Halina Wakar „Elżbieta Maquis”

Archiwum Historii Mówionej

Aline Jaroszewska Wakar, urodzona 29 marca 1915 roku w Warszawie. [W czasie Powstania Warszawskiego] byłam na stałe w Warszawie. W ogóle [podczas] całej okupacji i Powstania [byłam] w oddziale „Golskiego”. [Byłam] łączniczką, [pseudonim] „Elżbieta Maquis”. Dlatego „Maquis”, że moje dzieciństwo spędziłam we Francji i miałam studia francuskie, a że było kilka „Elżbiet”, to dodali „Maquis”. Maquis to są francuscy „akowcy”.

  • Proszę powiedzieć coś o swoim dzieciństwie, o rodzicach, o latach przedwojennych.

Jak mówiłam, urodziłam się w 1915 roku. W 1916 roku umarł mój ojciec. Miał wrzód na dwunastnicy. Zrobili operację, była gangrena i zmarł, nie wyszedł ze szpitala. Mamusia owdowiała. Wróciła ze mną mieszkać do babci i zaczęła pracować w Towarzystwie Mleczarsko-Jajczarskim na ulicy Hożej. To takie wielkie stowarzyszenie, chyba jest też jeszcze teraz.
Moja mamusia poznała oficera francuskiego, który się w [niej] zakochał. Był jakiś czas w Polsce, nie wiem jak długo, ale pojechał do Francji i wezwał [tam] koniecznie mamusię, żeby wzięli ślub. Ja zostałam z babcią, miałam trzy latka. Mamusia pojechała do Francji. Powiedziała, że musi przede wszystkim poznać go lepiej, bo znała, ale słabo, że pojedzie i w ogóle zobaczy... Pojechała. Była siedem miesięcy w [niezrozumiałe], gdzie mój ojciec kończył prawo, zdaje się, ale był wojskowym. We Francji do wojska na stałe idą tylko [mężczyźni] z bardzo zamożnych i dosyć znanych rodzin, dlatego że francuskie pensje wojskowe są minimalne. Mój ojczym ożenił się z moją mamą. Po siedmiu miesiącach przyjechali po mnie i pojechaliśmy do Francji.
Ojczym był ranny na wojnie w głowę, ale nie tak ciężko. Po kilkudziesięciu latach dostał melancholii. Nie można było wyjąć, nie wiem, czy szrapnela, czy kawałka żelaza od kuli, [co] uciskało [głowę], i mój tatuś się pochorował na melancholię. Najsampierw miał jeden atak, taki słaby, [że] w ogóle nie wiadomo było, co się stało, ale przeszło po dwóch dniach. Potem był długi [atak]. Mój ojczym był w szpitalu w Nancy. Był na okupacji niemieckiej – to wszystko były lata powojenne – myśmy byli w Niemczech jakiś czas, krótko zresztą. Tam mój ojczym się pochorował. Tam go zawieźli do szpitala (myśmy nawet nie wiedzieli), bo pułkownik zauważył, że coś jest nie w porządku. Pojechałyśmy do Nancy (ja wtedy musiałam mieć chyba jedenaście lat), ale nie pozwolili nam go odwiedzać. To znaczy pozwolili, powiedzieli, że możemy, ale że jeżeli chcemy, żeby był szczęśliwszy, to nie, bo jest nieszczęśliwy ile razy wychodzimy i wyrywa się. Nie może wyjść, bo nie wiadomo, co z nim może być. To jest melancholia, ale może się zmienić na coś gorszego. Nie bardzo mogę to opowiedzieć, bo byłam... myśmy wtedy były dziećmi. Dziesięć lat, dwanaście ¬– to były dzieci, nie jak dzisiaj, panienki w ciąży. To było zupełnie co innego. Dziecku nawet się nie mówiło tego wszystkiego.
Myśmy wróciły do kraju, chociaż matka mojego ojczyma proponowała, żebyśmy pojechały do Carcassonne, ale mamusia nie chciała, dlatego że Francuzi kiedyś (teraz też chyba są tacy) – dla nich w ogóle cudzoziemiec to coś zupełnie nieznanego, nie tak jak u nas – cudzoziemiec to zawsze przyjaciel. Tam raczej nie, a jeszcze z wdową z dzieckiem się ożenił, tak że to już było zupełnie nie do wytrzymania dla rodziny. Dla babci nie, babcia była bardzo kochana, nie mogłam powiedzieć. Nawet mamusia mi czasami mówiła: „Powiedz, że ci się podoba ta babcia, bo mi się bardzo podoba”.

  • Jak się nazywał pani francuski ojczym?

Józef Larca. Nie wiem, ile miał lat, chyba tyle, co moja mama, może trochę więcej, ale mało. W ogóle moi rodzice [to] byli młodzi ludzie wtedy.

  • Pani była jedynaczką?

Jedynaczką.

  • Czyli w 1925-1926 roku wróciła pani do Polski?

[Tak], wróciłam do Polski z mamusią. Byliśmy listownie stale [w kontakcie] ze szpitalem, z Nancy i z babcią z Carcassonne. Mamusia nie chciała żadnej pomocy od rodziny – oni byli bardzo zamożni, mieli winnice, kamienice i tak dalej. Myśmy pisały [z babcią] do siebie listy... Ja pisałam, mamusia nie, bo nie pisała dobrze po francusku. Ja tak, bo po południu chodziłam do liceum francuskiego w Warszawie, do gimnazjum Rontalera na Polnej. Pisałam listy do babci, babcia do nas i nagle przerwało się. Nie wiedziałyśmy, co [się dzieje]. [Babcia] była bardzo religijna, chodziła codziennie o szóstej rano na mszę do zakonnic w stroju zakonnym i chodziła w żałobie po mężu – jak byłam malutka, to była zawsze w żałobie (tylko to pamiętam) i pewnie [tak] do śmierci. Była bardzo kochana.
Wtedy dzieci chodziły w „minizipach”. Miałam trzy, cztery, pięć lat. Sześć, siedem lat – jeździłam do mojej babci na wakacje. Jeździłam w ten sposób, że wsiadałam w pociąg, że tak powiem, najsampierw z moją mamą, a potem jeździłam sama pod kontrolą kontrolera. Babcia wychodziła na dworzec. Mówiła zawsze: „Czy nie myślisz, że twoja córeczka chodzi za krótko ubrana?”. Mamusia mówi: „Nie, nie mogę ubierać jej długo, bo jak wszystkie dzieci są krótko [ubrane], to będzie głupio”. Kiedyś mnie tak posłała, a ja w pociągu wzięłam obrąb, wyrwałam nitki i jak wysiadłam, to ten obrąb tak [wisiał]. Babcia mówi: „Córuchno, tobie się urwał obrąbek”. Mówię: „Nie, myślę babciu, że troszeczkę za krótko jestem ubrana”. Babcia mało mnie nie zjadła z radości, że tak to pamiętałam. Była bardzo kochana!
Potem byłyśmy w Polsce. Mamusia otworzyła pracownię sukien. Było jej bardzo ciężko, bo to były początki. Musiała za mnie płacić bardzo drogo liceum. Skończyłam liceum, wyszłam za [mąż].

  • Gdzie panie zamieszkały?

W mieszkaniu mojej babci, Wspólna 5. Moja babcia była ziemianką z kieleckiego. Miała pięcioro dzieci, a mąż przegrał, że tak powiem, prawie całkowicie swój majątek, bardzo zadłużył babci majątek i umarł. Podobno sobie pomógł, nie wiem, tak słyszałam. Babcia sprzedała majątek, wzięła pięcioro dzieci i przyjechała do Warszawy na Wspólną 5, gdzie były właściwie trzy pokoje, tylko jeden był bez okna – taka duża alkowa. Tam mieszkała z pięciorgiem dzieci. Powiedziała, że dwaj chłopcy będą się kształcić, a dziewczynki muszą się nauczyć fachu oprócz szkoły (sześć klas i jakiś fach), dlatego żeby nie być w takiej sytuacji, jak ona jest, że nic nie umie.

  • Silna kobieta.

Ale umiała [coś] robić, bo robiła laleczki z materiału i pięknie je ubierała. Jakaś kuzynka poradziła... Tak było, tylko że jeden syn umarł na gruźlicę jako dorosły. Zresztą zaraził mnie. Dowiedziałam się we Francji o tym, że byłam gruźliczką. [Gruźlica] się sama wyleczyła we Francji przez zmianę powietrza, zmianę temperatury – nagle z Warszawy do Paryża i podobno tam się wyleczyłam. Jak dawali mi obywatelstwo francuskie, to [zapytali], jaką chorobę miałam. Powiedziałam [im]. Powiedzieli: „Gruźlicę?”. Mówię: „Nie, gruźlicy nie miałam”. – „Miała pani, tylko się pani sama wyleczyła”.

  • Jak się babcia nazywała?

Antonina Złotkiewicz.

  • Miała pani porównanie: była pani we Francji przed wojną i widziała pani przedwojenną Warszawę. Mówi się, że Warszawa była Paryżem północy, że była pięknym miastem.

Warszawa, to była Warszawa. To nie był Paryż, to była cudna Warszawa. To cośmy z [niej] zrobili, to była bzdura! To było straszne głupstwo! Byliśmy bohaterami, oczywiście, ale idiotami! Nie, nie, Paryż został, bo nie buntowali się. Już było wiadomo, że przegramy niedługo tą wojnę, więc po co to wszystko było? Po co była ta strata, przecież ludziom wszystko zabraliśmy, majątki... Pamiętam, myśmy dwie kłódki założyli na mieszkanie. Oczywiście, że nie ma gorszego draństwa jak Niemcy, nie ma! To jest najpodlejszy naród na świecie, najbardziej kłamliwy! Niemcy, to jest taki naród, który jak będzie miał Hitlera, będzie hitlerowcem, jak będzie miał Stalina, będzie stalinowcem, jak będzie miał anioła, będzie aniołem. To jest przeciwieństwo nas, bo ile by nas nie było, to zawsze jesteśmy innego zdania. Jak mam te dziewięćdziesiąt trzy lata, jak patrzę na ten świat, to jesteśmy głupki. Mieliśmy piękną inteligencję, wszystko nam wybili, wytłukli, wymordowali. Jak nie Rosjanie, to Niemcy. Wszystko...

  • Pani Halino, co pani najbardziej wspomina z przedwojennej Warszawy? Może były takie miejsca, kawiarnie, do których się chodziło?

Kawiarnia „Europejska”, „Bristol” – wieczorem w piątek albo w sobotę szło się na dancing. Tak zwany high life szedł do „Bristolu” czy do Europejskiego, [była] kawiarnia „SiM” („Sztuka i Moda”) na placu Marszałka. W pierwszych dniach wojny z żoną aktora (nazwiska zupełnie zapominam) otworzyłyśmy w „SiM”-ie punkt opatrunkowy, bo myśmy byli bez wypowiedzenia wojny napadnięci, od razu! Tak że od pierwszego dnia było bombardowanie Warszawy i było dużo rannych. [...] Były kawiarnie „Europejska”, „SiM” – właściwie centrum Warszawy... Ja na przykład w ogóle nie znam tej obecnej Warszawy. Nawet teraz, ostatnio jak chodziłam, jeździłam samochodem po Warszawie – to nie... Znam, powiedzmy, Polną, Marszałkowską, nawet za Marszałkowską jeszcze – Aleje Jerozolimskie, kawał drogi, ale nie za daleko. To było w centrum i w ogóle Warszawa była mała, dużo mniejsza! I była piękna, miała piękne pałace, piękne domy! Mieszkam teraz na Boduena. Dlatego Boduena, że tam przed wojną belgijski zakonnik nazwiskiem Boduen wybudował sierociniec. Mówiło się – ulica Boduena. Tego nie ma. Tam teraz [jest] sądownictwo, rozbudowuje się.

  • Pani wyszła za mąż za pana Deżakowskiego przed wojną?

[Wyszłam za] rotmistrza Deżakowskiego – byłam bardzo młoda, miałam osiemnaście [lat], on miał trzydzieści sześć – troszkę wbrew woli mojej kochanej mamusi. Moja matka była nadzwyczajna, nadzwyczajnie, prawdziwie mnie wychowywała. W pupę dostawałam do czerwoności i karana byłam [tym], że nie jadłam deserów albo nie mogłam pójść na spacer z koleżankami – tak normalnie, ale myśmy nie miały w szkołach psychoanalityków! Teraz muszą mieć, dlatego że inaczej byłoby źle. To był zupełnie inny świat! Myśmy były dzieci, naprawdę. Miałam dwanaście lat i spałam z niedźwiadkiem, a nie mogę powiedzieć, żebym potem była dzieckiem, nie. Ale tak było, było inne wychowanie, inne zachowanie. Przede wszystkim uczyli dziecko już od małego, że musi mieć swoją ambicję, że musi być grzeczne. Zawsze wytłumaczyli. Wyszłam za mąż bardzo młodo i rozeszłam się szybko.
  • Jak pani poznała swojego męża?

Mojego pierwszego męża poznałam przez moją starszą ode mnie o dwa lata koleżankę. To był jej przyjaciel. Ona mi w ogóle nie powiedziała, że to jej przyjaciel, w ogóle nie wiedziałam i mnie to nie obchodziło! Poznałam go – od tego dnia codziennie przychodził pod liceum (miałam szesnaście lat). Codziennie przychodził po mnie pod liceum i odprowadzał mnie do domu. Jak miałam już siedemnaście lat, to kilka razy poszłam z nim do teatru, do kina i potem wyszłam za niego za mąż. Właściwie wyszłam za mąż, dlatego że jak miałam osiemnaście lat, zaczęłam z nim żyć. To było nie do pomyślenia, żeby nie wyjść za niego. Chciał, żebym za niego wyszła, ale był porucznikiem. Porucznik musiał mieć bogatą narzeczoną, to znaczy musiała mieć posag finansowy, a moja mamusia powiedziała, że nie ma. Nie wiem, czy miała, czy nie, ale powinna była mieć, dlatego że babcia Francuzka umarła i zostawiła mojej mamie u jakichś zakonnic [pewną] sumę pieniędzy. Miałam wtedy pewnie piętnaście lat, nie pamiętam dokładnie. [Zakonnica] przyjechała, przepraszała, że tak późno, ale pani Larca powiedziała, żeby przywieźć pieniądze bez niczyjej wiadomości, a one nie wyjeżdżały. Dopiero w tym roku wyjechała, a pani Larca umarła w zeszłym roku i ona przywozi pieniądze. Mnie się zdaje, że mamusia miała pieniądze, ale powiedziała, że nie ma, bo uważała, że mój mąż jest dla mnie za stary. I miała rację, tylko że ja miałam osiemnaście lat i zaczęło nas coś łączyć.

  • Ale była pani zakochana?

Tak! Bardzo, bardzo! Bardzo go kochałam! Ale się odkochałam w 1938 roku, jak się okazało, że musimy się wyprowadzić z domu, bo od roku nie płacił komornego. A żyliśmy bardzo pięknie, bywaliśmy i w „Bristolu” i... Dla mnie to było... Byłam z domu szalenie, jak to się mówiło, przyzwoitego, bez długów. Mamusia ciężko pracowała, zarabiała pieniądze w pracowni i tak dalej, ubierała mnie. Ale to było dla mnie zupełnie straszne, że nas eksmitują. Nie mogłam tego przeżyć.

  • Państwo po ślubie wynajęli mieszkanie?

Mój mąż wynajmował. Ja byłam młodziutką małżonką. Jak myśmy się pobrali, to nie miałam dwudziestu lat. To było takie... Jak on tylko dostał rotmistrza, tośmy się pobrali. To było majowe małżeństwo (mówi się nawet podobno „majowe małżeństwo”, nie wiedziałam o tym). Wiedziałam, że coś jest nie tak, ale nie wiedziałam co, bo się finansami [nie zajmowałam]. Mamusia mi dawała sto złotych miesięcznie na moje drobne wydatki. To było sporo, bo służąca (pamiętam, pracowała u nas taka Danusia) to pięć złotych miesięcznie dostawała pensji. Te sto złotych wydawałam na życie, na to, [na tamto], a mąż wydawał na wszystkie inne rzeczy, ale wydawał tak, że nie na komorne. A komorne było drogie, dwieście pięćdziesiąt złotych.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Na Rozbrat. Na rogu Rozbrat i Fabrycznej. Jeszcze jest w pamięci.

  • Czy pamięta pani numer mieszkania albo piętro?

Piętro chyba drugie, trzy pokoje. Ale było narożne, to na pewno. Nowy dom, piękny dom – mamusia urządziła.

  • Ten dom jeszcze do tej pory stoi.

Nie wiem, nie byłam. Nie poszłam, nie chciałam pójść.

  • Tak, jeszcze do tej pory stoi.

Tak? Nie zniszczyli go?

  • Nie, stoi.

A może zniszczyli, a potem odrestaurowali, bo tam, gdzie mieszkałam na Rozbrat, też był przed wojną [dom] i nawet gdyby nie ci lokatorzy, którzy tam byli (to raczej tacy komuniści, którzy musieli mieć lepsze stanowisko, że mieszkali w tym domu), to popsuli ten dom i bramę, wszystko, zamiast to odratować zupełnie. Balkony odratowali brzydko. Ale Warszawa była piękna, piękna!

  • Ile pani była z mężem? Sześć lat?

Chyba tak.

  • Państwo brali ślub w kościele.

W kościele, w kościele, pod szablami! Bardzo kochałam mojego męża, ale mówię szczerze, że byłam troszeczkę przerażona jego lekkomyślnością. Już zaczynałam coś wyczuwać. Ale jak doszło do tego, że natychmiast musimy zmienić [lokum], bo nas wyrzucają z mieszkania, to w ogóle tego przeżyć nie mogłam. Być wyrzucona z mieszkania! W ogóle mamie się nie przyznałam. Ale tak się jakoś szczęśliwie [złożyło], że akurat potem pojechaliśmy do Grudziądza na kurs dowódców szwadronu i już wiedziałam, że pojadę, bo nie mogłam mieszkać w tym paskudnym mieszkaniu na parterze, które myśmy zajęli. Też chyba na Fabrycznej czy gdzieś. W każdym razie blisko tego mieszkania, tylko paskudne, na parterze, okropne! Dlatego pojechałam do Grudziądza, bo inaczej chyba bym już nie pojechała na ten kurs. Było bardzo miło, poznałam masę ludzi i właściwie tam się zaręczyłam.

  • To znaczy, poznała tam pani kogoś innego?

Tak, poznałam tam masę ludzi, całą grupę jeźdźców olimpijskich, co [jeździła] na konkursy hippiczne.

  • Czyli „Bora” Komorowskiego też musiała pani poznać.

Janusza [znałam] bardzo dobrze! Był u nas w Paryżu. Oczywiście, Janusz Komorowski. I Zygmunt Bielwina, który się zakochał we mnie i mi się oświadczył. Powiedziałam, że mam zamiar się rozejść z moim mężem, więc powiedział... Ale wojna wypadła. Mój mąż był na manewrach, jak on mi się oświadczył (przyjechał do Warszawy na konkurs hippiczny). Przyjeżdżał co weekend. Janusz Komorowski, wszyscy przyjeżdżali.

  • Tadeusz Komorowski.

Janusz Komorowski, jeździec jest Janusz Komorowski, nie Tadeusz. Umarł chyba trzy lata temu.

  • Ale Tadeusza „Bora” Komorowskiego też pani poznała w Grudziądzu?

Nie, żadnego innego Komorowskiego nie znam poza Januszem. Janusz to był jeździec.

  • Chodzi mi o Tadeusza „Bora” Komorowskiego, który był dowódcą, ale też był jeźdźcem.

Nie, tam go nie poznałam. Może go [widziałam] przez sekundę gdzieś w towarzystwie – to możliwe, ale tak żebym... Nie, nie, „Bór” Komorowski nie. Janusz Komorowski.

  • Pani mąż nie był zazdrosny, że pani się z innym zaręczyła?

Nie, nie flirtowałam. Myśmy się widywali, ale to nie był flirt. Ten facet się zakochał we mnie po prostu ot tak, zresztą tak jak mój mąż. Mój mąż mnie raz zobaczył i od tego czasu mnie nie opuszczał. Przychodził po mnie do szkoły, odprowadzał mnie, początkowo tylko do domu i tak dalej. Potem myśmy się zaczęli częściej spotykać z tą koleżanką, która mi nie powiedziała wcale... Ale on z nią zerwał. Powiedział jej, że się zakochał we mnie i myśmy razem bywali bardzo często na dancingach, jak już miałam siedemnaście lat, przedtem nie. Ale musiałam być zawsze przed jedenastą w domu, dlatego że stróż zamykał bramę o jedenastej, [a] to nie wypada, żeby panienka przychodziła po jedenastej do domu. Tak było.

  • I tak miała pani dużą swobodę, że mama pozwalała pani chodzić na takie dancingi.

Tak, ale mama wiedziała, że idę z nią, nigdy sama. Potem już nie. Jak miałam skończone siedemnaście lat, pamiętam, że zaczęło się to w ten sposób, że pojechałam na narty do Zakopanego i mój przyszły mąż [tam] przyjechał. Wtedy zaczęliśmy żyć ze sobą. [To było] troszkę później, bo miałam już osiemnaście lat, jak zaczęłam [z nim] żyć. Przyjechał do mnie kilka razy, ale tylko tak... Zresztą on sam nie chciał, a jak miałam osiemnaście lat, zaczęliśmy właśnie w Zakopanem żyć ze sobą. Wtedy mieliśmy się pobrać, ale moja mamusia nie miała pieniędzy, wobec tego czekaliśmy na rotmistrza. Jak tylko dostał rotmistrza, tośmy się pobrali. Wiedziałam już właściwie, mówiąc szczerze, że to nie będzie trwało [długo], ale żyłam z nim – to [było] nie do pomyślenia, żeby nie wyjść za niego za mąż.

  • Jak miał na imię?

Przemysław.

  • Gdzie panią zastała wojna, kiedy wybuchła we wrześniu 1939 roku?

Na ulicy. Przyleciałam do domu, do mojej mamy i mówię: „Mamo, prawdziwy alarm dla miasta Warszawy!”. – „Gadasz głupstwa, przecież dobrze wiesz, że nie”. – „Mamusiu, prawdziwy alarm dla miasta Warszawy!”. Tak, tak! Na ulicy! Usłyszałam: „Prawdziwy alarm dla miasta Warszawy! Prawdziwy alarm dla miasta Warszawy!”. Dokładnie – na Wiejskiej. Z Wiejskiej na Wspólną biegłam do mamy jak szalona!

  • Jak pani pamięta wrzesień, obronę Warszawy w 1939 roku?

Wariacką, ale wspaniałą. Wariacką, bo przecież wszystko już było... Wojna była przegrana, a myśmy bronili Warszawy.

  • Wspominała pani, że otworzyła pani jakiś punkt sanitarny.

Tak, punkt sanitarny w „SiM”-ie, kawiarnia „SiM”, „Sztuka i Moda” na placu Marszałka, tu gdzie teraz jest hotel „Victoria”, troszkę bliżej Królewskiej. [Tam] myśmy otworzyły taki punkt opatrunkowy, ale to bardzo krótko trwało, bo już było dużo rannych i otworzył się szpital na Uniwersytecie Warszawskim na Krakowskim Przedmieściu. Myśmy tam poszły. Nie byłyśmy przecież pielęgniarkami, chociaż ja całe życie marzyłam, [żeby] być, a nie poszłam [do szkoły], dlatego że mamusia nie chciała i powiedziała, że nie po to ma córkę, żeby była w internacie przez parę lat. Ale poszłyśmy tam i pracowałyśmy w szpitalu. To już był szpital z lekarzami, ze wszystkim. Nawet trzeciego dnia lekarz podszedł do mnie i powiedział: „Dziecko, idź do domu, bo mam więcej roboty z tobą niż...”. To było straszne: a to brzuch otwarty, a to noga urwana, a to krzyczący człowiek, a to spalony człowiek... To był koszmar, ale powiedziałam: „Nie, nie pójdę. Przyzwyczaję się na pewno. Chcę nocniki wynosić, chcę ratować ludzi”.

  • I wytrzymała pani?

Wytrzymałam, dopóki ktoś nie zdurniał zupełnie. Myśmy zrobili taki wielki czerwony krzyż na dachu uniwersytetu, a jakiś kochany Polaczek postawił na górze karabin przeciwlotniczy i to było piekło. Zaczęli nas kropić bombami i ludzie się turlali po schodach... ranni, umierający, nie umierający... Koszmar, koszmar! Jakiś idiota, bęcwał, bydlę! Nie wiem, kto to kazał postawić. I zrąbali uniwerek. Nie wiem, ile trupów było. Setki! Setki! A potem okupacja...

  • Jak był odbierany przez warszawiaków Stefan Starzyński?

Fantastyczny! Fantastyczny bohater! Zamordowali go, dranie! Fantastyczny facet, przyzwoity, mądry. Nie umiem powiedzieć, jesteśmy głupi naród! Nie umiemy się ani rządzić, ani nic.

  • Pani go osobiście nigdy nie poznała?

Poznałam, oczywiście! Jak można było go nie poznać? To był człowiek, który chodził. I do szpitala przychodził... My jesteśmy ludzie niby z sercem, ale głupi!

  • Mogłaby pani opowiedzieć o tym spotkaniu?

Raz był w szpitalu, a raz w Hotelu Europejskim na obiedzie, bo hotel dawał obiady ludziom, którzy pracowali w szpitalu, tu, tam. On też był na obiedzie. Myśmy do niego podeszli, było nas czworo. Rozmawialiśmy o tym wszystkim krótko, ale... „Trzymajmy się, chłopcy” – tak mawiał. Byłam jedna i trzech chłopców. „Trzymajmy się chłopcy, musimy się trzymać”. Podobno do szpitala miał blisko, dlatego przyszedł. On był taki ciepły człowiek, wspaniały, miał wspaniały głos, wspaniale mówił. Wspaniały człowiek, pan Starzyński. I znikł. Nic nie wiadomo było, co z nim jest...

  • Myśli pani, że gdyby wtedy Warszawa miała jakiegoś innego prezydenta, to też by tak stanęła do obrony? Czy miał taką siłę, że po prostu pociągnął warszawiaków?

Pociągnął Warszawiaków, częściowo na pewno, ale myśmy chcieli tego. Natomiast absolutnie uważam, że samo Powstanie było błędem. Przede wszystkim myśmy nie mieli broni. [...] Mieliśmy dwa rewolwery dzięki mojemu mężowi.
  • Zaraz do tego dojdziemy. Warszawa upada, wchodzą Niemcy.

Tak. I dostałam szału, bo właśnie byłam u „Simona i Steckiego” – była taka słynna restauracja „Simon i Stecki” na pierwszym piętrze na Krakowskim Przedmieściu, chyba Zamojski (może inny, ale duże nazwisko polskie) był maître d’hôtel’em tej restauracji – i weszli Niemcy. […] Byłam tam na obiedzie i było darmo. Weszło trzech czy czterech oficerów niemieckich. Jak Niemcy weszli, to już kilka dni byli [w Warszawie]. Pamiętam, jadłam obiad z moim znajomym, który zresztą był oficerem i poszedł do oflagu. To były te pierwsze dni, kiedy jeszcze w ogóle nikt nic... Zamojski podszedł do tych szwabów z księgą pamiątkową, żeby się wpisali. Dobrze, wygrali wojnę, zgadzam się, ale jak ja to zobaczyłam, to wstałam. Podleciał do mnie: „Co się stało?”, a ja – tfu! – tak zrobiłam i wyszłam. Pamiętam, że byłam oburzona. Może on miał rację, nie wiem, ale dla mnie to było coś koszmarnego! Pierwsi oficerowie weszli do restauracji, to do pamiątkowej księgi?! Nie wiem, nie wiem...

  • Ja też bym była oburzona.

Dla mnie to było nie do wytrzymania! Byłam zawsze taka, do dzisiaj.

  • Kiedy zaczęła się okupacja, to pani zaczęła już jakoś działać w konspiracji?

Dyrektor Antoni Olszewski był naszym znajomym i w pewnym momencie powiedział: „Masz kogoś, kto by chciał wiać?”. Mówię: „Może syn generała Skotnickiego” – Staś Skotnicki, który potem pracował w gazetach. Mówię: „Słuchaj, to z takich, co znam”. On mówi: „Naturalnie, jak potrzeba, to...”. Przechowywał się w Sandomierskim u państwa Wiegenhagenów, naszych przyjaciół pochodzenia niemieckiego. Oficer rezerwy 1. Pułku Szwoleżerów, Karol Wiegenhagen – u niego się ukrywali. W czasie okupacji nawet mówiło się, że to jest oficerski dom wypoczynkowy. Tam zresztą przebywał jeden Polak gestapowiec. [...]
Mój pierwszy mąż został zabity [za to], że wydał pułkownika Albrechta Niemcom, że jest gestapowcem. Został postrzelony pierwszy raz, a drugi raz, przed samym Powstaniem, został zabity. Ukrywał się. Mój mąż był w ogóle we Lwowie i w tamtych stronach był na wojnie. Ze Lwowa razem ze Stasiem Wołoszowskim, też jednym z jeźdźców, starał się przedostać, żeby pójść jakoś na Zachód. Starali się dziesięć razy i za dziesiątym razem mój mąż powiedział: „Jeszcze raz [próbujemy]. Jak się nie [uda], to wracam do Warszawy”.
Wrócił do Warszawy i jak głupi chodził jawnie. Jego brat zginął od bomby, [to] wziął papiery brata. Wszystko to [samo], tylko imię inne, a data urodzenia była bardzo podobna. Mówił: „Co mnie zrobią? Jestem inwalida z tamtej wojny”, bo tamten był inwalida z [pierwszej] wojny. Miał takie zaufanie, że po prostu chodził po Warszawie. Miał nadzieję, że może do niego wrócę. Powiedziałam mu od razu, że nie. „Wyjeżdżaj stąd jak najszybciej gdzieś na wieś” – i wyjechał. Był dłuższy czas u Wiegenhagenów. Ale mówi: „Nie, słuchaj, pojadę. Nie mogę tak siedzieć u kogoś bez przerwy na utrzymaniu”. Chciał być w Warszawie i przyjechał do Warszawy. Został rehabilitowany za komuny, bardzo pięknie. Przysłali mi do Paryża całą wielką stronicę na temat ludzi, którzy byli zabici niewinnie i z nazwiskiem prawdziwych, że tak powiem, gestapowców. Mam gdzieś „Wprost”. [...] Tam jest napisane o pani Potockiej, która była niewinnie zabita i o moim mężu. Ona rehabilitowana, mój mąż rehabilitowany, jeszcze jakieś osoby i cały artykuł właśnie na temat, jak łatwo się strzelało do ludzi. Wystarczyło, że ktoś powiedział, że jest gestapowiec, to od razu podpadał.

  • Ale pani mąż działał jakoś w konspiracji?

Nie! Nie chciał w ogóle! Jak tylko przyjechał, powiedziałam: „Wiej, na litość boską, do Wiegenhagenów albo gdziekolwiek!”. Antek Olszewski dał mu nawet jakiś inny majątek znajomych, żeby tam pojechał, a on powiedział: „Nie, nie chcę do niczego należeć, bo mnie wsadzą szpilkę pod paznokieć, a ja wszystko wydam, bo bólu nie zniosę. Jak się będzie trzeba bić, to się będę bił, ale do niczego i nikogo nie chcę należeć, bo wiem jedno: że jak mnie przyłapią, to mi wsadzą tu [szpilkę] i wszystko wydam. Nie chcę! Jestem Eugeniusz Deżakowski, inwalida z tamtej wojny. Koniec!”. […]
Ja chodziłam jawnie. Mówili... Ja im: „Czy wyście się wściekli, czy co?!”. Antoni Olszewski ręczył za mnie. Pracowałam z nim, dopóki go nie posadzili, ale on naprawdę prowokował swojego szofera. Szofer się nazywał Kapusta. [Antoni] jeździł samochodem jeszcze za okupacji niemieckiej, bo był dyrektorem technicznym. Jak czasami z nim byłam (rzadko, ale czasami jechałam z nim samochodem – ze trzy razy), to zawsze mówił: „Prawda, jak tu strasznie śmierdzi kapustą?”. Kopałam go i mówiłam: „Na litość boską, przestań go prowokować!”. Wiedział, że pracuje dla gestapo, bo zawsze tak było, że szoferów dawali, żeby po prostu szpiclowali. Prowokował go strasznie. W końcu go zamknęli. Siedział w Oświęcimiu, [potem] wyszedł. Był przeszło pół roku w Szwecji. Powiedział: „Powiedziałem, że mnie nie skończą”. [To] był strasznie silny człowiek, strasznie twardy! To było coś niebywałego! Antoni Olszewski był naprawdę...

  • Czego był dyrektorem?

Dyrektor techniczny miasta Warszawy.

  • Był po prostu potrzebny Niemcom?

Nie, on nie był potrzebny. To stanowisko było stale w komagistracie. Przecież [Niemcy] nie zajmowali takich miejsc jak magistrat. Antoni Olszewski siedział. Potem przywitałam go, jak wrócił z obozu. Mówię: „Wiesz, jak tyś to zrobił?”. – „Powiedziałem, że mnie nie kończą. Nie skończą, nie skończą!”.

  • Jego aresztowali za udział w konspiracji?

Nic nie wiadomo! Nagle znikł! Miał willę na Żoliborzu. Znikł! Nic nie było wiadomo – to był niemiecki system! Zabrali go z biura.

  • A do pani męża, Przemysława Deżakowskiego, na początku przyszli i powiedzieli, że jest konfidentem gestapo? Ostrzegli go?

Pierwszy raz... Mieszkał u takiej pani (na Senatorskiej chyba), która pracowała w aptece czy w jakimś składzie aptecznym. Była w każdym bądź razie aptekarką. Mieszkał u niej, a był na kolacji (gdzie ja też byłam zaproszona) u dyrektora teatru Malickiej. Był teatr Malickiej, który cały czas [działał] w czasie okupacji. [...] Maria Malicka pięknie grała, wspaniale grała. Zresztą byłam szczęśliwa, że gra, bo poszłam chociaż do teatru. Warto było pójść, bo były dobre sztuki i tak dalej. Nie widzę w tym nic złego. Niby, że pieniądze z teatrów szły do Niemców, ale przecież opłacani byli też artyści. Nie wiem, ale w każdym razie było oburzenie, że ona występuje. Dyrektor teatru miał przyjaciółkę z fali lwowskiej. Zaprosił mnie i Przemka na bigos czy coś takiego. Powiedziałam: „Kochanie, absolutnie nie chcę przyjść, jak będzie Przemek. Zaprosisz mnie na bigos, to przyjdę, ale nie chcę, żeby on miał jakąkolwiek nadzieję, że się z nim kiedykolwiek zejdę”.
Poszedł sam. Czy oni byliby nas oboje zabili, tego nie wiem. Może tak, ale wątpię, bo on wiedział, że nie, wiedział dobrze. [Dyrektor] wiedział też dobrze, że to niemożliwe, żeby Deżakowski był [gestapowcem], ale jednak w bramie [u niego] (jak słyszałam potem od nich) stało dwóch dzieciaków, takich szesnasto-, siedemnastoletnich. Był bardzo znany i był w AK. Jak [Przemek] wyszedł, ona po niego tam przyszła i wyszli razem. Jak doszli do domu na Senatorskiej, gdzie mieszkała, jeden z tych dzieciaków wyjął rewolwer, strzelił mu z tyłu w głowę i uciekł. [Przemek] się przewrócił. Niosła go jakoś ze stróżem. W ogóle nie wiedzieli, co to. Napad! Nikt nie wiedział, co się stało! Był ranny. Miał przestrzelony mały języczek, mówić nie mógł i napisał jej karteczkę, żeby poszła po mnie (pracowałam jako kelnerka we „Fregacie” na Mazowieckiej).
Przyszła po mnie, a ja mówię: „Nie mogę tak wyjść”. – „Na pięć minut, bardzo proszę, bo Przemek...”. – „Mój Boże, ale przecież Przemek normalnie przychodził, jak coś chciał. Nawet był tu parę dni temu na obiedzie”. – „Ale proszę pani, błagam panią”, więc koleżankę posadziłam za barem, pobiegłam. Patrzę – on leży, lekko zakrwawiony i pisze: „»Szczunku«, powiedz – [tak] mnie nazywał, bo byłam młoda, dla niego zawsze dzieciak – powiedz, za co? O co chodzi?”. Mówię: „Co?! Co – za co, co – o co chodzi?!”. Dopiero wtedy to się rozeszło, że to dlatego, że jest w gestapo. Mówię: „Na litość boską, do szpitala go przecież trzeba zawieźć!”. – „Nie wiemy kto...”. – „Nie wiemy kto, [to] nie wiemy! Koniec!”.
Znikł. Miałam podpisany rozwód, ale jeszcze [go] nie robiłam. To była okupacja, człowiek miał inne rzeczy na głowie. Ale miałam podpisany rozwód. [Przemek] znikł i nie wiem, gdzie był. W pewnym momencie, już tuż przed Powstaniem ktoś za mną chodził – facet w kapeluszu, w płaszczu deszczowym. Powiedziałam to mojemu drugiemu mężowi, który nie był [wtedy] moim mężem, ale mieszkaliśmy razem. Mówi: „Trzeba powiedzieć »Golskiemu«„. Powiedziałam [mu]: „Melduję posłusznie – mam takie przykre odczucie, że ktoś za mną chodzi. Facet w wieku między trzydzieści a czterdzieści [lat], tak i tak ubrany i często jest za mną. Jak staję, to on patrzy na wystawy. Jakoś dziwnie – mówię – bo widzę, że on jest. To nie [pierwszy] raz, tylko już trzeci, czwarty. To nie jest to, że chodzi za mną, bo mu się podobam. Nie, widać, że [mnie śledzi]”. Dowódca powiedział: „Uważaj. Jak go nie ma, wyjedź na trzy dni. Poproś, może ktoś ma jakąś możliwość, żeby ciebie zawieźć. Pojedź gdzieś pod Warszawę na parę dni. Zorientuję się, o co chodzi”. Pojechałam do Konstancina. Siedziałam [tam] u jakiejś bardzo miłej babki, prostej kobiety. Raz przyjechał do mnie mój mąż, tak po prostu. Za trzy dni przyjechał jeszcze raz i mówi: „»Golski« cię wzywa. Wiesz co? Powstanie”. – „Już?”. – „Tak”. – „O rany boskie!”. Wróciłam tuż przed Powstaniem.
Oczywiście miało być Powstanie. Byliśmy już u „Golskiego” na Polnej, w mieszkaniu pana Ręczajskiego, naszego przyjaciela, który też był u „Golskiego”, ale o tym nie wiedziałam. Wiedziałam, że mój mąż jest u „Golskiego”, ale dowiedziałam się [o tym] dopiero później, jak mój mąż i mnie [to] zaproponował. Było tak, że jak umarł Olszewski, to już znałam mojego męża, ale dalej chodziłam po gazetkę na Szpitalną, gdzie była drukarnia. Chodziłam tam do drukarni, która w pewnym momencie znikła i zostałam w ogóle bez niczego. Było mi jakoś głupio, że nic nie robię. Kiedyś do mojego męża powiedziałam: „Cholera jasna, nic nie robię i to mnie denerwuje, bo bym chciała coś robić”. – „A robiłaś coś?”. Mówię: „Oczywiście, że robiłam, ale teraz już nie robię, bo nie mam [co]”. Przedstawił mi „Golskiego”. [On] się mnie zapytał, kogo znam we „Fregacie”. Mówię: „We »Fregacie« znam wszystkich”, bo tam była i Sapieżyna, i różne inne hrabiny... [...] i Zosia Sapieżyna, i Grabowska... masą, masę. Mówię: „Wszystkie znam”. – „A Deżakowską pani zna?”. Mówię: „Znam, znam”. – „I co pani o niej myśli?”. Mówię: „Mnie się nie podoba – bo człowiek się sobie nigdy nie podoba – ale mogę powiedzieć tylko jedno: że na pewno jest przyzwoity człowiek, [za] to ręczę. Tak myślę o niej”. Mówi: „Ach tak?”. – „Tak”. – „A Pączkiewicz?”. Mówię: „Pączkiewicz – ciężki charakter, ale też bardzo porządny człowiek. U nas nie ma... Jest tylko jedna wiadoma osoba – to jest szatniarz”. Sama go odkryłam pani Dziakiewiczowej w nocy.
Były „nocniki” – w czasie okupacji to były przyjęcia nocne – jak się szło gdzieś z wizytą, to już się musiało być do piątej rano. Dopiero o piątej można było wyjść na ulicę, bo inaczej aresztowali. Często nocniki były w restauracjach, jak urządzali [je] goście. Pani Dziakiewiczowa była właścicielką lokalu. Któregoś dnia poszłam do szatni na górę i zobaczyłam kółeczko. Odwróciłam – swastyka. Poszłam do Zosi Dziakiewiczowej i mówię: „Pani Zosiu, kto zdjął marynarkę?”. – „Dyżurny zdjął, ale powiesił tam”. Mówię: „Ale niektórzy powiesili [w szatni]. Jest swastyka w klapie”. – „Przynieś!”. Mówię: „Nie, za nic!”. – „Przynieś! Idź, przynieś! Cichutko idź, natychmiast przynieś! Zobaczymy, co to jest”. Przyniosłam marynarkę. Zajrzała do [niej], zajrzała do portfela i była taka niemiecka karta, żeby mu wszystko ułatwić – napisane (ona znała dobrze niemiecki), żeby mu ułatwić wszelkie [sprawy], kiedy będzie potrzebował i tak dalej. Mówi: „Idź, zanieś tą marynarkę”. Mówię: „Pani Zosiu, niech pani teraz zaniesie. Ja przyniosłam, a niech pani zaniesie”. –”Zanieś. Wiesz gdzie, wiesz jak, wiesz co. Idź natychmiast, tylko pamiętaj – nikomu [ani słowa], ani koleżance, nikomu, bo wtedy leżymy. Pamiętaj”. Poszłam, zawiesiłam ta marynarkę i kiedy wychodziłam, jemu coś się śniło i krzyknął po niemiecku. Wrzasnęłam. Dziakiewiczowa myślała, że mnie złapał. On mówi: „Czego pani krzyczy?”. Mówię: „Pan tak strasznie teraz krzyczał. Nie wiem co. Coś pan krzyknął tak okropnie głośno”. A on mówi: „Miałem paskudny sen”. – „No dobrze, to niech mnie pan nie straszy”. – „A co pani chce?”. – „Nic, potrzebuję wziąć sobie chusteczkę”. Zawróciłam do mojego płaszcza, niby że teraz wchodzę, wyjęłam chusteczkę, przyniosłam i poszłam na dół. „Co było?”. Mówię: „Nie wiem, coś mu się podobno śniło”. – „Właśnie słyszałam, że wrzasnął, myślałam, że na ciebie”. Mówię: „Nie”.
Myśmy wiedziały tylko, że on jest gestapowcem. Nie wiedziałyśmy, że jego kuzyn też na pewno jest, bo z nim razem pracował. Szatniarz.

  • Nie pamięta pani, jak się nazywał?

Nie. W ogóle tylko imię miałam, Jerzy chyba, Jurek. Na pewno nie przysięgnę, bo mogę nie pamiętać. Na pewno już dawno nie żyje, bo był dużo starszy ode mnie.
  • Pani pierwszego męża, Deżakowskiego, zabili tuż przez Powstaniem?

Tuż przed Powstaniem, w Konstancinie, a ja się ukrywałam w Konstancinie. Mój dowódca jak mnie poznał wtedy, były wszystkie rozmowy... W pewnym momencie powiedziałam: „Słuchaj, Janusz, ponieważ mam przysięgać, chcę powiedzieć »Golskiemu«, że jestem Deżakowska. Nie chcę tak...”. On: „Naturalnie, masz rację. Idź do niego”. Poszłam.
Zawsze do pana dentysty szło się na Mokotowską: „Boli mnie ząb”. Było strasznie zabawne, bo drzwi mnie otworzył jego szwagier: „Zęby panią bolą?”. Mówię: „Tak, bolą mnie zęby, proszę pana, właśnie teraz”. Przyszedł i mówi: „Słuchaj, uważaj! Nie masz pojęcia, to nie jest nasz człowiek!”. Weszłam tam i mówię: „Proszę pana...”. – „Dzień dobry. Co się stało?”. Mówię: „Chciałam z panem porozmawiać osobiście”. Spojrzał tak na niego i powiedział: „Wyjdź! Słucham”. – „Chciałam panu powiedzieć, że Deżakowska to ja”. – „Przecież wiem”. – „Przecież pan mnie pytał”. – „No właśnie, pytałem, ale wiedziałem. Jak to, myślisz, że biorę ludzi i nie wiem, kogo biorę, a już mu [ufam]? Przecież wiedziałem, kto jesteś. Nie podobasz się sobie. Uspokój się dziecko, uspokój, wszystko będzie dobrze. Wiem, przysięga będzie. Wiem mniej więcej wszystko o tobie. Wiem, co robiłaś dla Olszewskiego”. Wszystko wiedział i wziął mnie do siebie. [Odtąd] byłam u niego.

  • Pani została łączniczką „Golskiego” tuż przed Powstaniem?

Nie, nie. Trzy lata [wcześniej].

  • W 1941 roku?

Ale wszędzie chodziłam. Byłam zawsze bardzo dobrze ubrana – mamusia mnie ubierała, bo miała pracownię. Miałam zawsze bardzo ładne stroje. Byłam dosyć zgrabna, naprawdę byłam kiedyś zgrabna i dobrze ubrana. Zawsze mi mówił: „Słuchaj, ciebie nikt nie posądzi o to, że pracujesz u nas. Idź”. I zawsze było tak: „Kto zaniesie?” – jakieś listy, co trzeba było, czy coś było ukryte, czy broń, to zawsze rękę podnosiłam. Mój mąż nawet mówił: „Nie podnoś bez przerwy tej ręki”. Mówię: „Słuchaj kochanie, muszę coś robić, bo inaczej się źle czuję. A i tak »Golski« zawsze mówił do mnie, że mnie nikt nie nakryje”, bo rzeczywiście powiedział: „Ciebie nikt nie posądzi, Hala. Ciebie posądzą o to, że jesteś aktorką, śpiewaczką czy kimś takim. Nikt nie pomyśli, że trzymasz tam takie rzeczy”. I rzeczywiście tak było, że zawsze nosiłam... Kiedyś mój mąż zdobył dwa rewolwery od znajomego Niemca sprzed wojny, z wielkich interesów polsko-niemieckich.

  • To znaczy Wakar, ten drugi?

Tak.

  • Słyszałam, że Maria Malicka zadawała się z Niemcami, że była niemiecką kochanką i za to jej w czasie okupacji zgolili włosy.

Nieprawda, nie była niczyją kochanką. Na pewno nie, bo to by było wiadomo, od razu by wszyscy wiedzieli! Najmniejszy drobiazg się wiedziało. Wiedziało się więcej, niż było naprawdę w stu procentach. Może pracowała w gestapo, tego nie wiem, bo to mogła ukryć, ale nie wyobrażam sobie... Maria Malicka? Zabiliby ją! Zabiliby ją! Nie! Nie było człowieka, który by przebywał w towarzystwie Niemców, żeby go nie zabili.

  • Ale pani powiedziała, że włosy zgolili jej dopiero po wojnie za to, że...

Podobno. Ja nie widziałam, tylko mnie ktoś powiedział, że po wojnie zgolili jej włosy, dlatego że występowała w teatrze. To możliwe, bo występowała w teatrze, a nie miała prawa. Nie wolno nam było chodzić do kina, a czasami chodziliśmy. „Tylko świnie siedzą w kinie”. Dlatego że pieniądze [szły do Niemców]. Okupacja trwała cholernie długo i ludzie się trochę nudzili, więc czasami poszli na jakiś dobry film.

  • Czy w czasie okupacji poznała pani tą aktorkę, Inę Benitę?

Nie, wiem, kto to był, ale nie poznałam. Jedna pani mnie pytała, czy znałam Wierę Gran. Była taka pieśniarka w nocnym lokalu, w „Paradisie”, którą Żydzi z Izraela posądzili, że żyje tylko dzięki temu, że żyła z Niemcem (była Żydówką). Znałam ją, jak śpiewała w „Paradisie”. Zapraszało się nawet takie panie czy panów aktorów na koktajle do siebie, bo to wszystko byli przecież śpiewacy... przed wojną, mówię. Ona śpiewała bardzo ładne piosenki. Nawet nie wiedziałam, że była Żydówką, bo nie była wcale podobna do Żydówki. Nic nie miała w urodzie takiego, żeby można powiedzieć, że ma semicką urodę, nie. Przemiła dziewczyna, bardzo ładnie śpiewała. W ogóle nie znoszę antysemityzmu, bo widziałam, co Żydzi przeżyli w Warszawie.

  • Czy Żydom się jakoś pomagało w czasie okupacji?

Tak. Mój mąż ukrywał dwie rodziny. Dowiedziałam się potem, bo jak ukrywał, nie wiedziałam. Nikt nigdy nie mówił o tym. Nigdy się nie mówiło, że się jest w AK, ani że się kogoś ukrywa, ani nic. Był kredens... Kiedyś były drzwi, że tak powiem, tapetą się zasłaniało u góry, a u dołu się zostawiało dziurę. Kredens się otwierało, wyjmowało się talerze i zdejmowało się deskę, która [tam była]. Tam, w drugim pokoju były dwie pary i jeden dzieciak. Moja teściowa miała przyjaciółkę. Nie wytrzymała nerwowo i powiedziała [jej]. Poza tym wiedziała też o tym w dziwny sposób eksżona mojego męża, dokładnie pierwsza żona. Nagle zaczął się szantaż. Bukiecik kwiatów do mojego męża: taka i taka suma pieniędzy, bo jak nie, to się wyda, że Żydów utrzymuje. Pierwszy raz mój mąż zapłacił, bo mu było głupio. Czuł się, jakby on brał te pieniądze. Powiedział im prawdę. Oni powiedzieli, że na pewno jest jakaś możliwość, żeby zmienić [miejsce].
Mój mąż się dowiedział, że Niemcy robią wizy do Hondurasu. Robią je Żydzi w gestapo, którzy są aresztowani, nie tak, że z przyjemnością. Mieli robić lewe papiery dla Żydów. Niemcy brali za to ogromne pieniądze, ogromne. Tym się zajmował pan Leon, Żyd. Mój mąż się z nim spotkał w „SiM-ie”, żeby zapytać, ile to kosztuje i tak dalej. Wszystko się załatwiło. Dostali wizy do Hondurasu i wyjechali. Ale w Szwajcarii ich wszystkich przykaraulili, bo tam ich była nie jedna osoba, tylko kilka. Szwajcarzy ich przykaraulili i wydali ich Niemcom, jak przechodzili na czarną granicę.
W ogóle ludzie ukrywali jak mogli. Rzadko, bo się bali – kara śmierci była za ukrywanie. Jak ukryło się Żyda, tak samo było się skazanym na śmierć, więc ludzie bardzo uważali, ale niektórych ukrywali. Widziałam... Na Powązki jechało się przez getto i przyszli widocznie aresztować od mieszkania – matki wyrzucały dzieci przez okno i same skakały z pierwszych pięter. To było straszne. Jedno maleństwo, zupełne maleństwo – tak! i sama skakała, a druga pięcioletniego chłopca. Ten chłopiec się jej trzymał i krzyczał: „Mamo, nie! Mamo, nie! Błagam, nie! Mamo, nie!”. Ona go wyrzuciła i sama skoczyła... A ja klęczałam w tramwaju i mówiłam do Pana Boga: „Panie Boże, uratuj tego dzieciaka. Uratuj jakoś tego dzieciaka”. Potem się taka zrobiłam paskudna, że miałam żal do Pana Boga, że nie mogę rzucić przynajmniej jednej błyskawicy i zabić szwaba. Wydawało mi się, że dlaczego Pan Bóg nie może poratować dziecka i długi czas bardzo cierpiałam. Byłam bardzo religijnie wychowana, a tu się pochorowałam dosłownie. To były straszne rzeczy.

  • Nie wie pani, czy ci Żydzi, których ukrywał pani mąż, pan Wakar, przeżyli wojnę, czy nie?

Przeżyli wojnę. Matka była w obozie... bo myśmy po Powstaniu uciekli. Myśmy poszli do Podkowy Leśnej, a potem do Krakowa. Potem do Zakopanego, a potem z powrotem do Krakowa.

  • Pani później miała kontakt z tymi Żydami, którzy się ukrywali?

Z nimi nie. Wyjechali i znikli. W Szwajcarii znikli zupełnie. Mało [Żydów] się uratowało.

  • Myśli pani, że ten bukiecik z listem, z tym szantażem...?

Właśnie! Właśnie z tym listem... W ogóle posądzali raczej pierwszą żonę, Rosjankę, niż tą koleżankę, przyjaciółkę teściowej – to była przyjaciółka teściowej i przyjaciel tej przyjaciółki. Nasi chłopcy znikli zupełnie. Nagle się pokazali. Dowiadują się z mojej gazetki, którą roznosiłam (ja nie czytałam już tych gazetek, bo wszystko, co się mniej więcej mówiło, to się wiedziało)... W tej gazetce było napisane, że oni byli szantażyści Żydów i ich oboje postrzelili, chcieli ich zabić. Też jakiś młody człowiek [miał] ich zabić, ale nie zabił, a oni wzięli prześcieradło i wystawili [je] zakrwawione przez okno. Nie mieli siły wstać, bo byli mocno ranni. Nie wiem, może ona nawet umarła, on nie. Przyszła policja i ich zabrała: ranni, ktoś do nich strzelił. Okazuje się, że to byli szantażyści żydowscy – już z nazwiskiem, podane było w gazetce. Byli szantażystami, nie tylko w stosunku do [mojego męża].

  • Ale nazwiska pani nie pamięta?

Jego nazwiska w ogóle nie znałam. Znałam tylko jej nazwisko, [ale] właśnie nie pamiętam. [...]

  • Gdzie pani mieszkała z pani drugim mężem, panem Wakarem?

Mieszkałam z mężem (jeszcze nie był moim mężem) na ulicy Lekarskiej u pani Batyckiej, ale nie tej piękności, tylko u innej pani, u innych państwa. To było tak, że mój mąż wynajął tam pokój, bo w pewnym momencie zaczęliśmy żyć ze sobą, a ja mieszkałam z mamą. Trudno, żeby do mnie przychodził mój przyjaciel, a on też mieszkał z matką. Mieszkał z matką, bo miał nieślubne dziecko i nie chciał się ożenić z tą panią, z którą [je] miał. Usynowił [je], płacił za [nie]. Ona była w Zakopanem, a on mieszkał z matką w czasie okupacji. Mój mąż przed wojną miał wysokie stanowisko. [...]

  • Dyrektor Departamentu Handlu Zagranicznego, 1936-1937 rok.

Nie wiem, do czego pisał to curriculum, bo pisał to na prasy po polsku. Pewnie żeby dać na tłumaczenie francuskie, jak się szło na jakąś pracę. W czasie okupacji mój mąż nie pracował.

  • To było właśnie tam, gdzie ci Żydzi się ukrywali. Państwo już mieli jakieś inne mieszkanie, tak?

Mieszkał z moją teściową, ale ja z mężem mieszkałam na Lekarskiej u kogoś. Tamto było ich mieszkanie – duże, trzy czy cztery pokoje. [...] Myśmy mieszkali na Lekarskiej u państwa Batyckich. Mój mąż wynajął tam pokój i ja przyszłam tam na noc. Właścicielka tego mieszkania przyszła do mojego męża i powiedziała: „Proszę pana, ten miesiąc będzie pan mieszkał tutaj, ale niestety my nie możemy mieć kogoś, kto sobie sprowadza kobiety”. Na to mój mąż powiedział: „Nie będę sobie sprowadzał kobiet, tylko jedną kobietę i dlatego wynająłem sobie tutaj pokój. Chcemy być razem”. – „Zobaczymy, ale ja...”. Po dwóch tygodniach przynosiła nam śniadanie do łóżka, taka była miła i tak nas polubiła oboje, że mówiła: „Musi pan zrozumieć, że przecież ja się bałam, że pan jest jakiś kobieciarz i będzie pan tutaj sprowadzał kobiety”. Państwo Batyccy – bardzo mili ludzie, ona bardzo miła.

  • Jak przenosiła pani meldunki czy broń, to miała pani jakieś niebezpieczne sytuacje, jakieś łapanki, rozstrzeliwania? Przecież to było bardzo niebezpieczne.

Nie. Zaraz powiem. Tylko jak wiozłam te dwa rewolwery, to miałam ogromnego stracha. Bardzo się umalowałam, mocniej niż zwykle. Miałam pelisę na rudych lisach. Siedziałam w dorożce rozwalona, a mój mąż kupował – na ulicy Szpitalnej był taki sklep, gdzie się kupowało garnki, które były czymś posmarowane, że nie przepuszczały... W tych garnkach smażyło się szmalec i posyłało do obozu wojskowego czy dla ludzi. Słoninę się po prostu topiło z cebulką, tak zwany szmalec i do tych garnków się nalewało. A ponieważ myśmy mieli rewolwery, to trzeba było tak, żeby do piwnicy poszły, do ziemi i rdzy nie dostały. Smarowało się oliwą i wkładało się do garnków, [które] były jakby z tektury, ale czymś polewane. Mój mąż poszedł kupić takie dwa garnki, a ja siedziałam w dorożce. Mój mąż potem powiedział: „Wyglądasz jak trzy...”. – „Co jak trzy?”. – „Jak trzy kurwy”. Siedziałam taka rozwalona. Powiedziałam: „Słuchaj, przecież ja nie mogę prosto usiąść dobrze”. To były takie spluwy i jeszcze kule miałam tutaj. Jechałam z mężem do niego, do jego piwnicy. Bałam się strasznie, bo nawet przechodziła wacha. Wacha to było czterech Niemców z karabinami, żołnierzy. Szli ulicą. Taka straż uliczna, ale niemiecka. Oni szli, a ja siedziałam taka uwalona. Jak się spojrzeli na mnie! Mówię: „Słuchaj, jeszcze jedna taka przejdzie i zemdleję”.
  • A moment wybuchu Powstania? „Golski” panią tutaj zawołał, ściągnął do Warszawy.

Tak „Golski” mnie zawołał od razu i spotkanie na wieczór u niego, na Polnej. Na Polnej u niego było nas (tylko ci, co przy dowództwie): ja i jeszcze jedna łączniczka, dwie łączniczki, reszta byli sami chłopi. Było nas tam z szesnaście osób. Jesteśmy u niego i jest alarm dla miasta Warszawy. Musimy zejść. Schodzimy wszyscy do piwnicy. Była [tam] panna Ostrołęcka, mieszkała w tym domu. Podeszła do „Golskiego” i powiedziała: „Proszę pana, niech pan się strzeże tej kobiety – pokazała na mnie - to jest Deżakowska. Jej mąż jest znany gestapowiec, ona też podobno”. A on powiedział: „Niech się pani tak nie przejmuje”. Nic więcej. Ona była przyjaciółką Treuhändera Wilanowa. Treuhänder Wilanowa to nie był specjalnie łobuz, w każdym bądź razie, już nieciekawy człowiek.

  • Pani mówiła, że prawie w ogóle nie było żadnego uzbrojenia, że były jakieś dwa karabiny, które załatwił Deżakowski.

Jeden karabin i dwa rewolwery były w naszym dowództwie! […] Jestem w ogóle zła na Powstanie, że myśmy to robili. Przecież gdybyśmy raz strzelili i Niemcy by się dowiedzieli, to by przyszli do nas i jak perełki, tak by nas wystrzelali, bo myśmy nie mieli broni.
Posłali mnie, znowu mnie, do dowództwa ogólnego na Hożą w bardzo trudnych warunkach, pod cholerycznym obstrzałem. Taki mały dzieciak z AK, koło dziesięciu lat, [mówi]: „Koleżanko, koleżanko, nie przejdziesz na drugą stronę Hożej, bo jest straszny obstrzał. Nie ma mowy. Niech koleżanka zobaczy”. Koleżanka patrzy, a on tak – miotłę wziął, a tam: wzii – [strzały]. Mówię: „A wiesz, co to jest rozkaz? Ja muszę iść, kochanie. Mam rozkaz. Muszę iść, tylko nie wiem, jak to zrobić”. Nagle podchodzi taki porucznik. Znałam go, słabo, ale znałam. Spojrzał na mnie: „Co pani tu robi?”. Mówię: „Wiem, co robię, ale nie wiem, co pan tu robi”. – „Hmm!” – też pewnie myślał, że gestapo. Mówię: „Mały, słuchaj. Wiesz, co zrobisz? Otworzysz bramę, ale nie tą”. Zawsze, do każdego domu była taka wielka brama, olbrzymia, ale w tej bramie, w jednej połówce były zawsze drzwi. Wieczorem stróż otwierał te drzwi. Całą bramę się otwierało, jak trzeba było wjechać z węglem czy z czymś na podwórko. Bramy były zawsze bardzo duże. Te duże bramy są jeszcze dzisiaj, na przykład nasza brama to tylko jest krata. [Starej] bramy już nie ma, bo była rozwalona. Mówię: „Otwórz bramę bardzo szeroko i ja się rozpędzę”. To były dwa olbrzymie podwórka. Towarzystwo Mleczarsko-Jajczarskie było jakby z Hożej i chyba Nowogrodzkiej. Biegałam zawsze bardzo szybko, jeszcze w szkole, w liceum zawsze wygrywałam biegi. Mówię: „Muszę się tylko bardzo rozpędzić, z daleka. Jak się rozpędzę, to może przelecę”. To był dzień, wczesne popołudnie. I przebiegłam. Przebiegłam, tylko tak, że sobie tu [na ramieniu] zupełnie zdarłam ubranie i nawet do krwi [obtarłam], tak na tamtą bramę wpadłam.
Weszłam do dowództwa, porozmawiałam. Patrzę – oni jedzą kiełbasę. Częstują mnie. Mówię: „Nie, proszę pana, wezmę te pięć kawałków i w dowództwie zjemy, bo myśmy nie widzieli kiełbasy od początku. Jemy tylko kaszę »plujkę«”. Rzeczywiście tak było, czterdzieści dziewięć kilo ważyłam po Powstaniu. Gotowaliśmy, ale nawet nie czułam głodu.

  • Pani wspomniała, że był jeden karabin i dwa pistolety.

Pistolety mojego męża, [karabin] tego Niemca, szwaba, którego znienawidziłam. Karabin nie był nasz, a pistolety były. Myśmy wzięli te pistolety i zawieźliśmy wszystko, co było. To było właściwie wszystko, cośmy mieli.

  • Pani powiedziała, że tą broń załatwił Wakar, nie Deżakowski.

Nie, Deżakowski niczego wojskowego nie załatwiał. Owszem, gdyby było Powstanie, to byłby poszedł na Powstanie. To tak, on by się bił, bo powiedział: „Bić się będę, absolutnie, ale nie chcę do niczego należeć, bo jeżeli będę należał, to wsadzą mi szpilkę pod paznokieć i wszystko wydam! Nie chcę wydawać i nie chcę mieć z tym nic wspólnego! Jak będzie się trzeba bić, będę się bił”.

  • Pierwsza kwatera „Golskiego” była na Polnej? Tam się spotkaliście?

Z „Golskim” spotkaliśmy się na Polnej, pierwszy dom na lewo przy wejściu do gimnazjum Rontalera, do mojej dawnej szkoły, do liceum francuskiego. Tam jest teraz taka plakietka, że było liceum. Jest wejście, są tam jeszcze domy. „Golski” był w pierwszej bramie, jak się wchodzi z Polnej. To jest też Polna, tylko jest takie wgłębienie. Na końcu jest gimnazjum Rontalera, jest mieszkalny dom i tu chyba też, a „Golski” był tam, u Ręczajskiego. Żona „Golskiego” też mieszkała na Polnej, może tam była. Tak, była u Czesława Ręczajskiego wtedy, bo po nią poszłam w czasie Powstania. Z Koszykowej „Golski” posłał mnie po swoją żonę, ale zupełnie nie mogła przejść z lęku, tak się bała. Byłam po nią dwa czy trzy razy. Za trzecim razem – to było w nocy, ale bała się przejść, musiała przebiec parę uliczek. Przebiec, bo człowiek nigdy nie wiedział... Ale to było na pewno na Polnej i to była pierwsza brama po lewej stronie – tam było nasze spotkanie, zejście do piwnicy i następnego dnia okazuje się, że nie – tydzień opóźnienia. Wszyscy z powrotem do domu i czekaliśmy. Jeszcze powiedziałam: „Na litość boską, wszyscy gestapowcy uciekną! Przecież oni na pewno wiedzą. Zrozumcie, że na pewno ktoś wyda, że jesteśmy przygotowani do Powstania i uciekną nam!”. Przecież nam głównie chodziło o gestapowców, nie o wojsko. Zresztą wojska wtedy już prawie nie było w Warszawie, byli tylko, moim zdaniem, gestapowcy.

  • 1 sierpnia – jak pani pamięta ten dzień?

Jak można pamiętać ten dzień? Przede wszystkim – byliśmy niby bohaterzy i przecież nam do głowy nie przychodziło, że nam spalą Warszawę, a nas wywiozą do obozu. Jak myśmy wychodzili z Warszawy, to po drodze był plac cebulowy i wszyscy się rzuciliśmy na te cebule, bo przecież myśmy w ogóle nic nie mieli – dosłownie głód. Rzuciliśmy się na cebule i jedliśmy [je] jak jabłka. Nawet nas nie szczypały. Idzie szpital i mąż nagle mówi... (cały czas mówił, że nie pójdziemy do obozu)... Powiedzieliśmy, że nie pójdziemy, tośmy nie poszli. Tośmy sobie poszli... Szły szpitale...

  • To jest po Powstaniu, ale wróćmy do 1 sierpnia 1944, jak już wybuchło Powstanie.

Jak wybuchło Powstanie, to byliśmy pełni ognia, pełni oczekiwania broni – będą nam zrzucać z samolotów. Czekaliśmy. Tam było takie duże podwórko, tośmy mówili: „Jak się to dostanie, to tutaj spadną”, ale nic nie spadało. Owszem, kukuruźnik rosyjski zrzucał broń, tylko zrzucał [ją] tutaj, a tam karabiny. Nie wiedzieli w ogóle, gdzie jesteśmy. Nie robili tego chyba nawet naumyślnie, tylko rzucali po prostu... Bardzo często podobno zrzucali do Niemców. Myśmy byli miejscami, prawda? Nie byliśmy dzielnicami, myśmy byli w jednej dzielnicy w dwóch miejscach, powiedzmy.

  • Gdzie była pani pierwsza kwatera, na Koszykowej?

Na Koszykowej. Od razu na Koszykowej, tam gdzie jest Architektura. Tylko wtedy można było wejść do Architektury i od Lwowskiej, i od Koszykowej oczywiście, troszkę inaczej niż teraz, bo przecież była mocno zrąbana. Mieliśmy bardzo dużo ludzi, którzy od razu potracili pamięć, nie wiedzieli, kim są. Nas czworo nie było, bośmy byli gdzieś wysłani. Wracamy – Architektura zrąbana. Jezus Maria! To zaczęliśmy biec do nas. Myśmy dzielnicami mogli nawet biec, bo wiedzieliśmy, jak iść. Bardzo często na szczęście były przejścia kanałami. Nie na szczęście, bo były obrzydliwe... Myśmy mieli miejsca, gdzie były kanały. U nas na Koszykowej nie było.

  • Pani jako łączniczka też używała kanałów do przechodzenia?

Raz musiałam, bo to zależało, gdzie szłam. Jak szłam tak, że mogłam iść przez kanał innych akowców, to szłam.

  • W którym momencie pani szła tym kanałem?

W jakim momencie? W dzień.

  • W którym miejscu to było? Gdzie pani musiała dostarczyć meldunek, że było potrzebne użycie kanału?

To było gdzieś koło Wilczej. Tam [szłam] kanałami, potem piechotą u góry. Nie było to przyjemne, dlatego że oni mieli otwarte te kanały. Jak słyszeli chlupot wody, to od razu rzucali granacik albo strzelali, więc jak to człowieka nawet nie zabiło, to od razu zalało czymś, bo to się rozpryskiwało. To było bardzo nieprzyjemne, bardzo.

  • Pani miała jakieś dyżury na Wydziale Architektury u „Golskiego”, czy musiała być pani cały czas do dyspozycji dowódcy?

Nie, cały czas [do dyspozycji] dowódcy. Ja i „Stefa” byłyśmy przy dowódcy, my dwie byłyśmy zawsze przy dowódcy, dowódca nami rozporządzał. Ale oczywiście mogli i inni, na przykład inny dowódca, jak do niego przyszłam, to mógł mi rozkazać pójść tam i tam, załatwić to i dopiero iść do „Golskiego”.

  • Chodzi mi o to, czy na przykład miała pani jakiś określony dyżur, godzinę od tej do tej, a później wolne?

Nie, nie było w ogóle dyżuru, nie było w ogóle godzin. Mówię szczerze, że u nas to była ohyda, bo myśmy się czuli niepotrzebni. Ja się czułam potrzebna, „Stefa” się czuła potrzebna, bo myśmy coś robiły, myśmy chodziły, pytały się, czy tamci mają broń. Czekaliśmy na broń i nie doczekaliśmy się. Jak poszłam do dowództwa, to dowódca powiedział: „Nie mamy broni, nie mamy. Jak nam zwrócą przypadkowo, to jest, a jak nie, to nie ma”.

  • Widywała się pani z mężem, z panem Wakarem?

Oczywiście! Z mężem, z dowódcą, z kolegami, z wszystkimi! Gadaliśmy, wszyscyśmy się widywali, myśmy byli razem!

  • Utrzymywała pani jakiś kontakt z mamą?

Nie, raz jeden byłam u mojej mamy i pamiętam, że cudownie się objadłam. Jadłam pierogi z soczewicą zamiast mięsa. Była pyszna, nigdy nie zapomnę tych pierogów. Jeden raz, bo byłam niedaleko Wspólnej 5 i powiedziałam dowódcy, że może tam wstąpię. Nawet wzięłam kilka pierogów do pułku, znaczy – trudno to nazwać pułkiem. Mówię, że byliśmy bez broni, mieliśmy dwa rewolwery i karabin. [...]

  • Chciałam zapytać o pocztę powstańczą. Czy była pani świadkiem, że ludzie pisali listy, otrzymywali listy?

Nie, u nas nie. Na pewno nie. Może nie zauważyłam, ale nie zauważyłam [tego] nigdy.

  • Czy widziała pani młodych harcerzy, którzy przynosili listy?

Widziałam młodych harcerzy, młodych dzieciaków, jak chodziłam. Właśnie oni byli w podwórkach i mówili: „Koleżanko, tutaj AK”. Mówię: „A gdzie jest twój dowódca?”. – „Tutaj nie ma dowódcy. Muszę iść tam daleko”. Ale nie wychodził chyba, bo go mamusia nie puszczała. Nie wiem, ale było pełno takich, pełno! A byli też i tacy, co przychodzili do nas. Było kilku chłopców, powiedzmy trzynastoletnich, piętnastoletnich, już takich większych. Ten, mówię, [miał] koło dziesięciu lat, ale tak normalnie to piętnaście, osiemnaście lat – bardzo dużo było, bardzo dużo [takich] przychodziło. Przychodzili do nas i pytali się, czy mamy broń. Myśmy byli naprawdę bezbronni. Były niektóre oddziały, które miały broń, ale bardzo mało.

  • Miała pani może kogoś ze znajomych na Marszałkowskiej albo Noakowskiego? Przebywała tam pani może?

Nie, nie.

  • Była pani cały czas na Koszykowej?

I stamtąd przechodziłam na Hożą, na Wilczą. Przechodziłam, bo mnie mój dowódca posyłał z czymś, z listem, do innego dowódcy. List od dowódcy do dowódcy, ale tak, żeby ktoś do nas pisał, to nigdy. Dlatego to mnie dziwi.

  • To była prywatna poczta, polowa poczta powstańcza. To nie była żołnierska poczta.

Rozumiem, [ale] nie, u nas nie było polowej poczty. W ogóle pierwsze słyszę.

  • O tym, że ludzie do siebie listy pisali?

Nie wiem, myślę, że też dużo rzeczy jest upiększonych, żeby to jakoś wyglądało, naprawdę. Mówię, myśmy byli naprawdę... i nie tylko my... Na przykład był mój dobry znajomy, Wicio Męczewicz, był na Wilczej, to też mówił to samo, że mają minimalną ilość broni, aż wstyd powiedzieć. Mówi: „Wczoraj spadły do nas karabiny – dobrze, ale nie mamy kul, bo spadły gdzie indziej”.
Mówię, przecież tych oddziałków było masę, w każdej dzielnicy. Na przykład u nas był „Halama” i my bardzo blisko. „Halama” był na Pięknej, wydał [go] policjant. Policjant był w tym samym domu i „Halama” nie chciał go wypuścić. Nikogo nie chciał wypuścić z tego domu, bo chcieli robić rowy. Zaczęli [je] robić, a on powiedział: „Panie kochany, niech mnie pan puści, bo przecież jestem policjant. Nie będę robił świństwa, na litość boską, jak jest Powstanie, a jeżeli nie pójdę, to dopiero się zdziwią, że nie przyszedłem i przyjdą tutaj w kilku. I co wtedy, ich też pan zamknie? Wtedy się coś zacznie, to dopiero będzie rozpacz. Na litość boską, puśćcie mnie, bo ja was przecież nie wydam, sam pan rozumie”. Wypuścił go i przyjechało gestapo. Wytłukli [ich] cholernie. Trochę uciekło, bo zrobili już rowy ([kopali] od kilku dni), ale [resztę] wymordowali. Zajechali Niemcy, karabiny: uuuu! – idąc po drodze, strzelając byle jak, aby tylko zabić.

  • Pani pierwszy mąż, Deżakowski, miał jakąś rodzinę, siostry, ciotki?

Miał dwie siostry. Miał rodzinę, oczywiście, że miał. Był w ogóle pochodzenia [francuskiego] – prawdopodobnie stąd to nazwisko: Deżakowski. De Jac to był kiedyś, za Napoleona, jakiś Francuz, który został w Polsce, ożenił się z Polką i potem to nazwisko: Deżakowski – dziwnie brzmi. To była prawdopodobnie francuska rodzina. Miał dwie przeurocze siostry, jedna – pani Akstowa z męża, a druga była stara panna, to znaczy miała tak pod czterdziestkę i była panną.

  • Jak miała na imię?

Znałam ją dobrze, przecież byłam z nią na ty, ale to było w latach trzydziestych, a dzisiaj mamy już rok 2008. Coś mi się wydaje, że Genia, ale nie jestem pewna. Może Eugenia, możliwe. Bardzo miła zresztą. Początkowo mieszkała razem z siostrą, potem nie. Mieszkała sama, ale gdzieś blisko siostry, [która] mieszkała na Polnej. Ona chyba też, ale nie wiem, nie jestem pewna. Miał brata, który zginął w tramwaju na Krakowskim [Przedmieściu] od rosyjskiej bomby, która spadła przypadkowo. Był taki wypadek na początku, że z samolotu rosyjskiego nagle odpadła bomba i wpadła na tramwaj. Zginął brat Zofii Jaroszewskiej, tej aktorki i brat mojego męża. Może inni też zginęli, ale tych dwoje jechało tym tramwajem. Mój mąż potem w Polsce chodził na papierach [brata].

  • Rosjanie zrzucali jakieś bomby na Warszawę?

Nie, mówię: przelatywał samolot i upuścił bombę, jedną jedyną, przypadkowo. Wypadek. Na szczęście wpadła w tramwaj, nie w dom, tylko w tramwaj.

  • A ta jedna siostra Deżakowskiego, która wyszła za mąż?

Tamta była dawno mężatką, wyszła za mąż przed wojną. Pan Akst potem był we Francji, a ona mieszkała na Polnej. Nawet w czasie Powstania, jak nas zrąbali, to część nas u niej mieszkała. Część z nas poszła tam, bo wiedziałam, że ona tam mieszka. Powiedziałam: „Słuchajcie, chodźmy tam”. Myśmy nagle nie mieli gdzie iść, bo nam zrąbali Architekturę i to mocno zrąbali, więc zaczęliśmy szukać, gdzie pójść. Byliśmy zupełnie zagubieni.

  • I poszliście do niej?

Tak. „Golski”... kilkunastu nas tam poszło. „Golski”, Prądzyński... [...]

  • To była Polna. Pamięta pani, w którym miejscu?

Chyba bym trafiła, ale nie jestem pewna, nie pamiętam numeru. […]

  • Czy ktoś w ogóle wtedy mówił do pani Halina, czy wszyscy „Elżbieta”?

U mnie w dowództwie „Elżbieta”. Nikt nie wiedział, jak mam naprawdę na imię. Nikt nie wiedział, poza moim dowódcą, który wiedział, że jestem Halina Deżakowska. Mój dowódca, „Golski”, ale poza nim nikt nie wiedział. Nie skończyłam jeszcze mówić, że jak poszłam do dowództwa, to nagle wszedł ten dowódca i mówi: „Pani w ogóle za dużo wie!”. Patrzę się na niego: „Przepraszam, ale nie rozumiem. Słucham pana, o co chodzi?”. – „Niech pani będzie szczęśliwa, że pani stąd wychodzi, bo pani tu powinna trupem leżeć!”. Myślę sobie – gestapo. Co? Co znowu się stało? Przypomniałam sobie, że spotkałam tego faceta, który się mnie zapytał: „Co pani tu robi?”. Powiedziałam: „Wiem, co robię, ale nie wiem, co pan tu robi”. Przychodzę do dowództwa, a tam kupą [do mnie]: „Jesteś! Jezus Maria, jak myśmy się denerwowali! Słuchaj, ci dranie mało cię nie zabili!”. Mówię: „Dlaczego? O co chodzi?”. Okazuje się oczywiście, że powiedział, że jestem żoną gestapowca i sama jestem gestapo. Nie wiem, co robiłam, coś musiałam... Ale wystarczyło, żeby się było żoną albo matką. To wystarczało w czasie okupacji, jak ktoś powiedział, że... Powiedzmy syn mieszkał z matką, a był gestapowcem, to matkę też zabijali.

  • Czy dwie siostry Deżakowskiego przeżyły Powstanie?

Chyba tak. Moim zdaniem on się u nich nie ukrywał, chyba nie. W każdym bądź razie, jak się dowiedziałam, że jest zabity... Powiedziała mi [o tym] w pierwszy dzień Powstania Zosia Karłowicz, córka [właścicieli] sklepu z rękawiczkami. Nie wiem, skąd wiedziała, ale powiedziała mojej matce, że... To było tuż przed Powstaniem. Denerwowałam się o mojego męża, bo pojechał do Hrubieszowa. (Też byłam przedtem wysłana przez mojego dowódcę do chłopców na Ukrainę). Pojechałam do Hrubieszowa z moim mężem i tam zrobił jakiś interes, a ja pojechałam – dobrze pamiętam – do Włodzimierza Wołyńskiego. Mało nie zginęłam od Ukraińca, bo trzeba było mieć przepustkę. Poszłam do komendantury w Hrubieszowie i okazuje się, że chcieli mnie aresztować. Potem powiedzieli, że jestem gestapo i tak dalej. Mój dowódca powiedział, że mnie może tylko prokurator aresztować.
Prokurator przyszedł w nocy. Przyszedł Prądzyński – znałam go akurat sprzed wojny, więc stąd znam jego nazwisko. Prądzyński – był u nas spadochroniarz z Londynu. Budzi mnie i mówi: „Hala, wstań, bo przyszedł” – a ja dopiero niedawno właśnie wróciłam z kanałów, umyłam się. Mówię: „O co chodzi?”. – „Prokurator przyszedł po ciebie i »Golski« mówi, żebyś poszła spokojnie, bo to już będzie proces”. – „Jaki proces?”. – „Twój”. – „Ale jaki proces? O co mnie oskarżają?”. – „Przecież wiesz”. Mówię: „Niemożliwe, teraz będą robić proces?”. – „Tak. [Mówi], żebyś poszła, tylko nic się nie awanturuj. Nie wrzeszcz, nie krzycz na nich, nic. Powiedział, żebyś poszła”. Wstałam i mówię: „Pan będzie łaskaw wyjść z pokoju”. Byłam w nocnej koszuli, flanelowej – mamusia mi uszyła taką śmieszną na noc. Mówię: „Pan łaskawy się odwrócić, wyjść z tego [pokoju]”. Mówi: „Nie mogę wyjść”. – „Przecież nie ucieknę”. – „Nie mogę wyjść, proszę pani”. Mówię: „To niech się pan odwróci”. Odwrócił się, zdjęłam koszulę, ubrałam się i poszliśmy do dowództwa.
Przychodzę i mówię: „Melduję posłusznie...” – i tak dalej. [„Golski”] mówi tak: „»Elżbieto«, pójdziesz z panem. Teraz cię zatrzymają. Nic się nie denerwuj, wszystko będzie prawidłowo zrobione. Tak jak ci powiedziałem – tylko prokurator może cię aresztować, to przyszedł cię aresztować. Teraz prokurator całą sprawę weźmie w swoje ręce i zobaczymy”. – „Dobrze”. I rzeczywiście, następnego dnia do mnie, że jestem przyjaciółką Treuhändera Wilanowa. Mówię: „Pan mnie myli z panią Ostrołęcką, proszę pana. To nie ja”. – „A, tak, to nie [pani]” – i zaczęli pytania, pytania, pytania... Następnego dnia znowu i trzeciego. Spałam na podłodze na gazecie, bo był [tam] kolega, który był aresztowany za szaber. Wyszabrował od Pakulskich jedzenie, a „Golski” nie lubił kradzieży, więc go skazał na parę dni. Trzeciego dnia prokurator powiedział: „Jest pani wolna, jest pani oczyszczona ze wszystkich podejrzeń. Proszę się...”. Mówię: „Proszę pana, nie chodzi tylko o mnie, ale niech mi pan wierzy, ja Deżakowskiego znam dobrze. Lekkomyślny beznadziejnie, ale Polak taki. Wierzcie mi, że na pewno...”. Tak się skończyło, że zwolniono mnie i znowu praca.

  • Z tymi siostrami miała pani później jakiś kontakt po wojnie?

Nie, nie, po co? Po co miałam mieć kontakt? Nie, nie, żadnego.

  • Tak że nie ma pewności, czy one przeżyły Powstanie, czy nie.

Chyba przeżyły, w każdym bądź razie Zosia na pewno przeżyła, na pewno. [Zosia] Akst z męża. Potem mąż ją zostawił i pojechał do Francji, nie wiem kiedy.

  • Miała dzieci?

Nie. Bezdzietna.

  • A tamta była panną.

Panną. Szczupłą, wysoką, przystojną, bardzo miłą. To była taka bardzo ciepła rodzina, kochali się. Ta trójka się bardzo kochała. Matka umarła wcześnie. Znałam matkę, ale umarła.

  • Jak ta druga siostra miała na imię?

Moim zdaniem Genia, Eugenia Deżakowska.

  • Innych Deżakowskich pani już nie znała w Warszawie?

Nie, to w ogóle było bardzo rzadkie nazwisko i ostatnio, już teraz, jak wróciłam, mówię: „Dobrze, a kto się zajął rehabilitacją?”, bo bardzo mało tej rodziny było. A to jakiś młody Deżakowski, jakiś bliski kuzyn się wziął za to, nie wiem. Może potem wyszła drugi raz za mąż, może miała dziecko. Może po Akscie wyszła za mąż, nie wiem. Widziałam ją ostatni raz w Powstanie, mieszkaliśmy u niej, sześć osób.

  • Jaki dla pani był „Golski”? Jak go pani wspomina, jako człowieka?

Mocny, twardy. Mówię – nie znosił [kradzieży]. Na przykład skazał chłopaka, bardzo uroczego, wesołego, miłego chłopca, dwadzieścia kilka lat, na tydzień aresztu za to, że poszedł do „Golskiego” i wykradł różne rzeczy. Tego się nie robi i koniec. Byliśmy w głodzie, chłodzie, ale zawsze twardo. Był bardzo zdenerwowany, jak nie mogliśmy dostać tej broni. Najsampierw był zdenerwowany, że mnie o mało nie zabili. Mówi: „Słuchaj, toż to jest niesamowite, że jedno głupstwo, takie coś – przyczepią się do człowieka i nie mogą tego zrozumieć”. To już było pod koniec Powstania. Mówię: „Słuchajcie, dzieci kochane, co wam powiem. To było bardzo przykre, bo leżałam na podłodze. Wasz i mój kolega dał mi swoją gazetę, żebym się na [niej] położyła, ale i tak spać nie mogłam, bo nerwy mi przecież nie pozwalały”.

  • Pamięta pani koncert Fogga na Architekturze?

Tak, mam nawet zdjęcie! I Zimińską, [która] śpiewała. Nie mogła śpiewać, poprosiła mnie, żebym zaśpiewała francuską piosenką. Była tak zdenerwowana, taka roztrzęsiona. Ona była, Sygietyński, Fogg...

  • I śpiewała pani?

Tak, bo troszkę śpiewałam w kawiarni „Aktorek”. Śpiewałam trochę piosenek, zarabiałam pieniądze w czasie okupacji. A potem poszłam na kelnerstwo i na barmaństwo. Byłam kelnerka i barmanką.

  • Jaką śpiewała pani piosenkę dla powstańców?

Wtedy śpiewałam: Je me sens, dans tes bras, si petite. To była znana melodia: Je me sens, dans tes bras, si petite,
Si petite, auprès de toi
Que tu peux, quand mon coeur bat trop vite.


  • Jaka była reakcja sali?

„U Aktorek” była bardzo dobra, bo byli znajomi. Często śpiewałam we „Fregacie”. [...] Dziakiewiczowa wymówiła mnie pracę, bo przyszli do niej i powiedzieli, że jak będzie miała gestapówkę jako kelnerkę, to powiedzą wszystkim, żeby [u niej] nie bywali. Ona mówi: „Przecież wiem, tyś znalazła gestapowca, a oni mówią, że ty jesteś [gestapo]. Ale Hala, ja nie mogę inaczej. Przepraszam cię”. Odeszłam, a Waldorf mi zaproponował prowadzenie „Palety”. Waldorf i jego przyjaciele dwa razy na miesiąc robili tam zebrania.

  • Co to była „Paleta”?

Kawiarnia, muzycy otworzyli kawiarnię w Zachęcie. Wejście [było] od Królewskiej. Pracowałam tam, prowadziłam to. Waldorf i jeszcze jeden pianista (zapomniałam nazwisko), bardzo dobry pianista zresztą. To muzycy, taka paczka była. Tam się otworzył [lokal]. „Ty to poprowadzisz”. Powiedziałam: „Dobrze. Odeszłam, bo wydalili mnie z...”. – „Wiem, kochanie, to bzdura, idiotyzmy”. Prowadziłam to półtora roku, do Powstania. Zaangażowałam panią Pączkiewicz z „Fregaty” do siebie i byłyśmy tam we dwie, tam pracowałyśmy. Tam były właśnie zebrania.



Skolimów, 20 luty 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Halina Wakar Pseudonim: „Elżbieta Maquis” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter