Halina Kalicińska-Thieme „Kryńska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Kalicińska-Thieme.

  • Zacznijmy od samego początku, od lat trzydziestych. Chodziła pani do szkoły…


Na ulicy Rozbrat [26 do II Miejskiego Gimnazjum Żeńskiego im. Jana Kochanowskiego w Warszawie].

  • Znała pani chłopaków z Batorego, którzy się bardzo zasłużyli potem podczas okupacji.


Tak [znałam]. Stamtąd się wywodziły Szare Szeregi przecież.

  • Proszę opowiedzieć o znajomościach z tymi chłopcami.


Znajomość w 1937 roku – jeżeli chodzi o Janka Bytnara – to była akcja naszych matek, od Batorego i z mojej szkoły, bo chodziłam do szkoły imienia Jana Kochanowskiego – II Miejskie Gimnazjum Żeńskie (i liceum później). Myśmy chodzili na lekcje tańca i stąd się datuje znajomość z Bytnarem. Chodziliśmy na ślizgawkę razem, jeździliśmy do szkół tym samym tramwajem, o tej samej mniej więcej porze. On bywał u nas na potańcówkach, [które] od czasu do czasu organizowali moi rodzice.

  • Jaki to był chłopak?


Ryży. Dlatego jest „Rudy”. Jego siostra była czarna. Jego matka była właśnie trochę rudawa, ojciec był czarny. [Ojca] widziałam, już jak był szpakowaty. Potem z jego siostrą, [która] jest architektem (ja też jestem architektem) służbowo, już po wojnie, za PRL-u się spotykałyśmy.

  • Czy Janek był miłym chłopakiem?


Specjalnie kontaktowy nie był. Nieźle tańczył, dobrze jeździł na łyżwach. Nie wiem. Dawidowski, [inni] – to wszystko byli jego koledzy ze szkoły [im. Batorego].

  • 1 września 1939 roku. Proszę opowiedzieć o tym czasie, jak Niemcy atakowali Warszawę.

 

Mieszkałam na Mokotowie – róg Rakowieckiej, Fałata i Łowickiej. Stamtąd słychać było nalot, zresztą ciągle się w radio mówiło, że przeszedł… numery były podawane. Nie wiem, dla kogo były te informacje, bo nie dla szerokiej publiczności, tylko to był jakiś szyfr. Mój ojciec zobaczył, że na Rakowieckiej budują barykadę, a w głębi Łowickiej, bardzo dobrze widzianej z mojego domu, w willi mieszkała znana aktorka Zofia Kaiserówna i nad willą były zainstalowane balony zaporowe. [Kaiserówna] była ukochaną generała Kasprzyckiego, wtedy ministra obrony narodowej (wtedy chyba inaczej to się nazywało – spraw wojskowych czy coś takiego).

  • Czy balony szczególnie jej osobę miały chronić?


Tak. Ten dom. Wtedy mój ojciec postanowił zabrać to, co jakąś wartość przedstawiało, na przykład biżuterię mojej matki, rzeczy do bytowania w innym miejscu i znajomy ojca samochodem zabrał nas z różnymi klamotami na ulicę Miodową, przy której było biuro mojego ojca – dwa pokoje z prowizoryczną kuchenką w jednym skrzydle pałacu Ostrowskich na Miodowej 10.

  • Czyli państwo zamieszkali w biurze?


Tak. W głównym frontonie pałacu byli księża, którzy mnie i moją siostrę zatrudnili przy telefonie (które jeszcze wtedy działały) jako pogotowie duszpasterskie. Jeżeli ktoś dzwonił, że prosi o księdza, to myśmy to przekazywały. Ale to było tylko parę dni właściwie.

  • Czy dużo było takich próśb?


Nie pamiętam, szczerze mówiąc. Nadszedł chyba 25 września, bo już w międzyczasie, naturalnie po wodę się stało w ogonkach, z wodą było kiepsko.

  • Ile godzin trzeba było stać po wodę?


Trudno mi powiedzieć.

  • Ale kolejki były długie?


Tak. Nadszedł 25 września – słychać było, że jakaś armada do Warszawy się zbliża, więc naturalnie my, wsłuchani [byliśmy] w radio o pomocy aliantów. Wyskoczyłam z bramy na ulicę Miodową, [przekonana], że leci dla nas pomoc aliantów. Wtedy zobaczyłam, [jak] jeden z samolotów obniżył się i sypnął bombami. Widziałam te bomby. Nie wiem, gdzie padły – czy na most Kierbedzia – nie wiem, w każdym razie daleko. Wtedy zrozumieliśmy, że to jest bombardowanie Warszawy. W pałacu Ostrowskich pod podwórcem był schron. W schronie kobiety histerycznie się zachowywały i matka [moja] powiedziała, że to nie na jej nerwy, wobec czego zostaliśmy na parterze i nie schodziliśmy do schronu. Dlatego przy bombardowaniu 25 września moja matka zginęła na miejscu.

  • Czy pamięta pani jak to się stało?


Pamiętam. Ojciec nie wiedział, że w skrzydle pałacu były łukowate drzwi i były zamurowane do [rozmiarów] normalnych drzwi dwumetrowych. Stwierdził, że najbezpieczniej [będzie tam] stanąć, bo jest nadproże nad drzwiami, [które] ochroni. Ponieważ [jednak] drzwi były wmurowane w wielki łuk, to z tego łuku posypały się cegły, jedna z nich uderzyła moją matkę w skroń i właściwie na miejscu [zginęła].

  • Czy byliście razem?


Tak. Tak, w tym samym pomieszczeniu. Mój ojciec był ranny w głowę od jakiejś cegły i moja siostra była ranna w głowę. Natomiast ja byłam przysypana cegłami – nawet nie słyszałam, jak to się stało, [a] musiał być rumor, ale tego w ogóle nie uświadamiałam sobie. […] Ciężar cegieł mnie na klęcząco przysypał gruzem. Ludzie chcieli mnie wyciągnąć, byłam przysypana do połowy ciała. Nie mogli [tego zrobić], bo miałam nogi unieruchomione gruzem. Była [jakaś] rurka, podnieśli [ją], rozluźniły się cegły i wyciągnęli mnie. Naturalnie buty zostały – na bosaka wyszłam. Matkę wyniesiono na desce – rajzbretem to się nazywało, to był ojca [z zawodu inżyniera geodety] sprzęt – do kościoła kapucynów, vis-à-vis My też tam doszliśmy po chwili […]. Ojcowie kapucyni bardzo się serdecznie zajęli wszystkimi rannymi i tymi, którzy chcieli się schronić. Matka została pochowana razem z innymi zabitymi.

  • Czy dużo osób wtedy zginęło?


Nie umiem powiedzieć.

[Matka została pochowana] na cmentarzyku ojców kapucynów, [na którym oprócz przeorów, zakonników leżał również] generał z okresu pierwszej wojny światowej. Cmentarzyk został zlikwidowany w trakcie budowy Trasy W-Z. Kości przeniesiono do kościoła i w krypcie podziemnej są wszyscy złożeni, ekshumowani z cmentarzyka.

  • Ile matka miała lat, jak zginęła?


Czterdzieści dwa.

  • Młoda kobieta…


A ja [wtedy] siedemnaście.

  • Jak pani zareagowała, jak pojawili się pierwsi Niemcy w Warszawie? Czy pamięta pani uczucia?


Reakcja była taka, że wojna, agresorzy, ja pod wrażeniem śmierci matki…

  • Właśnie dlatego pytam.


To był 1939 rok, a w 1940 miałam robić maturę. Wtedy matura była przejściem do dorosłości, ale to w ogóle przestało być ważne [dla mnie], bo tyle się dramatycznych rzeczy działo [wówczas], że w ogóle te sprawy zostały odsunięte na dalszy plan. [Naukę jednak kontynuowałam na tak zwanych tajnych kompletach, maturę zdałam w 1940 roku i zaczęłam pracować w firmie Rudzki – późniejszy Mostostal].

  • Czy zdarzenie z 1939 roku, bolesne – śmierć matki – miało jakieś znaczenie dla pani, wpływ na późniejsze decyzje walki z okupantem, przyłączenia się do Armii Krajowej?


[…] [Tak, 1942 roku wstąpiłam do Armii Krajowej, zostałam przydzielona do sekcji sanitarnej w udzielaniu pierwszej pomocy. Kursy ukończyłam w maju 1944 roku]. To już było [po] zawieszeniu broni chyba – od ojców kapucynów, z kościoła szliśmy [ojciec, moja siostra i ja Krakowskim Przedmieściem] – widzieliśmy zrujnowany zamek, wszystko się jeszcze paliło, dym i zapach zgliszcz został mi na bardzo długo w pamięci – jak gdzieś [potem było] palenisko, to od razu przypominały [mi] się tamte dni. Myśmy wylądowali po pieszej wędrówce na ulicy Czackiego, gdzie mieszkali nasi znajomi, rodzice mojej koleżanki szkolnej, [państwo] Sitkowscy. [Ich syn], słynny lekarz (jeszcze żyje chyba), Wacław Sitkowski, kardiochirurg. Ale wtedy był szczeniakiem, grubo młodszy ode mnie, więc się nie liczył. Też do Batorego chodził. Po paru dniach pobytu na Czackiego myśmy przeszli na Mokotów do swojego dawnego mieszkania. Okazało się, że jeden pokój był zniszczony przez granatnik, ale poza tym wszystko inne ocalało. Pamiętam, że po to, żeby coś jeść, w ogóle przecież sklepy nie funkcjonowały, to myśmy się wybrały. Nie mówiłam, że jeszcze była nasza, dawniej się mówiło służąca, to była [osoba], która z nami przeszła historie na Miodowej. Potem [we trzy – ona, siostra i ja] wybrałyśmy się na pola AGRiL-u – to była firma, [do] której [należały] tereny na Mokotowie. Między Rakowiecką a Okęciem [posiadała] ogrody i stamtąd myśmy taszczyły – kartofle i kapustę, żeby w ogóle móc egzystować później. Zaczęła się okupacja.

  • Gdzie państwo mieszkali podczas okupacji?


Na rogu Rakowieckiej [i Łowickiej, pod adresem ulica Fałata 6].

  • Na Mokotowie.


Na Mokotowie, tak.

Była jeszcze [jedna] historia – telefony [działały nadal], dostałam w 1940 roku telefon od koleżanki, która nie zdawała matury, po tajnych kompletach […]. [Stanowiły one zespoły po kilka uczennic, niefunkcjonującej już naszej szkoły (okupant przeznaczył ją dla dzieci folksdojczów). Budynek mieścił się i nadal mieści przy ulicy Rozbrat 26]. [W różnych mieszkaniach] przygotowywałyśmy się do matury. W końcu doszło do [niej]. Zdawałyśmy z wielu przedmiotów i każdy gdzie indziej, między innymi u naszego [księdza] prefekta, który, notabene, w czasie okupacji przechowywał rabina. [Nasz prefekt] był proboszczem kościoła na placu Zbawiciela. Zdawałyśmy na przykład z propedeutyki filozofii u niego, bo był taki przedmiot. W końcu maturę załatwiłyśmy jakoś i do mnie był [ten wyżej wymieniony] telefon koleżanki […]. Wtedy jej wyśpiewałam przez telefon wszystkie tematy.


Parę dni potem zjawiają się u mojego ojca dwaj młodzi ludzie, którzy mówią, że są wtyczkami AK na Szucha, bo na [ulicy] Szucha było gestapo. Stwierdzili, że jest lista ludzi, którymi Niemcy mogą się zainteresować [i] aresztować. Między innymi właśnie figuruje nazwisko mojego ojca, jakoby u nas w domu odbywały się wojskowe spotkania konspiracyjne. Naturalnie nic takiego nie było, mój ojciec nigdy w życiu nie [służył] w wojsku. Jako jedyny syn, [urodzony w posiadłości swoich rodziców, położonej pod Petersburgiem], nie był powoływany do carskiego wojska. [Wyżej wymienieni panowie] twierdzą, że powinniśmy wynieść się z tego mieszkania, bo tu mogą nas aresztować. Ojciec powiedział, że jest niewinny i wobec tego zostaje w tym mieszkaniu, nic złego nie zrobił – wtedy się nie orientował, że [to nie ma znaczenia]. [Ale] myśmy [to znaczy ja z moją siostrą] zaczęły nocować po kuzynach, po znajomych. Trwało to jakiś czas, [chyba] dwa tygodnie. To był początek okupacji.

  • Czy łączy pani rozmowę z koleżanką z tą sytuacją?


[Raczej nie]. Właśnie potem [dopiero] sobie uświadomiłam, że może był podsłuch i [pewno] z tego wynikła ta sprawa. Ci młodzi ludzie ojcu tłumaczyli, [że] były zeznania niejakiego Jerzego Reja, którego znałyśmy z Milanówka (myśmy [tam] przed wojną mieszkali). [Rej] uciekał przez granicę, chciał się przedrzeć do Czechosłowacji, został przyłapany i zmuszony do zeznań. Wtedy naplótł różnych historii, [jakie] mu przyszły do głowy – że u [mego] ojca konspiracja, że [podejrzany jest także Jerzy] Rabcewicz? [Syn] słynnej przedwojennej pianistki, która zasiadała w jury konkursów chopinowskich, bo one przecież jeszcze przed wojną miały miejsce. Wymienił cały szereg [nazwisk] znajomych swoich rodziców i między innymi właśnie mego ojca.

  • Czy miał jakąś złość do państwa, czy po prostu tak klepał?


Nie. Chciał się ratować. Zresztą nie wiem, co się z nim w końcu stało, czy w ogóle przeżył. Chciał się ratować sensacyjnymi historyjkami. To [działo się] jeszcze na Rakowieckiej. Potem myśmy się przenieśli na Saską Kępę. Ojciec sprzedał mieszkanie na Rakowieckiej […].

  • Moment wstąpienia do Armii Krajowej. Jak to się stało?

 

Jeszcze byliśmy na Rakowieckiej. W 1942 roku. Spotykaliśmy się towarzysko z chłopcami z Batorego, starszymi, nie z rocznika Bytnara, tylko z maturzystami przedwojennymi. Tam właśnie spotykałam „Górala” – Aleksandra Tyszkiewicza. To się odbywało u Okołowiczów na [ulicy] Asfaltowej. [Zwerbowali] nas do AK – mnie i moją siostrę.

  • Jakie zadania miała pani przed sobą w Armii Krajowej? Szkolenie?


Po maturze zaczęłam chodzić do szkoły architektonicznej. Szkoła była pod kryptonimem techników budowlanych, ale kształciła przyszłych architektów. Jednocześnie chodziłam na konspiracyjne szkolenia – udzielania pierwszej pomocy, robienia zastrzyków i tak dalej. To trwało chyba do końca maja 1944 roku, a potem mnie przydzielono jako bardziej wykwalifikowanej [i] zaczęłam szkolenie paru dziewczyn z AK, też sanitariuszek. [Po upadku Powstania Warszawskiego] wylądowałam z nimi w Niemczech. […]

  • Gdzie prowadziła pani szkolenia? Czy to było u pani w domu?


Nie. W różnych innych miejscach.

  • Czy miała pani praktyki w szpitalu?


Tak. Ojciec mojego narzeczonego [doktor Aleksander Ambrożewicz] był chirurgiem, ordynatorem w szpitalu Dzieciątka Jezus. Właśnie przez niego tam odbywałam praktykę sanitarną. Była [na przykład] praktyka w ambulatorium – tego nie zapomnę nigdy, jak przywieziono rannego ze złamaną nogą (podudziem) i na płynącej krwi były oka tłuszczu, bo to był szpik. To mogło się [aż] niedobrze zrobić. Potem pamiętam, [jak] była operacja trepanacji czaszki, człowiekowi wyłuskiwali [przy pomocy dłuta i młoteczka część kości], bo miał ropne zapalenie ucha czy coś takiego, [co wymagało] trepanacji czaszki. Różne były przygody, [raczej niezbyt miłe].

  • Czy dla młodej dziewczyny nie były to zbyt drastyczne przeżycia?


To była wojna, jakoś to się znosiło wszystko. Nie wiedziało się wychodząc z domu, czy się wróci, bo albo można było wpaść w łapankę – ciężarówy kryte plandekami jeździły po mieście – i mogłam być wywieziona do jakiegoś obozu. Mogłam w strzelaninę na przykład jakąś wpaść, bo to też było na porządku dziennym. Ale jakoś to przeszłam.

  • Zanim pani opowie swoją historię Powstania, prosiłbym, żeby pani opowiedziała o swoim narzeczonym. Jak żeście się poznali, kim on był?


Był synem ordynatora szpitala Dzieciątka Jezus. Poznaliśmy się nad morzem – jeździliśmy do Chałup parę lat z rzędu. On ze swoim młodszym bratem i ja z siostrą i z matką (on z rodzicami). [Nad morzem] naturalnie siatkówka, wspólne zabawy. To było wszystko przed wojną. Jeszcze nie powiedziałam, że 25 września, jak był okropny nalot bombowców, to na ulicy Koszykowej zginęła cała rodzina mojego późniejszego narzeczonego – jego młodszy brat i jego matka [oraz stryj inż. Jerzy Ambrożewicz (Naczelny Architekt Warszawy) z żoną i dwiema córkami (moimi koleżankami z gimnazjum). Przenieśli się z ulicy Ursynowskiej]. [Jego] ojciec był wtedy w szpitalu Dzieciątka Jezus. Jak przyszedł na Koszykową i zobaczył, że dom jest zbombardowany, to dostał chyba wylewu krwi do mózgu. W każdym razie od tamtej pory był już pół-inwalidą. Nie mówił, z chodzeniem były problemy. Ale on jeden przeżył z całej rodziny, zmarł już po wojnie. Mój narzeczony brał udział w obronie Modlina. Tam dostał Virtuti Militari. Był przez Niemców osadzony w obozie [w okolicy] Kaliningradu. Stamtąd w 1941 roku uciekł i udało mu się przedrzeć do Warszawy.

  • Jak długo się znaliście?


Chyba od 1934 roku [po ukończeniu Gimnazjum im. Stefana Batorego podjął studia na Wydziale Mechaniki Politechniki Warszawskiej].. Zaręczyliśmy się 3 lipca 1944. 1 sierpnia zginął [pod Zbarażem] w natarciu na lotnisko Okęcie – razem ze swoimi kolegami, którzy w tym samym [akowskim] ugrupowaniu służyli. Teraz wszyscy leżą na Powązkach wojskowych w kwaterze „Garłucha”.

  • A pani losy powstańcze? Proszę opowiedzieć o Powstaniu. 1 sierpnia – jak pani pamięta wybuch Powstania?


Powstanie dla nas zaczęło się od ulicy Fabrycznej. Konspiracyjny punkt mieliśmy [w lokalu przy] ulicy Piusa wtedy (teraz Piękna), niedaleko Mokotowskiej. [Około południa] 1 [sierpnia] sprowadzono dla mnie rykszą z rodzajem dużej skrzyni, [do której] załadowaliśmy różne [artykuły sanitarne] – bandaże, leki, co mieliśmy. Zakryte to było plandeką i z tym majdanem wyruszyłam na Fabryczną. Nasi chłopcy uderzali na podchorążówkę, która [mieściła się] w Alejach Ujazdowskich, w [tej akcji] kilku zginęło. My, właśnie z Tyszkiewiczem „Góralem” […]. Tam była właściwie klęska nasza, bo cały szereg chłopców zginął. Przeszliśmy nocą na Siekierki.

  • Czy w tym pierwszym ataku miała pani już kontakt z rannymi, zabitymi?


Nie. Nie. W ogóle tam żadnego rannego nie widziałam, nie było kiedy ich chować. Tam zginął zresztą narzeczony mojej koleżanki, z którą byłam później w Powstaniu i w Niemczech.

To była też straszna noc, bo szłyśmy po polu, po deszczu. Nogi się ślizgały po główkach kapusty. Błoto. Doszliśmy do Siekierek, gdzie już były zarezerwowane – widocznie z przewidywaniem, że mogą być potrzebne – sienniki nakryte czystymi prześcieradłami, u chłopów w chałupie po prostu, w jednej, drugiej. Pamiętam, że po marszu w błocie zwaliliśmy się na te czyste prześcieradła, żeby tylko zasnąć. To było niedaleko szosy, którą jeździły niemieckie samochody. Nie wolno było naturalnie wyjrzeć przez okno. Było przygotowanie nas do ewakuacji. Dostałyśmy kubeł mleka, [który] wyżłopałyśmy. Kilka dziewczyn (bo chłopcy przeszli dalej) było przebranych w chustki nie chustki i wypuszczonych – niech idą do Warszawy. My, bardziej wyszkolone sanitariuszki, miałyśmy przejść do Królikarni, z Siekierek. To też było niesamowite, bo nie wiedziałam, co to jest, że tak podskakuje piasek. Okazuje się, że do nas strzelali. Strzelali do nas z Belwederskiej w dół, bo właśnie w Alejach Ujazdowskich i [przy] Belwederskiej byli Niemcy. Myśmy się przedzierały przez zboże niezżęte, zboże, które było po deszczach leżące, więc nogi się zaplątywały w kłosy.
Jakoś dobrnęłyśmy. Wyszłyśmy na wysokości Królikarni i w górę – Królikarnia, już na poziomie Puławskiej i stamtąd przeszłyśmy na ulicę Malczewskiego 6. Leżymy na podłogach, nikt nie przygotował dla nas spania. Pamiętam, że pod stołem się położyłam, myślę – niech mnie nie podepczą. W nocy ktoś do nas puka i okazuje się, że jeden z chłopców pyta: „Kto na ochotnika odda krew?”. My, naturalnie parę, poderwałyśmy się – w ogóle człowiek się nie rozbierał, to nie te czasy, nie ten moment – i zaprowadził nas do szpitala [sióstr] Elżbietanek. Ustawiłyśmy się w kolejce, [do zbadania] naszej krwi, żeby zrobić rannemu transfuzję. Wypadło na mnie, [miałam] tę samą grupę krwi, co ranny. Zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie siostra zakonna pobierała ode mnie krew i przez [szklaną] ścianę obok leżał chłopak ranny. […] Nie mogła trafić do żyły, miałam później wylew krwi, ale w końcu pobrała krew dla niego. Wróciłam na nasze leże na Malczewskiego, a tego chłopca umieszczono w szpitalu Elżbietanek. Myśmy nie znały jego nazwiska, wiedziałyśmy tylko, że jego pseudonim jest „Kania”. Jak się później, po latach dowiedziałam od koleżanki, która po Powstaniu, po różnych perypetiach na Zachodzie wylądowała w Argentynie, był synem policjanta. Jego nazwisko było Kozielski. Wylądował w szpitalu u Elżbietanek [a] ja, jako że dawałam mu swoją krew, czułam się jakby [z nim] spokrewniona, więc poszłam go odwiedzić, a on mówi: „Siostro, jestem krótszy o nogę”. Jemu amputowano nogę. Miał ranę w pachwinie. Odwiedzałam go, był tam jeszcze drugi nasz ranny. Ale przyszedł moment, że zbombardowali szpital Elżbietanek, mimo że na dachu był wielki znak – na białym tle czerwony krzyż. Wtedy swoich dwóch rannych przenieśliśmy do domu na Malczewskiego – dom, [w] piwnicy za drzwiami był punkt, mini punkt, bo na dwóch rannych właściwie i komórkę, gdzie na zmianę drzemałyśmy – jedna miała dyżur przy rannych, druga [drzemała].

 

To było już w trakcie Powstania. Był moment wielkiej radości, bo piękna pogoda i – lecą samoloty. Z samolotów jest zrzut kolorowych spadochronów. Początkowo myśleliśmy, że to może ludzie, więc rzucaliśmy się z chłopcami, czy się znało, czy nie znało, w ramiona, że idzie pomoc. Okazało się, że to były skrzynki z amunicją. Niemcy [oczywiście] do tych spadochronów strzelali, wobec tego to się waliło na ziemię. Był wiatr, mimo pięknej pogody, dużo spadochronów wylądowało [po] stronie niemieckiej, nie naszej. Notabene ta [amunicja] nie pasowała do naszej broni, bo nasza broń to była taka, że w ogóle – jakieś pamiątkowe sztucery nie sztucery, sprzed potopu, co kto miał, to brał.

To był już któryś [dzień] września, Niemcy zacieśniali krąg, tak że właściwie Mokotów został [otoczony] przez niemieckie siły. Mamy rannych na Malczewskiego w piwnicy, chciałam zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz, bo okna w piwnicy były [zakryte] workami piasku, tak że było kompletnie ciemno. Przy świecach się pracowało, przecież „Kani” trzeba było robić zastrzyki z morfiny, trzeba było wygotowywać na spirytusowej maszynce igły i strzykawki. Po schodkach w górę wychodzę i raptem słyszę straszny huk. Okazało się, że [to] „goliat” był. To był zdalnie sterowany, wypełniony materiałem wybuchowym, rodzaj czołgów. Ogłuchłam wtedy na parę minut – minut, może nie minut. Wpadam do moich kumpelek i mówię: „Słuchajcie, ja nic nie słyszę”. Po jakimś czasie słuch mi wrócił. Coraz bliżej [byli] Niemcy. Nami opiekował się porucznik, myśmy go [poprosiły, by] wysłał gońca na ulicę Belgijską, [tam] było nasze dowództwo, i goniec nie wrócił, [to znaczy nie wrócił] z domu, bo to był dom mieszkalny, gdzie w piwnicach myśmy miały punkt [sanitarny]. Już się cywile wynieśli, nie było nikogo. Mówiło się [nawet], że Niemcy właściwie są w tym budynku (ale chyba nie). Wobec tego, że już jest taki moment, to był 25 września [1944 roku], pięć lat od śmierci [naszej] matki na Miodowej. Z siostrą mówimy tak: „Jak nas matka nie uratuje teraz, to marnie skończymy”. Bo Niemcy wrzucali do piwnic wypełnionych ludźmi granaty i bomby zapalające. W trakcie naszej bytności na Malczewskiego przynosili nam rannych, którzy mieli czarne twarze, z popękaną skórą – od spalenia. Taka nas czekała przyszłość [tutaj], że też wrzucą nam granaty do piwnicy. […]

Jeszcze [jedno] przeżycie moje, też fatalne. Mam dyżur przy „Kani”. Obok leżał Olgierd Siła-Nowicki, bratanek znanego mecenasa, Siła-Nowickiego, warszawskiego adwokata. Raptem „Kania” stara się unieść głowę i mówi: „Panie poruczniku, proszę mnie zastrzelić, bo ja już nie wytrzymuję bólu”. Żadnego porucznika tam nie było. To [jego] majaczenie [zrobiło na mnie przykre] wrażenie, [którego] też nie zapomnę. Jesteśmy w piwnicach, jest nas cztery sanitariuszki i czekamy, co będzie dalej. […] Raptem w nocy słyszę: „Halina! Halina!”. Przejście [bezpieczne] było [tylko] otworami wyrąbanymi z piwnicy do piwnicy. Przyszli chłopcy nas ratować, z własnej woli, bo się na Belgijskiej w naszym dowództwie dowiedziano, że w ogóle jesteśmy odcięte, że jesteśmy w okrążeniu niemieckim. To właśnie Okołowicz, który nas [zwerbował] do AK i jeszcze drugi [kolega], też z naszego towarzystwa przedwojennego od siatkówki, od zabaw, od wyjazdów i tak dalej [oraz dwóch jeszcze chłopców]. Z noszami przyszli. Nosze były zwinięte, złożone, i można je było otworami w piwnicach przenieść. Tymczasem jak mamy dwóch rannych, to na rozłożonych noszach przez dziurę się nie przejdzie, trzeba wyjść na zewnątrz i iść górą. Całe szczęście, że Niemcy właściwie nocą nie działali. Myśmy z rannymi [na] noszach wyszli na zewnątrz, naturalnie w kompletnej ciszy, tyle że chrupało pod nogami szkło rozbite, bo przecież po bombardowaniach wszędzie było szkło.
Przeszliśmy na ulicę Belgijską do naszego [dowództwa], [gdzie] też był szpitalik zainstalowany w piwnicy. Tam ich położyliśmy. Doszliśmy na Belgijską bez specjalnych wydarzeń, nikt do nas nie strzelał.

 

  • Czy szliście Puławską?


Myśmy szli Bałuckiego, na skos i przechodziliśmy na drugą stronę Puławskiej. To był 25 września, noc na 26 września. 26 dowiadujemy się, że przechodzimy kanałami. Czekamy na wejście. W ogóle nikt nam nic nie powiedział, jak mamy schodzić [do] kanałów, w ogóle jak tam będzie. Czekaliśmy na moment, kiedy mamy [wejść] – mówię o sanitariuszkach (cztery czy pięć [dziewczyn]). Jest wieczór, na workach z piaskiem siedzimy i czekamy na moment wejścia. Jedna z koleżanek, Baśka Plater-Zyberk, z którą do tej pory mam kontakt, w Kanadzie mieszka, śpiewa żurawiejki. Żurawiejki to są piosenki z czasów legionów – i bardziej przyzwoite i mniej przyzwoite. Co prawda pierwszy raz [je] słyszałam, ona pochodzi z rodziny wojskowych, więc [je] znała. Tak zabijałyśmy czas, [czekając] by wejść do kanałów.

Przyszedł moment [wejścia], [ale] po kolei – to był właz na ulicy Puławskiej róg Belgijskiej czy nawet bliżej Belgijskiej, to chyba było u wylotu Belgijskiej. Jest otwór, do którego trzeba wejść. Pomyślałam, że muszą być klamry – namacałam nogami, że mogę zejść. Zeszłam, ale moja siostra na przykład po prostu tam wskoczyła. O klamrę siedzeniem tak rąbnęła, że [wielki] miała siniec i potem były problemy z chodzeniem. Druga [Wanda Grześkowiak] też wskoczyła, [dzisiaj dziennikarka] – Wanda Tycner. Zjechała – otwór był z cegły, nieotynkowany, ostry, i zjechała nogami po ścianie. Potem dostała tak zwanej ropowicy. […] Jak już była w Niemczech, to pół roku leczyła nogi. [Jeszcze blizny pozostały jej do dzisiaj].

  • Byłyście w spodniach, czy w sukienkach?


Nie, wtedy myśmy w spodniach nie były. Miałyśmy niby mundurki – to nie był drelich ani dżins jak teraz, ale były spódnice. Notabene miałam dwie spódnice – jedną własną, drugą, jaką otrzymałam w czasie Powstania i do [niej] były włożone naboje do strzelby chyba [albo ckm-u]. Trzymałam [ją] w garści […].

  • Czy jak pani wchodziła do kanału to z nabojami?


Nie pamiętam [ale chyba tak]. Już nie miałam potem dostać [ich] od kogoś. Organizatorzy tego przejścia uważali, że dziewczyny nie mogą iść razem, tylko muszą być [poprzedzielane] chłopakami, bo baby będą histeryzować. Okazało się [jednak], że dziewczyny lepiej przeszły niż chłopaki.

  • Czy zabieraliście rannych?


[Nie]. Ranni byli wywiezieni – siostry zakonne miały szpitalik na Belgijskiej, tylko po stronie przeciwnej niż my, myśmy byli [od strony] Służewca. [W międzyczasie szłam] z naszym lekarzem, [doktorem] Mizgier-Chojnackim, [do wyżej wymienionego szpitala]. U sióstr (naszych rannych[nie było]) [doktor] pełnił [tam] obchód. Schodziliśmy po schodach na Belgijskiej […]. Z drugiego piętra. Trzeba było uważać, bo [regularnie] padał strzał w klatkę schodową. [Należało odpowiedni] moment [uchwycić] – byłam pewna, że dostanę wtedy w łeb, bo trzeba było przeskoczyć od jednego strzału do drugiego, przez podest. Ale jakoś wtedy przeszliśmy. [Wracamy do tematu kanałów].

  • Czy długa była kolumna ludzi?


Była noc przede wszystkim, więc nie wiedziałam, czy za mną stoją w kolejce. Raczej [po] parę [osób] wchodziło, znowu przerwa, parę wchodziło.

  • Jak wyglądał kanał na Puławskiej? Był wysoki? Niski?


Chyba można było normalnie iść. Była kładka [z dwóch drewnianych] kantówek na metalowych wspornikach, a kanał był [takiej szerokości, że] szło się po tym przejściu, bo przecież był [stały] kontakt kanałami przez cały czas Powstania, była łączność. Ale Niemcy się w końcu zorientowali, że jest komunikacja kanałami, i robili wszystko, żeby to uniemożliwić. Było tak na przykład, że cały otwór – bo były nawet dużej [wysokości] kanały, tak że normalnie można było iść – ułożone były worki z piaskiem. Nasza służba kanałowa, udrożniała przejścia, wyjęła [spod sklepienia] parę worków i pamiętam, [jak] myśmy włazili, żeby dostać się do otworu i przejść.

  • Którędy szliście? Schodziliście na dół na Czerniaków?


Myśmy szli pod aleją Szucha.

  • Czyli przez plac Unii Lubelskiej, aleją Szucha do Alej Ujazdowskich, tak?


Tak. Zgubiliśmy łączność z przewodnikiem. Były postoje, stało się. Pamiętam, że spałam na stojąco. Drzemałam.

  • Ile czasu się maszerowało i co ile czasu był odpoczynek?


Trudno mi powiedzieć w tej chwili. Zegarek miałam przywiązany do ramiączka, żeby nie zamoczyć, pierścionek zaręczynowy też. Było różnie, bo chodziło się względnie czystym kanałem, ale potem był burzowiec. Już było tak, że cały kanał był pokryty czarną, śmierdzącą mazią. Wszyscy byliśmy zmęczeni, więc czasem się trafiło na kładkę, którą szliśmy, a czasem się zjechało po kanale, gdzie dołem płynęły ścieki. Smród straszny, to fakt. Jeszcze teraz jak jakiś, gdzieś [czuję smród], to mi się od razu kanał przypomina. Dochodzimy prawie w kierunku Wisły, więc źle, więc się wycofujemy. Czternaście godzin to trwało.

  • Zabłądziła pani w kanale?


Myśmy wszyscy zabłądzili. Był poza tym wrzucany karbid, o zapachu, który działał na oczy, na oddech. Myśmy wyszli słynnym wyjściem – wyłaz, który jest obfotografowany – u wylotu ulicy Wilczej w Alejach Ujazdowskich. To było 27 września rano.

  • Czy w samych kanałach trafiała pani na zwłoki, na porzuconą broń?


Nie. O tym dowiedziałam się dopiero później. Dlaczego myśmy względnie dobrze przeszli kanały? Dlatego że myśmy jedni z pierwszych weszli. Potem wchodzili cywile, którzy [szli] – nie wiem, gdzie to czytałam – z różnymi futrami, tobołami. Naturalnie w trakcie marszu rzucali to, bo nie mieli już siły nieść. Poza tym histeryzowali. W kanale nie można było w ogóle głośniej mówić, bo echo niosło. Przecież przechodziło się pod wyłazami, nad którymi stali Niemcy. Tak zginął nasz lekarz. Był w ogóle bardzo nerwowy, nie wytrzymywał zamknięcia w kanale. Wyszedł [włazem] i naturalnie Niemcy go od razu [zastrzelili]. Poza tym jeszcze [stryjeczny] brat [Franciszka] Starowieyskiego, [malarza] – Oleś Starowieyski – też wyszedł i także jego zabili.

  • Czy dużo ludzi nie wytrzymywało nerwowo? Czy była panika w kanale, jak szliście?


W naszej [grupie] nie było paniki. Ale nasza koleżanka [Hala Roszkowska], którą zresztą szkoliłam, była mniej doświadczoną sanitariuszką, dziewczyna na co dzień wesoła – nazywaliśmy ją Rajzuś, bo zawsze gdzieś się wybierała – nie wytrzymała nerwowo (jej starsza siostra [Maryla] nasza bezpośrednia zwierzchniczka sanitariatu). Myśmy wszyscy wyszli, [Hala] nie wyszła. Wtedy kilka osób, paru chłopców i Maryla Roszkowska wrócili do kanału, weszli do środka i zastali jeszcze żyjącą dziewczynę, [która] na rękach starszej siostry zmarła. Nie była ranna, po prostu zawał serca chyba.
[…] [Miałam na sobie dwie spódnice, w jednej naboje, tę trzymałam w garści, na ramieniu zaś chlebak, który zawierał podręczne rzec, pamiątkowe fotografie, z pomarańczowym pulowerem na wierzchu]. Chłopak przede mną mówi: „To ja siostrze pomogę. Wezmę ten tobołek”. Wziął. Wyszliśmy z kanałów, szukam tego faceta, pytam: „A gdzie jest ten tobołek?”. – „A, nie miałem siły, zostawiłem”. Zostawił w kanale. Szlag mnie trafił wtedy. Myślę sobie – ja bym w zębach to wyniosła. […] [Chłopak od dawna mi znajomy przy powtórnym wejściu do kanału w poszukiwaniu zaginionych, zobaczywszy sweter, doręczył mi].
W Alejach Ujazdowskich, na trzecim piętrze chyba, było przygotowane mieszkanie jednej z sanitariuszek […]. Tam [na podłodze] można było położyć się i spać. Ale były tak wykończone babki, że siadały, [oparte] o ścianę i w ogóle nie wiedziały, co się z nimi dzieje. Moja siostra wyszła z odbitką czarnej dłoni na twarzy – [od opierania się o ścianę kanału, pokrytego czarnym szlamem].

 

  • Czy buty, ubranie, nadawały się do czegoś po takim przejściu?


Nie miałyśmy żadnego wyboru przecież. Chociaż potem dostałam jakieś spodnie męskie, coś myśmy dostały.

  • Czy można było się umyć potem?


Trochę się jakoś myłyśmy.

  • Jakie były wrażenia, jak pani wyszła z kanału w Śródmieściu?


Trudno mówić o wrażeniach. Walczyło się z różnymi zdarzeniami, trudno powiedzieć o wrażeniach.

  • Czy ulga jakaś, że to już koniec.

 

Żadna ulga, bo jeszcze nie było przecież zakończenia wojny. Właśnie w Alejach Ujazdowskich była kasza „pluj”, to znaczy owsianka na gęsto, gdzie więcej się wypluwało [plew] niż [było] jedzenia. Był chleb, [także] był robiony chyba z kukurydzy [czy grochu], więc coś człowiek zjadł.

  • Jak było na Mokotowie z jedzeniem?


Nocą wybierali się chłopcy na różne pola, gdzie były pomidory, kartofle, tak że myśmy wcale tak źle nie mieli z jedzeniem na Mokotowie. Ale właśnie dlatego, że na Mokotowie, bo w innych dzielnicach nie było ogrodów, pól uprawnych.


Dowiadujemy się, że nasze dowództwo nakazuje nam wyjść z ludnością cywilną, nie z wojskiem. Myśmy poszli z ludnością cywilną. Przeszliśmy Koszykową [obok] Politechniki, aż na Dworzec Zachodni. [Tam] upakowali nas w wagony bydlęce, towarowe. Myśmy wylądowali w Ursusie, bo Pruszków już nie przyjmował uchodźców. [W Ursusie okazało się], że wywożą nas do Niemiec. [Okropna] była jazda pociągiem. Ludzie z klatką z kanarkiem na przykład jechali, cywile – makabra. Okien nie było, [takie] szparki wysoko – [nic nie wiedzieliśmy] […]. Nas zawieźli, trzy dni chyba jechaliśmy, [przez] Zagłębie Ruhry, do wielkiego obozu przejściowego [w] Wesel. Ludzie się wykupywali – ci, który mieli dolary czy coś [cennego] ze sobą, to byli cywile.

  • Czy dostała pani odprawę, jak wychodziła? Dolary?


Chyba pięć dolarów. Chyba pięć dolarów dostałyśmy. W Wesel właśnie niektórzy się wykupywali i mogli wrócić do Warszawy pociągiem. Tu jest niemieckie zaświadczenie, że ja właśnie, z siostrą i jeszcze M. Starowieyska ([siostra stryjeczna] Franciszka Starowieyskiego) wybrałyśmy się [w drogę]. Bo obóz w Wesel to była masa ludzi i nie bardzo byliśmy pilnowani, więc która co miała – szminkę, grzebień – to myśmy się możliwie odświeżyły i wyszłyśmy do stacji kolejowej. Przez las szłyśmy. Doszłyśmy do stacji w Wesel, ale kasjer pokazał nam [plik] tych zaświadczeń i nie honoruje tego. Wobec czego my, jak niepyszne, wróciłyśmy z powrotem do obozu. W obozie trwało to jakiś czas, nie umiem powiedzieć ile dni, fakt, że potem z obozu poszczególne grupy cywilów wywozili do różnych obozów pracy.
My, parę babek z Powstania, sześć, dostałyśmy się do gospodarstwa w Sonsbeck. Sonsbeck [über] Geldern – to znaczy pod Geldern. Geldern to jest dość duże miasto, już prawie na granicy z Holandią. Trafiłyśmy na bardzo przyzwoitego faceta, starszego pana, który, dowiedziawszy się, że jesteśmy z Powstania, jakimiś zakrętami doprowadził nas do [chlewu], gdzie dał nam mleko i w ogóle bardzo się nami opiekował. Spałyśmy w baraku, gdzie były sienniki jeden przy drugim [poukładane], przejście środkiem (to po jakiejś oborze było czy czymś). To trwało jakiś czas. [W tym czasie] i odśnieżaliśmy ulice, i cerowałyśmy skarpety [wojskowe]. Przede wszystkim stamtąd przed świtem wychodziliśmy do lasu, gdzie [włoscy] żołnierze, jeńcy, generała Badoglio ścinali jakimiś narzędziami konary sosen, a my te konary układałyśmy w stosy, bo to miało być [do] maskowania czołgów. Alianci już się [zbliżali], było słychać kanonadę artyleryjską i było widać łunę frontu zachodniego.
Nie pamiętam kiedy, ale przyszedł moment, że wszyscy, którzy [byli] za Renem, [my] między innymi, Niemcy, wszyscy, którzy tam mieszkali, mają być ewakuowani do mostu na Renie, bo most ma być o świcie wysadzony w powietrze, żeby utrudnić przejście aliantom. Szliśmy czterdzieści kilometrów. W Duisburgu, wyszliśmy. To była o tyle ciężka przeprawa, że Niemcy szli z dobytkiem, z krowami, [końmi, itp.]. To był marzec, zawieja, śnieg padał. Widać było, że Niemcy już są podenerwowani, już nas tak nie pilnują. W obozie nas [dozorowała] SA – wyprawy do lasu [prowadził] tak zwany żółtek. Notabene facet, który pochodził z Mazur, przedwojenny. Rozumiał po polsku, nawet starał się po polsku mówić, [choć] z błędami. […] [Wyraził życzenie bym go sportretowała, co chętnie zrobiłam]. Za to dostałam porcję papierosów [oraz] ich lepsze jedzenie, a nie zupę ze zgniłej kapusty. Były różne historie.
Znalazłyśmy się w Duisburgu, wykończone zupełnie, zmęczone. Zobaczyłyśmy właściwie trochę wymarłe miasto, puste oczodoły okien. Siadłyśmy, żeby wreszcie trochę odpocząć. Jedna z nas, Grocholska, stwierdziła: „Słuchajcie, uciekamy. Nie wszystkie [od razu], ale po kolei. Tam jest jakiś dom, umawiamy się, że tam się spotkamy”. Tak było. Myśmy uciekły. Co się stało z resztą ludzi – nie wiadomo. Na tyle był głód, jak byłyśmy ewakuowane, że wyskrobałam z ziemi surowy kartofel i zjadłam. Jak myśmy uciekały, to szłyśmy nie szosami, tylko raczej bocznymi ścieżkami, bo Niemcy jednak dróg używali.
[Pamiętam, że w czasie okupacji na warszawskich ulicach rozplakatowane było hasło „Jedź z nami do Niemiec”, chłopaki z małego sabotażu z Jankiem Bytnarem na czele dopisywali „Jedźcie sami” i kotwicę – znak Polski Walczącej]. Myśmy wylądowały w Rothenfelde, bo okazało się, że to jest miasteczko, które nie będzie bronione Lazaret Stadt, czyli miasto-szpital. U jakichś Niemców, trochę oddalonych od samego centrum miasteczka, myśmy się zatrzymały. Spałyśmy nad oborą, na sianie, trzeba było po drabinie wchodzić. Bardzo się nami opiekowali, bo już lada moment spodziewali się Amerykanów i kwestia tego, jak oni się do nas odnosili, była ich ratunkiem. Dostawałyśmy dobre jedzenie, mleko. Trwało to do początku maja. Potem wywieziono nas do Osnabrück – to jest obóz dla Polaków, wysiedleńców.

  • To już po wyzwoleniu przez Amerykanów?


To już tak. Jeszcze przedtem myśmy były w Rothenfelde w hotelu, w którym Amerykanie nas zakwaterowali. Były Francuzki, Dunki, my. Myśmy miały jeden pokój [na piętrze]. Jedzenie [było] na dole w hotelu. Amerykanie – [żołnierze], to była strefa amerykańska – właściwie nie wiedzieli, [kim] my jesteśmy. Amerykanie dobierali się do pokoi z dziewczynami. Myśmy [drzwi] zamknęły na zamek, tak [by ich] nie wpuścić, ale na przykład Francuzki czy Dunki korzystały z wizyt Amerykanów.
Jest chyba 8 maja 1945 roku, patrzymy – pożar jest, podpalony dach, po którym można było zejść - myśmy były na piętrze. Wtedy trzeba było manatki swoje [brać] i uciekać. Jeszcze przedtem do nas zgłosił się kapitan amerykański, któremu opowiedziałyśmy – bo jedna z nas bardzo dobrze angielski znała – nasze dzieje, że jesteśmy studentkami z Warszawy, [a] on nam [potem] przynosił swoje paczki [ze smakołykami], które dostawał z UNRRA czy z Ameryki. Z nami w brydża też grał. Ale przyszedł moment [pożegnania] - jedzie na front japoński chyba. Tak, bo z Japonią później była historia. I tyle go widziałyśmy. Z Rothenfelde wywieźli nas do Osnabrück. To był polski obóz, w którym zamieszkałyśmy. W tym samym [domu] mieszkał ksiądz. Prowadziłam lekcje rysunku w szkółce, która tam powstała, polska. Trwało to do momentu repatriacji.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?


6 maja 1946 roku. Wylądowaliśmy w Legnicy – pociąg, którym jechałyśmy. Dali nam do jedzenia śledzie! Nie było picia, nie było niczego – [i te słone] śledzie! [Ale] już w Polsce. Z Legnicy potem rozjeżdżaliśmy się w różne strony w kraju – ja do Łodzi. Różne były możliwości jazdy.

  • Jakie były losy rannego, którym pani się opiekowała, „Kani”? Przeżył Powstanie?


Niestety. Był zabrany przez siostry zakonne, które były na Belgijskiej, na jakąś furę z koniem, którą zdobyły. Załadowały jego i Siłę-Nowickiego Olgierda, drugiego naszego rannego. „Kania” w trakcie jazdy zmarł. Olgierd też już nie żyje, ale przeżył wojnę i spotykaliśmy się później na różnych kombatanckich zebraniach.

  • Kiedy się pani dowiedziała o śmierci swojego narzeczonego?


[Gdy] byłam w Łodzi zgłosił się do mnie [jego] kolega z Batorego, [chłopak], którego nie znałam – nie wiem skąd [miał] mój adres [i powiedział] że mój narzeczony nie żyje, że jest pochowany w Zbarażu, nie na Powązkach, że będzie ekshumacja i przeniosą go na wojskowe Powązki. I tyle. [Zginął] w natarciu na lotnisko Okęcie, [gdzie] ich wystrzelali jak kaczki, [bo nie dotarł rozkaz AK o rezygnacji z ataku].

  • Czy przed Powstaniem planowaliście ślub?


Nie. Myśmy się zaręczyli 3 lipca, przed Powstaniem i stwierdził, że nie chciał, żebym była pielęgniarką jego ojca, który dostał wylewu i był zupełnie niesprawny, że lada moment wojna się skończy i wtedy się pobierzemy.

  • Czy na koniec mogłaby pani, w paru słowach, podsumować Powstanie jako uczestnik tego wydarzenia?


Absolutnie jestem przeciwna wszystkim, którzy uważają, że to był nonsens, to był błąd i tak dalej. Taki był nastrój młodzieży w czasie okupacji, że czekaliśmy na moment, kiedy się [będzie] można odegrać na Niemcach! Przecież pamiętam, taki był dzień, kiedy [Niemcy] – to było tuż przed Powstaniem, Aleje Jerozolimskie – wyglądali fatalnie! Pobandażowani, na konnych furmankach, to wszystko waliło (to było tuż przed Powstaniem, niedziela przed Powstaniem czy tydzień przed Powstaniem) Alejami Jerozolimskimi na [zachód]. [Jednak] okazuje się, że jeszcze Niemcy się zebrali i mogli nas załatwić. Uważam, że to był nie żaden rozkaz „Bora” Komorowskiego czy naszego polskiego rządu w Anglii, tylko to musiało nastąpić.
Byłam na odczycie, kiedy jeszcze żył Jan Nowak-Jeziorański. To było w Muzeum Historycznym na Starym Mieście. Właśnie mówił, że dwa dni wcześniej czy dwa dni później – Powstanie musiało nastąpić, bo taki był nastrój Warszawy. I to, że jednak Powstanie było, Związek Radziecki brał pod uwagę, że bandyci nie bandyci, ale w każdym razie łatwo z nami nie będzie… [No i może dlatego nie staliśmy się siedemnastą republiką ZSRR].

Warszawa, 26 października 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz



* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówczyni.  

Halina Kalicińska-Thieme Pseudonim: „Kryńska” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta”; I Pułk Szwoleżerów Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter