Hanna Dobraczyńska „Hania”, „Mała Hania”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Dobraczyńska z domu Jasińska, urodzona w 1926 roku.Mój pseudonim podczas Powstania – „Hania”, „Mała Hania”, specjalnego nie miałam. Znałyśmy się wszystkie dobrze i ze szkoły, i z domu tak, że trudno było mieć inny pseudonim.

  • Jak wyglądało pani życie przed 1939 rokiem?

Mieszkałam z rodzicami i z bratem na Mokotowie. Chodziłam do gimnazjum imienia królewny Anny Wazówny na ulicy Kredytowej. Tam skończyłam szkołę powszechną i tam poszłam do gimnazjum. Pierwszą klasę gimnazjalną skończyłam w 1939 roku, kiedy zaczęła się wojna. Mego ojca w pierwszych dniach września delegowano do Lublina, pojechaliśmy tam całą rodziną. Na szczęście ojciec powiedział, że już dalej nigdzie nie pojedzie. Kiedy tylko można było, wróciliśmy do Warszawy. Z początku myśleliśmy, że będzie szkoła, tymczasem Niemcy szkoły pozamykali, nauki na razie nie było. Dopiero potem zgodzili się na szkoły zawodowe. Nasze gimnazjum zostało zajęte przez Niemców. Urządzili tam szpital, straciliśmy cały lokal i wyposażenie. Z początku byłyśmy w szkole Górskiego a potem w szkole pani Lange na ulicy Alberta koło Ogrodu Saskiego. Była to szkoła zawodowa, galanteryjno–kapelusznicza. Każda z nas miała filc do robienia kapeluszy, „głowy”, ale też książki i zeszyty. Właściwie były normalne lekcje. Tak skończyłam drugą, trzecią i czwartą klasę. Zrobiłam małą maturę. Pierwsza i druga licealna były już na kompletach. Byłyśmy za stare, żeby chodzić do szkoły zawodowej, więc każda na własną rękę starała się o fałszywe zaświadczenie zatrudnienia. Chodziłyśmy na komplety, a maturę zdałam przed samym Powstaniem w maju 1944 roku. Jeszcze przed wojną należałam do 39 Drużyny Harcerskiej, która działała w dalszym ciągu w czasie okupacji. Byłam w zastępie starszej koleżanki, potem na dwa lata przed Powstaniem dostałam zastęp z młodszymi dziewczynkami. Robiłyśmy nawet wycieczki. Wszystko odbywało się według przedwojennego szkolenia harcerskiego. W 1942 roku dostałam przydział do wojsk łączności, część koleżanek dostała do sanitariatu, a część do łączności. Tu zaczęło się szkolenie prowadzone przez wojskowych, ludzi wyszkolonych. Przygotowano nas do ewentualnych działań na Mokotowie, więc topografia dzielnicy musiała być nam dokładnie znana. Był pan porucznik, który obeznawał nas z bronią. Przywieziono centralę telefoniczną na zajęcia, uczyłyśmy się jej obsługi, alfabetu Morse’a, przechodziłyśmy również szkolenie z zakresu sanitariatu – jak udzielać pierwszej pomocy i tak dalej. Przed samym Powstaniem dostałam rozkaz zgłoszenia się w Śródmieściu na punkt zborny na Hożej w małym sklepiku. Przed godziną „W” poszłyśmy w Aleje Jerozolimskie 17 do oficyny, która do dzisiejszego dnia jeszcze stoi.

  • Jak wyglądał sam wybuch Powstania?

Przed samym Powstaniem od naszej komendantki Eli Ostrowskiej dostałam rozkaz i rulon papieru. Miałam stać z rulonem pod pachą w bramie na ulicy Kruczej. Chodziło o to, że czekałyśmy na obstawę, byłyśmy same, bez żadnej ochrony. Stanęłam przed samą piątą – wtedy zaczęła się strzelanina na Kruczej i w Alejach. Trochę ludzi zaczęło się chronić do bramy. Wpadł Niemiec i zaczął nas stamtąd wyganiać, mnie też. Stoję murem, nie mogę wytrzymać z rulonem, mam przecież rozkaz, żeby doprowadzić ochronę do składnicy. On na mnie: Nach Hause! Wygania mnie. A ja swoją niemczyzną mówię: Nein, ich habe Angst. „Boję się”. Stałam bardzo długo, już nie wiem do której, w końcu wróciłam. Zaczęła już być porządna strzelanina na Kruczej. Zostałyśmy bez żadnej ochrony. Później dopiero pod opiekę nas wziął oddział „Bełta”, sierżant „Kolarz”, i jakoś to wszystko szło. Byłyśmy tak zwaną łącznością dowodzenia. Należała do nas nie łączność między oddziałami, tylko między dowództwami poszczególnych dzielnic, miałyśmy nawiązać z nimi kontakty. To wszystko okazało się nie do końca możliwe. Na Ochotę w ogóle nie można się było dostać, koleżanki wracały, absolutnie nie mogły się przedostać, na Mokotów to samo. Dwie nasze łączniczki próbowały przebić się przez Chełmską, ale zupełnie nie dawało rady. Kiedyś jednak, chowając się przed ostrzałem, zobaczyły otwarty właz. Schowały się tam… i zobaczyły cały labirynt kanałów. Pomyślały – przecież można to wykorzystać. Łączniczki wróciły szczęśliwie, opowiedziały to wszystko. Dowództwo się tym zainteresowało, były konsultacje z pracownikami miejskimi kanałów. W ten sposób została nawiązana łączność z Mokotowem przez kanały. Mokotów był zupełnie odcięty, nie mieli łączności z innymi dzielnicami. Szłam tam pierwszą drogą, bardzo ciężką. Właz był na Placu Trzech Krzyży przed Głuchoniemymi, szło się pod Alejami Ujazdowskimi. Kanał był wysoki i szło się zupełnie swobodnie. Potem skręcało się pod Aleje Szucha, dawało się słyszeć rozmowy Niemców, słyszałam pobrzękiwanie czy wiadrami, czy czymś... Potem z Placu Unii skręcało się w wąziutki kanał, bardzo niski, który prowadził do Alei Niepodległości.

  • Jak niski to był kanał?

Szłam zgięta, czasem trzeba było opierać się kolanami. Wyszłam włazem w Alei Niepodległości – właz był otwarty – na wprost Ursynowskiej, kawał drogi. Pokazałam tylko głowę, a chłopak do mnie podleciał z karabinem: „Hasło!” Włazy były kontrolowane i patrolowane. Powiedziałam, że nie wiem, jakie jest u was hasło, u nas takie i takie. Wyszłam szczęśliwie. Koleżanka wyszła pierwsza, ona miała meldunek, poleciała do dowódcy Mokotowa, a ja szczęśliwa – mieszkałam wtedy na Odyńca – poszłam do domu. Miałam czekać na rozkaz. Później droga na Mokotów była lżejsza dlatego, że kanał prowadził pod Puławską. Przedtem nie można było iść Puławską, bo podobno kanał był zatopiony – dopiero pracownicy wodociągów spuścili wodę i można było przejść tamtędy do Wiktorskiej. Był tam punkt przyjmowania wszystkich kanałowców z miejscem do umycia. Dostawali coś tam do jedzenia, w każdym razie była opieka. Wyszłyśmy usmarowane, ale nami nikt się nie zajął. Samemu trzeba było sobie radzić. To było z kanałami na Mokotowie. Wróciłam na „eskę”. Miałam swoje dwie trasy, którymi chodziłam, bardzo niebezpieczne. Jedna trasa to przejście przez Aleje Jerozolimskie – Śródmieście było podzielone na południową i północną część – po których jeździły czołgi niemieckie, ostrzał był ze strony BGK, później z „Cafè Klubu”, i z samego dworca. Od strony Marszałkowskiej był bar „Żywiec” zajęty przez Niemców. Wyczekiwało się momentu, który wydawał się spokojny i dopiero się przelatywało. Robiliśmy rozmaite próby, żeby było bezpieczniej, na przykład przeprowadzało się sznurek z puszką z meldunkiem, z jednej kamienicy do drugiej. Niemcy zawsze jednak zestrzelili, tak, że było to na nic. Układane były worki z piaskiem. Potem podjeżdżały czołgi i wszystko rozwalały. W końcu ktoś wpadł na pomysł, żeby wykopać tunel i to zacząć nie na ulicy, ale od piwnicy. To nie było wcale proste. Raz, że przechodziły tamtędy rozmaite kable, dwa – był tam tunel średnicowy do ominięcia. Mimo trudności ostatecznie udało się przekopać. Potem na powierzchni układane były worki z piaskiem tak, że łączność została nawiązana. Przechodzenie wykopem było wahadłowe – najpierw grupa z jednej strony, potem grupa z drugiej strony. Trzeba było mieć przepustkę i pozwolenie na przejście To nie była aleja spacerowa, tylko przechodził ten, który musiał, bo miał rozkaz. Druga moja trasa, też bardzo niebezpieczna, była na Czerniaków, w dół przez ulicę Książęcą. Na rogu Placu Trzech Krzyży na Książęcej stały dwie duże kamienice, a potem była wolna przestrzeń od strony ogrodów Frascati. Tam Niemcy wypatrywali biegnących i strzelali. Raz biegłam i poczułam pęd powietrza na poziomie kolan, ale przebiegłam szczęśliwie. Patrzę, a mam spódnicę przestrzeloną na wylot z jednej, z drugiej strony. Udało się. Z ulicy Książęcej trzeba było prędko przebiec do budynków dawnego ZUS-u, dzisiaj jest tam szpital. W ZUS-ie piwnicami, gdzie było pełno rozmaitych akt i dopiero na górny Czerniaków. Biegałam tam często. Mam wrażenie, że do pułkownika „Karola”, który nie dostał się na Mokotów na godzinę „W” i potem nasze łączniczki przeprowadzały go kanałami z Czerniakowa na Mokotów. To były dwie bardzo niebezpieczne trasy, gdzie nie było barykady ani nic, po prostu się biegło po otwartej przestrzeni.

  • Jak często chodziła pani z meldunkami?

Właściwie stale. Często jak biegłam na drugą stronę alei wieczorem, to tam kazali mi zostać. Byłam w tak zwanej łączności „niebieskiej”, to jest łączności dowodzenia. Utrzymywałyśmy kontakt z dowództwem dawnej dzielnicy, nie była to tak zwana łączność „czerwona”, między oddziałami.

  • Czy chodząc z meldunkami natknęła się pani na Niemców?

Owszem, w pierwszych dniach miałyśmy Niemców na podwórku, byłam w alei 17, obecnie Aleje Jerozolimskie 23. Byłyśmy w oficynie, która do dzisiejszego dnia stoi. Niemcy wpadli, rozejrzeli się i uciekli, może się bali.

  • W późniejszym czasie?

Nie, w ogóle składnica meldunkowa „S”, bo na takiej byłam, była szczęśliwa. Żadna z dziewcząt nie została zastrzelona, były ranne, ale wszystkie przeżyłyśmy. Później tylko skład osobowy się bardzo zmienił, było nas dużo, przybyli i chłopcy. Składnica meldunkowa, która była w „Adrii”, „NK”, została zbombardowana, więc dziewczęta stamtąd przyszły do nas. Miały dużo roboty, wszystkie ciągle biegały. Poza tym obsługiwałyśmy centralę telefoniczną, kabel był przerzucony przez aleje. Miałyśmy kontakt z dowództwem i z innymi z „K1” i „K2”. Nasza składnica była tak zwana „eska”.

  • Proszę opowiedzieć nam o tym, jak wyglądała sprawa żywności? Skąd państwo ją brali?

Było bardzo kiepsko. Pamiętam, że w kieszeni nosiłam kostki cukru. To nie było tak, że miałyśmy obiad, absolutnie. Właściwie to prawie nie było zorganizowane. Byłam z bratem na składnicy. Przez jakiś czas żeśmy chodzili do stołówki żołnierskiej na Kruczą, na tak zwaną „pluj-zupkę”. To się też skończyło. Z wyżywieniem było bardzo źle.

  • Jaka atmosfera panowała w oddziale?

Bardzo dobra. Byłyśmy młode, pełne zapału, każda się wyrywała, żeby lecieć, żeby to czy tamto załatwić, zanieść. Nie było żadnego strachu. Dzisiaj, gdy jestem stara, myślę, że to było coś nienormalnego, ale tak było.

  • Czy był czas wolny?

Nie było żadnego. Trzeba było lecieć z meldunkami.

  • Spanie też było na kwaterach?

Tak, były zdobyte materace. Muszę powiedzieć, że ludność kamienicy bardzo była przychylna. Jeden z lokatorów odstąpił nam pokój z dwoma tapczanami, więc jak któraś nie miała służby, to tam leciała, mogła się wyspać. Ale i w nocy też trzeba było biegać.

  • Czy podczas Powstania uczestniczyła pani w życiu religijnym, chodziła na msze?

Owszem były budowane ołtarze na podwórkach, odprawiane nabożeństwa, brałam w nich udział.

  • Czy czytała pani prasę?

Był „Biuletyn”, ale nie było czasu na te rzeczy. Ciągle byłyśmy w ruchu. Chodziłam przez aleje, potem jak był wykop, to już było bezpieczniej, na Czerniaków było ciągle niebezpiecznie. Potem Czerniaków padł.

  • Na Stare Miasto też pani chodziła?

Nie, nie chodziłam na Stare Miasto. Byłam w składnicy meldunkowej „S”. Były jeszcze składnice „K1” i „K2”, one były po jednej i po drugiej stronie alei. Wiem, że z „K2” koleżanki chodziły na Stare Miasto.

  • Czy słuchała pani może radia?

Nie, nie miałyśmy radia, nie słuchałam radia.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze wspomnienie to kapitulacja, po prostu ręce opadły. Co dalej? Wszystkie poszłyśmy do niewoli niemieckiej, pojedyncze tylko zostały. Przechodziłyśmy barykadę na ulicy Złotej. Nasz dowódca łączności, major „Adwokat”, miał przemówienie. Pamiętam, Niemiec wlazł na barykadę i nam salutował, ale co z tego. Szłyśmy do Ożarowa. W Ożarowie spędziłyśmy dwa dni. Potem wywozili nas bydlęcymi wagonami za Hanower do Fallingbostel. Mam wrażenie, że Niemcy mówili ludności, że kobiety to są bandytki, przestępczynie. Ludność patrzyła na nas bardzo nieprzychylnie, gdy przechodziłyśmy przez to miasteczko. Obóz był wielki, międzynarodowy. Byli Polacy z września, którzy się nami zajęli, dzielili się paczkami… Po dwóch czy trzech dniach Niemcy przeprowadzili nas do obozu Bergen-Belsen, sławny obóz koncentracyjny. Podobno byłyśmy na prawach obozu jenieckiego. Potem przed Bożym Narodzeniem w grudniu wieźli nas do Oberlangen, to jest obok granicy holenderskiej. Tam również zwieźli kobiety z Powstania z innych obozów. Było nas tysiąc siedemset, ze Śródmieścia, z Żoliborza, z Mokotowa, ze wszystkich dzielnic. Obóz był w bardzo złym stanie. To był kraj, land, nad granicą holenderską. Było tam bardzo wiele rozmaitych obozów. Początkowo, jak Hitler doszedł do władzy, Niemcy stworzyli tam obozy dla niepokornych Niemców. Nasz obóz w Oberlangen był zdewastowany i opuszczony. Tam nas wpakowali. Przed nami byli wrześniowcy, podchorążowie z września, Polacy, ale ich później przenieśli do oflagów. To, że obóz jakoś się trzymał, to podobno im zawdzięczamy, bo oni próbowali sklecić rozpadające się deski. W obozie chodziłyśmy na komenderówki, ale praca była tylko dla obozu. Nasłuchiwałyśmy odgłosów, byłyśmy pod granicą holenderską, więc słyszało się ciężkie działa.

  • Skąd przyszło wyzwolenie?

Od granicy holenderskiej. Wyzwolenie przyszło przez polskie oddziały.

  • Jak pani to zapamiętała?

To była godzina popołudniowa: druga czy trzecia, usłyszałyśmy, że kilka samochodów podjeżdża pod bramę obozu. Mój barak był przedostatni przed drutami kolczastymi. Naraz leci żołnierz i krzyczy do nas po polsku: „Chować się, bo będziemy strzelać.” Oczywiście żadna do baraku nie poszła, a wręcz wszystkie wyległyśmy przed baraki. Polak poleciał do wieżyczki, myślał, że Niemiec będzie strzelał, ale Niemiec w ogóle nie myślał strzelać. Zszedł sam, oddał mu broń i poddał się. To była I Dywizja Pancerna. Od razu zrobiło się inaczej. Polacy się nami zajęli. Zajęli tak, że po pierwszym obiedzie, który nam ugotowali, wszystkie się pochorowałyśmy. Złapali świnię i uważali, że to będzie coś wspaniałego, tymczasem byłyśmy wygłodzone, tłuste jedzenie nie poszło nam absolutnie na zdrowie. Naszym oswobodzicielem był pułkownik Koszucki. Musiałyśmy niestety zostać w obozie, zmieniło się jednak wyżywienie. Po dwóch tygodniach przenieśli nas do drugiego obozu, który był zajmowany przez Niemców dla ich dezerterów. On się jakoś nazywał po niemiecku, ale myśmy go nazwały Niederlangen, gdyż był troszkę niżej od Oberlangen. Nasze dowództwo z dowództwem I Dywizji zastanawiali się prawdopodobnie, jak rozwiązać sprawę obozu. To były przeważnie młode dziewczęta. Ja byłam po maturze, ale były też koleżanki ze szkoły średniej. Postanowiono, że trzeba utworzyć szkołę. Polska szkoła była we Włoszech, część pojechała do Włoch do szkoły. Ja z innymi koleżankami pojechałyśmy dwoma autokarami do północnej Francji koło Roubaix do Lanoix. Tam zastał nas koniec wojny. Miałyśmy pojechać do Anglii do marynarki się szkolić na obsługę okrętów, zorganizowano nam jednak wyższe studia w Belgii. Na jesieni te z nas, które znały francuski – ja znałam ze szkoły, bo maturę robiłam z francuskiego – pojechały do Brukseli. Tam skierowali mnie do Leuven. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane przez Polaków. Dostałam stypendium, zgłosiłam się do opiekunki, która wynajmowała kwatery, pokoje w domach u Belgów. W domu, w którym byłam, były trzy pokoje wynajęte dla studentek z Polski byłyśmy więc w swoim towarzystwie. Pierwszy rok przetrwałam, chodziłyśmy na wykłady, uczyłyśmy się. W międzyczasie skontaktowałam się z rodziną. Po pierwszym roku zdecydowałam się na powrót do kraju. Jechałam z Brukseli z dwiema koleżankami, też z Leuven i z transportem polskich górników, którzy pracowali w Belgii, i wracali do kraju do kopalni na Śląsku.

  • Wróciła pani do Warszawy?

Tak.

  • Jak wyglądało wtedy miasto?

Straszne wrażenie. Życie było tylko na ulicy Marszałkowskiej, gdzie były kikuty zburzonych domów i gdzie stały stragany z ubraniem, z żywnością. Warszawa żyła, ludzie handlowali, inni kupowali. To był rok 1946.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

W pierwszych dniach Powstania mój brat – który też był w łączności, został przydzielony do Czerwonego Krzyża, gdzieś mieli swoją składnicę – przyszedł ze wszystkimi, zobaczyłam się z nim. Drugie, jak poszłam na Mokotów i zobaczyłam się z rodzicami. Byłam dwa dni na Mokotowie. Później kontakt z rodzicami utrzymywałam dzięki temu, że byłam w łączności. Koleżanki chodziły z meldunkami i zawsze tam zachodziły do moich rodziców, przynosiły mi potem od nich karteczkę. Następnie Mokotów padł, wszystko się urwało. Poszliśmy do niewoli, mój brat, który młodszy był ode mnie o trzy lata, również.

  • Gdzie pani zamieszkała po powrocie?

Moi rodzice mieli dom w Zalesiu Dolnym, więc tam najpierw pojechałam. Potem w tym mieszkaniu w 1947 czy 1948 roku. Studia zaczęłam w Łodzi i tam skończyłam, później tutaj przyjechałam.

  • Na koniec jakby mogła pani powiedzieć, jak pani patrzy na Powstanie z perspektywy lat?

To był szalony zryw społeczny. Zastanawiam się, czy dzisiaj coś podobnego mogłoby się zdarzyć. Przecież byli zaangażowani wszyscy od małego do starego. Wprawdzie pod koniec ludność cywilna była zniechęcona, bo jedzenia, zniszczone domy i widać było rezygnację, ale w ogóle to był szalony zryw, jeden człowiek drugiemu pomagał. Były ogromne trudności i z wyżywieniem, i z opatrunkami, ale nastrój był dobry. Jak ogłoszono kapitulację, to była straszliwa rozpacz.

  • Z mężem poznała się pani za granicą, proszę opowiedzieć, jak to było ?

To było w Leuven. To ośrodek akademicki, gdzie jest i uniwersytet, i politechnika. W ogóle Leuven jest flamandzkie, ale bardzo przychylnie byli nastawieni do Polaków. Polacy byli zorganizowani, ośrodek akademicki był w Brukseli. Mieszkania wynajmowano w Leuven, były dwie panie, które to wszystko załatwiały. Wynajmowało się pokoje u Belgów, w moim domu na Rue de Cassello były wynajęte trzy. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane, dostawałyśmy stypendia, z których można było wyżyć. Pieniądze pochodziły od polonii amerykańskiej i z I Dywizji Pancernej generała Maczka, która oswobadzała Belgię.

  • Wiedziała pani, że mąż brał udział w Powstaniu, rozmawiali państwo o tym?

Potem żeśmy rozmawiali, ale w czasie Powstania się nie znaliśmy.
Warszawa, 22 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził: Tomasz Seweryn
Hanna Dobraczyńska Pseudonim: „Hania”, „Mała Hania” Stopień: plutonowa Formacja: II Kompania Łączności, Okręgowa Składnica Meldukowa „S” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter