Hanna Dyląg

Archiwum Historii Mówionej

Hanna Dylągowa, urodziłam się 18 września 1928 roku.

  • Gdzie pani mieszkała, gdzie pani uczęszczała do szkoły. Ile pani miała lat w 1939 roku?

Mieszkałam na dalekich, północno-wschodnich kresach II Rzeczypospolitej w powiatowym miasteczku Postawy, chyba w najmniejszym miasteczku powiatowym w ówczesnej Polsce, tak mi się wydaje. Zaczęłam chodzić do szkoły, mając sześć lat. Tam również przyjęłam Pierwszą Komunię Świętą. Mój ojciec był komendantem Powiatowej Policji Państwowej, więc mieszkałam w bardzo dobrych warunkach jak na to małe miasteczko, bo to był wybudowany budynek neoklasyczny dla całego starostwa. W jednej części były biura starostwa, w drugiej części były biura Komendy Powiatowej i były dwa mieszkania na górze. Jedno dla starosty, jedna dla komendanta powiatowego. Jeszcze było na dole mieszkanie dla dozorcy. To był jedyny skanalizowany i mający wodę bieżącą dom, dlatego mówię, że miałam wyjątkowo dobre [warunki].

  • Państwo nie musieli się martwić, jeżeli chodzi o bieżącą wodę?

Nie. Jeżeli chodzi o bieżącą wodę ani o wynoszenie kubłów, nie trzeba było [się martwić]. Natomiast były piece, ale to już był załatwiony zawsze odpłatnie woźny, który wynosił popiół i palił w piecach. To nazywano przed wojną Wileńszczyzna, bo to było województwo wileńskie i tak nazywano w skrócie. Były dość ostre zimy, jak było dziesięć stopni mrozu, to się mówiło: „O, idzie odwilż”. Piętnaście stopni to nie było nic, dwadzieścia stopni to już dzieci nie szły do szkoły.

  • Jak się nazywało to miasteczko?

Postawy. To jest obecnie też miasto powiatowe (po białorusku zapomniałam [nazwę] powiatu w tej chwili, chociaż miałam z tym do czynienia). Teraz to jest tak zwana Obladz Witebska, a przed wojną to było województwo wileńskie.

  • Kiedy przeprowadziła się pani do Warszawy?

To bardzo ładnie brzmi – przeprowadziła. Kiedy w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku zaczęto wywozić… Wtedy nie wiedzieliśmy, kogo kto pasuje do wywożenia… Bolszewicy, bo oni weszli 17 września 1939 roku na tamte tereny. Mój ojciec przedostał się jeszcze szczęśliwie do Wilna, udało mu się, a w Wilnie dostał rozkaz, że wszyscy oficerowie mają przechodzić na Litwę. Dzięki temu, że Litwa, z którą nie były najłatwiejsze stosunki nasze przed wojną (właściwie nawiązaliśmy stosunki dyplomatyczne dopiero w 1938 roku), jednak Litwini zgodzili się puścić wszystkich oficerów (najczęściej chodziło o oficerów). To było bardzo cenne. Internowano ich w Połądze. Teraz po litewsku to jest Palanga, Połąga (już nie pamiętam) i to jest nad Morzem Bałtyckim. Ojciec stamtąd uciekł do Warszawy, bo w Warszawie mieszkali moi dziadkowie – rodzice mojej mamy.

  • Pani wspomniała o roku 1940, chciałbym wrócić do 1939 roku. Proszę opowiedzieć, gdzie chodziła pani do szkoły przed wojną? Czy nawiązywała pani jakieś przyjaźnie, należała pani do konspiracji?

Nie. W 1939 roku 18 września kończyłam jedenaście lat. Bardzo przeżyłam wejście bolszewików, bo ojciec musiał natychmiast uciekać, a my z mamą i starszą siostrą musiałyśmy szybko opuścić mieszkanie w starostwie, bo mama się bała, że aresztują, wywiozą… Teraz to mogę dużo powiedzieć, co my wiemy i jak to było, jaka kolejność, bo jako historyk to wiem, ale wtedy to naprawdę wszystko było dosyć przerażające. Ponieważ mój ojciec znał bolszewików, bo kończył gimnazjum i maturę w Kamieńcu Podolskim (a więc na Podolu) i walczył w czasie wojny 1920 roku, więc doskonale wiedział, że musi uciekać przed bolszewikami. Mamie powiedział, że w razie czego spotkamy się wszyscy w Warszawie u rodziców mojej mamy.

  • Okoliczności wybuchu wojny wiązały się z tym, że pani ojciec musiał uciekać i została pani z siostrą i z mamą?

Musiałyśmy natychmiast opuścić mieszkanie z kanalizacją, z wodociągiem i znaleźć jakiś pokoik. Mamusi udało się znaleźć możliwość mieszkania u rodziców mojej przyjaciółki, to przy tej samej ulicy Wileńskiej – wtedy tak się nazywała, nie wiem, jak teraz [się nazywa]. Nie wiem jakim cudem, ale meble z sypialni rodziców były przyniesione do tego pokoiku [w którym zamieszkałyśmy]. Natomiast pamiętam, że jeden z woźnych Komendy Powiatowej, widocznie nie miał najgorszych stosunków z ojcem, bo wiele rzeczy sam zakopał i potem już dopiero…

  • Zwrócił?

Nie tyle on, co pani, u której mieszkaliśmy. Jak repatriowała się do Polski, to część rzeczy przywiozła.

  • Jak państwo uciekali w 1939 roku, to na dobrą sprawę nie spotkaliście się z armią bolszewików, tylko po prostu uciekaliście i nie mieliście żadnej styczności.

Jak to?! Bardzo wyraźną mieliśmy [styczność]. Przecież oni zajęli Postawy w 1939 roku. Najpierw mama dostała od [rodziców mojej przyjaciółki] dwa pokoje do użytku. Potem jeden pokój trzeba było oddać jakiemuś bolszewickiemu oficerowi i on tam zamieszkał, a myśmy zamieszkały w tym jednym. Mnie to nie przeszkadzało wtedy – w sensie mieszkania, dlatego że rodzice mojej koleżanki, którzy wynajęli mamusi pokój… Nie wiem, czy wynajęli czy odstąpili, czy mamusia im płaciła czy nie, ale to była moja najlepsza koleżanka. To była moja najlepsza przyjaciółka, byłam z nią bardzo związana. Udało mi się jeszcze z [naszego] dużego, kilkupokojowego mieszkania zabrać moją najukochańszą lalkę szyrlejkę. Przed wojną była aktorka (dziecko), miała pięć, sześć lat, grała takich w filmach, gdzie wolno było i nam oglądać (mojej siostrze i mnie), mamusia pozwalała chodzić [do kina], to właśnie ona się nazywała Shirley Temple i potem zaczęto robić takie lalki. One nie miały nic wspólnego z lalkami [produkowanymi] obecnie [jak] Barbie. To była po prostu lalka-dziewczynka z włosami.

  • Taka szmacianka?

Nie. Ona miała porcelanową twarz i porcelanowe ręce, nie była szmaciana. To była bardzo droga na tamte czasy lalka. Dostałam ją od mojej ciotki z Warszawy. Kosztowała dziesięć złotych, pamiętam dobrze. Chyba byłam jedyną dziewczynką może nawet w powiecie, ale nie wiem, która miała taką lalkę. Dostałam ją na dziesiątą rocznicę [urodzin], rok przed wybuchem wojny.

  • Wróćmy do 1939 roku – wybucha wojna, wkraczają bolszewicy – jak wtedy pani odnajdywała się w tej rzeczywistości?

Bardzo źle.

  • Miała pani kontakt z ojcem?

Nie. Dopiero w Warszawie, jak już uciekłyśmy.

  • A w miejscowości, w której mieszkaliście?

To było dosyć przerażające, że ci bolszewicy szli… Nazywam bolszewicy, bo tak mówiliśmy. Zresztą Armia Czerwona do 1947 roku to była nazwa Armia Czerwona, a dopiero potem Armia Radziecka. Myśmy mówili bolszewicy. Była nawet jakaś brama triumfalna zrobiona przez jakichś komunistów miejscowych. Byli ci komuniści, bo wiem, że ojciec miewał problemy jako komendant powiatowy, więc bywały jakieś problemy, ale chyba nie musiał być źle notowany przez ludzi i przez podkomendnych, skoro nikt nie doniósł. [To znaczy] w jakimś sensie negatywnym [nie doniósł] o mojej mamie, rodzinie, że nas nie aresztowano, bo mamę mogli aresztować, nas może nie, moją siostrę starszą o trzy lata i mnie, ale na pewno właśnie nikt nie doniósł jakichś złych rzeczy. Do lutego 1940 roku mieszkałyśmy u [rodziców mojej przyjaciółki], aż zaczęły się wywózki.

  • Czy uczęszczała pani do szkoły?

Oczywiście. W 1939 roku miałam zacząć szóstą klasę. Nazywała się wtedy szkoła powszechna, nie podstawowa. W 1939 roku we wrześniu były przenosiny szkoły mojej, do której chodziłam, która przedtem mieściła się w pałacu Przeździeckich, były pokoje w amfiladzie. Jak ktoś się spóźnił (a moja klasa była ostatnia), to musiał przejść przez wszystkie klasy… Wybudowano nowy budynek szkolny i było przeniesienie, wobec tego zaczęła się szkoła troszkę później, nie od razu 1 września, tylko jeszcze przed wejściem bolszewików. I tyle wiem. Ale to było parę dni przed wejściem. Do naszego miasteczka [bolszewicy] weszli, zdaje się, dokładnie 18 września, bo byli sześćdziesiąt kilometrów od granicy. Najpierw zrobiono szkołę rosyjską. Pamiętam, że nauczyciele byli niby ci sami, w którymś momencie kazano nam śpiewać, uczono nas jakichś radzieckich czy sowieckich piosenek…

  • Jakie było nastawienie uczniów wobec tych piosenek?

Moje nastawienie i moich koleżanek było negatywne. Teraz wiem – to była niewielka grupka Polek i chłopców, na ogół dzieci urzędników, ewentualnie osadników, większość to byli Białorusini. Nie wiedziałam tego wcześniej. Jeszcze było sporo Żydów. Żydówki i Żydzi odróżniali się na tamtych terenach, chodzili inaczej ubrani. Myśmy się z nimi bawili na wszystkich przerwach, ale po wyjściu ze szkoły to już [kontaktów nie było]. Nigdy się ich nie zapraszało do domu. Może to była kwestia pewnej pozycji, inteligencja. Żydzi, w większości dzieci ich, które przychodziły, to nie byli spolonizowani Żydzi czy też ich rodzice, to byli raczej jak najbardziej ortodoksyjni Żydzi. Nie pamiętam żadnych antysemickich [ataków], nastawienia czy jakiegoś [epizodu].

  • Wróćmy do kwestii związanej z piosenkami. Czy pani jako dziecko i pani koleżanki, koledzy manifestowaliście jakiś sprzeciw?

Czy moje koleżanki i koledzy nie wiem, ale ja na pewno – pamiętam. Ponieważ tuż przed wojną obejrzałam film, który mówił o młodzieży uczącej się jeszcze pod zaborem rosyjskim w Wilnie po rosyjsku i był jakiś… Film się nazywał „Młody las”. To było o młodzieży, która jakby starała się…. [Akcja] filmu działa się chyba po 1905 roku. Rozumiem teraz, że tak musiało być, bo tylko wtedy mogli zacząć jakiś cień oporu czy pokazywać niechęć do zaborców, do języka rosyjskiego. Nie wiem, czy to była jakaś chęć demonstracji, jak [uczono nas] w którejś z bardzo radzieckich piosenek i ja się rozpłakałam, ale nie jestem pewna, czy nie rozpłakałam się świadomie w [tym] sensie, że przypomniał mi się [film] „Młody las” i ja tak chciałam właśnie też zademonstrować. I nauczycielka powiedziała: „Wiem, że ci jest przykro, ale trudno, musimy to przejść”. To pamiętam. Oporów więcej nie pamiętam. Najpierw to była szkoła rosyjska. Za miesiąc czy dwa zrobiono szkołę białoruską z rosyjskim językiem, białoruskim, polskiego nie było. Wszystko [się dzieje] jeszcze w 1939, a w grudniu 1939 roku była kwestia, że kto się urodził na terenach nie tych Kresów (dzisiaj mówimy Kresów i wtedy się mówiło Kresów) tylko w dawnych terenach Kongresówki, czyli Królestwa Kongresowego, to może myśleć o pójściu do polskiej szkoły. Zaczęto organizować polską szkołę. Czy ona już przed Bożym Narodzeniem zaczęła działać, czy po, tego nie umiem powiedzieć, ale na pewno zrobiono. Urodziłam się w Żyrardowie, więc urodziłam się pod Warszawą. Czy pod Warszawą trudno powiedzieć – wtedy powiat żyrardowski był oddzielny. Wtedy mój ojciec pół roku był oddelegowany do pracy i właśnie tam się urodziłam.

  • Czy starała się pani, aby pójść do szkoły polskiej?

Tak, to już moi rodzice, mamusia się starała. Wiem, że moja najlepsza przyjaciółka urodziła się na tamtych terenach, to miała duże problemy z tym, żeby pójść [do polskiej szkoły]. Bo niby zrobiono Białoruską Republikę. W końcu 22 października były wybory i wtedy nas wszystkich, całą szkołę… Chociaż myśmy nie wybierały, bo byłyśmy dziećmi, ale na tak zwany miting na rynek w Postawach nas spędzono, mieliśmy wołać, krzyczeć, cieszyć się i tak dalej. Zresztą te mitingi były dość często. Pamiętam, że trzeba było na rynek chodzić, a to był bardzo zimny rok.
  • Przymusowo?

Tak, tak przymusowo, to nie było dobrowolnie, nie wiem, może ktoś szedł dobrowolnie. Myśmy szły z klasą i nie było możliwości [opuścić miting]. Moja siostra chodziła już wtedy do gimnazjum, ponieważ przed wojną to było: szkoła powszechna, gimnazjum cztery klasy, potem liceum to była reforma Jędrzejewiczów, to znaczy ministrów w 1932 roku (reforma ministra oświaty Jędrzejewicza, ale mówi się Jędrzejewiczów, bo potem drugi też pomagał bratu w tej reformie). Dlaczego pamiętam te wybory? Bo właśnie nas spędzono na [rynek]. Dlaczego mieliśmy krzyczeć, to nie wiem, wiem, że któryś miting, ale nie wiem, czy to było wtedy, kiedy były wybory, nagle w Postawach stacjonował 22. Pułk Ułanów Grodzieńskich. Moi rodzice z korpusem oficerskim utrzymywali bardzo ścisłe kontakty…

  • Ze względu na tatę?

Tak. Mój ojciec był w 1922 roku w jakichś formacjach wojskowych podporządkowanych generałowi Lucjanowi Żeligowskiemu i wiem, że był ułanem (czy wtedy były już pułki ułańskie, tego nie pamiętam), bo mój ojciec od dzieciństwa jeździł konno i wobec tego z koniem był zrośnięty bardzo dobrze. To były na pewno stosunki takie, że na różne uroczystości rodzinne (imieniny) to wiem, że przychodzili jacyś oficerowie stamtąd. Tam był zresztą klub oficerski… W pewnym momencie, bo oficerowie albo zginęli w Katyniu…

  • O tym pani wtedy nie wiedziała.

Wtedy nie wiedziałam, teraz mówię, ale zostało sporo szeregowych ułanów i konie. Nagle my widzimy… bo całe koszary były troszkę na uboczu miasteczka. Miasteczko było bardzo małe. Teraz jest dwadzieścia tysięcy mieszkańców, wtedy było około trzech tysięcy, więc to było bardzo małe [miasteczko], ale powiatowe. Nagle widzimy, że galopują ułani i co grają ci biedni bolszewicy? Muszą grać „Krakowiaka”, bo nasze konie albo pod jakąś inną melodię dobrze szły (widocznie tamtej nie chciały, pewno to były melodie typu legionowych), ale jeszcze i „Krakowiaka”, Krakowiaczek jeden i tak dalej, i tę melodię samą [grali] i oni przyszli. Pamiętam, że straszne wzruszenie mnie ogarnęło. Miałam jedenaście lat, a jednak bardzo to odczułam. Wszyscy zaczęliśmy klaskać, to pamiętam.

  • Czyli to był moment przywróconej pamięci sprzed 1939 roku?

Tak. Chociaż przecież to miał być już oddział ułanów Armii Czerwonej. Potem zaczęłam chodzić do polskiej szkoły.

  • Czy koleżance też się udało?

Tak. Chodziłyśmy razem.

  • Jak miała na nazwisko?

Wąsowicz. Wąsowiczówna wtedy się mówiło, Mańkiewiczówna. Nikt nie mówił Wańkiewicz czy Wąsowicz, tylko odmieniało się dziewczynki na „ówna” a na żony – Wąsowiczowa, Mańkiewiczowa. Moja mama nigdy nie używała inaczej. Stąd używam Dylągową już od tylu lat… Zaczęłam chodzić do polskiej szkoły. Były straszne mrozy, więc bardzo często były jakieś zwolnienia, bo jednak nowa szkoła wybudowana była dość daleko, gdzieś na obrzeżach miasteczka. Nie wiem, czy nie było opału, czy coś, dość, że co pewien czas [nie chodziłam do szkoły], bo to były ogromne mrozy po dwadzieścia parę do trzydziestu stopni, a w nocy nawet do czterdziestu. To była bardzo ostra zima z 1939 na 1940 rok, ona była ostrą zimą i w centralnej Polsce, ale tam [zima] była bardzo śnieżna. Wszystkie zimy były bardzo śnieżne. Od dzieciństwa pamiętam wszystkie zimy śnieżne i wszystkie z mrozem.

  • Akurat tej zimy marzliście.

W mieszkaniu państwo Wąsowiczowie musieli mieć jakiś zapas węgla, a może mamusi dostarczył trochę [węgla] woźny z komendy, jakoś nie pamiętam marznięcia w domu. Potem w Warszawie to pamiętam, marzłam, ale w Postawach nie pamiętam. Natomiast co pewien czas szkoła była nieczynna, może właśnie ze względu na opału, teraz tego nie wiem, ale mrozy były duże.

  • Czy dużo Polaków uczyło się w tej szkole?

Cała klasa. Nie umiem powiedzieć ilu, ale to nie było, że nas było kilkoro czy kilkanaścioro, na pewno dwadzieścia parę.

  • Jak wyglądał program edukacyjny w szkole, czy to był faktycznie język polski?

Język polski, tak i wszystko było w języku polskim, ale był jeszcze dodatkowo język rosyjski (jako obowiązkowy) i białoruski. Postawy leżą teraz na Białorusi i wtedy to była Białoruska Republika. Wybory 22 października, o których mówiłam, były po to, żeby właśnie ludność zgodziła się o przyłączenie do Związku Sowieckiego.

  • Proszę opowiedzieć, czy w szkole polskiej to byli faktycznie nauczyciele, którzy…

Tak, [to byli nauczyciele], którzy nas uczyli przedtem.

  • Ale bez zmiany.

Może któryś był zmieniony, ale raczej nie mam odczucia zupełnie nowych nauczycieli. Nasi nauczyciele w okresie przed wojną… Pamiętam, że moje nastawienie i moich koleżanek nie było proradzieckie czy prosowieckie. Pamiętam, jak jeden nauczyciel (nie wiem, czego on nas uczył) powiedział: „No tak jak w Związku Sowieckim czerwony rękaw niebieską nitką przyszyty albo niebieski rękaw czerwoną nitką…”. Bardzo źle przedstawiano nam obraz tego związku, ci nauczyciele, może nie wszyscy, ale to zapamiętałam – ten rękaw. Nie pamiętam, czy ten rękaw był niebieski i czerwoną nitką, czy czerwony i niebieską nitką [przyszyty]. Chodziło o to, że ich nędza była taka, że ich nie stać było nawet na jakieś… Tak nam przedstawiano. Nie wiem, czy zostali wszyscy nauczyciele, tego nie mogę powiedzieć. Wiem, że w gimnazjum moja starsza siostra chodziła do końca, bo ona chodziła do trzeciej gimnazjalnej. Zastanawiałam się właśnie, chyba [nauka] była po białorusku, musiałabym się jej zapytać, ale ona mieszka w Lublinie.

  • Czym się zajmowała pani matka, skoro pani ojciec musiał uciekać. Jak wyglądało pani życie, z czego się utrzymywaliście?

Wiem, że mamusia coś sprzedawała. Moi rodzice przed wojną na trzy lata założyli… Mimo że ojciec jeszcze pracował, mieliśmy fermę lisów srebrnych nad jeziorem Narocz, mieliśmy trzy hektary lasu i była ferma założona i zawsze był taki – mówi się chłopiec, ale to był dorosły mężczyzna – Ignac, który się zajmował przygotowywaniem jedzenia. Była Andzia, był dom prowizoryczny z bali, typowy dom z tamtych czasów przetykany mchem, opalany węglem, głównie drzewem nie węglem. Moi rodzice prowadzili tę fermę i w grudniu 1939 roku zabrano naszą mamę jakimś wozem na tę fermę, bo wszystkie fermy likwidowali czy też mieli zrobić jedną. Opowiadam pewien charakterystyczny przykład ich gospodarki. Lisy się trzymało, każdy miał oddzielną klatkę odpowiedniej wielkości, bo to wszystko było zarejestrowane w Związku Hodowców Lisów, one się nazywały wtedy srebrne, bo to były czarne lisy z białymi, srebrnymi włosami, im więcej, tym było ładniej, ale to było różnie. One były oddzielnie. Myło się talerze blaszane dla nich, jedzenie było odważane. Mamusia specjalny kurs skończyła na SGGW w Warszawie [przygotowujący] do hodowli [lisów]. W grudniu 1939 roku mamę zabierają, stoi ciężarówka oczywiście, do której wszystkie lisy z okolicy razem [zabierają]. Trzymaliśmy lisy oddzielnie, żeby sobie przypadkiem futra nie zniszczyły, a oni to wszystko z iluś ferm [do jednej ciężarówki załadowali].

  • Państwo obchodzili się z lisami ze starannością.

Trzeba było. Po to się zakładało fermę. Nikt nie kupował lisa, który byłby jakiś naderwany czy nadgryziony. A tu wszystkie lisy w [jednej] ciężarówce. Być może były jeszcze inne, bo było sporo ferm. To było przerażające, myśmy nie były tam. Mamusi było [strasznie] żal. Bolszewicy uważali, że niech mama sama łapie, nie będzie Ignaś łapał, niech pomieszczka (właścicielka [lisów]) niech łapie. Mamusia świetnie sobie radziła, bo doskonale… Różne zabiegi weterynaryjne, medyczne to mamusia robiła. Mamusia skończyła specjalny kurs weterynarii w Warszawie w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i bez trudu je wszystkie łapała. Mamusi było tak przykro, że one wszystkie [gnieżdżą się w ciężarówce], bo przecież już była jakaś część [lisów z innej fermy]. Siatką ciężarówka była zabezpieczona i z przodu siatkę opuszczali…

  • Co się stało z lisami?

Oni ich gdzieś wywieźli.

  • Co potem z państwem się stało, kiedy byliście pozbawieni fermy, która była środkiem utrzymania?

Jeszcze nie, bo to był dopiero pierwszy rok… To był trzeci rok, kiedy [hodowla] miała przynieść dochód. Rodzice brali kredyt hipoteczny na budowę fermy. Oczywiście ojciec jako komendant powiatowy na tamte tereny, to nie zarabiał tak źle, ale wszystko szło na fermę, bo ojciec strasznie chciał przestać pracować w policji państwowej. Ponieważ ojciec jak uciekł z wojska po 1920 roku, zaczął studiować w Warszawie na politechnice. Ponieważ jego matka i dwie siostry uciekły z Kamieńca i ojciec musiał nimi się zając, utrzymać je jakoś. W związku z tym nie bardzo wiedział jak. Wtedy angażowano [ludzi] do Polskiej Policji Państwowej, a ojciec miał i maturę i dwa lata studiów na politechnice, w związku z tym od razu dostał stopień oficerski, wprawdzie najniższy, ale dostał aspiranta, a potem dalej. W związku z tym cóż, moja babcia, jego matka mogła być tylko gospodynią domową, no to ojciec się na to nie chciał zgodzić. Ale chciał się z tej policji [wycofać], w której zresztą bardzo dobrze sobie radził na tamtych terenach. To były trudne tereny.

  • Chciał po prostu zastąpić tą pracę w policji…

Tak. Tym właśnie siedzeniem już na fermie, choć pewno by długo nie wytrzymywał, ale miał być wybudowany nowy dom, już było miejsce.

  • Niestety zlikwidowano…

Wszystko to zostało zlikwidowane.

  • Czym się wtedy pani mama zajmowała w roku 1939, 1940, bo mówiła pani, że sprzedawała? To nie były jakieś rzeczy z domu?

Z domu, właśnie z domu. Nie był to jakiś handel, tylko z domu sprzedawała różne [rzeczy]. Pewno byli jacyś pośrednicy, którzy chcieli może… W 1939 roku, jeszcze przed wejściem bolszewików, jak wybuchła wojna, starosta dostał dla wszystkich państwowych pracowników (dla policji i innych) na całym powiecie dla każdego trzymiesięczne uposażenie. Wiem tylko, że były jakieś trudności, żeby to od niego wyciągnąć, ale w końcu on to [wypłacił].

  • Czy to było także jakimś źródłem utrzymania?

Przypuszczam.
  • Proszę opowiedzieć o momencie decydującym o ucieczce do Warszawy w 1940 roku. Jak to wszystko wyglądało?

To wyglądało dosyć dramatycznie, bo u matki mojej przyjaciółki, gdzie mieszkałyśmy z mamą (siostra, mama i ja), mieszkał na stancji jej siostrzeniec i dwóch jego kolegów z tej miejscowości, bo oni chodzili do gimnazjum. Gimnazjum było w Postawach, a w miejscowości, w [której] oni mieszkali, nie było gimnazjum. To byli chłopcy z tak zwanej szlachty zaściankowej, zagrodowej. Jeden z nich to Daniel Komar, zapamiętałam [jego] imię i nazwisko, bo mając jedenaście lat, podkochiwałam się w nim. [Daniel] był synem leśniczego. Bardzo wcześnie rano przyszli po niego bolszewicy – to było chyba NKWD.

  • Po tego leśniczego?

Nie. Leśniczy mieszkał w leśniczówce, a jego syn był na stancji, żeby móc chodzić do gimnazjum w Postawach. Leśniczy nie wiem, gdzie mieszkał, nie pamiętam. Ponieważ całą rodzinę wywożono, całą służbę leśną wywożono na początku [wojny], teraz doskonale wiemy, że dlatego, że chcieli uchronić lasy przed penetracją jakiejś partyzantki. [Wywozili] całą służbę leśną: leśniczych, nadleśniczych, gajowych (wtedy tacy byli, teraz chyba nie ma) i właśnie po niego przyszli, bo był na liście. Mieli bardzo dobrze te listy ułożone. Jak po niego przyszli, to było takie dramatyczne, bo było bardzo zimno…

  • Jak się pani dowiedziała, że oni po niego przyszli?

Myśmy przecież mieszkali w domu obok. Wszystko razem. Razem prowadziliśmy gospodarstwo. Wiem, że mama z tą panią razem prowadziła gospodarstwo. Tyle mogę powiedzieć. To było przerażające, jak Danka (bo Danek na niego się mówiło) zabierali, dałam mu jabłko.

  • Jak miał na imię i nazwisko?

Daniel Komar. I to był dowód, że mamusia na drugi dzień (bo zabierali go bardzo rano) już po południu stwierdziła, że uciekamy do Warszawy.

  • Czyli pani matka przeczuwała?

Nic nie wiedzieliśmy, kiedy i co, ale wiedzieliśmy jedno, że jak mama jest żoną komendanta powiatowego policji, to na pewno będzie… Teraz wiemy, że na mamę i na nas kolejka [do aresztowania] była 13 kwietnia, bo to był następny [termin], ale ja to teraz wiem, bo wtedy właśnie żony oficerów, wysokich urzędników… Jeżeli jakiś urzędnik został, nie uciekł, to był aresztowany dużo wcześniej, ale kolejka na wywożenie rodzin wysokich urzędników… W końcu komendant powiatowy policji to mniej więcej było – starosta, komendant powiatowy policji, prokurator, sędzia to był na cały powiat, to były wysokie stanowiska jak na powiat.

  • Jak pani matka zorganizowała tą ucieczkę?

Ponieważ tory były zastawione ciepuszkami, do których prowadzono wszystkich wywożonych z całego powiatu – to wszystko było w Postawach. Stacja kolejowa była trzy kilometry od Postaw (jeżeli można tam znaleźć jakieś centrum). Przez trzy dni chodziłyśmy na stację i nie było żadnego pociągu, któryby jechał na zachód w kierunku Grodna, Białegostoku (Białystok był pod okupacją sowiecką), bo były zajęte tory. Dopiero po trzech dniach… Ciągle czekałyśmy w domku u kolejarza, też musiał wiedzieć, kim był ojciec i tak dalej, i w związku z tym udzielał nam [schronienia]. To byli skromni ludzie.

  • Już nie wróciliście do tego mieszkania?

Nie. Któregoś dnia, jeszcze pierwszego dnia jak poszłyśmy, to wróciłyśmy, a drugiego i trzeciego już nie. Później czekałyśmy już w mieszkaniu kolejarza.

  • Co państwo zabrali z tego mieszkania? Chyba niewiele rzeczy.

Przede wszystkim były chyba trzy skóry lisie niewyprawione, ale dobrze ściągnięte i jakby wysuszone. Mama miała to jako kołnierz, moja siostra i ja, bo tu chodziło, żeby mieć jakiś punkt w Warszawie. Następnie były jakieś walizki, w których były też pieniądze. Wiem, że były pieniądze wklejone na spód, bo potem jak wpadła [walizka] do wody, to się odkleiło i już Niemcy zabrali.

  • Kiedy wpadły do wody?

Jak już przechodziłyśmy przez granicę.

  • Wróćmy do tego momentu.

Przejechałyśmy z mamą najpierw, pamiętam, ciemną nocą i była przesiadka w Baranowicach.

  • Gdzie się kierowaliście?

Do Białegostoku i potem do Łap, przez Bug i już na stronę niemiecką.

  • Cały czas połączeniami pociągów?

Ciągle były takie dosyć dramatyczne połączenia, dlatego że one były przepełnione. Poza tym były obawy, że Sowieci kogoś wyciągną, ale nie wyciągali. Jak myśmy jechały nie było takiego [zdarzenia] jakichś alarmów, że wyciągają z pociągów i wywożą. Oni mieli bardzo dobrze opracowane listy (NKWD) kogo wywożą w kwietniu, potem w czerwcu – oni mieli to świetnie opracowane.

  • Pamięta pani atmosferę, jaka panowała w pociągach, co ludzie mówili, czego się obawiali?

Co ludzie mówili, to nie wiem, wiem, że to było przerażające. Strasznie się bałam, że zgubię mamusię, bo co pewien czas trzeba było się gdzieś przesiadać. To były pociągi, które potem jeszcze w dziewięćdziesiątych latach ten typ pociągów spotkałam w Anglii. To były takie [pociągi], że do każdego przedziału było wejście. To były schodki dwa drewniane wzdłuż całego wagonu i do każdego przedziału było wejście od peronu. To nie był [pociąg] typu pulmanowskiego, że mamy jeden korytarz i z niego są dopiero wejścia do [przedziałów] tylko takie stare, starożytne.

  • I tak państwo dotarli…

Gdzieś w Białymstoku przenocowałyśmy u jakiegoś pana, już nie umiem powiedzieć, [jak się nazywał,] przyjął nas.

  • To był jakiś znajomy?

Nie, poznany w drodze, a może mamusia jakoś się z nim dogadała, tego nie umiem powiedzieć, wiem, że u niego nocowałyśmy i potem rano można było gdzieś pojechać, ale jedną stację, nawet dwie, przed granicą trzeba było wysiąść, bo już przy granicy to Sowieci wybierali wszystkich i wywozili. Najpierw brali do więzienia, a potem gdzieś wywozili, ale to nie było w ramach tej wywózki, tylko w ramach, że się ucieka. (Klemens Rudnicki świetnie to opisuje w swoich pamiętnikach – zastępca Andersa, a potem dowódca dywizji w armii polskiej Andersa w Związku Radzieckim).

  • Wróćmy do pani wspomnień.

W pewnym momencie trzeba było wysiąść z pociągu. Myśmy wysiadły i jakimiś saniami [pojechałyśmy] na wieś. Mamusia już wszystko [przygotowała]. Jedni drugim mówili, że są jacyś przewodnicy, którzy przez Bug przeprowadzają, ale Bug był zamarznięty zupełnie i jeszcze metr śniegu na nim był, więc w ogóle nie było widać, że to jest rzeka. Dowieziono nas na jakąś wieś i wiem, że w jednej chacie mama powiedziała: „Wychodzimy stąd”. Miała jakieś [przeczucie], że coś jest nie tak. Poszłyśmy do jakiegoś innego gospodarza.

  • Nie wie pani co?

Nie. Przeczuwała, może nie morderstwo, a może morderstwo i zabranie wszystkich rzeczy, które miałyśmy. Oni wiedzą, że ci, co uciekają, zawsze coś tam mieli. Moja mama nie miała żadnej biżuterii, bo nigdy jej nie lubiła, w związku z tym na pewno to nie była biżuteria. Przed wojną zgubiła obrączkę, w związku z tym nawet obrączki nie miała. Natomiast były lisy, ja byłam w kożuchu. Byłam mała, ale wszystko jedno, kożuszek był. Obie z siostrą buty miałyśmy narciarskie. Wtedy buty narciarskie to nie były takie jak teraz, że tylko na narty. To były buty skórzane, solidne, bo narty były zupełnie innego typu, wobec tego to były ciepłe buty, bardzo cenne dla chłopów. Chłopi byli bardzo ubodzy przed wojną, więc każda rzecz była cenna, nawet płaszcz mamusi, a mamusia była w futrze.

  • Panie wtedy zmieniły chatę i wyruszyły…

Kolejnego dnia z jakimś przewodnikiem opłaconym, o ile pamiętam, wyruszyłyśmy nad Bug i z nami przewodnik prowadził jeszcze żonę leśnika, którego wywieziono, a ona uciekła, córkę leśniczyny, która była w ostatnim miesiącu ciąży i leśniczyna niosła dla niej pierzynę na plecach, to pamiętam dobrze. Następnie było jeszcze jej dwóch synków cztery, pięć lat. Ona miała córkę, która miała dziewiętnaście czy osiemnaście lat – mężatkę, tylko gdzieś męża już nie było (tylko nie wiem, gdzie był). Nasza grupa – nas trzy i ta pani z córką, dwóch chłopców i czternastoletni syn tej leśniczyny [urodzony] między córką a tymi małymi [chłopcami]. I doprowadzono nas nad Bug na pewno, bo był murowany młyn. W pewnym momencie… Czternastoletni chłopiec miał plecak, wszyscy żeśmy mieli plecaki, tylko nie plecaki ze stelażami, tylko szmaciane plecaki, ale wtedy ze skórzanymi paskami i on się oparł o młyn, a ponieważ było ślisko, on zjechał, a myśmy z siostrą dostały ataku śmiechu, bo to było bardzo śmieszne. Byliśmy jednak dziećmi mimo wszystko. Potem przewodnik pokazał mojej mamusi, bo pamiętam: „O, pani widzi [w oddali] takie światełka, to już jest strona niemiecka”. On miał nas przeprowadzić i nie przeprowadził.

  • Wszystkich państwa zostawił?

Tak. Wszystkich.

  • Nie protestowaliście państwo?

Może i protestowaliśmy, a co tu można było protestować, jak trzeba było szybko przechodzić, żeby straż bolszewicka nie złapała. Trzeba było szybko lecieć. Dlaczego mamusia była zdenerwowana, że my się śmiejemy z siostrą, bo trzeba było cichuteńko iść, i mamusia nas prowadziła. Przez ten śnieg nie było wiadomo, gdzie się kończy rzeka, to był ogromny mróz i śnieg co najmniej metrowy na lodzie. Nie było wiadomo, gdzie jest brzeg i drugi brzeg. On pokazał nam i powiedział, że będzie struga. Rzeczywiście była, struga nie zamarzała, czyli musiała być jakaś [wartka struga], miała cieniusieńką kładkę, całkowicie oblodzoną, żeby przejść na drugą stronę. Trzeba było przejść przez [tą kładkę]. Moja siostra miała walizkę, ponieważ moja mama wzięła pierzynę od tej pani, która miała tę dziewczynę, młodą mężatkę, która miała rodzić. Chłopak miał swój plecak, myśmy miały jakieś plecaki, a siostra miała jeszcze tą walizkę, [która] miała na dnie przyklejone pieniądze, jeszcze polskie przedwojenne. Mamusia nie wiedziała, czy one będą [użyteczne]. (Coś tam było, ale nic nie było, bo Niemcy zabrali.) Siostrze wypadła ta walizka do wody, ale [wyciągnęłyśmy ją]. [Spód się odkleił.] Rzeczywiście, przeszłyśmy i była wioska, [w której] nas na słomie ułożono pokotem, już tam jacyś [ludzie] leżeli, którzy wcześniej przeszli. [Dotarliśmy] już na stronę niemiecką. To musiało być już w okolicach Siedlec, ponieważ jak chłop nas zawiózł sankami, to już z Siedlec jechałyśmy pociągiem do Warszawy. W Siedlcach Niemcy… On zawiózł nas od razu na komisariat, oni mieli to przykazane, zresztą Niemcy stali i patrzyli, że to jadą uciekinierzy z tamtej strony. Wszystkich nas wzięli do rewizji. Byłam najmłodsza, to mnie niewiele rewidowali. Pamiętam, że miałam sto kopiejek bardzo błyszczących, wzięłam sobie to jako pamiątkę. On mówi, czy mam jakieś pieniądze, to pokazałam mu to, powiedział, że mogę sobie to wziąć. Siostrę moją dość dobrze rewidowali, a mamę całkowicie, do rosołu i zabrał jej pieniądze, które odkleiły się [od walizki]. Mama mówiła adres dziadków. Myśmy nawet nie były pewne, czy dom, gdzie dziadkowie mieszkali, nie został w 1939 roku zniszczony, ale nie był. Z Siedlec dojechałyśmy pociągiem… Już potem Niemcy nas puścili i pojechałyśmy pociągiem, z tym że przede wszystkim zabrali pieniądze. Dojechaliśmy do Warszawy na Dworzec Wileński, nie Wschodni, i mamusia wzięła dorożkę, bo rodzice mojej mamy mieszkali koło ronda ONZ, to była Ceglana 5, a teraz to jest Pereca. Dom stał, mieszkanie było całe. Zobaczyłyśmy tatusia w mundurze policji granatowej.
  • Który to był rok?

1940 rok. Tatuś był z rozkazu władz podziemnych. Ojciec uciekł z Wilna, właściwie z Połągi, z Litwy, bo przecież tam byli internowani wszyscy oficerowie. Ojca złapali zresztą na terenach przed niemiecką granicą i odstawili do pociągu z aresztowanymi – to nie byli [zwykli ludzie] wywożeni, to byli inżynierowie, oficerowie złapani – i ich zaczęli wywozić. Mój ojciec nienawidził być zamknięty, więc z pociągu, jak pociąg na chwilę zwolnił, [skoczył] w śnieg straszliwy i uciekł jeszcze z kimś. Szukał oczywiście tego kogoś. Oczywiście były strzały, wszystko, ale to było w lesie, ojciec dobrze się znał… Umiał się znaleźć w każdym terenie i ojcu udało się dotrzeć do Warszawy. [W Warszawie] spotkał swojego kolegę, który był docentem w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. [To był] kolega z gimnazjum z Kamieńca Podolskiego, razem maturę zdawali i on go wciągnął do konspiracji. Najpierw to była Służba Zwycięskiej Polsce, potem to było ZWZ, czyli Związek Walki Zbrojnej, a potem AK. Ale bardzo starano się, mniej więcej jak wiem, siedemdziesiąt procent oficerów w Warszawie należało do AK. W każdym razie myśmy potem mieszkały w domu, gdzie nad nami był…

  • Wróćmy do momenty, jak panie dotarły do Warszawy i spotkały ojca…

[Spotkałyśmy] ojca, dziadków i moją ciocię.

  • Czyli euforia?

Euforia. Wiem, że potem odstąpili nam jakiś tapczan, mamusia z tatusiem [spali] na tapczanie, a myśmy… Takie szuflady były wtedy w tapczanie, w którą się kładło różne rzeczy, i myśmy z siostrą spały w szufladzie, to pamiętam bardzo dobrze. Ojciec bardzo szybko jakieś mieszkanie zdobył i myśmy się już tam przeniosły.

  • Proszę porównać te sytuacje, kiedy była pani zarówno pod okupacją sowiecką, jak i niemiecką.

Biedni, strasznie umęczeni i naprawdę niedożywieni żołnierze sowieccy. Biedni ze strzępionymi płaszczami, karabiny na sznurkach i to było widać. I w Warszawie ci Niemcy, zwykli żołnierze – dumni, z wspaniale wyczyszczonymi butami, to był 1940 rok. Pamiętam, że to mi się rzuciło w oczy. W Postawach tacy dobrze umundurowani, bez żadnych wystrzępionych płaszczy to byli enkawudziści, ale oni nie chodzili po mieście. Oni jeżeli, to jeździli i aresztowali, kogo trzeba i już, ich się nie widziało. Co pewien czas się dostrzegło, ale nie rzucali się w oczy, bo oni specjalnie zresztą się nie rzucali [w oczy], a ci biedni żołnierze, nawet oficerowie byli bardzo biedni. Na kwaterze mieszkał [sowiecki oficer] u państwa Wąsowiczów, gdzie myśmy miały pokoik, to też był bardzo skromny. Ponieważ moja matka należała do kobiet bardzo pięknych, więc stale któryś z oficerów sowieckich, którzy przychodzili do swego kolegi, to tam się koło mamy kręcili. Ciągle mówili, że oni mamie i nam stworzą super warunki w Rosji, w Związku Sowieckim, a mamusia mówiła: „Nie, ja do rodziców idę do Warszawy”. Nie mówiła, że [jedzie] do męża, broń Boże, nic o mężu.

  • Spotkała się pani z jakąś formą agresji?

Nie, tylko z taką okropną butą. Pamiętam doskonale, jak kiedyś szłyśmy i kiedyś mamusia (wracałyśmy z kościoła od wizytek) moja siostra i ja, doszłyśmy placem Piłsudskiego (w PRL-u [placem] Zwycięstwa, a w okupacji Hitlerplatz, czyli plac Hitlera), idziemy i w naszym kierunku idzie trzech żołnierzy, ale oni… nie umiem powiedzieć, oni tak się czuli jak panowie świata. Mamusia mówi: „Boże, nie możemy teraz skręcić nigdzie, bo mogą mieć jakieś podejrzenia”. Wobec tego idziemy. Oni chcieli się zapytać o jakąś ulicę. Moja siostra uczyła się niemieckiego w gimnazjum, więc coś tam odpowiedziała i oni przeszli bokiem. Ich kroki do dziś pamiętam. Oni nawet byli grzeczni, bo zapytali, gdzie jest ulica. A czy ja widziałam straszliwe rzeczy? Przecież mieszkaliśmy niedaleko getta, to były dla nas dziewczynek dramatyczne sceny, które tam się działy.

  • Mogłaby pani je opisać?

Jak żeśmy siedziały na Krochmalnej 49, to okna były zakratowane i wychodziły na tak zwane małe getto i potem Niemcy to małe getto likwidowali. Po drugiej stronie na tej ulicy były wyrzucane meble, pościel, jakiś stary Żyd wyrzucony na ulicę, właściwie wyprowadzony. Potem już nie patrzyłam przez okno, to było bardzo [wstrząsające]. To był 1942 rok. Pamiętam, że to było bardzo trudne.

  • Miała pani jakiś kontakt z ludźmi z getta, którzy na przykład uciekali?

Nie miałam, ale wiem na przykład, że mój ojciec miał. Ukrywał [ludzi], jakieś wyrabiał [dokumenty] – oczywiście przez Związek Walki Zbrojnej, potem AK, jakieś dowody, bo kiedyś przy łóżku mamusi w szafce nocnej leżało ileś kenkart, bo to kenkarty się miało w okresie okupacji. Patrzę, że te kenkarty były na ileś nazwisk. One były ze zdjęciami. Wyglądało, jakby były dla Żydów, ale nie umiem powiedzieć, czy wszystko było dla Żydów, czy też dla jakichś ukrywających się. Nigdy nie powiedziałam, że widziałam kenkarty, to lepiej było nie wiedzieć. Muszę powiedzieć, że 3 maja, na początku maja 1940 roku, kiedy Niemcy planowali inwazję na Holandię, Belgię, potem na Francję, aresztowali wszystkich sześćdziesięciu dziewięciu oficerów policji granatowej w Warszawie.

  • Czyli pani ojca również.

Tak. I przyszło pięciu żandarmów – mówiło się żandarmów – rano o piątej. To było dosyć duże przeżycie. Mój ojciec był człowiekiem potwornie nerwowym, ale jednocześnie w takich sytuacjach [potrafił być spokojny]. Moja mama miała na imię Karolina, a mówiło się do niej Kalina. Ojciec powiedział do niej: „Kalinek, zrób mi jajecznicę, bo nie wiem, kiedy będę jadł”. I tę jajecznicę jedli, a ci Niemcy, pamiętam to doskonale, stali nad ojcem i chyba byli niezmiernie zdumieni. To nie było gestapo, to prawda. Wszyscy sześćdziesięciu dziewięciu aresztowanych, w tym komendant policji granatowej, brat Jana Karskiego (Karski to było jego nazwisko konspiracyjne). Był komendantem granatowej policji na całą Generalną Gubernię i on został wywieziony do obozu koncentracyjnego i jeszcze chyba dwóch. Natomiast oficerów po kolei zwalniano, z tym że mojego ojca w ostatniej kolejce, dopiero w lipcu. Nawet mam, bo ojciec zachował, kartkę ze zwolnienia z Pawiaka. Wrócili wszyscy do pracy. Dowiedziałam się później, że Niemcom chodziło o to, że nie chcieli mieć wyszkolonych oficerów z bronią, bo wszyscy mieli broń, po jednym pistolecie.

  • Potem pani ojciec wrócił.

Tak i wszyscy wrócili…

  • Który to był rok?

1940 rok, maj, bo wtedy kiedy Niemcy zaczęli inwazję na Belgię, potem, żeby przejść do Francji, to wtedy ich aresztowano. Z tym że na początku myśmy nie wiedzieli, myśleliśmy, że tylko po ojca przyszli, ale potem to już było wiadomo. Osadzili ich wszystkich na Pawiaku i czasem chodziłyśmy po drugiej stronie, żeby coś przez kraty… Nie tylko ojciec [tam był], bo i inne żony też chodziły. To był 1940 rok, jakoś żyłyśmy.

  • Pamięta pani, jak wyglądała atmosfera w Warszawie w latach przed wybuchem Powstania Warszawskiego? Wspomniała pani, że miała bezpośredni widok na getto…

Ale potem już nie. W 1942 roku przenieśliśmy się na Sienną.

  • Dlaczego musiały się panie przenieść?

Nie pamiętam. Widocznie tamten teren został włączony, związany… to było prawie wewnątrz getta to mieszkanie.

  • W sąsiedztwie.

Tak. To były przedwojenne koszary policji konnej i tam było parę mieszkań dla oficerów.

  • Kiedy się panie przeprowadziły, to…

Już był z nami i ojciec. [Przeprowadziliśmy się] na Sienną 20 w 1942 roku.

  • Czy była pani świadkiem, jak ojciec kontaktował się z innymi osobami, które były w konspiracji?

Był pan Marian Gieysztor, krewny Aleksandra Gieysztora, ale nie bliski, on był docentem na SGGW. Oczywiście nie było jawnych wykładów, ale ponieważ znał kolegę mego ojca – pana Jerzego Jarockiego, bo byli razem w SGGW, i wtedy pan Marian musiał się w którymś momencie ukrywać i u nas w domu dwa tygodnie mieszkał, jeszcze na Krochmalnej. To był róg Krochmalnej i Ciepłej. Widok z naszych okien był na Ciepłą. Po drugiej stronie Ciepłej było już getto i on się dwa tygodnie ukrywał. Pamiętam, jak mu mamusia szykowała drugie śniadanie, on w ogóle nie wychodził, mój ojciec go ukrywał. Tyle wiem. Potem jak już byłyśmy na Siennej, to jak moja siostra zdała maturę konspiracyjną u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu i zaczęła studia w 1943 na 1944 rok na tajnej politechnice na chemii. Część wykładów było w naszym mieszkaniu. Jakieś jej zbiórki [się u nas odbywały], bo ona już się zapisała do konspiracji, a jednocześnie wiem, że mój ojciec prowadził jakieś wykłady z tak zwanej podchorążówki, ale nie wiem dla jakiej grupy, ale wiem, że to było u nas w domu, bo ciągle trzeba było pilnować…

  • Pani nie chciała się zaangażować w konspirację?

Jeszcze u nas był jeden pokój wynajęty dwa razy w tygodniu na Komitet [właściwie Kierownictwo] Walki Cywilnej (nie wiem, czy [dokładnie] tak się nazywał), był Korboński, Aleksander Gieysztor… To było równolegle do wojskowej działalności. Oni byli podlegli jak najbardziej rządowi w Londynie, tylko to byli cywile. Wiem, że jak oni mieli przychodzić na zebrania do jednego pokoju, to mówili: „Do pana Bobrowskiego”. Zawsze otwierałam i wiem, gdzie musiałam wpuszczać – jednych tu, drugich na podchorążówkę, gdzie indziej [młodzież] do mojej siostry.
Dlaczego się nie zaangażowałam? Chodziłam do gimnazjum handlowego, oczywiście to było jako kursy, bo nie wolno było mieć gimnazjum, ale to było przedwojenne gimnazjum prywatne, handlowe Statkowskiej-Jankowskiej, one były właścicielkami, stąd się mówiło Statkowska-Jankowska. […] To było handlowe gimnazjum Statkowska-Jankowska na Nowogrodzkiej 56. Po wojnie jeszcze długo ten budynek był i jeszcze była jakaś szkoła. Nagle postanowiłam, że nie chcę iść do liceum handlowego, tylko chcę iść do humanistycznego i jak moja siostra zrobić maturę u sióstr zmartwychwstanek, które prowadziły tajne komplety, ale wobec tego musiałam mieć dodatkową łacinę, dodatkowe [przedmioty], częściowo jeszcze rozszerzony polski. Miałam bardzo dobrą historię w gimnazjum handlowym, po prostu nauczycielka była dobra. Jeszcze musiałam mieć matematykę, bo u nas była jednak matematyka bardziej pod kątem księgowości. Zrobiłam to i w czerwcu 1944 roku zdawałam, bo przed wojną i w czasie wojny jeszcze był ten sam typ, tak zwana mała matura po czterech klasach gimnazjum i zdawałam tę małą maturę w [gimnazjum] handlowym. Oczywiście to też było tajne, ale to było [nazywane], że [to są] jakieś kursy handlowe. Co roku były jakieś kursy. Jednocześnie zdawałam małą maturę u sióstr – z łaciny, historii, polskiego… Powiedziałam sobie, że jak już będę w tym liceum, to się zaangażuję. Tak sobie mówiłam, ale już nie zdążyłam. Taki jest efekt, że miałam przez kilkadziesiąt lat po wojnie kompleks, że nie brałam udziału w Powstaniu.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?

Na Siennej 20. Pierwszego sierpnia szłam od mojej cioci, która już wtedy musiała się znaleźć na Starym Mieście, bo już wtedy ulica Ceglana została włączona do getta, więc musiałam się wyprowadzić, i mieszkała na Starym Mieście z babcią i z dziadkiem (dziadek już umarł). Wracałam pieszo przez plac Teatralny na Sienną i już słyszałam jakieś strzały od strony Żoliborza. Ponieważ strzały w Warszawie, w lipcu i w sierpniu to się dosyć dużo…

  • Było to raczej powszechne.

To znaczy nie było to nic takiego [nadzwyczajnego], tyle tylko że sobie pomyślałam, że one są zbyt takie jednolite. Mój ojciec mnie nie powiedział, mamie powiedział, że jest Powstanie, bo był przecież w jakimś kierowniczym stanowisku na jakimś odcinku. Teraz wiem, że trzeba było się więcej dowiedzieć. Ojciec był związany z „Radosławem” czy z Mazurkiewiczem, mam od niego zaświadczenia, że [ojciec] był w Powstaniu i że był ranny.

  • Wróćmy do pani. Wracała pani przez plac Teatralny…

Tak i doszłam do Siennej i mamusia mówi… Pytam: „Gdzie jest ojciec?”. Mamusia mówi: „Tatuś jest w jednostce gdzieś na stanowisku”. Wiedziałam, że ojciec jest w konspiracji – to oczywiście wiedziałam dobrze. Miałam już wtedy dwuipółmiesięczną siostrę. Ona się urodziła 18 maja 1944 roku, czyli w dzień i rok zdobycia Monte Cassino. Starsza siostra była na wakacjach ze swoją koleżanką od sióstr zmartwychwstanek w Głownie pod Łodzią. Ojciec tej koleżanki pracował w jakimś urzędzie rolniczym, wobec tego tam spędzały wakacje. Ona nie dostała na czas [zawiadomienia]. Moja siostra była zaangażowana, ale nie dostała na czas zawiadomienia. Najpierw było, że ma być Powstanie, potem było odwołane i tego 1 sierpnia już ona nie dotarła.

  • Jak pani wspomina pierwsze dni Powstania?

To było nadzwyczajne. Moja mama zaraz uszyła biało-czerwoną chorągiew. Byliśmy pełni euforii. Uważaliśmy, że to w ogóle… Pamiętam, miałam prawie szesnaście lat, bardzo przeżyłam jako coś nadzwyczajnego, jako coś niezwykłego. Po drugiej stronie ulicy Siennej tego domu, w którym myśmy mieszkały, jakiś młody człowiek grał „Marsza Radeckiego”, „Marsz turecki”. (Ten „Marsz turecki” został w mojej głowie, że potem jak miałam jakąś komórkę, to [robiłam] wszystko, żeby mieć [jako dźwięk dzwonka] „Marsza tureckiego”. W ostatniej nie mam. Ciągle mi to zostało). To było nadzwyczajne. Zbierałam wszystkie gazetki, które roznosili młodzi harcerze, chowałam je. Już miałam widocznie jakieś zacięcie historyczne. Wszystko zbierałam i uważałam, że wszystko uda mi się zachować. Wierzyliśmy – ja wierzyłam do końca, że to się wszystko uda. Ale w końcu sierpnia nastąpił bardzo silny ostrzał tej części Śródmieścia i w związku z tym nasz dom zaczął płonąć. Ojciec na szczęście miał swoją placówkę też na terenie Śródmieścia Północnego, o ile wiem, w związku z tym co pewien czas przychodził. Ale była jeszcze moja mała siostra i to był największy dramat. Póki byliśmy jeszcze w naszym domu, to wprawdzie dużo byliśmy w piwnicy, ale jednak na pierwszym piętrze była woda zebrana w wannie. Potem gdzieś jeszcze chodziłam po wodę. Był taki lej na rogu Siennej, był założony kran do brania wody. [Kran] założyły służby powstańcze. Przynosiłam wodę mojej siostrze. Ostrzał tych ulic był stale. Ojciec już nie mógł [przychodzić], to już ja to robiłam. Mama sama z dzieckiem, więc już sama wiedziałam, że nie mogę pójść i się zgłosić jako sanitariuszka, goniec czy ktoś, nie mogłam, bo musiałam pomóc mamie z siostrą.
  • Tak na dobrą sprawę w toku pomocy dla siostry również pani ryzykowała?

Bardzo dużo, dlatego że jak trzeba było po wodę chodzić, to potem już ten lej został zasypany i tylko była parę domów dalej na podwórku wykopana studnia, to osiem godzin stałam w kolejce. Każdy stał przy domu, potem jak trzeba było przejść, bo to było po drugiej stronie ulicy, to się tylko przebiegało, bo było stale pod ostrzałem.
Mogę powiedzieć, że moja siostra żyje (zajmuje teraz wysokie stanowisko, bo jest prezesem Naczelnej Organizacji Technicznej), ale nie wiem, jak ona żyje, bo moja mama nie miała pokarmu. Początkowo ojciec miał jakieś miejsce, gdzie ktoś na Twardej miał krowę, i przynosił pół litra mleka, więc myśmy to jakoś gotowały i robiło się dla Ewy. Ale potem jak nasz dom został spalony, to znalazłyśmy się w obcej piwnicy na Złotej 37. Wprawdzie na parterze był gabinet kosmetyczny córki siostry ciotecznej mojej matki i pod spodem w piwnicy żeśmy siedziały. Tam już była zbombardowana Twarda, gdzie była krowa, i wtedy się chodziło po wodę do „Haberbuscha i Schiele”, do najbardziej znanej w Warszawie wytwórni piwa. To byli ludzie pochodzenia niemieckiego i było wiadomo, że temu współwłaścicielowi… To już byli następcy tych, którzy założyli [browar]. Były tam jakieś studnie, które jeszcze działały. Szło się często właściwie przez place absolutnie ostrzeliwane, ale jakoś dochodziłam z dwoma kubłami. Potem u „Haberbuscha i Schiele” myśmy brały owies. To już byłam z córką siostry ciotecznej mojej mamy, dwadzieścia cztery lata – dentystka. Jedna była dentystką, druga kosmetyczką. Tamtej nie było. Była gdzieś poza Warszawą i nie dojechała. [W fabryce] były wielkie platformy zaprzężone w dwa konie, tak zwane perszerony, ciężkie konie specjalne do wożenia. Oczywiście oni mieli całe zapasy owsa. Myśmy brały owies, na maszynce do kawy ręcznie się mełło i się gotowało, żeby było coś do jedzenia. Dzieciakowi to myśmy [dawały], nie pamiętam już co, ale wiem, że były jakieś resztki mąki. W pewnym momencie pod koniec września w tej obcej piwnicy…

  • Panie były tam z innymi ludźmi?

Byli jeszcze ci, którzy mieszkali w [drugiej] części. To była oddzielna piwnica. Ogólne piwnice były przerażające, bo to były korytarze. Od nich były wejścia do piwnic. W korytarzach jeden przy drugim człowiek siedział. Korytarze stanowiły również drogi, którymi ludzie chodzili gdzieś dalej, żeby nie chodzić po wierzchu, ale po wodę i owies to już musiałam chodzić wierzchem.
Chciałam skończyć o Schiele. Ojca Schiele Niemcy chcieli zmusić, żeby przyjął Reichlistę, on się nie zgodził i jego syna rozstrzelali. W 1943 roku były publiczne rozstrzeliwania złapanych na ulicy ludzi. Potem Niemcy wywieszali listy i był właśnie syn Schielego. To było bardzo wielkie przeżycie dla wszystkich, myśmy to bardzo odczuwali. Rozstrzeliwania na ulicach to takie dużo tablic, że tu rozstrzelali, ale w 1943 roku na jesieni... Ponieważ to była bardzo ostra akcja Niemców, to właśnie w lutym zdecydowano się na zamach na Kutscherę i przestali robić te rozstrzeliwania na ulicach. Robili na ruinach getta, ale nie na ulicy. Już na wszystkich ulicach to było… Często tym ludziom gipsowali usta, bo oni często wołali: „Niech żyje Polska!”. To było przerażające.

  • Terror był?

Terror. Z tym że do końca byli ubrani, wyglądali jakby…

  • Różnili się wyglądem, ale terror był…

Terror był straszny, z tym że to był inny terror. Dużo bardziej był terror fizyczny, oczywiście to się łączy z psychicznym, a NKWD to jest właśnie takie łamanie człowieka, duszy i tak dalej, to teraz mogę powiedzieć.

  • Czy była pani świadkiem jakiegoś terroru w czasie Powstania Warszawskiego?

Nie, bo byłam w części, która nie została zajęta przez Niemców aż do kapitulacji.

  • Czyli funkcjonowała pani w…

Powiedzmy, w polskiej części. Ciągle zbierałam gazetki. I dopiero jak nasz dom zaczął się palić, pomyślałam sobie, że ta moja starsza siostra, jak myśmy uciekały z Postaw, wyrwała z albumów zdjęcia i uciekałyśmy przez granicę, ona te zdjęcia przyniosła do Warszawy. Myślę sobie, że teraz muszę te zdjęcia uratować. Pamiętam, z kieszeni wyciągałam gazetki, płacząc, że muszę te zdjęcia uratować. Z tego domu to prawie nic [nie zabraliśmy], tylko w płaszczu i w butach, co człowiek miał [na sobie]. Jak byłyśmy na Złotej, to w pewnym momencie moja [młodsza] siostra zaczęła umierać. Przyszedł ojciec… Nie wiem, jak się rodzice kontaktowali, może ojciec co któryś dzień przychodził dowiadywać się. Na Śliskiej był szpital dziecięcy. Był przed wojną, w czasie okupacji i potem. [Ojciec] powiedział: „Idziemy do lekarza”. Oczywiście piwnicami przy ludziach z dwóch stron [na korytarzach] często siedzących doszli z dzieckiem, mamusia i ojciec z moją czteromiesięczną siostrą do lekarza. Lekarz powiedział: „Właściwie to nie ma już dla niej ratunku”. Ojciec już wiedział, jako że był oficerem, że są już rozmowy, preliminaria, kapitulacyjne rozmowy i powiedział…

  • To był koniec września?

Tak, to był 25 czy 26 września, już się zaczęły te rozmowy, z tym że wszyscy nie wiedzieli. [Ojciec lekarzowi powiedział], że może za dwa dni będzie podpisana kapitulacja. A lekarz powiedział: „No, to dziecko nie wiem, czy dwa dni przeżyje, chyba żeby państwo mieli herbatę i ryż”. Skąd ryż i herbatę, jak jesteśmy w cudzej piwnicy i jemy owies mielony na ręcznej maszynce do kawy. Ojciec już musiał iść na placówkę. Mamusia sama wracała. Wracała już ulicami. Mamie łzy kapały na dziecko. (Wtedy się dzieci w becikach nosiło, to był taki materacyk, a na wierzchu pierzynka i to się zawiązywało. Teraz już nikt tak dzieci nie chowa. Ja jeszcze swoje tak chowałam). Nagle naprzeciw mamie idzie młoda dziewczyna i mówi: „Pani Kalino, a co się stało?”. To była córka też oficera policji zaangażowanego w konspirację, nad nami mieszkająca. Miała dwadzieścia cztery lata i była sanitariuszką. Mama mówi, że lekarz powiedział, że już moja Ewa umiera. „Ale co?” – „Lekarz powiedział, że może jeszcze ryż i herbata”. – „Ja pani przyniosę”. Przyniosła nam trochę ryżu i herbaty. Gdzie to gotowałam, to nie pamiętam.
Opowiem jedną rzecz, która mnie intryguje. Dotarło to do mnie zupełnie niedawno – gdzie myśmy się wszyscy załatwiali, to znaczy gdzie były jakieś toalety czy coś. Póki byłyśmy w domu, to jeszcze była woda, to do ubikacji się wlewało resztki, jakąś brudną wodę. Ale w piwnicy? Pamiętam doskonale, że wszystkich znajomych, którzy brali udział w Powstaniu, nawet moją koleżankę, która na Siennej brała udział w Powstaniu, pytam: „Słuchaj gdzie [się załatwialiśmy]”? Nie pamiętam (przepraszam za kolokwializm) smrodu, bo powinien byćm, a ja nie pamiętam. Różne rzeczy pamiętam, a smrodu nie pamiętam. Pamiętam owies, wodę noszoną, przez ogromny plac trzeba było [iść]…

  • Jak się skończyły losy pani siostry? Na ile herbata i ryż pomogły?

Na tyle, że rzeczywiście jak już było wiadomo i ojciec przyszedł i powiedział rano (nawet zwolnił się), zgodzono, żeby wyprowadził mamę, bo już 1 [października] wychodzą cywile. Pierwszego i 2 października w dzień nie było ostrzału, bo wychodzili cywile i 2 października w nocy był podpisany [akt kapitulacji], ale ojciec wiedział, że to są ostatnie rozmowy, że to już właściwie zgoda absolutna z Londynu i wszędzie, i mówi: „Wychodzimy”. Myśmy późnym popołudniem 2 października wyszli ze Złotej. Szłyśmy Złotą do Żelaznej – mama z dzieckiem, a my z sucharami. Jeszcze było to, że wszędzie naokoło Warszawy nie ma co jeść, więc myśmy [mieli] jakieś suchary stare, jakiś chleb razowy i my z sucharami [wyszłyśmy]. Miałam plecak i jesionkę, to jedno, co miałam ze sobą. Mama nie miała już futra, tylko jakąś jesioneczkę, bo futro oddała na przechowanie cioci na Stare Miasto, bo się uważało, że Stare Miasto najlepiej będzie chronione. Mój kożuch też został oddany do cioci. Wychodzimy. Mama miała jakąś butelczynę z ugotowanym ryżem dla mojej siostry. Idziemy, idziemy, doszliśmy do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim były ogromne lary, piętrowe, bardzo szerokie, to nie były wąskie łóżka. Kazali nam tam czekać. Mama była na dolnej [pryczy], a ja weszłam na górę i potworny strach, że mnie rozłączą z rodzicami. Do dziś pamiętam strach, jak mnie się serce ściskało, że mnie rozłączą z rodzicami, z Ewą. Potem wsadzili nas do wagonów, otwartych węglarek i wieźli w kierunku zachodnim.

  • Wracając do czasu Powstania, czy spotykała się pani z Powstańcami?

Tak, oni przychodzili.

  • Jakie pani miała nastawienie do tych żołnierzy?

Bardzo pozytywne. Myśmy byli bardzo zaangażowani. Mimo że to dziecko umierało, że była straszna tragedia, że miasto było niszczone, że już nie mieliśmy mieszkania, wszystko było spalone już po raz drugi. Pierwszy raz w 1939 roku trzeba było wszystko zostawić, drugi raz w 1944. Trochę co się udało dzięki cioci, moim dziadkom zgromadzić, to wszystko zostało zniszczone. To nie miało znaczenia. Znaczenie miało…

  • Czyli aktywnie i czynnie pomimo tego, że musiała się pani zajmować siostrą, w jakichś formach pomagała pani Powstańcom?

Nie, nie miałam możliwości. Tylko zajmowałam się siostrą, bo moja mama była bardzo psychicznie wyczerpana, [chociaż] zajmowała się dzieckiem bardzo, ale już musiałam organizować takie rzeczy, żeby było trochę wody na umycie dziecka, raz na jakiś czas – przecież nie codziennie. […] Wtedy były wszy, bród. Byłam dobita, że jest kapitulacja. Jednocześnie wiedziałam, że już koniec. Już byli bolszewicy po drugiej stronie Warszawy, już znaliśmy ten wiersz pod koniec września: „Czekamy ciebie czerwona zarazo”. Nie pamiętam. Już wiedzieliśmy, że jest Polska lubelska, ale dopiero w Powstaniu się dowiedzieliśmy. Dopiero w czasie Powstania właśnie. Absolutnie w moim kręgu nikt ich nie akceptował.

  • Gdzie was wieźli już po Powstaniu?

Wieźli nas w kierunku Pruszkowa, do obozu przejściowego dla Powstańców. Tam był [obóz] dla wszystkich mieszkańców Warszawy. Dla Powstańców może nie, ale dla mieszkańców Warszawy. W pewnym momencie pociąg stanął w okolicach Ursusa, Piastowa i mój ociec mówi do mnie: „Skaczemy”. Mój ojciec z trudem znosił jakiekolwiek zamknięcie i więzienie. Mówię: „Ja się boję, a co z mamusią?”. Do mamusi powiedział: „Nie martw się, ja po ciebie przyjdę do Pruszkowa”. Wiedzieliśmy, że wiozą ludzi do Pruszkowa i że gdzieś w Generalnej Guberni ją wsadzą. Zostawiliśmy mamę. Wzięliśmy wszystkie pieluchy, nędznie uprane, ale wszystko jedno. Miałam prochowiec na granatowej jesionce i tatuś mówi: „Zdejmij ten prochowiec, żeby nie było widać”. Jeszcze jakiś młody, siedemnastoletni człowiek się do nas przyłączył i myśmy [we trójkę] tatuś, on i ja [wyskoczyli]. Tatuś mówi: „Popatrz, tu krzaki – leć!”. A to były krzaki wzdłuż siatki, jakiegoś ogrodzenia. Wtedy od razu wyszedł do nas Niemiec, wtedy to było SA wszędzie rozlokowane wokół Warszawy ze strony zachodniej. I [Niemiec] mówi: „Idźcie tu…”. Mój ojciec nic, tylko: Ich bin Hausbesitzer – ja jestem właścicielem domu w Piastowie. Rzeczywiście, moja mama dostała w posagu domek, który był wynajmowany w Piastowie.

  • Ale to już jak…

Jak wyskoczyliśmy z [pociągu], ale to nie był Piastów, to było pomiędzy… domki jednorodzinne… Niemiec powiedział… Ojciec to powiedział… Wreszcie pociąg ruszył i Niemiec pozwolił nam iść. Nie wiem, jak to się stało, to jakiś cud. Myśmy doszli do szosy, do kościoła w Piastowie. Domek moich rodziców – to znaczy własność moich rodziców, bo nigdy nie mieszkali w nim, on był od razu wynajmowany… Koło kościoła zatrzymali nas – czterech Niemców, to nie byli gestapowcy, młodzi bardzo chłopcy. To było widać, że młodzi. Chcieli mnie zabrać i wtedy tatuś się strasznie zdenerwował. Mój ojciec miał już doświadczenie w swoim życiu i miał w kieszeni bimber rozlany w ćwiartki, ale ja tego nie wiedziałam. Wyjął dwie ćwiartki bimbru, dał im i oni nas odprowadzili do samego domku, wtedy ulica Krakowska 31, w czasie PRL-u 1 Maja 31, teraz znów Krakowska 31.

  • Kiedy spotkała się pani z matką? Jak ona wróciła do Warszawy?

Do Warszawy to ja wróciłam dopiero po ślubie.
  • Jak się potem potoczyły pani losy?

Tak się potoczyły moje losy, że ojciec następnego dnia poszedł do Pruszkowa. [Nie wiem], jak załatwił sprawę, że wyciągnął matkę już z pociągu wywożoną gdzieś na tereny Generalnej Guberni, bo z małymi niemowlętami nie wywozili na ogół do Niemiec, bo nie chcieli mieć pewno kłopotów. Na drugi dzień, czyli trzeciego, już ojciec przyszedł z matką tam i ci lokatorzy mamie ustąpili z racji dziecka jakąś kanapę i mamusia spała z dzieckiem, a myśmy z ojcem [spali] na strychu, na przygórku, bardzo zimnym.

  • Szybko się państwo spotkali z powrotem.

Tak. Bardzo szybko. Potem była dla mnie znów straszna rzecz, bo Niemcy robili obławy na warszawiaków. Nie było obaw o mamę, o małą Ewę, bo ich nie brali, ale [rodzice] mnie gdzieś na różnych strychach chowali. Do dziś mam ten strach. Pamiętam, jak się chowałam za jakąś belkę, że oni tam wejdą i zabiorą mnie i będę bez rodziców. [Miałam] szesnaście lat, ale bałam się tego. Potem ojciec miał stryjenkę w Grodzisku i pojechał do niej i u niej się… Na strychu było już nam strasznie zimno, a mamusia tylko na takim… We wspólnym mieszkaniu w kołchozie z tym dzieckiem… Myśmy poszli do stryjenki, ona nie miała specjalnie rozległego mieszkania, bo miała duży bardzo pokój i dużą kuchnię, woda była na zewnątrz i kibelek na zewnątrz, ale to już było, że byliśmy w jakimś sensie względnie u siebie. Ten upadek typu sytuacji materialnej rodziny i bytowej od 1939 roku był radykalny, ale byłam młoda i mnie to nie przeszkadzało. Wiem, że przynosiłam wodę w Grodzisku. W Piastowie też przynosiłam wodę…

  • Pani rodzice bardziej odczuli niż pani?

Na pewno. Jakoś to przyjmowałam ze [spokojem]. Najbardziej przeżywałam to, że musiałam w Postawach zostawić moją lalkę szyrlejkę, bo mamusia nie pozwoliła jej wziąć do przechodzenia przez granicę.

  • Co się z panią działo od 1944 roku do zakończenia wojny?

Nic. Cały czas byłam z rodzicami i z dzieckiem. Ojciec usiłował gdzieś zarobić, ale nie wiem. Już do policji nie wrócił, bo już nie było [możliwości]. Nie dostał [żadnego] rozkazu. Wiem, że kontaktował się z [policją] z Milanówka, ale już przychodził i [nie miał pracy]. Może dostał jakieś pieniądze na utrzymanie? Nie wiem.

  • Czy ojciec był represjonowany po 1945 roku?

Tak. U stryjenki [u której mieszkaliśmy] były na strychu książki historyczne. Cały czas marzyłam, żeby móc się uczyć. W końcu w styczniu 1945 roku, jak bolszewicy weszli na te tereny, przyjechała siostra mego ojca (dużo młodsza), ona była nauczycielką w Dobrym pod Mińskiem Mazowieckim, i powiedziała: „Może ja Hankę wezmę i jakoś może tam się zorganizuje to uczenie”. Ona miała dwoje dzieci, teraz to jest mała różnica między moją siostrą [a mną]. Oczywiście, że siedem lat to sporo, ale teraz to nie jest taka różnica jak była wtedy. Moja ciocia przed wojną wyszła za komunistę za mąż i należała do PPR-u. Ja tego nie wiedziałam. Kiedy się dowiedziałam? Dopiero jak było „wyzwolenie”… [Powiem] w cudzysłowie, bo to nie było wyzwolenie. Niemniej dla obywateli polskich żydowskiego pochodzenia to było wyzwolenie, dlatego że oni nie musieli się już bać szmalcowników, nie tylko Niemców, ale i Polaków. To wiem na pewno. Wtedy wiedziałam, że oni poczuli, że mogli wyjść na ulicę. To była ogromna ulga. Pamiętam, wtedy odczułam, że dla nich jest to jakieś ważne, ale to tak mimochodem. Nie miałam już żadnych koleżanek Żydówek, ale pamiętam jakieś musiało to coś być, w Piastowie też ktoś się musiał ukrywać, skoro do mnie to dotarło. W Piastowie miałam zacząć chodzić na komplety, ale jak [trafiłam] do Grodziska, a potem mnie ciocia wzięła do Dobrego pod Mińskiem Mazowieckim, gdzie ciocia była nauczycielką w szkole podstawowej (szkoły podstawowe działały), to też się nie uczyłam. Wszędzie byli bolszewicy. Potem nagle przyjechał ojciec do cioci i powiedział… To było inaczej. Najpierw matka przysłała wiadomość do cioci, że ojciec jest aresztowany przez NKWD.

  • To był rok 1945.

Luty 1945 roku. Właściwie wiedzieliśmy, że [ojciec] może być [aresztowany], bo był i w AK, i komisarzem policji komisariatu VI. [Mamusia napisała] do cioci: „Ratuj!”, bo wiedziała, że jest w PPR-ze. Nie cioci działanie [spowodowało uwolnienie ojca], tylko to, że w czasie okupacji kogo ciocia nie przysłała, to moi rodzice przenicowywali, a to byli często pepeerowcy (komuniści), a myśmy nie wiedziały z siostrą – czy mamusia wiedziała, to nie wiem, ojciec wiedział doskonale. Jeden z takich (nawet mam takie jego zaświadczenie) postawny chłop pod Dobrem (bo Dobre to małe miasteczko) dał zaświadczenie, że Ludwik Mańkiewicz przechowywał komunistów, pepeerowców. I rzeczywiście, bo wiem, że stale u nas ktoś nocował, przez ciocię przysłany lub przez kogoś innego.

  • I to go uratowało?

I to właśnie [ojca uratowało]. Nie że ciocia [go uwolniła], bo to inteligentka, to co tam, i nie wujek, który wprawdzie nie miał średniego wykształcenia, ale był dość inteligentny człowiek, tylko właśnie ten chłop, który był sekretarzem podstawowej organizacji partyjnej PPR-u wtedy, bo przecież dopiero w 1948 roku [powstało] PZPR, z tej wsi dał zaświadczenie, że nocowali. Nic nie mówił o cioci. Wtedy ktoś pojechał, bo nie ciocia, a może on pojechał – to bardzo było trudno. Trzeba było korzystać z pomocy sowieckich ciężarówek, ale dojechał i wyciągnął [ojca] po iluś dniach z NKWD na podstawie tego zaświadczenia.
Potem mój ojciec, jak go wypuścili, wziął od mamy jedyny pierścionek, który mama miała, ale nigdy go nie nosiła. Wychodząc z Powstania założyła go. To był [pierścionek] z platyny z brylantem czy diamentem jednokaratowym, wiem, że to się tak mówiło. Mama go nigdy nie nosiła przedtem. Dopiero go zobaczyłam, jak myśmy wychodziły z Powstania. Ojciec odsprzedał [pierścionek] i dał odstępne (w domku dwie rodziny były) jednej rodzinie, żebyśmy mogli tam zamieszkać. To był rzeźnik, on pojechał na Ziemie Odzyskane, za te pieniądze widocznie, bo ojciec musiał sprzedać ten pierścionek. Wtedy myśmy przyjechały z mamą do Piastowa. Mamę ojciec ściągnął z Grodziska, a ja [przyjechałam] z Dobrego. Początkowo [żyliśmy] w bardzo trudnych warunkach, ale już jakby u siebie. Moja starsza siostra przyjechała z Głodna i powiedziała, że jedzie do Częstochowy, bo tam jest otwarta część wydziałów z Politechniki Warszawskiej. [Powiedziała również:] „Niech Hanka też jedzie i tam będzie chodzić do gimnazjum”. I przyjęto mnie do pierwszej licealnej. Skończyłam [w Częstochowie] pierwszą licealną, a siostra… Myśmy pojechały w kwietniu, więc szkoła trwała aż do sierpnia, dlatego że trzeba było skończyć to wszystko. Skończyłam jakoś dobrze. Przyjechałyśmy na wakacje do Piastowa, z tym że ona pojechała do swojej koleżanki, u której była przed Powstaniem razem z jej rodzicami na wakacjach, a ja byłam u rodziców już w Piastowie, w części domu był pokój, kuchnia i na górze jeden pokoik.

  • To już były lepsze warunki.

Byliśmy u siebie. To już nie było, że ktoś [z nami mieszka]. Moja starsza siostra przyjechała i powiedziała: „Jadę do Poznania, bo tam jest uniwersytet i pójdę na uniwersytet na chemię i Hankę wezmę i ona tam maturę zda”. W Poznaniu poszłam do drugiej licealnej, maturę zdałam w Gimnazjum i Liceum imienia Klaudyny Potockiej – tak się nazywało, już było jawne. W Poznaniu nie było w ogóle nawet tajnego nauczania, w związku z tym normalne szkoły zrobiono na początku po pół roku. Maturę zdawałam w styczniu. Miałam siedemnaście lat, a najmłodsza po mnie miała dwadzieścia, bo one wszystkie pracowały u Niemców, a przeciętnie miały [lat] dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. W licealnej drugiej klasie byłam najmłodsza. Dosyć dobrze maturę zdałam i zapisałam się już od razu na historię w Poznaniu. [Również na historię] zapisał się mój przyszły szwagier.

  • W którym roku wróciła pani do Warszawy?

Jak wyszłam za mąż – w 1952 roku, w styczniu.

  • Jak pani wspomina to miasto?

Kochałam to miasto od początku do końca i dziś kocham. Jak ktoś mi mówi, że jest brzydkie, to bym go zamordowała, ale nie zamorduję. Miałam bardzo miłą (już inną) przyjaciółkę (bo tamta dopiero później dotarła i już myśmy się jakoś nie zbiegły), z którą ani nie chodziłam do szkoły, ani na studia, ale połączyła nas miłość do Warszawy tak wielka, że żeśmy chodziły całymi [godzinami] po gruzach w 1945 roku, potem w 1946. Jej rodzice odzyskali mieszkanie, bo jej ojciec był twórcą przed wojną spółdzielczości mieszkaniowej i w końcu jakieś lokum w dawnym swoim domu odzyskali. Potem jak wyszłam za mąż, to moi teściowie mieszkali (teść był inżynierem) na Wiejskiej, na wprost Sejmu, na trzecim piętrze, to były dwa pokoje. Myśmy [mieszkali] w jednym pokoiku z mężem i urodziło się [nam] dwoje moich dzieci. Studia zaczęłam w Poznaniu, a skończyłam w Warszawie.

  • Czy pamięta pani najstraszniejsze wydarzenie z Powstania Warszawskiego a może najlepsze?

Najlepsze to jest pierwszy dzień, kiedy mama szyła flagę biało-czerwoną i wywieszała. Mama płakała… Moja mama wtedy miała trzydzieści sześć lat, wydawała mi się strasznie starą kobietą oczywiście, bo jak człowiek ma piętnaście, szesnaście [lat], to mu się wydaje, że człowiek dorosły to już w ogóle… Mama płakała, a ja myślę sobie, dlaczego mama płacze. Potem zrozumiałam, bo w wielu wypadkach też zaczynałam w moim dorosłym życiu płakać przy okazji wielkich wydarzeń, po prostu same łzy mi leciały. Zdawałam sobie sprawę, że nie powinny, ale leciały. Wtedy się dziwiłam: „Dlaczego ty, mamusiu, płaczesz?”. – „To jest radość! Ja płaczę z radości”.
Najtragiczniejsze było to, jak musieliśmy wychodzić, i to, jak lekarz powiedział, że Ewa nie dożyje. To raczej było bardzo osobiste. Było bardzo straszne było dla mnie, że Powstanie upadło. Pamiętam, że to potwornie przeżyłam. W 1970 roku obejrzałam zdjęcia, to musiałam się uspokoić, mąż musiał mnie wyprowadzić, bo po prostu dostałam ataku płaczu. Ledwo przeżywałam to, że musiała być kapitulacja.

  • Czy wróciła kiedyś pani na Wileńszczyznę?

Tak. W 1999 roku zaproszono mnie na sesję naukową związaną z okresem napoleońskim na Białorusi w Polsce i tak dalej z referatem. Mówię: „Ojej, jestem w Mińsku, ale do Postaw to daleko”. Jak organizator się dowiedział, że jestem z Postaw, to dał znać i oni po mnie przyjechali (już byłam z tytułem profesorskim), z takimi honorami mnie przyjmowali, jakbym nie wiem kim była. W starostwie zrobiono hotel, mieszkałam w części hotelu, w której [kiedyś] były nasze mieszkania. Już było zrobione dwa pokoje, łazienka, tak na zachodnie [standardy]. Przyjmowano mnie [z wielkimi honorami]. Pani wicemer mówi: „Tak, ale pani tu mieszkała? To niemożliwe”. – „Dlaczego niemożliwe? Na pewno tu mieszkałam, mogę pani pokazać okna…”. To był apartament w hotelu. „Kim był pani ojciec?”. Nie chciałam jej powiedzieć, że był komendantem powiatowym policji, tylko mówię: „Mieszkał tu starosta i komendant powiatowy policji”. Więcej jej nie powiedziałam. Ona coś szeptała. Niemniej do końca honorowano mnie, bardzo [przyjmowano]. W muzeum okazało się, że panie mają jakieś polskie korzenie i chęci przynależności do Polski… Wobec tego bardzo mnie [miło] przyjmowały te panie… To było bardzo wspaniałe. Mer i wicemer – nagle honor dla nich, że profesor wyszedł z Postaw. Byłam bardzo związana z Postawami z racji mojej przyjaciółki, szkoły, pierwszej komunii, to się przeżywa.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pani wybuch Powstania Warszawskiego?

Jako historyk czy jako ja?

  • Jako pani.

Nie było wyjścia. To była taka atmosfera… Mój brat cioteczny, półtora roku ode mnie starszy, był zaangażowany, mój ojciec był zaangażowany. W domu [u nas] był Komitet Walki Cywilnej, podchorążówka mojego ojca, wykłady mojej siostry.

  • Czyli cała konspiracyjna infrastruktura…

Działała u nas w domu.

  • Doprowadziła też do tego, że to Powstanie musiało się według pani odbyć, tak?

Może nie tyle ta struktura organizacyjna, co miasto, młodzi ludzie. Potem ludzie w piwnicach płakali, klęli, różnie było. Jeżeli ktoś jest wyrzucony z domu i ma tylko kawałek krzesła, a ma rodzinę i to wszystko, to jest trudno, ale do końca uważałam, że to było coś wspaniałego – dwa miesiące wolności. Już ją czułam. Moja siostra umierała, wszystko było dramatyczne, ale przeżyłam potwornie upadek Powstania, nie wybuch [Powstania], nie to, co się działo, tylko właśnie upadek. I to, że bolszewicy weszli. Dla mnie 17 [stycznia], gdzie oni zajmowali Warszawę, to miało tylko to znaczenie, że żeśmy mogły [z przyjaciółką] zacząć po iluś miesiącach, jak już miny zostały trochę rozbrojone, bo przecież było dużo bardzo zaminowanych domów, i myśmy mogły zacząć chodzić po Warszawie i kochałyśmy tą Warszawę do końca. [Moja przyjaciółka] już nie żyje. Wszystko nam się podobało. Dotąd uważam, że to jest najpiękniejsze miasto na świecie. Drugie jeszcze może Nicea, mogłabym tam mieszkać, ale nigdzie więcej.




Warszawa 28 marca 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka
Hanna Dyląg Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter