Halina Butler „Halszka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Butler, nazwisko w czasie Powstania Śliwińska, pseudonim w czasie Powstania „Halszka”.

  • Gdzie pani była w czasie Powstania?

To było w dwóch, w Śródmieściu Północ i na Czerniakowie.

  • W którym oddziale pani była?

Początkowo w pułku „Sikorskiego”. Potem WSS, to jest Wojskowa Służba Społeczna, organizowana przez harcerstwo. W ostatnim okresie dwutygodniowym byłam w Batalionie „Zośka” na Czerniakowie.

  • W którym roku się pani urodziła?

1929.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym. Gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się w Cytadeli Warszawskiej. Mój ojciec był wojskowym i w tym okresie mieszkaliśmy właśnie w Cytadeli Warszawskiej, gdzie on również pracował. Ponieważ bodajże była różyczka, panowała w szpitalach, wobec tego zdecydował lekarz, że muszę się urodzić w domu. Dlatego urodziłam się w samej Cytadeli.

  • Gdzie państwo mieszkaliście w Warszawie?

W kilku miejscach. Początkowo właśnie w tej Cytadeli. Potem wyjechaliśmy do Francji, gdzie mój ojciec skończył studia wojskowe…

  • Jeszcze przed trzydziestym dziewiątym rokiem?

W trzydziestym pierwszym roku. Zaledwie miałam dwa lata, jak żeśmy wyjechali. Byliśmy we Francji dwa lata. Po powrocie mieszkaliśmy w Kazuniu, gdzie ojciec też był w wojsku, był saperem. I od trzydziestego czwartego roku mieszkaliśmy na Żoliborzu, Sułkowskiego 34, we własnym domu.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do szkoły chodziłam bardzo niedaleko od samego domu. Szkoła nazywała się powszechna szkoła pani Ostaszewskiej. To była prywatna szkoła na rogu ulicy Tucholskiej i Kniaźnina.

  • Co pani zapamiętała z tej szkoły? Jakie wrażenia?

Z tej szkoły mam bardzo wielu przyjaciół, którzy również później byli w AK i w harcerstwie. Byłam tam właściwie przez siedem lat. Miałam bardzo dobrą nauczycielkę, która nas prowadziła przez te siedem lat, niejaka pani Barbara Zbrożynianka. Była naszą wychowawczynią. Poza tym było naturalnie wielu innych nauczycieli.

  • Czyli do tej szkoły chodziła pani również po wybuchu wojny?

Tak. Tak jest.

  • I skończyła tam pani szkołę podstawową?

Podstawową, dlatego że Niemcy nie pozwalali nam iść do gimnazjum. Wobec tego ta szkoła, która normalnie miała sześć klas, przetworzyła się na szkołę siedmioletnią i po skończeniu w tym okresie ostatniego roku uczyliśmy się również wszystkich przedmiotów, które powinny być w pierwszej klasie gimnazjalnej.

  • Proszę pani, jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Czy była pani wtedy w Warszawie?

Tak, byłam w Warszawie. Dzień przedtem wróciliśmy z Żywca z wakacji i to był pierwszy dzień z powrotem w Warszawie. A w momencie wybuchu wojny, kiedy się o tym dowiedziałam, chyba w godzinę później albo może dwie zobaczyłam i usłyszałam lecące samoloty. Wybiegłam do ogródka i zobaczyłam niemieckie samoloty lecące nad Warszawą.

  • Miała pani wtedy dziesięć lat?

Tak.

  • Jak pani to odbierała? Czy pani się bała, czy to panią ciekawiło?

Nie. Byłam bardzo podniecona tym wszystkim, zainteresowana, jak to się będzie rozwijało. Naturalnie to było bardzo takie dziecinne podejście.

  • Czy rodzice wcześniej jakoś panią przygotowywali do tego, że może się rozpocząć wojna?

Owszem, była mowa na ten temat, ponieważ ojciec budował fortyfikacje w Węgierskiej Górce, dlatego byliśmy w Żywcu na wakacjach – chcieliśmy być razem z ojcem. I cały czas była mowa na ten temat.

  • Czyli nie było to dla pani jakimś specjalnym zaskoczeniem, tylko kontynuacją tego, czego się pani już spodziewała.

Czego się spodziewałam, tak.

  • Czy w tej swojej pierwszej szkole pani zetknęła się z harcerstwem?

Nie. W pierwszej szkole byłam zuchem, przed wojną jeszcze, ale do samego harcerstwa dopiero wstąpiłam w czterdziestym drugim roku. Zaprosiła mnie Kasia Wielkopolanin-Nowakowska, to była koleżanka mojej siostry, no i zaczęła tworzyć swój zastęp, więc zaprosiła mnie do tego zastępu.

  • Pani miała rodzeństwo, tak? Siostrę czy jeszcze…

Siostrę.

  • Tylko siostrę. Siostra była starsza?

Starsza.

  • O ile?

Trzy i pół roku. Przyjedzie również na Powstanie.

  • Proszę powiedzieć, co pani zapamiętała z tego pierwszego okresu w harcerstwie.

W harcerstwie przede wszystkim kazali nam poznać bardzo dobrze Żoliborz, przygotowując nas do wszelkich ewentualności. Mianowicie jeżeli chodzi o jakąkolwiek ucieczkę, żeby wiedzieć, gdzie są jakieś otwory w płotach, żeby dokładnie znać plan samego Żoliborza. Tak że dla nas to było takie podejście do poznania całkowicie samego okręgu, gdzieśmy mieszkały.

  • Czy miała już pani wtedy świadomość, że to jest konspiracja?

Jak najbardziej, tak.

  • Czyli o tym się nie rozmawiało z osobami niewtajemniczonymi.

Tak jest. Nie można było w ogóle wspomnieć o tym, że się należy do harcerstwa. Wiadomo było, że to jest harcerstwo podziemne.

  • Czy brała pani udział w jakichś akcjach? Mam na myśli harcerstwo.

Harcerstwo same nie. Ale wkrótce potem byłam w małym sabotażu, zaproszona do tego małego sabotażu, i wobec tego plakaty na placu Wilsona i wzdłuż ulicy Mickiewicza do placu Inwalidów to były przeważnie nasze wyczyny.

  • Czy jeszcze oprócz tego…

I malowanie na ścianach: „Polska Warcząca”, „Jedność mocą”, „Pracuj w tempie żółwia”. To były takie...

  • Czy uczono was również, jak macie się zachowywać w stosunku do Niemców? Byłyście dziećmi.

No wiadomo, tak. No nie to że specjalnie uczono, ale myśmy wszyscy to podświadomie, nie tylko podświadomie, ale to wiadomo było, że w ogóle z Niemcami nie ma żadnego kontaktu.

  • No ale jak się należy zachowywać w ich obecności?

Naturalnie się zachowywać. Nie było specjalnie żadnych wskazówek na ten temat.

  • Proszę pani, czy w czasie okupacji była pani świadkiem jakichś drastycznych scen, na przykład łapanek, rozstrzeliwania?

Nie.

  • Te rzeczy panią ominęły.

Ominęły mnie, tak. Moja siostra była złapana na placu Skaryszewskim, ale ja tego sama nie widziałam.

  • W którym to było roku, kiedy siostra została złapana?

W czterdziestym czwartym.

  • I jak się to skończyło?

Skończyło się, że moja matka wykupiła ją z więzienia. Bo ona już była w więzieniu. Miała być wywieziona, zdaje się, na roboty, ale moja matka jakoś znalazła chody, żeby zapłacić jakiemuś Niemcowi, i siostra została wypuszczona.
  • Czy była pani przygotowywana – myślę tu o całej grupie harcerzy – do ewentualnego wybuchu Powstania?

Tak, jak najbardziej, tak.

  • Na czym polegały te przygotowania, oprócz tego, co pani mówiła? Znajomość terenu to raz, a czego jeszcze was uczono?

No więc wysłana zostałam na taki kurs łączności, który trwał blisko rok. Na tym kursie łączności uczyłyśmy się właśnie [obsługi] telefonów polowych, jak zakładać te telefony, jak przenosić, po prostu być gońcem, wiadomości jak przekazywać osobiście. W związku z tym było kilka takich wycieczek do Puszczy Kampinoskiej. Co jeszcze? I poza tym jeszcze przenosiłyśmy „Biuletyny Informacyjne”.

  • Czy w tych wszystkich przygotowaniach jakoś zapamiętała pani osobę, która panią szkoliła? Czy był ktoś z tej grupy uczących was, kto się specjalnie zakodował w pani pamięci?

No, więc późniejszą... Początkowo, jak wspomniałam, Kasia Wielkopolanin-Nowakowska była moją zastępową. Wkrótce potem zostałam przekazana do innej drużyny, tworzącej się drużyny „Żywioły”, gdzie drużynową była Halina Walterówna. No i tam ona nas szkoliła i ona nas wysłała właśnie na te łącznościowe kursy. A na tych kursach łącznościowych chyba Teresa Miazek była naszą zastępową, w każdym razie przygotowywała nas do tego.

  • Czym te osoby się charakteryzowały? Jak je pani zapamiętała?

Ja je pamiętam jako bardzo dobre harcerki w ogóle. Ta Hala Walterówna była ogromnie inteligentna i prowadziła nas bardzo spokojnie, nie było takich jakichś zrywów specjalnych, podczas kiedy właśnie ta Miazek Teresa („Tesa” żeśmy ją nazywały) to była właśnie bardziej taka podekscytowana, że będziemy robić to, że będziemy robić tamto, wyjedziemy do puszczy Kampinoskiej. Tam miałyśmy taką sztabówkę i według sztabówki musiałyśmy znaleźć właściwe miejsca naturalnie. No i zdawałyśmy tam właściwie egzamin z łączności.

  • Przejdźmy teraz do 1 sierpnia 1944 roku. Jakie dostała pani polecenia związane z 1 sierpnia?

Otóż w tym zastępie łączności, który skończyłyśmy w maju, były inne dziewczęta. I kiedy zbliżało się Powstanie, powiedziano nam, że właściwie powinniśmy pójść do Śródmieścia, do grup harcerskich, które się tam tworzyły, jako pomoc dla wojska. No więc w tej grupie, która była do Śródmieścia, wysłana byłam ja, Krystyna Sukówna, Krystyna Niżyńska i Anulka Sawicka. Cztery nas było. No i wysłano nas w czwartek przed Powstaniem do Śródmieścia, gdzie było zebranie harcerek właściwie z całej Warszawy i gdzie przewodniczącą była Wanda Kamieniecka-Grycko. Otóż Wanda powiedziała nam o tym, że Powstanie się bardzo szybko zbliża, nie jest jeszcze uzgodnione, kiedy się rozpocznie. Przygotowała nas do tego, że musimy wrócić do Śródmieścia, jak będą wskazówki, no i rozesłała nas wtedy we czwartek do domu.

  • A proszę powiedzieć, jak pani rodzice się zapatrywali na pani udział w ewentualnym Powstaniu?

Otóż mój ojciec był za granicą, bo był po skończonym... W trzydziestym dziewiątym roku pojechał do Francji, gdzie walczył. Następnie był przekazany do Szkocji jako, zdaje się, jakiś instruktor jakiejś wyższej szkoły saperskiej (chyba saperskiej, po prostu nie wiem). Tak że przez całą wojnę byłam tylko z matką. Ojca nie widziałam przez cały ten okres. Moja mama była zawsze bardzo dzielna i była do tego przygotowana.
Tak że jak żeśmy już rzeczywiście wychodziły do Powstania – to było w niedzielę, bo dostałam wtedy właśnie rozkaz od tej Wandy Kamienieckiej-Grycko, że powinniśmy przyjechać z powrotem do Śródmieścia – wobec tego uklękłyśmy, zmówiłyśmy „Pod twoją obronę”, siostra, mama i ja, no i każda poszła w inną stronę.

  • Czy mama była też zaangażowana w konspirację?

Też była zaangażowana, tak. Na Żoliborzu miała prowadzić jakąś kuchnię żołnierską, do której niestety nie doszła, bo po drodze był szalony obstrzał, więc te panie, które właśnie szły tam razem, jedna, zdaje się, została zabita, a mama poleciała, znaczy upadła i nogę sobie kompletnie zwichnęła, tak że nie mogła dalej iść. Tak że nigdy do tej kuchni nie doszła. Jakoś z powrotem doczłapała się do naszego domu i spędziła ten okres w domu, który został zburzony, i mama szczęśliwie z tego wyszła.

  • Zameldowała się pani w punkcie, w którym miała pani być, i co się działo dalej?

Zameldowałam się na Pańskiej 53, właśnie u Wandy Kamienieckiej-Grecko i niejakiej Ireny Sielnickiej. One były dwie takie nasze przewodniczące. No i one powiedziały, że będziemy czekać. W tej chwili, bo to była niedziela, więc jeszcze nie wiadomo było na sto procent, kiedy się zacznie Powstanie, więc rozesłała nas do kwater. Więc my cztery z Żoliborza pojechałyśmy na ulicę Smolną do państwa, nie pamiętam już teraz, nazwisko na „K”, i tam spędziłyśmy dwa dni. I tam słyszałyśmy rozpoczęcie się Powstania. Miano do nas kogoś przysłać, że jak się będzie Powstanie zaczynało, żeby przyjść z powrotem na ulicę Pańską. No ale nikt po nas nie przyszedł, wobec tego myśmy same we cztery wybrały się ze powrotem, przyszłyśmy na Pańską. Nam tam powiedzieli, że w tej chwili właściwie nie jesteśmy potrzebne, że powinniśmy z powrotem wrócić na swoją kwaterę. No i w drodze powrotnej na ulicy Siennej, stojąc w bramie, rozmawiałyśmy z jakimiś żołnierzami, którzy powiedzieli nam, że koniecznie potrzebują do pułku Sikorskiego pomocy dziewcząt jako łączniczki i jako sanitariuszki również. Więc myśmy ogromnie się tym ucieszyły i przystąpiłyśmy do tego pułku, który z ulicy Siennej został ewakuowany na ulicę Czackiego. Początkowo, zdaje się, to był numer trzy, a potem cztery. Raptem byłam tam kilka dni, bo w czasie bombardowania, kiedy pomagałyśmy różnym, z innych domów zbombardowanych, ludzie przychodzili ranni, żeśmy tam ich opatrywały. W tym czasie dom został zbombardowany i ja po tym bombardowaniu, kiedy otrzeźwiałam, okazało się, że też miałam złamaną prawą rękę. Ale wyszłam z tego. Krystyna Żukówna była poważnie ciężko ranna, a Krystyna Niżyńska i Anulka Sawicka – nic im się nie stało. Tak że one zostały przy tym pułku, natomiast Krystyna była w szpitalu, a ja z tą ręką nie wiedziałam co zrobić. Poszłam do ciotki, która mieszkała na ulicy Szkolnej, i tam spędziłam kilka dni. Wymyłam się tam jakoś po tych wszystkich gruzach, ciotka mi ścięła włosy – warkocze miałam przedtem – ścięła włosy, bo nie można było dosłownie grzebienia wsadzić w tę głowę. No i po dniu czy po dwóch zdecydowałam, że nie mam co siedzieć w tej piwnicy z ciotką i poszłam z powrotem na Pańską do harcerek, gdzie właśnie zaczęła się tworzyć Wojskowa Służba Społeczna. Zostałyśmy przeniesione z ulicy Pańskiej najpierw do Prudentialu, a potem na ulicę Zgoda do Esplanada. I tam żeśmy się mieściły przez przeszło dwa tygodnie.

  • Jakie zadania pani wtedy wykonywała?

Wtedy najwięcej byłam w takim w domu prywatnym państwa Gérôme, zdaje się, na ulicy Górskiego. Tam była odzież, którą trzeba było segregować. Tam ją przynosili. Jednym słowem to było takie centrum, skąd roznosiłyśmy też później po różnych prywatnych domach, ktokolwiek potrzebował jakiejś pomocy czy odzieży, czy mleka dla dzieci, czy coś takiego. A ponieważ ten dom był w ogóle przejściowy, a ulica Warecka była bardzo blisko i ten właz z ulicy Wareckiej, z której początkowo to byli tylko gońcy wychodzący stamtąd, no ale potem, jak się Starówka skończyła, no to stamtąd przychodzili wszyscy Powstańcy. Wobec tego tym Powstańcom pomagałyśmy, prowadziłyśmy do domów, gdzie mogli się oczyścić czy wymyć w ogóle, bo to przecież…

  • Miała pani wtedy piętnaście lat?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, jakie to na pani robiło wrażenie, jak pani widziała tych ludzi wychodzących z kanałów?

No właściwie to mnie się wydaje, że raczej byłyśmy takie… Wtedy właściwie wrażeń się nie odczuwało. Przynajmniej ja nie mogę powiedzieć, że miałam jakieś specjalne wrażenia. Robiło się, co było można, a jak oni wychodzili, to przede wszystkim zapach był bardzo nieprzyjemny. Tak że odprowadzałyśmy tylko ich tam, gdzie było potrzeba, i byłyśmy szczęśliwe, że w ogóle wychodzili. Bo wiadomo było, co się dzieje na Starówce.

  • Czyli można powiedzieć, działanie zastępowało wszelkie inne uczucia?

Tak, raczej tak.

  • Co jeszcze pani zapamiętała z tego miejsca, z tego okresu?

No więc właśnie zapamiętałam wiadomości o „Zośce”, batalionie, który był bardzo dzielnym batalionem, był batalionem harcerskim, ponieważ właśnie na tej Zgoda były dwie dziewczęta, harcerki też, „Ika” Krause i „Maruszka” Wolna, które właściwie miały przydział do „Zośki”. No i nie dostały się na czas, wobec tego spędzały to w tej Wojskowej Służbie Społecznej. W momencie kiedy „Zośka” przyszła do Śródmieścia, one od razu się tam z powrotem dołączyły. No i od tej pory właściwie już ich nie widziałam, aż dopiero później na Czerniakowie.

  • No właśnie. Czyli do kiedy pani była przy tej Wojskowej Służbie Społecznej?

Czyli byłam do końca sierpnia, właściwie do czwartego czy piątego [września]. W pewnym momencie żeśmy były przerzucone z tego Śródmieścia Północ na Śródmieście Południe. Zdaje mi się, że gdzieś na ulicę Hożą. I ja z tej ulicy Hożej Wanda Kamieniecka-Grycko wysłała nas cztery z Żoliborza (te same cztery dziewczynki) na Czerniaków, żebyśmy tam troszeczkę odpoczęły, że tak powiem, do państwa Wilskich.

  • I kiedy to było?

To był początek września.

  • I co dalej się działo?

No i poszłyśmy ulicą Książęcą i tymi wykopami na ulicy Książęcej na Okrąg (już nie pamiętam, który numer to był), do mieszkania państwa Wilskich. Okazało się, że ta część Warszawy byłam jeszcze wtedy nieuszkodzona. Tak że tam i kwiaty rosły i w ogóle coś niesamowitego, zupełnie inaczej niż same Śródmieście wyglądało. Ale to zaledwie trwało kilka dni, bo wkrótce właśnie dowidzieliśmy się, że „Zośka” przyszła do ZUS-u, który był na rogu Czerniakowskiej i już wiem jakiej ulicy, i że jakoby oni potrzebują dziewcząt. Żeśmy naturalnie się tam zgłosiły. A ponieważ ta „Ika” Krauze poparła nas i jej brat Andrzej też nas poparł, więc kapitan „Jerzy” przyjął nas wtedy oficjalnie do Batalionu „Zośka”.

  • Jaką funkcję tam pani pełniła?

To była też funkcja łączniczek, jak również do gotowania. Tak że żeśmy gotowały strawę dla żołnierzy, którą często żeśmy roznosiły też po różnych miejscach, skąd nie mogli dojść z powrotem na posterunek. Jednym słowem [chodziłyśmy] na różne posterunki.

  • Czy była pani w czasie Powstania świadkiem pogrzebów, czy uczestniczyła pani w pogrzebach?

W samych pogrzebach dużo nie, ale tych krzyży było tak dużo na Moniuszki, na ulicy Moniuszki w wielu miejscach, tak że często żeśmy chodziły właśnie na modlitwy wieczorne, które były często odprawiane.

  • To znaczy ludność mieszkająca na tym terenie modliła się, czy mówi pani o was, dziewczynach, które brały udział w Powstaniu?

O nas i o cywilnych również, tak.

  • Czy były odprawiane msze? Pamięta pani może jakąś mszę?

Dokładnie mszy samej nie pamiętam. Pamiętam księdza, który stał, ale nie pamiętam dokładnie całej mszy. Wiem, że 15 sierpnia też byłam na mszy, ale dokładnie tego nie pamiętam. Wieczorne modlitwy były zawsze odprawiane wśród harcerek, bardzo często właśnie na podwórkach to się odbywało. Tak że schodziliśmy na różne podwórka, dużo ludności cywilnej brało w tym udział, były takie ogólne modlitwy.

  • Jak zapamiętała pani obraz ludności cywilnej? Jak oni byli w stosunku do was nastawieni?

W centrum byli nastawieni zupełnie dobrze. Ale myśmy zasadniczo kontaktowały się głównie z ludźmi, którzy potrzebowali pomocy, czyli byli raczej nieszczęśliwi. No i poza tym [było] dużo matek młodych z dziećmi małymi, więc żeśmy właśnie mleko dla tych dzieci dostarczały czy jakieś ubranka. No bo dzieci rodziły się też prawdopodobnie w tym czasie.

  • Czy pani kogoś z tych swoich podopiecznych szczególnie zapamiętała?

Nie, nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie zapamiętała.

  • Co działo się dalej? Była pani na Czerniakowie.

No i byłyśmy na Czerniakowie u „Zośki”. Początkowo wyglądało, znaczy pierwsze dwa dni były jeszcze względnie spokojne, chodziłam różnymi z meldunkami. No i właściwie nie pamiętam dokładnie, którego to było dnia, ale właśnie wracając, kiedy oddawałam jakiś meldunek, wracając, był bardzo wielki ostrzał i trochę bałam się. Biegłam, uciekałam, bałam się bardzo, że mnie postrzelą. Chciałam dojść do ZUS-u, gdzieśmy jeszcze stacjonowali, ale powiedzieli mi, że nie, że nie można, więc okrężną drogą przez ulicę Szarą, zdaje się, podeszłam i już cały ten ZUS był w płomieniach, płonął. No i widziałam, jak batalion wychodził stamtąd właśnie w tym kierunku, gdzie już ja stałam. I tam się dowiedziałam zresztą, że Andrzej „Morro” został zabity. A to był też bardzo dzielny harcerz, który poległ właśnie w tym okresie.

  • Gdzie poszła pani z Batalionem „Zośka”?

Poszliśmy na ulicę Okrąg, gdzie byliśmy przez dobrych kilka dni. Tam na tym Okrąg gotowałyśmy im zupy, tam żeśmy spotkały pierwszych „berlingowców”, którzy przepłynęli przez Wisłę.

  • Proszę powiedzieć, jak oni wyglądali? Jak ich pani odebrała?

Odebrałyśmy, że to są ludzie, którzy nie wiedzą, co robią. To znaczy, że nie wyglądało dla nas... Bo potrafili stanąć czy uklęknąć na środku ulicy i strzelać dookoła, kiedy właściwie byli wtedy sami narażeni na to, że zginą. Tak że wydawało się nam, że oni nie są przygotowani tak bardzo do walk ulicznych. Możliwe, że w jakichś innych sytuacjach inaczej by się zachowywali.
  • Czyli wynika z tego, że oni nie bardzo się orientowali w sytuacji?

Tak wyglądało, tak.

  • Jak duża była grupa tych „berlingowców”, którą pani widziała?

Ja widziałam ich kilkunastu. Już pod sam koniec Powstania to znaczy jak byliśmy na tym Czerniakowie, to było na Wilanowskiej 1, to było ich dosyć wielu. Ale też dużo z nich było rannych. Ale ilu ich rzeczywiście było, to ja nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie wyglądało, że to jest dosyć duża grupa w porównaniu z naszą „Zośką”, która była już wtedy bardzo małą grupą.

  • Czy zetknęła się pani z Niemcami w czasie Powstania? Mam na myśli tutaj ewentualnych jeńców niemieckich czy jakieś bezpośrednie spotkanie z Niemcem?

Z Niemcem bezpośrednio nie miałam żadnego. Ale na początku Powstania, właśnie wtedy jak miałam tę rękę [zranioną], będąc w szpitalu, kiedy mnie tę rękę tam wkładali w łupki, to było, zdaje się, nie wiem, jeden czy dwóch Niemców, którzy byli wzięci jako niewolnicy. To były jeszcze początki Powstania. I pamiętam tę scenę, że jedni chcieli w ogóle ich rozstrzelać, a inni uważali, że nie, że powinni być odseparowani jako niewolnicy, jednym słowem. I pamiętam właśnie jakąś taką lekarkę doktor, która stanowczo mówiła, że my nie możemy ich zabijać, tylko musimy ich trzymać jako…

  • Jeńców.

Jeńców, tak.

  • Czy pamięta pani, jaki to był szpital, gdzie pani była?

To było właśnie gdzieś tam na tym Czackiego. Pamiętam białe ściany, takie kafelki białe. Ale to nie był [typowy] szpital chyba. To był chyba po prostu w czasie Powstania zorganizowany szpital.

  • Teraz wracamy do Batalionu „Zośka”. Co się dalej z wami działo?

No więc właśnie stopniowo żeśmy niestety... Niemcy nas wypychali. I w ostatnim dniu – to było chyba około 21 czy 22 września – mieliśmy wszyscy przepływać przez Wisłę na drugą stronę, bo widać było, że nie można tam się utrzymać dłużej. No i tej ostatniej nocy siedzieliśmy wszyscy na jakiejś łodzi. Pewnie to była „Bajka”, ale nie jestem pewna, czy to była „Bajka”, czy jaka to była łódź, i czekaliśmy na te łodzie, które miały przypłynąć po nas. To nie była łódź do używania. W każdym razie myśmy siedzieli na tym brzegu i czekaliśmy. I bombardowanie było straszne. Widzieliśmy gdzieniegdzie te łodzie przepływające, ale nie było dla nas miejsca na to, żeby nas zabrali. Kilku „berlingowców” było wziętych, żeby zabrać ich z powrotem. Kilku czy kilkunastu chłopców rzuciło się do Wisły i przepływało rzekę. No a reszta, jak już prawie noc się skończyła i wiadomo było, że nie przepłyniemy, kapitan „Jerzy” powiedział, że rozwiązuje nasz batalion i każdy ma okazję zrobić, co sam uważa za stosowne.

  • Jaką decyzję pani podjęła?

No więc „Andrzej Pol” i „Ika” jego siostra, jego żona „Zosia”, „Maruszka” Woźna [wcześniej powiedziano: Wolna – red.] i ja zdecydowaliśmy, że będziemy przepływać na drugi dzień przez Wisłę. Dlaczego? Dlatego że oni mieszkali właściwie po tamtej stronie, na Saskiej Kępie. Ja byłam z Żoliborza, ale i tak i tak nie miałam co ze sobą zrobić. No więc żeby przetrzymać to wszystko, poszliśmy do piwnicy w domu, który się jeszcze palił. Jaka to była ulica, to nie wiem, ale w każdym razie dom był, jeszcze się palił. W tej piwnicy był okropny zapach czadu i było gorąco. Tam nie tylko my byliśmy, ale było więcej osób, tak że siedzieliśmy w takim jakimś jeszcze odgrodzonym zupełnie miejscu, w takich gruzach. No i przeczekaliśmy chyba dwadzieścia cztery godziny. Następnej nocy „Ika” Krauze i jej brat zdecydowali, że oni jednak będą się przedzierać do Śródmieścia, natomiast ta „Maruszka” Wolna [Woźna?] mówi: „Ja jednak chciałabym do swojego domu”. I ja zostałam z nią, że popłyniemy przez Wisłę. Zdecydowałyśmy, że weźmiemy sobie taki kubełek do wody, że w razie czego. I tak zresztą później się okazało, że tak było. Poszłyśmy nad Wisłę z tym kubełkiem. Niemcy tam nas złapali i pytają się, co my tam robimy. Mówimy, że przyszłyśmy po wodę, żeby cioci swojej zanieść (nie było żadnej cioci). W każdym razie Niemcy jak nas zobaczyli, dali nam kawę i wrzucili coś białego do tego, więc ja mówię do Maruszki: „Nie pij tego, bo to na pewno trucizna”. Ale byłyśmy rzeczywiście bardzo spragnione. No i stamtąd Niemcy nas przerzucili… Kazali nam wsiąść do ciężarówki i zawieźli nas do szpitala na Solcu. Tam byłyśmy chyba przez dwa dni, chyba dwa dni i dwie noce.

  • Co pani zapamiętała z tego szpitala?

Z tego szpitala zapamiętałam, że tam przede wszystkim coś zjadłyśmy. Byłyśmy już okropnie głodne. Ostatnie dnie to w ogóle nie było nic do jedzenia, tak że, jednym słowem, zjadłyśmy trochę. Było bardzo dużo cywili. Myśmy naturalnie podały się, że jesteśmy cywilami. No i kazali nam tam czekać, ale nic specjalnie nie musieliśmy robić. Tak że dużo więcej nie pamiętam. Jakieś prycze, takie podwójne czy potrójne. I pamiętam jednego Niemca, który mnie dał buty, bo moje buty zupełnie się rozpadały, tak że to był starszy człowiek o jakimś dobrym sercu.

  • Proszę pani, czy jeszcze coś pani pamięta z tego okresu Powstania? Mówi pani, że ostatnie dni to był głód, nie miałyście co jeść. A jak było z wodą?

Wody też było mało, ale woda, zdaje się, jeszcze jakoś była. Skąd ona była, to nie wiem.

  • W każdym razie zapamiętała pani, że ten głód dotyczył ostatnich dni.

Tak, był ogromny. Ostatnie cośmy jedli, to była taka... łyżkę właściwie każdy dostał, łyżkę takiego jakiegoś rosołu dziwnego. Przypuszczałam, że to może pies albo kot był ugotowany, nie wiedziałam co. Ale po Powstaniu, kilka lat później spotkałam „Ojca Pawła” Warszawskiego, który był z nami do końca, i pytałam się jego o to, bo już myśmy tego nie gotowały, więc ktoś to musiał zrobić. I pytałam się: „Czy ksiądz pamięta?”. On mówi: „Tak, pamiętam”. Mówi, że to był koń jakiś, gdzieś znaleźli jeszcze jakąś koninę, konia jakiegoś ugotowali na tę zupę.

  • Co się dalej działo na Solcu?

Z tego szpitala na Solcu po dwóch dniach (widocznie czekali na jakąś odpowiednią ilość ludzi) wsadzili nas na ciężarówki i zawieźli nas do kościoła na Woli. Tam spędziłyśmy jedną noc w kościele na Woli. To była makabryczna noc. Ten kościół był tak zdewastowany okropnie.

  • Dlaczego ta noc była makabryczna?

Wolałabym nawet nie mówić.

  • Dobrze. Co dalej?

Na drugi dzień, jak żeśmy się tam przespali (znaczy nie wiem, kto tam spał w ogóle w tym kościele), Niemcy nas ustawili i sprawdzali nas. Ponieważ miałyśmy takie zielone skarpety, z zespołem na Czerniakowie dostałyśmy, więc oni pytają, czy my nie z AK. Myśmy się wyparły obydwie. I „Maruszka”, i ja się wyparłyśmy. Powiedziałyśmy: „Nie, nie, nie”. Bo to jeszcze nie był koniec Powstania. Bałyśmy się, że nas mogą w ogóle zamordować. Jednym słowem, wyparłyśmy się wtedy. Z ludnością cywilną zawieźli nas do Pruszkowa.

  • Który to mógł być dzień września?

To musiał być już jakiś 25, 26 września.

  • I co w Pruszkowie?

No i w Pruszkowie byłyśmy dwa dni. Tam było masę ludności cywilnej, która była rozdzielana na różne [grupy], więc ta „Maruszka” mówi: „Słuchaj, idziemy tam, gdzie jest najwięcej dzieci, żebyśmy wiedziały, że to są rodziny jakieś”. I rzeczywiście dołączyłyśmy do jakiejś takiej grupy z dziećmi i wsadzili nas do takich wagonów bydlęcych. No i kiedy pociąg był pełen, to ruszyliśmy. Jechaliśmy chyba dwie noce czy trzy noce, już nie wiem, jak długo, w ciężkich bardzo warunkach, bo strasznie dużo było ludzi. Dosłownie nie było... Może można było przysiąść gdzieś, ale nie można było ani się położyć, ani nic. Tak że dostaliśmy jeden raz zupę, gdzieś w Berlinie bodajże, i wywieźli nas do Norymbergi. Tam w Norymberdze pędzili nas kilka kilometrów w nocy, tak że nie wiem, gdzie myśmy właściwie wylądowały, ale pędzili nas drogą długo dosyć. Przyprowadzili nas do takiego obozu, który nie wiem, czym przedtem był naprawdę, może dla samych ich, wojskowych, w każdym razie był obóz jakiś. I pierwszy raz tam żeśmy prysznic wzięły.

  • A jak ten obóz wyglądał, jeśli chodzi o pomieszczenia?

To były duże budynki z małymi pokojami. W każdym takim pokoju było koło sześciu prycz i pamiętam, że było centralne ogrzewanie, tak że to nie był taki obóz bardzo zły. To był, zdaje się, jakiś poniemiecki, nie wiem, jaki obóz, ale w każdym razie centralne ogrzewanie było. Dlaczego pamiętam te centralne ogrzewanie? Bo byłyśmy głodne, a lasy były dość blisko dookoła, tośmy zbierały grzyby i suszyłyśmy na tym.

  • Ale te grzyby zbierałyście na terenie obozu?

Ale ten obóz nie był zamknięty, to nie był zamknięty obóz.

  • A jak was Niemcy w ogóle traktowali w tym obozie?

Właściwie to specjalnie nie było... To był obóz pracy. O czwartej rano nas budzili i prowadzili nas do Norymbergi – która jeszcze nie była całkowicie zburzona, ale burzyli ją cały czas – właśnie do gruzu, do zbierania gruzu ze zwalonych domów i tego. Ale nie mogę powiedzieć, żeby traktowali bardzo źle. Nie widziałam, żeby bili kogoś. To był jakiś taki obóz pracy.

  • Czy ta praca była ponad pani siły?

Raczej tak, raczej tak. Ciężko mi było to robić, ale…

  • Jak długo pani była w tym obozie?

Byłam stosunkowo niedługo, właściwie byłam chyba do... W tej chwili mi się trochę miesza. W każdym razie niedługo byłam, może półtora miesiąca, miesiąc albo półtora miesiąca. Wkrótce po tym jak żeśmy przyjechały do tego obozu, napisałyśmy listy, „Maruszka” i ja, do swoich rodzin.

  • Czy w czasie Powstania miała pani jakikolwiek kontakt z matką czy z siostrą?

Nie, nie miałam żadnego kontaktu. Miałam tylko ten kontakt, że niektóre dziewczęta, jeden taki młody chłopiec, , których znałam w ogóle, przyszli z Żoliborza. Roman... Już nie pamiętam, w każdym razie przyszli, ja się z nimi widziałam i mówili o tym, jak trudno jest przejść z powrotem na Żoliborz. Więc potem, jak się Powstanie skończyło i byłam już w tym obozie, napisałam list do wuja, który był w Częstochowie lekarzem w szpitalu. Okazało się, że on był właściwie głównym lekarzem w tym szpitalu. I napisałam: „Leon Achmatowicz, Częstochowa, szpital”. I doszedł do niego. No i okazało się, że moja mama tam przyjechała po Powstaniu czy tam ją też wysadzili gdzieś w polu czy nie-w polu, w każdym razie tam dojechała do tej Częstochowy i zaczęła tam pracować jako pielęgniarka nocna. W momencie kiedy dostała list ode mnie, to od razu mi odpisała. Pamiętam szok, jak dostałam ten pierwszy list od matki. Potem zaczęła się starać, żeby mnie z powrotem do Polski ściągnąć, co się jej udało zrobić, bo nawiązała kontakt z jakimś Ślązakiem, który był poprzednio w wojsku niemieckim, ale był kontuzjowany w kolano, no i za dwadzieścia pięć tysięcy złotych sprowadził mnie i tę koleżankę z powrotem do Polski.

  • Jak to sprowadzenie się odbywało?

Sprowadzenie było dosyć oryginalne, dlatego że będąc jeszcze w tym obozie pracy, ktoś nam poradził, żeby pójść do doktora i stwierdzić, że my nie nadajemy się do tego rodzaju pracy. Więc myśmy z tą „Maruszką”, niby moją siostrą, podawałyśmy się, że jesteśmy siostry, poszłyśmy do tego doktora, do jednego. Żeby pójść do doktora, to poradzili nam, żeby wziąć osiem aspiryn. Więc wzięłyśmy te osiem aspiryn każda i poszłyśmy do tego doktora. Ten doktor to byli lekarze nie wojskowi, tylko z tej organizacji Todta (już nie pamiętam, jak się nazywała). Jeden z tych lekarzy powiedział, że rzeczywiście ja się nie nadaję do tego rodzaju pracy, że mam wadę serca. Rzeczywiście miałam tę wadę serca. Powiedział, że ja w przyszłości nie muszę pracować, możliwe, że mnie odeślą z powrotem do domu. Więc jak ten Ślązak przyjechał, to ja jemu o tym powiedziałam, że ja właściwie mam zwolnienie z tej pracy. No więc on powiedział i że nie potrzebuję jechać do Polski, bo pewnie mnie wyślą. Kto wie, gdzie by wysłali w ogóle, może do koncentracyjnego obozu. W każdym razie po rozmowie z nim poprosiłam, jeżeli zabierze tę koleżankę, nas obydwie zabierze, to w takim razie my pojedziemy z nim. No i on tak szybko się zgodził. Był w mundurze niemieckim. Razem z nim poszłyśmy, wsiadłyśmy do pociągu. Czułam, jak moje wszy idą do tych wszystkich Niemek, które siedzą dookoła, bo byłam strasznie zawszona, okropnie. Tutaj miałam dosłownie rany. I po dwóch dniach chyba zawiózł nas najpierw do swojego domu, rodziny takiej śląskiej.

  • Gdzie to było?

Zaczynało się na „Z”, nie pamiętam dokładnie. Niedaleko od Częstochowy, ale ponieważ tam przechodziła granica, więc myśmy podjechali blisko do granicy, potem na piechotę żeśmy przeszli do Częstochowy. I tam pierwszy raz po Powstaniu zobaczyłam swoją mamę.

  • A co działo się z siostrą?

Siostra była na Żoliborzu. Na pewno będzie później opowiadała sama.

  • Co się dalej z panią działo po powrocie do Częstochowy? To było jeszcze w czterdziestym czwartym roku?

Po powrocie do Częstochowy... To był listopad, tak, chyba koniec listopada. No więc żeśmy początkowo mieszkały. Aha, ta „Maruszka” pojechała do swojej rodziny. Najpierw naturalnie wykąpali nas, spalili nasze całe ubranie, bo to wszystko było strasznie... obcięli mi zupełnie włosy. No i ja mieszkałam z matką w szpitalu. Ponieważ mama była pielęgniarka nocną, więc spała w dzień, a ja spałam w nocy. Tak że miałyśmy jedno łóżko. Potem przeprowadziłyśmy się do takich dalekich krewnych, gdzie przyszli bolszewicy... Pamiętam, jak oni przyszli, bodajże 16 czy 17 stycznia.
  • Proszę powiedzieć, jak oni wyglądali?

No, myśmy patrzyli przez okienka piwniczne i widać było, jak Niemcy czasami w kalesonach uciekali, a tutaj za nimi strzelali, czołgi przyjechały. I właściwie to się odbyło zupełnie bez jakichś większych starć. Nie widziałam jakiejś bitwy czy czegoś takiego. Tylko że pamiętam tych Niemców uciekających i pamiętam, że raptem tych bolszewików się zjawiło dosyć dużo. Po pewnym czasie w tym szpitalu było ogromnie dużo tych bolszewików, którzy pewnie w jakichś walkach zostali porażeni czy coś takiego. Przeważnie oni byli w gipsach i okropny zaduch był, okropny zapach był. Tak że wzięli mnie tam do pomocy w szpitalu, żeby pomagać, bo było bardzo wielu, ale ja tam zemdlałam w ogóle. Niewiele im tam pomogłam.

  • A czy sama obecność wojsk sowieckich budziła lęk w pani, w kobietach? Jak oni się zachowywali?

Tam w Częstochowie nie widziałam jakichś tego rodzaju żadnych specjalnie…

  • Poza tym była pani tak jakby trochę odizolowana, mieszkając w tym szpitalu, tak?

Tak. Nie miałam jakoś specjalnie [kłopotów], tylko pamiętam, nieprzyjemne w każdym razie robili wrażenie. Zapach był okropny, takiego psującego się ciała, cały czas, tak że to coś, co najbardziej pamiętam – ten zapach. Poza tym to ich w ogóle dużo było, wielu było na ulicach.
W tym okresie, ponieważ to właściwie zaczęła się Polska, więc posłała mnie mama do szkoły. W Częstochowie była szkoła sióstr zmartwychwstanek na Najświętszej Panny pod numerem 60 i to było gimnazjum handlowe, do którego poszłam. Zdałam egzamin, przyjęli mnie tam do szkoły i kontynuowałam chodzenie do szkoły.

  • Jak długo została pani z mamą w Częstochowie?

W Częstochowie byłam do listopada czterdziestego piątego roku, tak, piątego. I wtedy moja mama pojechała do Gdańska i do Gdyni i tam szukała jakiegoś innego rodzaju pracy po tym szpitalu częstochowskim no ale... A ja zostałam u sióstr zmartwychwstanek w internacie. I do tego internatu właśnie w listopadzie, w pierwszych dniach listopada przyszedł jakiś młody człowiek z listem do mojej mamy i do mnie. Okazało się, że to był list od mojego ojca, który chciał, żebyśmy z tym właśnie młodym chłopcem przeszły przez granicę i pojechały do zachodniej części Europy.

  • Czy w czasie tej nieobecności ojca wiedziałyście panie, co się z ojcem dzieje, czy był całkowity kontaktu?

Nie, nie, kontakt był. Właściwie nie było bezpośredniego kontaktu, ale ojciec przysyłał paczuszki przez Portugalię. Paczuszki były nie bardzo duże, ale zawierały czasami jakieś szprotki czy sardynki, kawa czasami tam była czy kakao. Tak że to były rzeczy, które moja matka mogła spieniężyć.

  • I głównie w tym celu one były przysyłane?

Tak.

  • No i co? Ten młody człowiek się pojawił…

Ten człowiek się pojawił, wobec tego siostry zmartwychwstanki zdecydowały, że muszę jechać do swojej mamy i o tym jej powiedzieć. I wypuściły mnie, szesnastoletnią dziewczynę, samą pociągiem do Gdańska. Te pociągi szły dwadzieścia cztery godziny chyba. W każdym razie po wielu tarapatach dostałam się do tego Gdańska.

  • Co to znaczy „po wielu tarapatach”? Przesiadała się pani z pociągu na inny pociąg?

Nie, nie przesiadałam się, tylko że przyjechaliśmy tam do Gdyni, okazało się, że nie ma innego pociągu, trzeba było szukać jakiegoś noclegu. Nocowałam z jakimiś prawdopodobnie handlarkami czy nie handlarkami, już nie wiem, kto to był, bo nie miałam gdzie zanocować.

  • Ale czuła się pani z nimi bezpiecznie?

Tak, tak, dziwnie, ale raczej tak. W każdym razie dotarłam do tego Gdańska. Jak mama się o tym dowiedziała, to jednym słowem, musimy jechać na ten Zachód. Pożegnałyśmy się wtedy z moją babcią i moja mama z bratem, jednym słowem, z całą rodziną...

  • A cała rodzina była gdzie? Właśnie gdzieś w Gdańsku, w Gdyni?

W Gdańsku, w Pucku, w Wejherowie, w tamtych okolicach.

  • Stąd ta podróż mamy nad morze?

Nie, nie. To nie było w ten sposób. Nad morze pojechała moja mama z bratem dlatego, że wszystko w Warszawie było zniszczone. Trzeba było szukać jakiegoś punktu oparcia, więc zdecydowali, że pojadą do Gdańska, bo jakoby tam można było dostać czy ziemię... w każdym razie łatwiej byłoby rozpocząć nowe życie.

  • Mówi pani o bracie, ale to był brat mamy, a nie pani.

Nie, nie, brat mojej mamy.

  • I decyzja, że wyjeżdżacie panie.

I wyjeżdżamy.

  • Jak się to odbyło?

No więc to się odbyło w ciągu jednego dnia. Tak że ja przyjechałam z rana, mama przyjechała wieczorem, bo jeszcze sprzedawała mleko czy tam już nie wiem co, i jak mama przyjechała do brata i się dowiedziała, to mówi: „Musimy się pożegnać z babcią”. Babcia mieszkała w Pucku, więc następny dzień pojechaliśmy pożegnać się z babcią i siostrą mojego ojca, Skirmuntową. I wyjechałyśmy wieczorem, pojechałyśmy przez Łódź, w której też był Achmatowicz, ale drugi profesor, i pożegnaliśmy się z tamtą rodziną. I pojechaliśmy na spotkanie z tym młodym chłopcem.

  • Do Częstochowy?

Nie, do Katowic. W Katowicach była już druga rodzina, którą ten młody człowiek też miał przeprowadzać przez granicę. No, z małym dzieckiem, była matka, córka. Matka jechała do ojca, córka z dzieckiem, ale męża tam nie było. Nie pamiętam dokładnie, jak to było.

  • Kim był ten młody człowiek?

A ten młody człowiek był kolegą mojego kuzyna dalekiego, który uciekł z Polski wcześniej, kilka miesięcy wcześniej, razem, ten kolega też przeszedł na drugą [stronę], że tak powiem, przez granicę. I potem jak usłyszał, że potrzeba przeprowadzić nas, to on podjął się tego, że on przeprowadzi nas przez granicę. Wziął wtedy list od tego mojego ojca, którego nie widział, bo ojciec był w Szkocji, a wujostwo Achmatowiczowie, ten lekarz, który uciekał przed Rosjanami, byli w Meppen, w Niemczech.

  • Ale mówi pani o tym wujku z Częstochowy czy z Łodzi?

O tym z Częstochowy. Z Łodzi to był brat. Ponieważ oni byli jeszcze przed I wojną światową tam, zdaje się, w Korpusie Paziów czy coś takiego, więc jednym słowem on uciekał przed bolszewikami stanowczo. W każdym razie ten młody człowiek nie bardzo mógł sobie dać radę, ale pojechaliśmy ostatecznie po różnych innych tarapatach do Bystrzycy, gdzie dostaliśmy krótkie, małe przepustki do Czech, na koniec tygodnia, jednym słowem – na parę dni tylko te przepustki były. Przyjechałyśmy przez granicę pociągiem. Na następnej stacji, gdzie nam sprawdzili papiery, gdzie moja mama naturalnie dała butelkę wódki, puścili nas i myśmy pociągiem pojechali przez Pragę do Pilzna. W Pilźnie były dwa Czerwone Krzyże. Był Czerwony Krzyż warszawski i był Czerwony Krzyż zachodni. Jak mama to zobaczyła, to nawiązała kontakt z tym zachodnim Czerwonym Krzyżem i poprosiliśmy, żeby nas przywieźli do Brytyjczyków. Więc oni, zdaje się, po dwóch dniach był taki ambulans, do którego nas wsadzili, moją mamę, mnie, te dwie panie i to małe dziecko, i przywieźli nas przez granicę. Obawialiśmy się, że ten mały chłopczyk zacznie płakać, ale jakoś udało się, że nie.

  • I nie zostałyście zatrzymane na tej granicy.

Nie, znaczy stał ten ambulans, bolszewicy chodzili dookoła, ale nie otwierali, chwała Bogu. Tak żeśmy dojechali do Norymbergi. W Norymberdze byli polscy lotnicy, którzy nas wzięli na inne ciężarówki i zawieźli na północ, do Meppen. Meppen to było właściwie miasto, gdzie generał Maczek miał swoje główne dowództwo już po wojnie. Tam okazało się, że jest miejsce dla nas. Już nie mówię o Achmatowiczach, bo oni później pojechali do Włoch, do generała Andersa. Natomiast myśmy z mamą czekały na wiadomość od ojca. Dostałyśmy z mamą małe mieszkanko w tak zwanym Maczkowie. Maczków to było małe niemieckie miasteczko, z którego Niemcy zostali wyrzuceni prawdopodobnie.

  • Jak pani zapamiętała Maczków?

Zapamiętałam bardzo dobrze, tak. Tak że pojechałyśmy do Maczkowa, dostałyśmy tam mieszkanie, pokoik taki malutki. Zresztą to było w zimie naturalnie, bo to był styczeń, no a w lutym okazało się, że była powódź.

  • Styczeń którego roku?

To jest czterdziesty szósty już teraz.

  • Jeszcze zanim zaczniemy mówić dalej o Maćkowie, to proszę wspomnieć jeszcze o okresie okupacji, kiedy pani przeżyła rewizję w domu rodzinnym, tak?

Tak, rewizja była taką ogólną rewizją na Żoliborzu.

  • Który to mógł być rok?

To był chyba rok czterdziesty trzeci albo czterdziesty czwarty, ale naprawdę nie bardzo pamiętam, może czterdziesty czwarty, tuż przed Wielkanocą. Właściwie to był Wielki Piątek. I w ten Wielki Piątek wcześnie z rana, nie pamiętam, jak to było, dowiedzieliśmy się, że jest rewizja na całym Żoliborzu. I teraz nie pamiętam, czy żeśmy się dowiedzieli o tym przed, czy dopiero potem się to okazało, że to była [rewizja] na całym Żoliborzu. W każdym razie Niemcy przyszli i stukali do bramki, bo nasz dom to była taka willa w ogrodzie, więc bramka była na zewnątrz. I nie wiem, kto otworzył i jak, w każdym razie weszli do domu. Przyszli do nas na górę, gdzie żeśmy mieszkali.

  • Dużo ich było?

Nie, zdaje się, jeden czy dwóch. Dwóch chyba było. Na pewno więcej niż jeden, musiało być dwóch. Wszyscy byliśmy... Jak zobaczyliśmy, że oni stoją przy bramce... To był bardzo trudny okres dla nas, dlatego że mieszkało u nas dwóch nielegalnych, nielegalne osoby z AK, to znaczy nie byli zameldowani ani nic. To byli akowcy. A poza tym ja miałam te różne farby czarne do malowania na ścianach i „Biuletyn Informacyjny”, który akurat miałyśmy roznosić, więc tego było bardzo dużo. Więc moja mama szybko wsadziła ten „Biuletyn...” do ubikacji, zaczęła spuszczać wodę. To wszystko się zatkało, więc ona wyciągnęła to, wsadziła sobie za pasek ten mokry [„Biuletyn...”]. No i każdym razie wyglądało, że wszystko jest w porządku. Niemcy przyszli na górę. Była również moja babcia tam. I ja pamiętam, że moja babcia zaczęła rozmawiać z tym Niemcem, z jednym z tych Niemców. I zaczęła mówić, że my tutaj przygotowujemy się do Wielkanocy, może on chce coś skosztować. On podziękował, że nie, i rozmowa w ogóle była taka bardzo kulturalna. Jak babcia rozmawiała z nim, mnie się zdawało, że rozmawiała z nim po niemiecku, ale moja siostra twierdzi, że po francusku. Nie pamiętam, jak rzeczywiście było. Fakt jest, że ten Niemiec zupełnie się zachował przyzwoicie. Obejrzał tam troszeczkę i wyszedł. Zobaczył, że są same kobiety właściwie, nie widział tych dwóch akowców, którzy byli w piwnicy i wyszli. Po ich wyjściu ja zobaczyłam, że jeden „Biuletyn Informacyjny” wala się na podłodze. Moja farba czarna wszędzie, wszędzie, ale oni jakoś nie zwrócili uwagę. Później okazało się, że ta rewizja była w całym Żoliborzu Dolnym. To znaczy nie wiem, czy państwo wiedzą, tam gdzie jest plac Wilsona, Krasińskiego i Mickiewicza, to jest tak zwany Dolny Żoliborz. Na tym się skończyło, że wielu z moich kolegów też miało problemy, dlatego że niektórzy mieli broń, którą dwóch takich wsadzili pomiędzy deski, te deski zaczęli wynosić. Jakoś to wszystko, chwała Bogu, się skończyło pomyślnie.

  • A może jeszcze by pani podała nazwiska tych akowców, którzy mieszkali u państwa. Pamięta pani, kto to był?

Pamiętam ich. Jeden się nazywał Adam, a drugi się nazywał... Nie pamiętam tego drugiego, jak się nazywał.

  • Od jakiego okresu oni zaczęli u pani mieszkać, tuż przed Powstaniem czy trochę wcześniej?

Trochę wcześniej. Jeden to mieszkał wcześniej.

  • Czy wie pani, skąd oni się pojawili?

Jeden był kurierem na Węgry, o ile wiem. Nie pamiętam, jak się wtedy nazywał, ale potem zmienił to nazwisko, a ten drugi to w ogóle zginął mi z oczu, tak że nie wiem.

  • Proszę pani, teraz wróćmy do Maczkowa. Jak pani ten Maczków zapamiętała, jak długo były panie w Maczkowie?

Chyba prawie pół roku byłyśmy w Maczkowie. Kiedy dostałyśmy to mieszkanie w Maczkowie, będąc raz w kościele, podeszła do mnie młoda dziewczyna. Okazało się, że to jest koleżanka z Powstania, „Oleńka” Diermajer się nazywała. No i ta „Oleńka” poznała mnie, żeśmy były właśnie w tej Wojskowej Służbie Społecznej. Pytałam się, co ona tutaj robi. Ona była w Oberlangen, zdaje się, i mieszka z matką w Maczkowie, i mówi, że chodzi do gimnazjum. No więc ja wkrótce do tego gimnazjum też dotarłam i byłyśmy właściwie w tej samej klasie. Ta Oleńka, ja i potem Danusia, która mieszkała u tej Oleńki... jak ona się nazywała... Piwowońska... (Też tutaj będzie, nie dzisiaj, ale będzie). No i chodziłam do tego gimnazjum, to było zaledwie kilka miesięcy, ale wspomnienia z tego mam bardzo miłe.

  • Czy mama w tym czasie coś robiła w Maczkowie, pracowała?

Mama zajmowała się świetlicą w Maczkowie, pomagała w świetlicy. Tak że nie pracowała, ale pomagała w świetlicy, organizowała tego rodzaju rzeczy.

  • Gdzie panie ruszyłyście z Maczkowa?

No i czekałyśmy na ojca, którego do tej pory jeszcze nie widziałyśmy. A myśmy przyjechały przecież w końcu listopada czy w początku grudnia. Chyba w końcu listopada czterdziestego piątego roku przyjechałyśmy do Meppen i do Maczkowa. I od tego czasu nie widziałyśmy jeszcze mojego ojca, który był w Szkocji i starał się dostać przepustkę na to, żeby nas zobaczyć. W lutym czterdziestego szóstego roku była wielka powódź, tak że mieszkanie nasze było na pierwszym piętrze, było w porządku, ale osoby, które mieszkały na niższym piętrze, miały prawie że zalane, tak że przyszły mieszkać razem z nami. Z nami mieszkały razem, w tym samym jednym pokoju. Myśmy wtedy z mamą [spały] na jednym łóżku, a ci państwo na drugim łóżku. To była siostra generała Maczka, o nazwisku Anczak chyba, nie pamiętam w tej chwili, ale nazwisko było na „A”. Tak że dosyć... I czekaliśmy, aż ta powódź się skończy. Skończyła się powódź, więc moja mama zdecydowała, że musimy iść do fryzjera. Poszła mama do fryzjera i ja. Mnie skończyli najpierw, ja wracam tam do domu. Późno już jest, wieczór jest. Wchodzę do domu i widzę, że jakiś oficer stoi na pierwszym piętrze. I pyta się mnie ten oficer: „Czy pani nie wie, gdzie pani Śliwińska z córką mieszkają?”. Ja po głosie ojca poznałam. Nie to, jak wyglądał, tylko głos.

  • Tak że to było szczęśliwe spotkanie. To był luty czterdziestego szóstego?

Tak, koniec lutego chyba.

  • I dalej już razem z ojcem?

No a mamy nie było, bo była u fryzjera. Wobec tego ja zaprowadziłam ojca do naszego pokoju. No i światło zgasło. Światło zgasło i jakieś piętnaście minut mama przychodzi po ciemku, otwiera drzwi i mówi: „Światło zgasło, nie mogli mnie dokończyć uczesania”. Ojciec wstaje i mama od razu poznaje ojca –na tle ciemnego właściwie okna, ale pomimo wszystko widziała sylwetkę i od razu poznała ojca. Bo ja nie mogłam poznać ojca z wyglądu, bo już widocznie nie pamiętałam, ale dziwna rzecz, że głos pamiętałam, tak. Tak że takie były spotkania.
  • I kiedy z Maczkowa wyjechaliście, od razu?

Nie, nie. Bardzo było trudno dostać wizy. Właściwie czekałyśmy chyba prawie pół roku. W lipcu dopiero, w końcu lipca dostałyśmy te przepustki. Z Maczkowa zawieźli nas samochodem do Rotterdamu. W Rotterdamie wsiadłyśmy na taki mały stateczek, który nas zawiózł do Harwich, do Anglii, gdzie już na nas ojciec czekał.

  • Czyli ojciec przyjechał do Maczkowa na krótko, żeby panie zobaczyć?

Tak, żeby się z nami zobaczyć i żeby później wyrabiać te wszystkie papiery.

  • Jak długo byliście państwo w Wielkiej Brytanii?

W Wielkiej Brytanii pojechałam do Szkocji, gdzie ojciec w Markinch bodajże pracował. A potem ojciec mnie naturalnie posłał do szkoły, do gimnazjum w Dunalastair. To było polskie gimnazjum dla dziewcząt, gdzie była już moja siostra i kończyła już to gimnazjum. No i krótko, raptem, zdaje się, dwa czy trzy miesiące byłam w tym gimnazjum, w pierwszej licealnej klasie, gdzie doszli do wniosku, że ja nie zdążę w przeciągu jednego roku zrobić matury, dlatego że nie ma przygotowania z łaciny zupełnie, więc właściwie ja się do tej szkoły nie nadaję. No więc wobec tego ojciec zabrał mnie z tej szkoły i posłał do angielskiej szkoły, żebym przede wszystkim nauczyła się angielskiego. Byłam w takiej szkole, która się nazywała Saint Margaret’s Convent School w Edynburgu. I tam się rzeczywiście nauczyłam angielskiego, ale na to, żeby skończyć ich maturę, też potrzebowaliśmy czasu. A ponieważ ojciec się liczył z tym, że emigracja już... że jest te PKPR tak zwane, po którym powinniśmy wyjechać gdzieś, że jest mało czasu, że ja powinnam jak najprędzej skończyć gimnazjum, wobec tego szukał, szukał, aż znalazł jeszcze jedną polską szkołę w Stower Park, w Gloucestershire, niedaleko Cheltenham. Nawiązał kontakt z tą szkołą, na jakich warunkach by mnie przyjęli. Powiedzieli mnie, jeżeli ja do Bożego Narodzenia zdam wszystkie egzaminy z pierwszej licealnej, to wtedy przyjmą mnie do drugiej licealnej i będę mogła skończyć gimnazjum. Tak też się stało. Ojciec zawiózł mnie do tego gimnazjum, gdzie spotkałam swoją koleżankę z Powstania, Krystynę Sukównę, z którą żeśmy wyszły razem do Powstania. I razem później żeśmy kończyły właśnie to gimnazjum.

  • Jakie nastroje panowały w Wielkiej Brytanii? Chodzi mi o nas, o Polaków. Jak byli postrzegani Polacy, którzy po zakończeniu wojny docierali do Wielkiej Brytanii?

Właściwie to ja nie bardzo wiem.

  • Nie spotkała się pani z jakimś nieprzyjemnym traktowaniem?

Nie wiem tego, nie spotkałam się, ale odczuwałam, że ja jestem second class citizen, naturalnie, że Brytyjczyk to jest coś…

  • Lepszego?

Tak, tak, ale nie mogę powiedzieć, żebym w ogóle wiedziała, co oni o nas myślą.

  • W którym roku państwo wyjechaliście?

Wyjechaliśmy w czterdziestym ósmym roku, 5 października, statkiem Winchester Castle do Argentyny. Wyjechaliśmy 5 października, do Argentyny przyjechaliśmy dwadzieścia dni później, nie zatrzymując się nigdzie, co jest bardzo rzadko spotykane. To był zresztą statek powojenny, który był przygotowany do transportu żołnierzy, a nie taki luksusowy, jak dzisiaj są. Podróż była o tyle ciekawa, że było na nim tysiąc Polaków. Wszyscy byli właśnie z PKPR. I później wielu z nich było naszymi dobrymi znajomymi w samej Argentynie.

  • To było docelowe miejsce, Argentyna?

Dlaczego myśmy pojechali do Argentyny? Właściwie ojciec myślał, że chciałby pojechać do Południowej Afryki. Na to moja mama powiedziała, że nie, że się nie wybiera w tamte strony. W Argentynie miałyśmy jakąś daleką kuzynkę mojej mamy, z którą mama nawiązała jakiś kontakt. Myśleliśmy, że się z nią spotkamy, okazało się, że po przyjeździe do Argentyny tylko raz widzieliśmy się z tą daleką kuzynką i właściwie znajomość się urwała. Niemniej jednak, ponieważ wyjechało szalenie dużo byłych wojskowych do Argentyny, więc ojciec wśród nich miał wielu, wielu znajomych i właściwie nawiązaliśmy bardzo dużo kontaktów zaraz po przyjeździe. Tak że czuliśmy się tam bardzo dobrze w Argentynie pod względem socjalnym, że tak powiem.

  • Ojciec pracował, miał jakąś pracę?

Ojciec był również inżynierem, tak że szybko dostał pracę. Nie znał jeszcze języka dobrze, ale ponieważ znał inne języki, a poza tym w inżynierii stosuje się dosyć dużo matematyki, więc od razu przyjęli jego, bez problemu.

  • Pani obecnie mieszka w San Francisco, tak?

Tak.

  • Jak to się stało, że pani z Argentyny znalazła się w Stanach?

Przede wszystkim po przyjeździe... Przyjechaliśmy tam, kiedy ja miałam lat dziewiętnaście i wkrótce potem poznałam młodzież polską. Między innymi właściwie Tadeusza Butlera, który był Polakiem z Litwy. Ponieważ moja mama pochodziła właściwie również z Litwy, więc znalazła tam swoich kuzynów, Lutyków niejakich, u których właśnie poznałam tego Tadeusza Butlera. No i właściwie po półtora roku pobraliśmy się. No a ponieważ wtedy w Argentynie już nie było tak łatwo, a szczególnie jemu było bardzo trudno, bo miał dużą rodzinę, miał babcię i ojca, i matkę. Ojciec pracował, ale nie mógł znaleźć pracy w jakimś przyzwoitym zawodzie, tylko pracował jako robotnik w fabryce ACI [?] (chyba radia produkowano czy coś takiego). No i wkrótce po naszym ślubie teść został sparaliżowany, tak że... A ponieważ jeszcze była babcia osiemdziesięcioczteroletnia i mieszkanie mieliśmy bardzo malutkie, tak że mieliśmy tam bardzo ciężki okres małżeński w ogóle, tak długo, jak byliśmy w Argentynie. Natomiast pod względem socjalnym mój mąż był bardzo dobrym organizatorem. Zorganizował harcerski starszy krąg w Argentynie, który się nazywał Krąg Wędrownych Zniczy, gdzie się młodzież polska spotykała. [Właściwie] nie tylko spotykała. Jeździliśmy na wspólne wycieczki, mieliśmy bardzo... To był po prostu bardzo pozytywny okres, gdzie ta młodzież się mogła ze sobą spotkać. Z tego wynikło naturalnie bardzo wiele małżeństw, które do [są] tej pory, bo nawet w Stanach Zjednoczonych teraz mamy przyjaciół też z tego okresu.
Kiedy pobraliśmy się w styczniu pięćdziesiątego drugiego roku, bodajże w kwietniu złożyliśmy papiery na wyjazd do Stanach Zjednoczonych, bo widzieliśmy, że tam nie ma dla nas żadnej przyszłości. Czekaliśmy osiem lat na to, żeby dostać wizy. W międzyczasie niestety rodzina mojego męża i babcia zmarła, i rodzice obydwoje, tak że to był bardzo trudny dla nas okres. Najstarsza moja córka Małgosia, tutaj obecna, urodziła się również w Argentynie i jak miała jedenaście miesięcy, statkiem japońskim Santos Maru wyruszyliśmy w podróż do Stanów Zjednoczonych.

  • A pani rodzice zostali w Argentynie?

Moi rodzice zostali w Argentynie. Ojciec pracował jako inżynier, tak że był ogólnie zadowolony. Poza tym też udzielał się w organizacjach polskich. Był prezesem Związku Polaków w Argentynie, był prezesem Narodów Ciemiężonych na Południową Amerykę, tak że jednym słowem bardzo był tam zadowolony. No ale kiedy przyjechaliśmy, myśmy wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych i wkrótce potem urodził się syn Wojtek, wobec tego moja mama przyjechała pomagać mnie. Ponieważ obydwoje, mąż i ja, pracowaliśmy w firmie Bechtel, to jest taka duża firma inżynieryjna w Stanach Zjednoczonych, ponieważ obydwoje pracowaliśmy, moja mama przyjechała pomagać nam na kilka miesięcy. Potem sama zdecydowała, że właściwie rodzice też powinni wyemigrować z Argentyny tutaj, do Stanów Zjednoczonych, co uczynili wkrótce, tak że po roku już byli w Stanach Zjednoczonych.

  • Proszę pani, czy zechciałaby się pani jeszcze podzielić z nami na zakończenie swoimi refleksjami na temat Powstania Warszawskiego? Jak dzisiaj pani postrzega ten okres, co pani o tym sądzi?

Trochę trudno odpowiedzieć mi na to pytanie… Czy pani pyta, czy warto było?

  • Nie, pytam o pani emocjonalny stosunek do tego, co pani przeżyła w Powstaniu, jak dzisiaj patrzy pani na to z perspektywy lat. Czy w pani odczuciu to Powstanie rzeczywiście było ważne dla was, było nieuniknione?

Wydaje mi się, że było nieuniknione.

  • Czy traktowała to pani jako swój obowiązek?

Nie, wręcz odwrotnie, nie czułam tego jako obowiązek, tylko jako właściwie naturalną konieczność. Trudno mi odpowiedzieć, jak ja bym się czuła, gdyby tego wszystkiego nie było, ale myśmy właściwie byli wszyscy przygotowani do tego, że będziemy walczyć. Szczególnie widząc Niemców uciekających kilka tygodni przed Powstaniem, widząc, jak to się wszystko odbywa, wiedzieliśmy, żeby my chcemy, żeby to miasto było nasze. [...]

Warszawa, 18 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Halina Butler Pseudonim: „Halszka” Stopień: łączniczka, służby pomocnicze Formacja: Pułk NSZ im. Sikorskiego, Wojskowa Służba Społeczna, Batalion „Zośka” Dzielnica: Śródmieście Północne i Południowe, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter