Hanna Krzywicka „Oskarówna”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Hanna Krzywicka, z domu Koczalska. Urodziłam się 25 września 1927 roku.

  • Co pani robiła przed wybuchem drugiej wojny światowej?

Przed wybuchem drugiej wojny światowej mieszkaliśmy pierwotnie z rodzicami na kolonii Grottgera. Po tym, jak dziadek zbankrutował, był kryzys ekonomiczny, musieliśmy się przenieść do mieszkania mieszczącego się na skraju Warszawy, właśnie na kolonii Grottgera. Teraz to jest ulica Grottgera. To był koniec Warszawy, dalej były łąki.

  • Gdzie pani mieszkała wcześniej?

Wcześniej dziadek miał fabrykę na ulicy Dobrej, nie pamiętam numeru. W każdym razie na rogu Karowej i Dobrej. Był duży dom, tam mieszkał mój dziadek, moi rodzice i ja jako małe dziecko. Naprzeciw była fabryka. W tej chwili pozostał z niej tylko budynek administracyjny.

  • Co było produkowane w tej fabryce?

Nie był to tartak, ale coś związanego z drewnem, wyroby drewniane.

  • Jak nazywał się pani dziadek?

Ksawery Koczalski.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina?

Największy wpływ na moje wychowanie wywarł ojciec, który był dla mnie absolutnym autorytetem. Nawet w okresie, kiedy go zało, moje postępowanie zawsze konfrontowałam z tym, co on by na to powiedział, jak on by na to zareagował. Był dla mnie absolutnym autorytetem.

  • Gdzie chodziła pani do szkoły?

Jak dziadek i rodzina zbankrutowali, mieszkaliśmy na Pradze na ulicy Kamiennej. Nie chodziłam wtedy jeszcze do szkoły, tylko uczyłam się w domu – pierwszą klasę robiłam w domu. Do drugiej klasy poszłam do szkoły Rzeszotarskich, która mieściła się właśnie na Pradze, zapomniałam, na jakiej ulicy. Szkoła przetrwała aż do Powstania.

  • Czy duży wpływa na pani wychowanie wywarła nauka w szkole?

Byłam tam tylko w drugiej kasie, bo później przenieśliśmy się do Warszawy na ulicę Dobrą. Wtedy zaczęłam chodzić do szkoły Tymińskiej, która mieściła się na rogu placu Małachowskiego i Traugutta. Tam zaczęłam chodzić. Po Powstaniu robiłam maturę w szkole u Rzeszotarskiej.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Był piękny, wrześniowy dzień. Było cudowne niebo i nagle nad Warszawą zaczęły lecieć samoloty. Myśmy nie bardzo sobie zdawały sprawę tego, co się dzieje. Dopiero w radio usłyszałyśmy, że jest początek wojny. Bombardowanie Warszawy było pierwszym momentem, gdzie dowiedziałam się, że jest wojna.

  • Pamięta pani, jakie były reakcje ludności na wybuch wojny?

Trudno powiedzieć, bo wtedy byłam jeszcze nie bardzo ukształtowanym człowiekiem. To było dziwnie, bo siostra ojca była żoną oficera, który miał przydziały stale gdzie indziej. Tuż przed wojną spędziłyśmy wakacje w Czortkowie, to było nad Seretem. Dużą część czasu spędziliśmy w Zaleszczykach. […] Tuż przed wojną, prawie w ostatnim momencie, prawie że ostatnim pociągiem wróciliśmy ze Lwowa do Warszawy. Do tej pory pamiętam, jak jechałam w pociągu z jakimś kaktusem w ręku, bo akurat ten kwiatuszek chciałam mieć ze sobą. Tak że wróciliśmy w ostatnim momencie.

  • Czym zajmowała się pani w czasie okupacji jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego?

Chodziłam do szkoły. Uczyłam się, byłam w szkle u Tymińskiej. Przed wojną szkoła mieściła się na ulicy Traugutta. Jak tylko wybuchła wojna, to budynek był zniszczony i na krótki okres czasu przeniesiono szkołę do centrum, blisko domu Jabłkowskich. Potem już na stałe była na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej.

  • Czym zajmowała się pani rodzina? Co było w tym czasie źródłem utrzymania pani rodziny?

Mój ojciec pracował w Bibliotece Polskiej. To było wydawnictwo, które mieściło się na Nowym Świecie. Mama była żoną przy mężu. Tak wtedy wyglądały nasze, powiedzmy, układy.

  • Kiedy pierwszy raz zetknęła się pani z konspiracją?

Mój ojciec należał do konspiracji. Dokumenty, które mam, wskazują na jego ogromny udział […]. Andrzej Kunert opisuje dzieje ojca. Wtedy właśnie zetknęłam się z działalnością [konspiracyjną]. Ojciec działał i mam jakieś jego ordery z tego okresu.

  • Czy w pani domu czytało się prasę podziemną?

Naturalnie.

  • Czy należała pani do harcerstwa?

Tak. W momencie kiedy aresztowano ojca, mama przez pewien okres czasu bardzo krótko mnie trzymała, bo się bała, żeby nie nastąpił w rodzinie kolejny dramat. Ale pod pewnymi pretekstami wychodziłam z domu na spotkania „Szarych Szeregów”. Nie odbierałam telefonu, [udawałam], że jest zepsuty i wychodziłam.

  • Kiedy pani trafiła do „Szarych Szeregów”?

To był chyba 1943 rok, po aresztowaniu ojca.

  • Pod jakim zarzutem aresztowano pani ojca?

Pracy w konspiracji. Najpierw był na Pawiaku, później wywieziony na Majdanek. Tam zorganizował ucieczkę całej grupy z Majdanka. Sam nie zdążył, zakatowano go i zginał na Majdanku w 1943 roku.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania Warszawskiego?

Wybuch Powstania zastał mnie w wypożyczalni książek na ulicy Lipowej.

  • Wiedziała pani wcześniej, że Powstanie wybuchnie o siedemnastej?

Nie, tego nie wiedziałam. To była dość skomplikowana sprawa. Po aresztowaniu ojca zgłosiłam się do aktywnej pracy w konspiracji. Wysłano mnie na opracowanie szpitala wojskowego, który mieścił się na Woli – w tej chwili jest tam szpital zakaźny. To była straszliwa historia. Mianowicie chciano mnie wprowadzić w arkana przeprowadzania takich wywiadów. Prowadziła mnie wtedy, pamiętam do tej pory, dwa lata ode mnie starsza koleżanka Lena. Trafiłyśmy do wartowni w tym szpitalu. W wartowni Lena zaczęła rozmawiać z Niemcami. Potraktowali nas za kobiety lekkich obyczajów. To był okres, kiedy byłyśmy pod ogromnym wpływem księdza… wydaje mi się, że to był Zieja – nazwisko jest znane. Ksiądz nas ustawiał w ten sposób, że postanowiłyśmy, iż pocałujemy się dopiero z narzeczonym. Byłyśmy bardzo przykładnymi dziewczynami, a ci Niemcy do nas z łapami. Pamiętam, że stanęłam wtedy w rogu wartowni z zamiarem uderzenia Niemca, jeśli [podejdzie] do mnie z łapami. Lena się zorientowała, że jestem zaskoczona takim przebiegiem sprawy i jakoś odciągnęła ode mnie Niemców. Tak się zdarzyło, że wymknęłam się na teren szpitala tuż za wartownią. Usiadłam na ławeczce i tam siedział Ślązak. Już nie musiałam używać języka niemieckiego.
Wysłano mnie na tę robotę ze względu na to, że dość dobrze znałam język niemiecki pomimo tego, że byłam młoda. Ojciec mówił, że trzeba się uczyć języka wroga. Mogłam się z Niemcami porozumieć. Ze Ślązakiem nie musiałam rozmawiać po niemiecku, [mówiłam] po polsku. On się najprawdopodobniej zorientował, bo wypytywałam o szczegóły; jakie są transporty, ilu rannych przywożą – wszystko mi mówił. Jak skończyłam z nim wywiad, mrugnęłam na Lenę. W międzyczasie ona ukradła jakieś niemieckie dokumenty i żeśmy stamtąd wyszły. Wtedy powiedziałam, że mogę nosić broń, mogę robić dużo różnych rzeczy, ale więcej na taki wywiad nie pójdę. Nie nadaję się do tego rodzaju działalności. Przez jakiś czas nie miałam przydziału i wybuchło Powstanie.

  • Zastało panią w wypożyczalni książek. Wróciła pani do domu?

Tak. Miałam trudności, dlatego że to była wypożyczalnia na rogu Lipowej i Dobrej. Po przekątnej na rogu Dobrej i Lipowej było moje mieszkanie. Obstrzał był ze strony uniwersytetu wzdłuż ulicy Lipowej. Pomimo że był to początek Powstania, przejście było już dużym zagrożeniem. Jakoś udało mi się przejść tę ulicę, przebiegłam ją. Dalszy ciąg Powstania spędziłam w domu. To była dość skomplikowana sprawa. Chciałam zwiać z domu, żeby dołączyć do mojej grupy. Niestety niefortunnie stanęłam na brzegu psiego tapczanu. Odwrócił się i rama tapczanu uderzyła mnie w kręgosłup. Z przetrąconym kręgosłupem zniesiono mnie do piwnicy i resztę Powstania spędziłam, leżąc na piwnicznym barłogu. Na początku września (wydaje mi się, że 7 września, bo 8 września były imieniny mamy) przybiegli ludzie i powiedzieli, że Niemcy już właśnie do nas podchodzą i zabijają wszystkich, którzy leżą. Wtedy zwlekłam się jakoś z tego posłania.
Nic nie mogłam jeść, w ogóle miałam duże trudności z poruszaniem się. Mama nałożyła na mnie dużą ilość ubrań i przeszłyśmy wykopami wzdłuż ulic, piwnicami przeszłyśmy do ulicy Tamki. Wylądowałyśmy u sióstr, chyba to był 7 września. Tam jest dość dziwny układ terenu. Weszłyśmy od Tamki, później tam jest uskok terenu. Jakoś wylądowałyśmy na górnej części i były tam robione wykopy, w których mieścili się powstańcy. Noc spędziłyśmy w tym wykopie. Z tym że to było po przekątnej; siedziała moja ciotka, siedziałam ja i siedziała moja mama z zapaleniem okostnej. Nad ranem zrobił się szum w zaroślach koło okopu. Ciocia podniosła się, żeby wyjrzeć i Niemiec strzelił jej w głowę. Osunęła się. Mama chciała wyjść, odepchnęłam ją i wyskoczyłam. Naprzeciw nas stało pod drzewem trzech Niemców. Jeden z wymierzonym karabinem i prawdopodobnie on strzelał.
Zorientowali się, że to nie są powstańcy, tylko ludność cywilna, i już do mnie dalej nie strzelali. Pamiętam, że byłam zupełnie nieopanowana. Na jednego Niemca prawie że się rzuciłam. Myślałam, że ciotka jest tylko ranna, wobec tego Niemcowi kazałam zaprowadzić mnie do szpitala. Wiedziałam, że za każdym krzakiem może być Niemiec i będzie strzelał, dlatego temu Niemcowi kazałam ze mną iść. To było dziwne, że byłam wtedy bardzo zdecydowana. Doszliśmy do szpitala, który był na górze. W jakimś sensie szpital był już ewakuowany z budynku, tylko na noszach leżeli chorzy ludzie, postrzeleni powstańcy. Było dwóch sanitariuszy, poszli z noszami i zabrali ciocię. Szłam koło ciotki, a koło mnie szedł Niemiec. Do tej pory zapamiętałam dziwną sytuację, bo to nie był gestapowiec, tylko niemiecki żołnierz. Rozmawiał ze mną w [normalny] sposób, że to jest okropność wojny, że to niestety jest skutek okropności wojny – jakby się z tego po prostu tłumaczył.
Doszliśmy z noszami do miejsca, gdzie byli lekarze, ale rokowania były [beznadziejne]. Powiedzieli, że to już jest ciotki agonia. Były tam też oddziały „ukraińców”, którzy wiadomo, jaką mieli w tamtym okresie służbę i jak byli groźni. Wtedy mama to kazała mi zaplatać warkoczyki, że jestem dziecko, to kazała rozplatać, żebyśmy mogły iść razem, bo rozdzielali rodziny. Zostałyśmy razem zaprowadzone na tyły Muzeum Narodowego, gdzie była zgromadzona ludność z okolicy. Później prowadzili nas Wybrzeżem Kościuszkowskim do ulicy… Tamki. Szliśmy w górę i doprowadzili nas do Dworca Zachodniego. Wsadzili nas w pociąg i zawieźli do Pruszkowa.

  • Jakie warunki panowały w piwnicy, w której pani przebywała?

Leżałam na barłogu, trudno nazwać to łóżkiem. Miałam problemy z kręgosłupem, wobec tego tylko leżałam.

  • Czy mama cały czas z panią przebywała?

Tak.

  • Czy pamięta pani innych ludzi, którzy przebywali w piwnicy?

To było tak, że na podwórzu byli też powstańcy. Ludność cywilna nie zawsze zachowywała się w stosunku do nich fair. Były kobiety, które miały za złe, że mają zagrożenie życia z powodu powstańców. To były zupełnie sporadyczne przypadki. W każdym razie raczej się wszyscy solidaryzowali z powstańcami.

  • Czy pamięta pani, jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w wodę, w żywność?

To było na granicy głodu. W czasie okupacji ludzie przywykli do tego, że gromadzili jakieś zapasy, żeby można było przeżyć momenty awaryjne. Mieliśmy więc jakieś zapasy. To była ulica Dobra, a na Wybrzeżu Kościuszkowskim ludzie porobili sobie ogródki działkowe i uprawiali pomidory i inne rzeczy. Pamiętam dokładnie, jaką cenę miał czy pomidor, czy coś z tych działek. Płaciło się biżuterią.
  • Czy ktoś z pani dalszej rodziny brał udział w Powstaniu?

Z dalszej rodziny w Powstaniu brała udział moja siostra cioteczna.

  • Jak się nazywała?

Nazywała się Zofia Włostowska.

  • Czy miała pani jakieś inne spotkania z powstańcami?

Leżałam, tak że miałam dość ograniczone kontakty. Była taka sytuacja, że myśmy przed Powstaniem mieli dziwny układ. Mianowicie mój ojciec przyjaźnił się z ludźmi, którzy mieszkali na ulicy Alberta. To była przyjaźń konspiracyjna. Mieli swojego bratanka, który sforsował granicę pomiędzy Związkiem Radzieckim, tym sektorem, gdzie oni zajęli nasze tereny. Przeszedł przez zieloną granicę i oni go wychowywali. Z moją przyjaciółką, która wtedy u nas mieszkała, Julką Reczyk, przyjaźniłyśmy się z tym Waldkiem i jego kolegą. W czasie Powstania ten kolega mieszkał na Grochowie. Przepłynął Wisłę i z Czerniakowa specjalnie przyszedł nas odwiedzić na Powiślu. Tak że taki miałam kontakt z kolegą.

  • Pamięta pani, jaka atmosfera panowała w pani otoczeniu? Wspominała pani o kobietach, które miały za złe powstańcom…

One były w mniejszości. Wszyscy się raczej solidaryzowali i byli nastawieni, powiedzmy, bojowo w stosunku do Niemców.

  • Czy nastawienie cywili wobec Powstania i powstańców zmieniało się w trakcie Powstania?

Jak mówię, były sporadyczne przypadki ludzi, którzy narzekali, ale większość ludzi jednak się solidaryzowała z powstańcami.

  • Czy w pani otoczeniu rozmawiało się o tym, co w tym czasie dzieje się w Warszawie? Jaka była wiedza o tym, co w czasie Powstania dzieje się w innych dzielnicach?

Wtedy leżałam i miałam bardzo ograniczone kontakty. Jak przyszedł kolega Ryszard, to mówił, co się dzieje na Czerniakowie, jak forsują Wisłę. Tego typu wiadomości miałam od niego. A na ogół nie.

  • Czy do piwnicy, w której pani przebywała, docierała prasa podziemna wydawana w czasie Powstania?

Prasę podziemną myśmy mieli przed Powstaniem. To była normalna rzecz, że człowiek ją miał. W czasie Postania kontaktowaliśmy się raczej z powstańcami, bo działali na naszym terenie. Nie przypominam sobie, żebyśmy mieli prasę. Na pewno była.

  • Czy słyszała pani o przejawach życia religijnego w pani otoczeniu w czasie Powstania?

Na naszym podwórku była kapliczka i ludzie tam się modlili.

  • Czy przychodził ksiądz?

Nie pamiętam. W czasie całej okupacji była tam kapliczka i ludzie się modlili. Na podwórzu był schron, jeden z nielicznych w Warszawie. Gromadzili się w nim ludzie.

  • Czy słyszała pani o aktach ludobójstwa dokonywanych przez żołnierzy niemieckich w czasie Powstania? Zetknęła się pani osobiście?

Naturalnie. W momencie kiedy myśmy wychodziły, zatrzymali nas kościele Świętego Wojciecha na Wolskiej i było tam duże zagrożenie. Mówili, że Niemcy oddzielili mężczyzn od kobiet i że były rozstrzeliwania mężczyzn. Była nawet taka sytuacja, że pomimo tego, że źle szłam (bo ledwie szłam), to pomagano mi iść, żebym nie została z tyłu, bo mogłam być zabita.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasu Powstania? Czy ma pani takie?

Tak, to moment, kiedy wyprowadziłam dwadzieścia osób z obozu, taka smarkata. W naszym domu mieszkała nietypowa rodzina. Ona była Polką, on był Gruzinem, nazywał się Nakaszidze. W Gruzji jest dużo książąt i o nim mówiło się, że to jest książę Nakaszidze. Był dziwny układ. Mianowicie mój ojciec był po przeciwnej stronie barykady, że tak powiem, niż Nakaszidze. Bo on u boku Niemców walczył o wolność swojego kraju, a ojciec walczył przeciw Niemcom. Mimo że walczyli po przeciwnej stronie barykady, to w jakimś sensie wzajemnie się rozumieli, bo każdy walczył o wolność swojego kraju. Jak mówię, on był żonaty z Polką, mieszkał na trzecim piętrze. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. Jak wychodziliśmy z Powstania, to już w Pruszkowie ktoś powiedział, że w obozie jest Nakaszidze i czeka na Maryjkę – jego żona miała na imię Maryjka. Specjalnie się tam zadekował, żeby wyciągnąć Maryjkę z transportów wracających z Warszawy. Jak już spałyśmy na szynach w Pruszkowie, ktoś powiedział, w którym baraku jest Nakaszidze. Pamiętam, że pomimo bólu kręgosłupa przepełzłam pomiędzy drutami kolczastymi dzielącymi poszczególne sektory obozu. Pamiętam, że dokładnie nade mną golił się Niemiec i patrzył w lusterko, a ja mu pełzałam pod nogami. Szczęśliwie mnie nie zauważył. Dopełzłam do baraku, gdzie był Nakaszidze i powiedziałam mu, że jesteśmy. Spytał się, czy jest z nami jego żona. Niestety nie wiedziałyśmy, jakie były jej losy. Powiedział: „Zrób, dziecko, listę dwudziestu osób, to ja was wyprowadzę”. Nie musiałam pełzać, bo do sektora, w którym byłyśmy, doprowadził mnie normalną drogą. Zrobiłam listę naszych najbliższych, z którymi myśmy wyszły z Powstania, i jeszcze przypadkowych ludzi. Wyprowadził nas z tego obozu, dwadzieścia osób. Tak że taki był szczęśliwy układ.

  • Kontaktowała się z nim pani po wojnie?

Usiłowałam. Dosyć dużo podróżowałam i specjalnie pojechałam do Gruzji. Usiłowałam go znaleźć, ale to był okres, kiedy wszyscy się tam zarzekali, nie znali nikogo, kto by współpracował z Niemcami w obronie Gruzji. Nie wiem, czy nie chcieli mi dać do niego kontaktu, czy go już na tym terenie nie było. W każdym razie absolutnie nie mogłam się porozumieć, nie mogłam do niego trafić. Chciałam, bardzo chciałam.

  • Jakie było pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Jak mi zabili ciotkę. To był dramat, jak myśmy ją musiały zostawić postrzeloną, jeszcze żywą, ale konającą. Straszny dramat.

  • Czy jest coś, co szczególnie utkwiło pani w pamięci z czasu Powstania?

Moment, gdy byłyśmy na tyłach szpitala oftalmicznego, i moment strzelaniny, gdy zabito ciotkę. Na terenie tego ogrodu był powstaniec z koniem – nie wiem, jakim sposobem. Ponieważ niektórzy cywile narzekali, to przytulił się, pamiętam, do końskiej sierści i tak mu było przykro, taką miał w tym momencie smutną minę…

  • Może pani opowiedzieć o warunkach, jakie panowały w obozie Pruszkowie?

Jak mówię, byłam tam dość krótko, tylko jedną dobę. Od razu przepełzłam do baraku i Nakaszidze nas wyprowadził. Przedmioty miały wtedy zupełnie względną wartość. Pamiętam, że za kubek wody trzeba było zapłacić jakąś tam biżuterią. Wszystko, co było do jedzenia, do picia było bezcenne. Przedmioty miały absolutnie względną wartość.

  • Co się działo z panią później?

Jak wyprowadził nas z obozu, to pod obozem była grupa ludzi przygarniająca tych, którzy wychodzili. Przygarnęła nas kobieta i zaprowadziła nas do swojego domu. Pamiętam moment, kiedy byłam potwornie zestresowana, bo przecież były straszne momenty – ciotka zginęła, musiałam pełzać, musiałam przeżyć moment wychodzenia z Powstania. Byłam ogromnie zestresowana. Poszłam do ogrodu, żeby się wymyć. Kiedy się już trochę wymyłam, to na ręku zobaczyłam czarny, niedomyty kawałek skóry. Wtedy się potwornie załamałam. Ja, która musiałam być dzielna, musiałam jakoś czuwać nad mamą, decydować za kilka osób (smarkata, a decydowałam, co robimy – czy uciekamy, czy nie uciekamy, czy skaczemy z wagonu, czy nie, udało mi się zorganizować wyjście), cały czas byłam w ogromnym stresie. Jak zobaczyłam kawałek brudnej skóry, to był moment, kiedy się załamałam i zaczęłam płakać. Płakałam tak, że nie mogli mnie uspokoić przez bardzo długi okres czasu.

  • Co się z panią działo do maja 1945 roku?

Jak mówiłam, miałyśmy w szkole grupę pięciu ogromnych przyjaciółek. Wśród nas była koleżanka, Julka Reczyk. Kiedyś w szkole nagle zaczęła płakać, nie mogliśmy jej utulić. Ostatecznie się okazało, że nie może się dalej uczyć, dlatego że rodziców nie stać na stancję. Wtedy uprosiłam moją mamę i ciotkę, i Julka u nas zamieszkała. Pochodziła ze wsi Wierznowice pod Łowiczem. W momencie kiedy wyszłyśmy z obozu, mieszkałyśmy u kobiety, która nas przygarnęła. Okazała się żoną bandziora. Był poza Pruszkowem, ale w domu miał bandycki schowek. Jak Niemcy robili obławy na terenie Pruszkowa, to myśmy miały to szczęście, żeśmy się właśnie chowały do tego schowka. Przez pewien okres czasu istniałyśmy w Pruszkowie właśnie na tej zasadzie, że jak były naloty niemieckich żandarmów, to myśmy się chowały w schowku. Później powiedziałam do mamy: „Wiesz, mateczko, może my spróbujemy dotrzeć do Wierznowic, do Julki”. Pamiętam, wtedy udało nam się zdobyć u Niemców przepustkę, mogłyśmy opuścić Pruszków i pojechałyśmy do Wierznowic.
Okres jesieni i zimy spędziłyśmy właśnie tam, na wsi, bo nas przygarnięto. Myśmy tam trochę pomagały przy wykopkach ziemniaków, w gospodarstwie. Atmosfera tam była bardzo sympatyczna, ponieważ w sąsiednich domach byli rzemieślnicy i robotnicy, których wysiedlono z Reichu. Była tam zbieranina. Z jednej strony Polski byli ludzie cofnięci z Reichu i my z Powstania. Młodzież zbierała się przy kołowrotku, pogadywała sobie – sympatyczne, wiejskie wieczory w Wierznowicach.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Próbowałyśmy z mamą przejść, jak tylko front się przesunął. Pamiętam dokładnie, jaki to był straszliwy dramat. Bo myśmy wtedy nie miały butów, wyszłyśmy w letnich pantoflach. W bardzo kiepskim ubraniu żeśmy wyruszyły w kierunku Warszawy. Szłyśmy szosą pod obstrzałem. Od Wierznowic do Łowicza było chyba… dwadzieścia kilometrów. Front dopiero się przesuwał, kule jeszcze gwizdały, może nie bezpośrednio nad nami, ale słychać było działania frontowe, strzały słychać było z daleka. Doszłyśmy tak do Łowicza. W Łowiczu przenocowałyśmy w zaułku zakonnic. Później wsiadłyśmy do pociągu, z tym że to była dramatyczna sytuacja, ludzie po prostu bili się o miejsca. Ludzie spychali się ze schodków, walczyli o miejsce w pociągu. Jakoś dojechałyśmy tym pociągiem daleko za Dworzec Zachodni. Przez zburzoną Warszawę przeszłyśmy do naszego domu. Okazało się, że dom wprawdzie stał, ale był zrujnowany. Mieszkanie było zrujnowane, zupełnie rozgrabione. Wszędzie były informacje, ludzie zostawiali sobie napisane kartki z nazwiskami, gdzie się można kontaktować z kimś z rodziny. Wydaje mi się, dokładnie nie pamiętam, że myśmy wtedy znalazły kartkę adresem mojego wujka, ciotecznego brata mamy. Nawiązałyśmy z nim kontakt. Miał w Błotach pod Falenicą domek letniskowy. To był pierwszy wypad, orientacyjny.
Później zabrałyśmy rzeczy, jakie miałyśmy, i po Powstaniu zatrzymałyśmy się u wujka w Błotach. Domek letniskowy, który wujek kupił, należał do pałacu, w którym wcześniej mieszkał znany w tamtym okresie dziennikarz. W tym domku mieszkała wtedy służba obsługująca pałac. Myśmy mieszkały właśnie w tym domku.
To był też dramatyczny moment. Mianowicie wtedy wujek był chory. Od Falenicy do Błot biegła droga, a potem biegła wzdłuż Wisły. Na rogu był sklep, gdzie od biedy można się było w coś zaopatrzyć. Pamiętam, że wieczorem zostałam wysłana do tego sklepu, bo wujek był bardzo chory i trzeba mu było coś kupić. Wracałam ze sklepu. W pałacu swoją siedzibę miało wtedy wojsko rosyjskie. Poszłam do sklepu, a sklep był zamknięty. Okazało się, że w okolicy sklepu grasują pijani Rosjanie. Wobec tego sklep zamknęli i prawie się zabarykadowali. Doszłam i nie mogłam się dostać. Dopukałam się i powiedziałam, że wujek jest chory. Podano mi mleko, podano mi bułkę i wracałam z tym do domu oddalonego jakieś trzysta metrów. W momencie gdy byłam mniej więcej w połowie drogi, od strony pałacu w moim kierunku szedł patrol trzech Rosjan. Przeżyłam dramatyczny moment, dlatego że oni wtedy gwałcili kobiety. Stanęłam na brzegu rowu, który tam był i nie pozwoliłam zajść się od tyłu, bo za sobą miałam rów. Mogli mnie otoczyć tylko z przodu. Byłam na tyle przytomna, że tak stanęłam. Pamiętam, że zaczęłam z nimi spokojnie rozmawiać, tak że nie widzieli, żebym była speszona. Pamiętam, że wtedy chlusnęłam im w oczy mlekiem, wskoczyłam do rowu i uciekłam. Udało mi się.

  • Co działo się z panią później, po 1945 roku? Czym się pani zajmowała?

Chodziłam do szkoły. Z tym że początkowo dojeżdżałam stamtąd do szkoły na Pradze, do szkoły Rzeszotarskiej. To był dość dramatyczny okres. Mianowicie szkoła – jako że była na Pradze – funkcjonowała już prawie normalnie, a ja miałam zaległości, bo przecież przez długi czas nie chodziłam. Ale zaparłam się, że nie chcę stracić tego roku. Strasznie długo się wtedy jeździło. Trzeba było dojść ze dwa czy trzy kilometry do pociągu do Falenicy, już nie umiem dokładnie powiedzieć. Trzeba było dojść, wsiąść w pociąg, przyjechać na Dworzec Wschodni. Z Dworca Wschodniego dojść do szkoły, to był spory kawałek drogi. Później z powrotem wsiąść w pociąg, dojechać (a pociąg jechał dość długo), później przejść. W nocy musiałam się uczyć, dlatego że musiałam nadrobić. W tym okresie spałam jakieś dwie, trzy godziny w dzień. Wracałam ze szkoły, biegłam do lasu, zbierałam szyszki, gotowałam jakiś obiad – bo mama pracowała wtedy w sklepie i wracała późno. Kładłam się spać. Jak mama wracała ze sklepu, jadła obiad, który przygotowałam. Budziła mnie. Szła spać, a ja w nocy się uczyłam. Rano budziłam mamę, bo nie miałyśmy wtedy budzika. Nie miałyśmy wtedy bielizny pościelowej, spało się na papierach. Szłam do szkoły. Tak wyglądał mój dzień, że sypiałam dwie, trzy godziny na dobę.

  • Co zrobiła pani po ukończeniu szkoły? Kontynuowała pani naukę?

Tak. Wtedy na uczelnię była ograniczona ilość miejsc i zdałam egzaminy. Wtedy był tam profesor Bassalik.

  • Co to była za uczelnia?

Uniwersytet, mikrobiologia. […] Studiowałam na uniwersytecie.

  • Czy zawodowo zajmowała się pani mikrobiologią?

Tak. Pracowałam w Państwowym Zakładzie Higieny. Zajmowałam się zwalczaniem zakażeń szpitalnych.

  • Jak po latach ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?

Na pewno tak.

  • Jaki jest teraz pani stosunek do Powstania?

Sentymentalny.


Warszawa, 25 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Hanna Krzywicka Pseudonim: „Oskarówna” Stopień: cywil Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter