeniu?

W stowarzyszeniu. Mamy jeszcze koło Armii Krajowej – są [osoby] nie tylko z Powstania, ale i z całej Polski. Oczywiście [koło] skurczyło się – początkowo było osiemdziesiąt osób, a teraz jest trzydzieści, w tym piętnaście chodzących. [Środowisko powstańcze mamy] u pana Placka na placu Kościuszki [w Klubie Muzyki i Literatury], gdzie spotykamy się co dwa miesiące (z panią Zosią Dillenius i z panią Downarowicz [byłe łączniczki]), przychodzą głównie panie. Jest większość pań – przychodzi [ich] dwadzieścia pięć, a mężczyzn... Raz, że krócej żyją [albo są członkami innego środowiska].

  • Nie jest tak źle.

Jakoś – o kuli, bo o kuli, ale jeszcze chodzę i nie poddaję się. Jestem trochę twardzielem, pomimo 87 lat].



Wrocław, 26 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Feliks Stanisław Badowski Pseudonim: „Jones”, „Grzyb” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Żaglowiec”, pluton 204, Grupa „Kampinos”, Pułk „Palmiry-Młociny” Dzielnica: Żoliborz, Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter