Halina Jankowska „Madzia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Jankowska, byłam łączniczką Batalionu „Zośka”, pseudonim „Madzia”, byłam łączniczką 1. kompanii, 3. plutonu „Zagłoby”. Urodziłam się w 1926 roku.

  • Jak pani wspomina czas dzieciństwa, okres przed wybuchem wojny?

Moi rodzice przyjechali do Polski, wrócili właściwie, bo ojciec był Polakiem, który mieszkał na Białorusi i po prostu ożenił się tam z Rosjanką, moja mama nazywała się Matusewicz i on przyjechał do Polski w 1922 roku, wrócili bo można było. Tam skończył Instytut Geodezyjny, był geodetą i pracował w Ministerstwie Komunikacji. Prowadził pomiary, niwelacje i triangulacje, tak że często jeździliśmy z ojcem w czasie wakacji, właściwie zwiedziłam całą Polskę, nie byłam tylko w Poznaniu jako mieście, a tak to wszędzie właściwie byłam, znałam Kresy. Najbardziej lubiłam Wileńszczyznę, szczególnie tam właśnie często, nawet w zimie, spędzaliśmy wakacje w Brandbarowie i Łęptupach, tak to się nazywało. To było bardzo miłe, bardzo miło wspominam moje dzieciństwo, miałam dobrych rodziców.

  • Urodziła się pani w Warszawie?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o edukacji w szkole.

Chodziłam do szkoły powszechnej, tak się to wtedy nazywało, w Warszawie na ulicy Nowy Świat 22, to była żeńska szkoła, dla samych dziewczynek. Później tę szkołę zamknęli, a skończyłam szósty oddział na Hożej, potem poszłam do gimnazjum. Chodziłam do Prywatnego Gimnazjum Anny Jakubowskiej w Warszawie. Tam skończyłam pierwszą klasę, jak wybuchła wojna, pamiętam że byłam bardzo dumna, że żyję w takich czasach, że to wojna jest, że to takie historyczne, ale nie przypuszczałam, że to będzie takie straszne.

  • Jak wyglądały kolejne dni, gdy wybuchła wojna? Co pani robiła, co się z panią działo?

Chodziłam do szkoły, też dla dziewcząt tylko i właściwie to były monotonne dni. Pamiętam tylko, że bardzo przeżyłam śmierć marszałka, że wtedy byłam na filmie, który obrazował, nakręcony był cały pogrzeb. Miałam wtedy w 1935 roku dziewięć lat, tak że pamiętam to nawet do tej pory…

  • W czasie okupacji, po wybuchu wojny…

Potem należałam do Harcerstwa w gimnazjum, bo w szkole podstawowej sobie nie przypominam, żeby coś takiego było. Należałam do Harcerstwa, była drużyna właśnie przy tym gimnazjum i potem jak wybuchła wojna, to uczyłam się na tajnych kompletach i tak maturę zrobiłam tuż przed wybuchem Powstania w 1944 roku.

  • Gdzie pani chodziła na komplety? Czy to było u pani w domu?

Było u mnie w domu bardzo często, bo rodzice moi akurat przed samą wojną kupili dużo węgla, cała piwnica była zawalona, a wiadomo jak był zimny ten rok 1939, 1940, więc u mnie się to odbywało. Poza tym rodzice byli bardzo chętni, żeby to się odbywało u nas w domu, tak że dopiero jak maturę robiłam, to chodziłam już wtedy na Piękną, bo tam była dziewczyna, która grała na pianinie i rodzice prosili, żeby tam właśnie się odbywało. Tam też zdałam maturę, mam nawet zdjęcia, uchowały się.

  • Pamięta pani, który to był miesiąc, kiedy zdawała pani maturę?

To na pewno był czerwiec, bo w lipcu miałyśmy już wolne, a w sierpniu już wybuchło Powstanie, pamiętam że to był czerwiec.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?

Na Wilczej 28 mieszkania 18. Ten dom nie został nawet zburzony, ale rodzice za późno wrócili, bo ja byłam w Warszawie, po Powstaniu się plątałam jeszcze w Brwinowie, natomiast rodzice byli wywiezieni z siostrą do Niemiec. Mama tam zachorowała na zapalenie płuc i w Linzu została oddzielona, a siostra z ojcem wrócili wcześniej, dopiero potem wróciła mama. Mieszkałam wtedy na Saskiej Kępie.

  • Do czasów po Powstaniu jeszcze wrócimy, a teraz chciałabym zapytać, czy w czasie jak chodziła pani na tajne komplety, czy brała pani też udział w działalności konspiracyjnej? Powiedziała pani, że należała do Harcerstwa, więc w jakichś akcjach konspiracyjnych brała pani udział?

Nie, przed wojną nie było takich.

  • W czasie okupacji.

W czasie [okupacji] to dopiero w 1943 roku. Miałam kolegę, który mieszkał w tym samym domu i on mnie właściwie wciągnął do „Zośki”, a [wcześniej] nie [należałam do] żadnych innych organizacji, nie brałam udziału w akcjach zbrojnych. Zresztą też musiałam czekać aż skończę osiemnaście lat, bo wtedy do „Zośki” nie przyjmowali wcześniej, ale jakoś zrobili wyjątek i nawet nie skończyłam jeszcze osiemnastu lat, jak mnie przyjęli. Wtedy właśnie już normalnie uczestniczyłam.

  • Jaka to była działalność?

To było roznoszenie poczty, broni, brałam udział w akcji przenoszenia broni.

  • Pamięta pani gdzie tą broń przenosiła?

To było gdzieś na Placu Unii, tam kolega, „Nita” się nazywał - to znaczy Stanisław Krupa, a „Nita” to jego pseudonim - miał magazyn chyba, bo tam musiałam przynieść tę broń i tam ją złożyliśmy. To było dosyć niebezpieczne, dlatego że obok był posterunek niemiecki. Oni po prostu zupełnie się nie orientowali, co my niesiemy, a przecież to nie było ani elegancko zapakowane, ani tak, żeby nie było widać, co to jest. Można było się zorientować, bo jak jechałam tramwajem, chociaż nie wolno było jechać tramwajem, trzeba było iść na piechotę, to pamiętam, że ludzie wysiadali z tramwaju jak nas zobaczyli, uciekali, jednak bali się. Poza tym jeszcze nosiłam pocztę i broń gdzieś na Bemowie chyba, tutaj też miałam jakąś drużynę, tak że nosiłam pocztę i różne inne rzeczy, gazetki i nawet nie wiem czy nie broń, bo to wszystko też było jakoś zapakowane, nie wiedziałam co niosę. Poza tym mój bezpośredni dowódca oddziałowy to był „Zagłoba”, nosiłam [przesyłki] na Żelazną pocztę i to właściwie tyle.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Siedząc na strychu na Mieleckiego, tam miałam swój punkt docelowy, z tym że przywiózł nas tam - mnie, Paulinkę i nie pamiętam jeszcze kogo, ale sporo nas było - „Kiejda” samochodem. Koleżanki mi opowiadały, że była jakaś zbiórka, ja tego nie pamiętałam. Zastanawiałam się, dlaczego tego nie pamiętam, przecież to taki dosyć ważny i uroczysty moment, ale okazało się - przypomniałam sobie - że siedziałam wtedy na strychu, bo ktoś, nie wiem kto, kazał po prostu iść na strych, mnie i jakiejś koleżance i obserwować czy nie będzie zrzutów. Tam całą noc przesiedziałyśmy.

  • To było 1 sierpnia?

1 sierpnia, to znaczy już właściwie popołudniu i w nocy. Już nawet nie wiem, kto nas stamtąd zwolnił i pamiętam, że potem nas przerzucono do twierdzy na Okopową do szkoły, nie pamiętam, który to był numer szkoły. Miałam taki też bardzo przykry dla mnie osobiście moment, bo zginął mój kolega, który mnie wciągnął do „Zośki”, z którym mieszkaliśmy w jednym domu, Julek Rubini się nazywał, pseudonim miał „Piotr”. Poza tym, nie można było znaleźć jego grobu, [nie wiadomo było] gdzie on jest. Zginął na Gęsiówce, został postrzelony przez jakiegoś strzelca wyborowego, chodził sobie, bo był strażakiem, w mundurze strażackim i było go może bardziej widać. […]

  • W momencie gdy znalazła się pani na Okopowej jakie pani miała zadania do wykonania?

Wtedy to po prostu chodziłam na wypady na cmentarz żydowski z oddziałem, albo i bez. Musiałam tam nosić pocztę, jakieś rozkazy, ale na ogół siedziałam tam i robiłam różne rzeczy chłopcom, a to trzeba było coś przyszyć, coś zacerować, czy coś tam jeszcze, takie różne [prace] właśnie, które kobieta powinna zrobić, oni byli tacy nie bardzo [do tego]. Zresztą, nie wiem dlaczego, miałam igłę i miałam nici, wszystko miałam przy sobie - jak tam się wybierałam, to miałam te rzeczy – tak, że mogłam służyć swoją pomocą. Poza tym trzeba było szyć opaski. […] Potem z twierdzy, to już chyba jedenastego, już w ostatni dzień Woli - nas jakieś kilkanaście, albo może i kilkadziesiąt osób zostało - „Kmita” nas przyprowadził na Starówkę. Szliśmy przez ruiny getta i pamiętam, że też jakoś tak było szczęśliwie, bo co odskoczyliśmy kawałek, pięćdziesiąt metrów i zapadliśmy w ruiny, to zaraz granatniki za nami [uderzały], tam gdzie byliśmy przed chwileczką i tak przez cały czas, jak przechodziliśmy na Starówkę. Tam byłam wtedy całą noc, cały dzień i noc, tak że nie spałam chyba ze dwie noce. Jak przyszłyśmy na kwaterę, to było na Okrąg, to pamiętam że musiałam dostać pastylkę, żeby zasnąć, bo nie mogłam zasnąć, byłam tak podniecona i jakoś nie mogłam zupełnie zasnąć. Na Okrąg od czasu do czasu chodziło się razem z oddziałem, ale pamiętam trochę inne dni, bo pewnie wszyscy pamiętają i opowiadają o działaniach wojennych, ale trzeba było też na przykład chłopcom jakoś zapewnić wyżywienie. Chodziłam do punktu, gdzie wydawano prowiant dla chłopców. Pamiętam, że nosiłam różne batoniki, bo na Stawkach na początku jeszcze wtedy było bardzo dobre zaopatrzenie. Tam gospodyni była w tym mieszkaniu i zrobiłyśmy racuchy chłopcom. Ona mi pomogła, ja nie bardzo wiedziałam jak, ani drożdży, nic nie miałam, nie bardzo umiałam gotować, ale ona mi pomogła, kupę racuchów nasmażyłyśmy i pamiętam, że chciałam to dla swojego oddziału, chciałam dla swojego plutonu [zanieść], ale czuć było zapach i chłopcy z innych [plutonów] przychodzili, żebrali żeby te pączki, jak je nazywali, dostać. Nie pozwolili mi nawet ich zanieść na linię, tylko sami to zabrali i ponieśli tam. Podobno bardzo byli zadowoleni i szczęśliwi, że się o nich tak dba. Właściwie, tak było do momentu jak zaczęli bombardować, i zginął wtedy cały sąsiedni [pluton], to chyba był „Sad”, został tam wtedy właściwie zakopany w tych gruzach, nawet nie było możliwości im jakoś pomóc. Potem z Okrąg to właściwie mniej więcej tak samo trwało, to nie ma co powtarzać, bo cały czas tak było i chodzenie z meldunkami, wracanie na kwaterę. Potem już usłyszeliśmy, że po prostu nie da rady Starówki utrzymać i trzeba będzie się wynosić stąd. Była jeszcze próba przebicia się na stadion, na Żoliborz. Była to duża akcja i byłam nawet trochę zła, dlatego że kazano mi tam siedzieć na jakieś ulicy i pilnować, żeby nikt tam nie przechodził. Nie wiem, dlaczego mnie tak tam zostawiono. Tak, że właściwie w samej akcji nie brałam udziału, tylko tam siedziałam i się złościłam, denerwowałam się, bo nic tu się nie działo i chyba nawet o mnie zapomniano, bo nie wiem czy ten, który mi tam kazał [siedzieć], czy on w ogóle przeżył ten atak. W końcu jakoś się zorientowałam, że to już nie ma co tutaj siedzieć i wróciłam do oddziału. To już był koniec właściwie, wtedy już trzeba było myśleć o kanałach i pamiętam, że zgromadziliśmy się u Simonsa - taki pasaż był jeszcze przed wojną w Warszawie - i tam siedzieliśmy bardzo długo, czekając na przebicie się do Śródmieścia, bo miał być taki atak. Byłam na Bielańskiej i „Myszka” została ranna, „Tur” i jeszcze jakiś chłopak „kogut” - śmiesznie wyglądał trochę, miał długą szyję, nie pamiętam jaki miał pseudonim. Skoczyliśmy przez Bielańską i tam zapadliśmy w ruiny, wszędzie już ruiny były. Siedzimy tam i czekamy, co dalej będzie i już się zrobiło nawet jasno, to było w lecie przecież. Raptem patrzymy, a idzie kilka osób z tamtej strony, okazało się że to był „Jerzy” i jakaś jego łączniczka i jeszcze ktoś, nie pamiętam kto i wtedy dowiedziałam się, że „Jan” zginął, został postrzelony i zabity. Przeszli obok nas i poszli z powrotem. Na to tamci chłopcy mówią, że nie ma co czekać, trzeba się wycofać, bo jak oni już się wycofali, to trzeba się wycofać. Nie bardzo mogliśmy, bo ostrzał był okropny. Wtedy właśnie „Myszka” została ranna, bo ja skakałam pierwsza, potem ona za mną, dostała w kolano i jeszcze dostaliśmy się w takie miejsce, gdzie było zatkane cegłami, tak że nie bardzo można było się przedostać. Okropnie tam było, na drugiej stronie leżeli chłopcy, widać było, że ranni i prosili o pomoc, ale jak można było im tam pomoc dać? Jakoś w końcu podsadzili mnie, tam był odstęp i po prostu tak w kilka osób przeleźliśmy i dostaliśmy się wtedy z powrotem, już nie na kwatery, tylko nie wiem nawet dokąd i znowu czekaliśmy. Wtedy powiedziano mi, żebym poszła, bo wiedziałam gdzie, do Jana Bożego zobaczyć, bo tam jest kilku chłopców jeszcze. Tam miał być „Mucha”, „Zawrat” chyba i jeszcze ktoś, mieli pilnować tej placówki Jana Bożego. Pobiegłam tam przez jakieś podwórko i stąpałam po czymś miękkim, wyglądało, że po prostu po trupach. Straszne, ale człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy, gdzie biegnie. Tam ich znalazłam, jeszcze było wszystko w porządku, u Jana Bożego nawet mi pokazali gdzie oni są, posiedziałam z nimi chwilkę i to było ostatnie spotkanie z nimi, a znałam ich jeszcze sprzed Powstania, nawet się wybieraliśmy na różne wycieczki. Wróciłam potem i czekaliśmy na przejście kanałami. To było właściwie pożegnanie ze Starówką, bo później kanałami [przechodziliśmy], ale to już niejedna osoba opowiadała jak tymi kanałami się przechodziło, więc już nie ma co mówić, żeby nie powtarzać.

  • Proszę opowiedzieć jak to wyglądało.

Pamiętam, że miałam chlebak i miałam plecak malutki, harcerski i mówili, żeby zostawić te plecaki. Siedzieliśmy tam strasznie długo, po kolei jakieś inne oddziały tam szły, ale podobno - ja tego nie widziałam co prawda - pełno było naokoło cywilów, też tam siedzieli, też chcieli się dostać, bo się bali.

  • O które wejście chodzi? W którym miejscu? Czy to był Plac Krasińskich?

Tak, nawet widziałam ten właz, gdzie się wchodziło, chociaż nie ten, co ludzie myślą, a to jest troszeczkę bliżej i tam właśnie na Bielańskiej, nie na Bielańskiej…

  • Plac Krasińskich.

Plac Krasińskich, tak. Tam właśnie siedzieliśmy w ruinach, cały oddział czekał i „Kmita” nas prowadził wtedy, chociaż był ranny, miał rękę na takim, nie wiem jak to się nazywa…

  • Temblaku?

Nie, na takim samolocie, wysoko tu miał, nie wiem, coś miał w łopatce chyba. Pamiętam, że jeszcze przedtem powiedziano mi, żebym poszła do naszego szpitala, tam gdzie ranni leżeli i zobaczyła kto może iść, żeby po prostu go ściągnąć. Poszłam tam wtedy…

  • Czyli do którego szpitala?

To było chyba… nie wiem, naprawdę nie pamiętam gdzie to było, w każdym bądź razie tam leżeli rzeczywiście ranni. Do niektórych powiedziałam: „Chodźcie”, bo nie wolno było tego mówić, żeby tam się nie zorientowali, że my ich zostawiamy. Ale co było robić? Przecież po to było to przebicie, żeby zabrać tych rannych, ale się nie udało, a w kanałach nie było możliwości tyle godzin ich nieść i w ogóle to nie było możliwe, a poza tym chodziło o ciszę, żeby nikt nie jęczał, nie krzyczał. Tak, że jakoś kilku osobom, już nie pamiętam komu, powiedziałam, żeby poszli ze mną i wróciłam wtedy do oddziału i potem to było, że siedzieliśmy na gruzach i czekaliśmy. Wreszcie nastąpił moment, kiedy się schodziło, miałam plecaczek i niestety przestraszyłam się, że jest tak wąsko i wyrzuciłam ten plecak. Całe wejście było ochronione przez górę różnych pakunków, które tam żołnierze zostawiali. Weszliśmy na dół, na razie była to studnia, bo ja nigdy nie widziałam wejść do kanalizacji, najpierw było zamieszanie, że poczekać tam, zobaczyć jak to jest, każdy się bał, trzymać się za ręce i potem ruszyliśmy. Szło się i szło, czasem się chodziło po jakichś miękkich rzeczach, to prawdopodobnie ci, którzy po prostu zginęli w tych kanałach, nie mam pojęcia, co to było, bo nikt o tym nie mówił, nie wspominał. Tak szliśmy, czasem się zatrzymywaliśmy, [ostrzegaliśmy], żeby tutaj ostrożnie, bo tutaj jest właz otwarty, tutaj Niemcy mogą być, tak to trwało i trwało. Nawet nie było tak ciasno, może nie pamiętam, ale na razie nie było tak źle, z tym, że to było męczące okropnie, ale przecież człowiek nie myślał o tym. Jak w takim stadzie się idzie, to nie myśli się w ogóle, tylko [trzeba] iść naprzód, trzymać się dalej i tyle. Okropne to było przeżycie, bo się marzyło żeby już wyjść. Wyszliśmy na Warecką, ale przedtem jeszcze i tak było źle, tu kazano im iść na czworakach, no toż to było okropne, to się po prostu nie mieściło w głowie, że jeszcze niżej i jeszcze niżej. Tam okazało się, że niedaleko już i rzeczywiście to nie tak daleko było. Tam nas potem wyciągali już na górę i śmierdzieliśmy okropnie, brudni byliśmy niesamowicie, bo to wiecie państwo, to w ściekach się szło. Tam wyszliśmy i poszliśmy na jakąś kwaterę…

  • Na Wareckiej?

Tak, na Wareckiej, nawet nie czułam, że nie wiem dokąd [idziemy], ale pamiętam, że byliśmy zdumieni, bo film nam nawet jakiś pokazano. Co to jest w ogóle? To jakbyśmy wrócili z innego świata. Tutaj spokój, nic nie lata, nie trzeba się chować. Pamiętam, że wtedy właśnie jeden z kolegów, który nawet nie był ranny, tam zginął w Śródmieściu, po prostu szedł sobie spokojnie i tam go zastrzelili, nawet nie pamiętam jak się nazywał, a pamiętałam długi czas.

  • To chodzi o kroniki z Powstania, tak?

Tak, to nie były filmy jakieś takie…

  • Czy to było w kinie?

Tak, to było chyba w kinie.

  • Kino „Palladium”?

Nie wiem, w „Palladium”, czy w „Atlanticu” to może było. Aha, jeszcze wrócę do Starówki, tam uczestniczyłam w ślubach też, tam kilka ślubów było.

  • W jakimś kościele to miało miejsce?

Nie, w piwnicy to było, był ołtarz, chyba ksiądz Warszawski wtedy był przy nas i on chyba udzielał tego ślubu, tylko już nie pamiętam kto, czy to z naszych oddziałów, czy to ktoś inny był, ale my tam chodziliśmy na msze i były też rozgrzeszenia w obliczu śmierci, też taki sakrament otrzymywaliśmy. Teraz wracam już [do Śródmieścia]. Nie pamiętam gdzie byliśmy na kwaterach, naprawdę, to było gdzieś w Śródmieściu, ale nie pamiętam zupełnie gdzie. Wtedy pozwolono nam, kto może iść do domu - ja miałam rodziców na Wilczej - to niech idzie sobie i przyjdzie. Jeszcze przedtem chłopcy mnie namówili, żebyśmy poszli do Haberbuscha, tam podobno jakieś wino było, coś takiego, zabrali mnie i rzeczywiście wzięłam kilka butelek wina, które się przydało moim rodzicom potem, bo przecież tam nie było już właściwie co jeść, zaniosłam im. Jeszcze miałam siostrę, która miała wtedy trzynaście lat, też należała do jakiegoś oddziału. Poszliśmy wtedy do moich rodziców, zabrałam wtedy dwóch chłopców, chyba tam był ze mną chłopak, który potem zmarł - uratował się, wyszedł z Powstania, ale zmarł bo chyba miał guz w głowie. Pamiętam, że rodzice tam mieszkali w piwnicy, już nasze mieszkanie miało dziurę na wylot.

  • Jak pani wróciła do rodziców, to było przed kapitulacją?

Tak, to jeszcze przecież było całe Powiśle… Wtedy przyszliśmy ze Starówki, zostaliśmy zwolnieni na jeden dzień.

  • Potem pani wróciła do oddziału?

Wróciłam do oddziału, byliśmy jeszcze w jakiejś ambasadzie na Śniegockiej, były tam piękne wazy chińskie, tam mieliśmy kwaterę. Tam to był raj po tym, co mieliśmy na Starówce, w ogóle nie było ani samolotów, ani niczego i to tak trwało przez kilka dni. Nawet chłopcy przynieśli mi gruszki klapsy, ale twarde jak kamienie, tam były jakieś ogródki, oni tam sobie chodzili i zbierali [owoce]. Byliśmy tam kilka dni, w każdym razie te gruszki zdążyły mi dojrzeć, były miękkie. To takie błahe rzeczy, ale naprawdę człowieka cieszyły, myślę że tu wszyscy opowiadali o strasznych rzeczach, a takie [przyjemne] rzeczy to zdarzały się od czasu do czasu. […] Na Śniegockiej byliśmy kilka dni, to było dla nas odpoczynkiem po Starówce i po wszystkich przejściach, ale to było naprawdę bardzo krótko, potem poszliśmy na Czerniaków. na Okrąg 2 i tam właściwie do samego końca byłam. Pamiętam, że wtedy ja i Ilunia oddziale, ale nas po prostu nikt nie chciał, tak mi się wydawało, bo - nie pamiętam jak on się chciałyśmy być przy nazywał, kulawy był, ale to nie była rana powstańcza, tylko po prostu jakaś choroba - posłał nas do Mariana, byłyśmy tam, ale właściwie nie bardzo miałam co do roboty. Aprowizacja była okropna, nie było w ogóle co jeść, naprawdę. Pamiętam, że chłopcy mi przynieśli pudło mleka w proszku i przez cały czas do końca żyłam na tym mleku, bo przecież nic nie jadłam, nie było w ogóle co jeść. Tam jeszcze jacyś Żydzi byli, padł koń jakiś i jeden z Żydów nauczył nas robić wątróbkę po żydowsku. Skończyło się tak, że my nawet nie zjedliśmy tej wątróbki, bo właśnie tam trafiła bomba, zasypało cały [piec]. Potem myślałam, dlaczego to tak było, bo przecież nie było samolotów, a tu raptem [bombardowanie]… Chociaż, [to może przez] ten dym z pieca, bo się paliło tam, żeby wątróbka [się upiekła], w żarze to się robiło. My potem zlecieliśmy na dół do piwnicy, powstańcy też tam byli, ludzie krzyczeli, że jest wyjście, to już było wiadomo, że nie zasypali nas zupełnie. Pamiętam, że tam nie chodziłam na żadne…

  • Wypady?

Wypady, bo właściwie nawet nie było gdzie, gdzieś tam bliziutko bardzo, ale to się prawdę mówiąc nie liczyło. Inne wspomnienia, to tylko tyle, że przyszła do mnie, chyba ze Starówki, ta gospodyni, z którą pączki piekłyśmy wtedy, prosić mnie o coś do jedzenia. Nie miałam nic, sama nie miałam nic, tak że to było właściwie takie smutne, ludzie tam naprawdę nie mieli co jeść. Później, już nie bardzo pamiętam… w końcu zaczął się tam kurczyć cały nasz teren, tak że musieliśmy i z Okrąg się wycofać. Miałam przejść i zobaczyć, kto leży jeszcze w piwnicach, bo już tylko w piwnicach [ranni leżeli], żadnego szpitala nie było, tak się wszystko tylko odbywało. Pamiętam, że tam „Donat” też miał [leżał], nazywał się Drożdż. Miałam nie mówić nikomu, że się już wycofujemy stąd, bo nie było dokąd ich zabrać, żeby ich nie straszyć, ale on widocznie coś nosem poczuł i przyczepił się do mnie i mówię: „Jak tak, to chodź już, to chodź ze mną.” On teraz mówi, że ja mu uratowałam życie, ale kto tam wiedział, że to coś takiego będzie. Tak poszliśmy z początku z ulicy Okrąg od razu chyba na Wilanowską 5 i wtedy już dalej chyba nic nie było. Na Wilanowskiej mieszkała moja koleżanka z liceum, maturę razem robiłyśmy, ale już nie pamiętałam, gdzie ona mieszka, a poza tym przecież nie chodziłam po piwnicach. Na Wilanowskiej 5 spotkałam „Kmitę”, Paulinkę i już musieliśmy się stamtąd wycofać na Wilanowską 1. Wtedy kilka osób - ja, Paulinka, „Kmita” i jeszcze ktoś - skoczyliśmy do leju, bo przed samym domem był lej ogromny, potem trzeba było się z niego wycofywać aż do dojścia na Wilanowską 1. Akurat tam była studnia, z której się brało wodę. Dostałam się na Wilanowską 1 i siedziało się tam po prostu, wszędzie naokoło strzelali. Wreszcie jakiś chłopiec dał mi naboje, wsadziłam je do kieszeni, bo miałam panterkę, panterkę miałam brudną po moich wszystkich kulinarnych wyczynach i mówili, że ugotują tą panterkę, to będą mieli co jeść. Nie było w co się przebrać. Mieliśmy się przeprawić przez Wisłę. Jakieś szmaty tam były, związałam sobie te szmaty, [planując], że ja też przepłynę. Pływałam, ale nie tyle żeby Wisłę przepłynąć, chociaż Wisła była wtedy niewielka. wtedy „Miś” powiedział nam - on przeżył wojnę - i jeszcze jeden chłopak, że oni mnie wezmą na hol, ja po prostu [przepłynę], ile dam radę, a potem będą mnie ciągnąć na drugi brzeg. Naszykowałam sobie kłąb z różnych szmat, ale [pierwszy]raz nie można było dojść do samej Wisły, to w takim razie na drugi dzień. Proszę sobie wyobrazić, że tego kłębka zapomniałam, tak człowiek był przejęty, że zapomniałam i oni popłynęli, przepłynęli Wisłę, a ja zostałam, bez tego kłębka bałam się po prostu, chociaż oni też nie chcieli mnie wziąć.

  • Ile osób wtedy przepłynęło?

Przy mnie dwóch, oni zresztą mieli rodzinę na Pradze, obaj przeżyli i uratowali się, a ja wróciłam wtedy. Tam zginął „Morro” i bardzo dużo chłopców tam zginęło, bo był taki ostrzał. Nie wiem jakim cudem mnie się nic nie stało, bo nie miałam nawet ran. Wróciłam na Wilanowską, była Wilanowska 5, Wilanowska 1 i potem [powiedziano], że ci, którzy nie mają broni, niech idą sobie, bo nawet Niemcy zaproponowali rozejm taki, żeby ludzie cywilni i wojsko wyszło po prostu i obiecali, że nie będą robić żadnych represji. Kazano nam wyjść, bo byliśmy tylko obciążeniem tam i po kolei mieliśmy wychodzić. Przede mną była jakaś dziewczyna, potem ja, za mną była Paulinka, „Kmita” i potem jeszcze ktoś, już nie pamiętam. Proszę sobie wyobrazić, że dochodzimy do… bo tu Niemcy stali i zabierali od razu, ja naturalnie o tych nabojach zapomniałam zupełnie, dochodzimy tam i akurat jakiś się wygłupił chłopak i prysnął, więc zaczęła się strzelanina, my się już nie cofnęliśmy, trzymali mnie już, musiałam wyjść tam, już siedzieli tam, byli za daleko, nie mogli ich zabrać. Dostałam się do niewoli, ale na szczęście moje, dostałam się do poznaniaków, do żołnierzy Polaków, którzy zostali wcieleni do niemieckiej armii. Oni zaprowadzili mnie do piwnicy i kazali mi zrzucić tę panterkę, spodnie i zabrali mi bardzo fajne buty, które mi jeden chłopiec dał. Dostałam jakieś wielgaśne kapcie i przebrali mnie w jakąś sukienkę, to znaczy tam sobie wzięłam, żeby nie było znaku. Jak jeden zobaczył te pestki, to mówi: „Wiesz, co by ci groziło, jak byś się dostała do Niemców? Od razu byś poszła pod ścianę.” Potem poszliśmy gdzieś dalej i oddali nas w ręce SS, ale już jako cywil byłam, bo nie miałam na sobie nic takiego [jak żołnierze], z tym że nie miałam żadnej walizki, niczego, bo przecież skąd. Tam też było okropnie.

  • Jak się nazywał ten kolejny obóz?

To nie obóz żaden, po prostu Niemcy siedzieli w Warszawie jeszcze, siedzieli w budynkach, które jeszcze ocalały, tam gdzie [wcześniej] byli powstańcy, bo oni siebie przecież nie bombardowali, dopiero później zmietli wszystko. Tak, że dopiero potem, po różnych przejściach oni zabrali nas na Szucha, tam był punkt zborny wszystkich Polaków. Byli tam i wojskowi, nasi chłopcy byli różni, ranni też tam byli, poza tym ludność cywilna też była. Potem dostałam się do Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie. Spotkałam tam znajomych rodziców, dentystkę, która tam pracowała w obozie w Pruszkowie. Ona mówiła, że teraz nie może [mi pomóc], dlatego że jej rodzina tam jest, transport jest, ona spotkała rodzinę. Ale ulitowała się nade mną jakaś zakonnica. Musiałam przejść przez niemiecką kontrolę, a pamiętam, że miałam operację ślepej kiszki w styczniu, ale człowiek się nie zna, myślałam że powiem, że mam zrosty czy coś po tej ślepej kiszce, a ona mówi: „Nie mów tego, tylko powiedz, że zostałaś zgwałcona, nie przez Niemców, a przez tych kałmuków.” Myślę sobie: „Jak ja powiem, a oni mnie zaczną sprawdzać, to przecież będzie nieprawda, to jeszcze będzie coś więcej.” Ale powiedziałam to, naturalnie na bok mnie odstawili i stałam tam jedna, bo wszyscy przechodzili, potem jakaś siostra podeszła i mówi: „Co ty tutaj robisz?” - „No kazał mi tutaj stać.” Mówi: „Jazda.” Tam, gdzie do wyjazdu było [miejsce], tam siedziałam, denerwowałam się okropnie. Tam znalazła mnie znajoma moich rodziców i przyniosła mi chleb, cebulę, bo tylko to było do jedzenia potrzebne i czekałam z drżeniem serca, bo przechodził ten Niemiec, lekarz czy kto, nie wiem i oglądał sobie. Nie mogłam się pokazywać, bo przecież nie miałam możliwości wstępu tam, a powtarzały się twarze, to przecież niedobrze było. Oni tak robili, że jak [lekarz] tam badał tych ludzi, którzy przychodzili do niego, to one wpisywały nazwiska, tak że była szpara i mogli kogoś przemycić tam. Był [numer] trzynaście, potem był piętnaście, a czternasty był zakamuflowany, tam mnie wpisano i wyszłam normalnie już na wolność. Właściwie to był koniec, poszłam do rodziców znajomej, ona była dentystką i u niej się zatrzymałam, byłam tam jakiś czas, a poza tym miałam jeszcze innych znajomych w Milanówku. Moja koleżanka tam była z rodziną, ona w ogóle bardzo wcześnie wyszła za mąż, miała dziecko nawet i myślałam, że ona tam jest. Poszłam do Milanówka, znalazłam ją, ale po drodze spotkałam innego kolegę, który nie był w ogóle związany z konspiracją i on mnie namówił, żebym pojechała do Piotrkowa, do jego rodziny, bo przecież nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Tak było, pojechałam do Piotrkowa, ale tutaj zostawiłam adres i w pewnym momencie dostaję list od „Kmity”, żebym przyjeżdżała. Wróciłam i tam wciągnęliśmy się w konspirację, z tym że teraz nikt tego nie uznaje, nie wiem jak to było, bo w każdym bądź razie…

  • Jaki to był okres?

To był okres… jesień była, 1943 rok, bo to było po Powstaniu…

  • 1944 rok.

1944 rok, tak. To była jesień. Potem…

  • Na czym ta konspiracja polegała?

Pamiętam, że uczestniczyłam w likwidacji konfidenta we Włochach. Był tam jakiś człowiek, który po prostu donosił na powstańców, nie wiem kto to był. Miałam rozpoznać go, pójść zobaczyć jak on wygląda, to było we Włochach i potem miałam wskazać temu, który przyjdzie go zlikwidować i tak było. Zobaczyłam jak on wygląda, wróciłam, tam miałam iść pod jakimś pretekstem naturalnie do niego, że kogoś szukam, czy coś, on podobno kręcił się w naszych kręgach. Przyszedł taki moment, to było 17 stycznia, akurat kiedy bolszewicy wkroczyli do Warszawy, że przyszliśmy do tego domu, gdzie on mieszkał. Weszłam, spytałam się o niego - nie ma go, wyszedł. Wycofaliśmy się, a ja potem patrzę, że on idzie, po papierosy wyszedł, no to wskazałam go i wtedy właśnie został zabity ten konfident. My się wtedy wycofaliśmy do „Kmity” w Pruszkowie, on tam miał swój pokoik i tam siedzieliśmy właściwie do rana. Tutaj podobno „Kmita” się denerwował okropnie, bo wojska radzieckie w nieładzie, jeden [coś] wykrzykiwał, konno [jechali] i w ogóle różnie tam było, jak oni szli zdobywać naszą Warszawę i zachód. Następnego rana dopiero poszliśmy. Któregoś dnia poszłam też z koleżanką do Warszawy, bo już można było. Zobaczyłam wtedy swoją ulicę, [w moim] nikogo nie było, znalazłam jeszcze tylko w szufladzie złotą broszkę mamy, która leżała wśród różnych rzeczy i nie zauważyli, ci którzy szabrowali. Zjadłyśmy coś tam i nie starczyło nam pieniędzy na powrót kolejką, wysiadłyśmy w Pruszkowie i chciałyśmy iść do Brwinowa na piechotę, ale potem przeszłyśmy jeden [odcinek], nogi nas zabolały, więc mówię: „Pojedziemy na gapę.” Tak, że pojechałyśmy na gapę, konduktor się patrzył na nas, ale nic nie mówił, bo bardzo dużo ludzi wtedy tak jeździło i wreszcie był koniec tego.

  • Wróciła pani wtedy do Pruszkowa, tak?

Wróciłam do Pruszkowa, tak. Naturalnie „Kmita” na nas nakrzyczał, że jak to można było – a przecież żadnych telefonów nie było, żeby zawiadomić - oni tutaj siedzą zdenerwowani, że my z akcji nie wracamy, ale właściwie to może oni się przerazili troszkę Rusków, bo oni wtedy przecież przyszli. […] Potem w konspiracji już właściwie nie uczestniczyłam, zresztą niedługo zaczęłam pracować. Rodzice moi już wrócili też i zaczęłam pracować w Głównym Urzędzie Pomiarów Kraju chyba… nie, to się nazywało BOS wtedy, Biuro Odbudowy Stolicy.

  • Czy ujawniła się pani jako powstaniec?

Nie, nie ujawniałam się, może dlatego nie zostałam aresztowana. Pamiętam moment aresztowania mojego męża, Włodka Stejera, to było bardzo przykre. Poza tym, potem to naprawdę nie miałam możliwości zdobycia pracy, bo jeszcze na nieszczęście mój ojciec umarł. [Mój mąż] został aresztowany z 13 na 14 stycznia, a ojciec umarł 14 lutego, tak że miesiąc potem. My tutaj właściwie nie mieliśmy żadnych krewnych, jedynie była siostra męża, ale to też w Warszawie, też biedna była, nie miała gdzie się schronić, tak że my w ogóle byliśmy bez wyjścia, nie było możliwości. Poza tym moja Basia była chora, zachorowała, miała coś z płucami, musiałam przy niej być, a przecież musiałam pracować, bo nie miałam z czego żyć. Tak to się potoczyło. Włodka aresztowali, rozwiodłam się z nim, właściwie dla ratowania córki.
Stare Babice, 16 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Halina Jankowska Pseudonim: „Madzia” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion„Zośka” Dzielnica: Stare Miasto, Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter