Hanna Zielińska-Pollak „Olga”, „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Hanna Zielińska-Pollak. Pollak to mężowskie nazwisko. Pseudonim z Powstania, dwa: „Olga” i „Anka”.

  • Proszę powiedzieć, co robiła pani przed 1 września1939 roku?

Jaki to ma być okres? 1939 rok – wstecz, czy przed samym wybuchem?

  • Chodzi o to, co pani robiła: chodziła do szkoły, mieszkała w Warszawie czy w innym miejscu?

Byłam normalnie uczennicą, szkół różnych. Byłam w Gdyni u mojej mamy, gdzie chodziłam do szkoły powszechnej, bo tak się to nazywało. To była bodajże jednak klasa. Następnie z kolei wróciłam do Warszawy i w Warszawie chodziłam również do szkoły, z tym że kiedy nastąpił wybuch Powstania, to ze względu na to, że tak się ułożyły sprawy rodzinne, znalazłam się w Krakowie u wujostwa, którzy przeważnie opiekowali się i wychowywali mnie, ze względu na złożoną sytuację rodzinną. Tam chodziłam normalnie do szkoły.

  • Pamięta pani, pod jakim adresem mieszkała w Warszawie?

Nim wyjechałam do Krakowa, to mieszkałam najpierw na ulicy Fałata. Trzeba zacząć od tego, że ojciec mój był oficerem i w związku z tym, że był związany z Generalnym Inspektoratem Sił Zbrojnych – zresztą był historykiem wojskowym, w bibliotece związkowej przy ulicy Ostrobramskiej jest szereg jego książek – wobec tego ojciec przeważnie mieszkał tam, gdzie były skupiska wojskowych. Najprzód więc na Fałata, potem na Żoliborzu, gdzie był tak zwany Żoliborz Oficerski, na Fortecznej. Z kolei później, ponieważ w domu – nazwijmy, bo tam były domki połączone albo wolnostojące – było to tylko wynajęcie od oficera, który wyjechał za granicę. Ponieważ rodzina jego zapowiadała przyjazd, przenieśliśmy się i wynajęliśmy mieszkanie duże na alei Wojska Polskiego. Tam zastał nas wybuch wojny i oczywiście całość pobytu – do końca w Warszawie, w tamtym miejscu.

  • Mówiła pani, że po wybuchu wojny trafiła pani do Krakowa?

Tak, dlatego że po wybuchu wojny mieszkałam z moją macochą i dwoma przyrodnimi siostrami. Natomiast w Warszawie zjawiła się moja mama, która musiała opuścić mieszkanie w Gdyni, zajęte przez Niemców. To była bardzo ładna dzielnica willowa, zajęli. Wobec tego, sądziłam, że mama zajmie się mną. Tymczasem, ze względu na stan zdrowia mamy, nie można było i ciocia z Krakowa, która opiekowała się zawsze mną – od małego niemal dziecka – zaproponowała przyjazd do Krakowa, żeby odciążyć moją macochę, która znalazła się w sytuacji, jak to wszystkie panie, oficerów żony, często tylko panie domu, więc… Macocha znała kilka języków, nie było problemu, ale też nie było łatwo jej i ciężko w czasie okupacji. A Powstanie przeżyła straszliwie, bo cały dom został spalony. Jak się znalazłam w Krakowie, to okazuje się, że w Krakowie z kolei był taki tłok, że w domu mojego wujostwa (wuj nie żył już) przybyła rodzina bardzo bliska, z Katowic. Ze znanych z rodziny osób był profesor Tadeusz Zieliński, późniejszy Minister Pracy i Płac w jednym z obecnych rządów, a oprócz tego również… Tego lepiej nie mówić, bo nie pamiętam… Nawet obchodzili uroczyście jego (nieżyjący obecnie już)… W każdym razie oni znaleźli się u wujostwa w Krakowie. Chodziłam do szkoły. Zaczęłam od szkoły takiej, w jakiej dawano możliwości ze strony Niemców. Siostry zakonne otworzyły tak zwaną szkołę odzieżową. Później szkoły odzieżowe to był i ratunek, i zakała w czasie okupacji, ponieważ Niemcy nie dopuszczali żadnej innej możliwości uczenia się, jak tylko zawodów przydatnych w razie czego dla Niemców.

  • Jak długo była pani w Krakowie?

Trzeba powiedzieć taką sprawę, że w Krakowie musiałam nagle, błyskawicznie, wyjechać z powrotem do Warszawy. Otóż w międzyczasie stała się rzecz jak dla rodziny (krakowskiej) ogromna, ogromne nieszczęście. Mianowicie wujostwo, to znaczy wuj, miał w Krakowie znane zakłady graficzne. Z tym że on już nie żył wówczas, jak wybuchła wojna. Ale jego jeden syn, drugi syn, zięć, córka i druga córka pracowali w tych zakładach graficznych. Stało się, nie wiem dlaczego, bo nie zostałam w to wprowadzona… Mianowicie, coś chyba produkowano tam na usługi organizacji wojskowej. Ktoś sypnął, jest podejrzenie nawet, ale nie chcę na ten temat mówić. Wobec tego musiano…

  • Zlikwidować?

Nie. Zakładów nie zlikwidowano, szły później też, tylko o tyle, że kto mógł, to wyjechał. Natomiast Niemcy aresztowali syna mojej cioci, który był rysownikiem. Bo wówczas jeszcze na zupełnie innych zasadach odbywały się… Bo zakłady graficzne, czyli tak zwana litografia, była nastawiona na kolorowe rysunki – banderole, kartki, okładki. […] Oprócz tego różne inne rzeczy, które można było tam robić. Fakt faktem, że aresztowano jednego syna cioci, który był właśnie rysownikiem. Aresztowano drugiego syna, który był maszynistą na dużej maszynie offsetowej, która przede wszystkim mogła druk oddawać. Również aresztowano zięcia cioci, męża najmłodszej córki i również jeszcze jednego pracownika. W związku z tym trzeba było galopem opuszczać wszystko, co się dało. Pamiętam jeszcze tyle, że zostałam poproszona przez ciocię, żeby zawiadomić przede wszystkim dwie osoby, które tam były również zatrudnione. Udało mi się zawiadomić najmłodszą córkę cioci, która była też zatrudniona, powiedzmy, w sekretariacie i tak dalej. Miałam zawiadomić również (i ostrzec) syna cioci, o którym mówiłam, że prowadził duży offset. Tu trafiłam, tylko wyprzedzając Niemców o jakieś piętnaście minut. Powiedziałam: „Mietek, natychmiast zwiewaj! Niemcy idą po ciebie!”. Tylko tyle zdążyłam powiedzieć, a była jego młoda żona, która niedawno urodziła. Mówię: „Tego to nie można, niestety, bo byłoby to ciężarem i niedaleko byś uciekł, tak że ty się ratuj, a my tu będziemy – zobaczymy, co da się zrobić”. Niestety, kiedy kończyłam zdanie, widziałam z okna, że wchodzą furtką do ogrodu, bo to była willa, i niestety, byłam obecna przy tym, jak zabrali jego. Nie udało mi się zawiadomić drugiego niestety, mimo próśb cioci. I jego aresztowali. Również nie udało mi się zawiadomić zięcia cioci, ponieważ za daleko było, nim dobiegłam (jechałam, biegłam trochę), to już zabrali go z domu. W związku z tym ciocia znalazła się w warunkach bez pieniędzy, bo z tego tylko miała dochody. Trzeba było ciocię odciążyć.
Wtedy wróciłam do Warszawy, do mojej macochy, i zorientowałam się, że jest za ciężko, bardzo ciężko, dlatego że to, co ona pracowała, to niestety nie starczyło na to, żeby utrzymać ją, mnie i dwie córki. Wobec tego padł pomysł, że „Rodzina Wojskowych”… Oczywiście to było nieoficjalnie wiadomo, że to była „Rodzina Wojskowych”, a to było pod przykrywką taką, jaką Niemcy trawili. Tam dzieci przyjmowano. Jak się właśnie znalazłam w tak zwanym internacie „Rodziny Wojskowej” (w cudzysłowie i w nawiasie) na ulicy Pańskiej 53 A, no to się wszystko już dalej zaczęło dziać. Jeszcze trzeba powiedzieć, że nim to się stało, to przez pewien czas jednak byłam z macochą i jej córeczkami, ale chodziłam wtedy, żeby móc dalej… Przecież nie mogę być osobą, która nie ma żadnej szkoły ani nic.
Zostałam zapisana do jedynego rodzaju szkoły, jaką dopuszczali Niemcy, a więc do szkoły krawieckiej na ulicy Złotej. To była tylko przykrywka. Tam przede wszystkim robiono klasy takie, jakie, powiedzmy, zastała wojna i przerwała naukę. Książki były w piecu, książki były w skrytkach odpowiednich, były maszyny. Mam dyplom czeladnika i nie umiem szyć na maszynie ani kroić. To więc świadczyło o tym, że całe uczenie się młodzieży było pod różnymi przykrywkami. Na przykład maturę zdałam u Hoffmanowej i tam też wszystko było przyspieszone. Robiło się dwie klasy w ciągu roku. Do internatu na ulicy Pańskiej przychodziły nauczycielki i tam się po prostu człowiek uczył. Na przykład miałam opóźnienie, ponieważ w Krakowie u sióstr, to nie było mowy o tym, żeby uczyć się w takich [warunkach], bo one się za bardzo bały. Wobec tego, w pierwszym okresie, kiedy znalazłam się w internacie i wyjechaliśmy na krótkie wakacje wszyscy razem, to koleżanki się bawiły, chodziły na wszystkie zabawy, ćwiczenia i tak dalej, a ja wkuwałam, tak żeby zdawać dwie klasy w ciągu roku. Dosłownie przed samym wybuchem Powstania, o czym jeszcze nie wiadomo było, że będzie na pewno…[…] Dlatego właśnie Hoffmanowa przyspieszyła egzaminy maturalne.

  • Jak pani trafiła do konspiracji?

Jak trafiłam do konspiracji? Bardzo prosto. Ponieważ przed wojną byłam Warszawie – przed samą wojną, ostatni rok przed wojną – byłam w gimnazjum na Pradze i tam zaczęła się właśnie pierwsza praca w harcerstwie. Widocznie byłam dość operatywna, bo zostałam szybko przyboczną drużynowej. Harcerz jest albo zwykły, albo jest – jak to się mówi… To tak, jak się mówi: jest premier, jest jego zastępca i dalej szara brać. To samo jest w harcerstwie. Jest główna drużynowa, potem jest przyboczna, a więc jak gdyby jej zastępca, no a potem są zastępy, czyli są zastępowe. A w zastępach jest już szara brać. Co dalej? Tam, mając już staż, kiedy trafiłam na ulicę Pańską, gdzie były zorganizowane dwie drużyny, to trafiłam do drużyny, która właśnie miała drużynową, a nie miała przybocznej. Ucieszono się, że jest ktoś, kto już miał praktykę w tej sprawie. A tam, to jak już się tam trafiło, to się trafiło już do konspiracji. Byliśmy przygotowywani przede wszystkim do jakiej pracy? Do sanitariatu, a więc przygotowanie, żeby być przygotowaną jako sanitariuszka. Do łączniczek i reszta, co Bóg da.
Na przykład wówczas, kiedy dostaliśmy polecenie zorganizowania w Pyrach szpitala (szpitalika, bo to trudno nazwać szpitalem). To miało być w szkole, w Pyrach. Dostałam wówczas osiem dziewcząt, była również drużynowa i ja, jako przyboczna, i mieliśmy zorganizować to tak, żeby odwodowo przesyłali Powstańców czy nawet, w tym wypadku też i ludność – ktoś z ludności, kto był ranny. Nie bardzo wiedziałam, co dalej będzie, bo nie było aparatury, nie dostarczono nam żadnych medykamentów, nie dostarczono nam koców, poduszek, łóżek i tak dalej. Nie mówiąc o wyżywieniu – i jeszcze to. To było za późno, za szybko powstała decyzja o wybuchu Powstania.

  • Czyli wybuch Powstania zastał już panią w Pyrach?

Tak. Była z nami drużynowa. Drużynowa bardzo się martwiła tym, że nie ma żadnej łączności, i powiedziała: „Słuchaj, ty zostajesz z nimi – bo było wówczas osiem dziewcząt – a ja idę i będę próbowała się dorwać do pogotowia harcerek”. To się tak nazywało, było właśnie w Śródmieściu. Od tego czasu, kiedy wyszła, minął dość długi czas i nic, tylko człowiek chodził – jak to się mówi – od okna do okna i denerwował się, bo wyczerpywały się pieniądze, które się dostało, nie wiadomo było, co dalej robić. Nie było żadnej możliwości dowiedzieć się, czy dotarła, nie dotarła, była ranna czy coś. Bo ona też mówiła, że będzie chciała dotrzeć przede wszystkim do domu swojej matki, która umiera ze strachu, co z nią jest, a ona z kolei, co z matką. No i nie wróciła. Wobec tego powstała sytuacja tego rodzaju, że coś muszę z tymi dziewczętami zrobić, coś sensownego. Nie mam żadnych dyrektyw. Przypomniałam sobie, że jest w Konstancinie dom małego dziecka prowadzony przez harcerki, starsze harcerki. Prowadziła to druhna Wiktoria Dewitzowa. To dość znana postać. Było tam również „Corso” dla chłopców, prowadzone przez druhnę Szlamińską – również dorosłą osobę. Powinno więc być to wszystko w Konstancinie. Powinno coś być, jakaś robota dla nas. Bo przecież nie mogę tych dziewcząt wciągnąć, kiedy nie są do tego przygotowane. Mogłabym się cofnąć i wziąć udział chociażby w pierwszym, jakimkolwiek oddziale, który tam walczył, ale tych dziewcząt, które były dużo młodsze od nas dwóch (i drużynowej, i mnie) nie można było w to wszystko wciągnąć, bo one by bardzo szybko zginęły.
Zaczęliśmy w takim razie iść. Przede wszystkim jeszcze jedna rzecz, od razu powiedziałam: „Jeżeli któraś z was ma tu blisko krewnych, w tym rejonie, proszę bardzo pieniądze i udajcie się tam”. To tylko dwie odeszły. Potem znowuż dwie. I tak w gruncie rzeczy po tym zostało tylko tyle, że byłam ja i czworo dziewcząt. Przede wszystkim sprawdziłam, czy jest czynny Skolimów, obecnie Dom Aktora. To było przedtem, w czasie okupacji, prewentorium dla dzieci słabowitych, chorych, przeważnie też rodzin wojskowych. Dotarłyśmy, to wszystko na pieszo. Niestety był pusty. Dozorca powiedział, że nie ma nikogo. Wobec tego następny był dom małego dziecka w Konstancinie. Z trudem tam dotarłyśmy, bo wszystko to pieszo, ale okazuje się, że on był również pusty i też tylko był dozorca i jego żona. A to było już dużo, dlatego że jeszcze miałam pieniądze, które mi dano – wydawałam niezwykle oszczędnie, bo nie wiedziałam, co dalej – i zaczęłyśmy działać w ten sposób.
Dom opuszczony został przez druhnę Dewitzową, która była kierowniczką tego domu i przeniosła się do Nowinek, koło Zalesia – bo dom był małego dziecka, harcerski. Porozumiałam się z nią i ona mówiła: „Naturalnie, urządźcie to i starajcie się przede wszystkim, żeby przyjmować dzieci, których rodzice zginęli, dzieci, które się zabłąkały. Jednym słowem – dzieci bez opiekunów”. Byliśmy na trasie, kiedy szły kolosalne pochody ludzi, które wychodziły z Powstania i które szły w kierunku, niestety, na Pruszków. Zaczęłyśmy z tego, wiedząc, co się dzieje w Pruszkowie… A w Pruszkowie działały już inne organizacje, które też wyprowadzały dzieci i starały się dzieci w jakiś sposób zabezpieczyć. Jak również, mimo że Niemcy bardzo utrudniali, przynoszone były posiłki i tak dalej. Po prostu z moimi dziewczynami stałyśmy przy tym ciągu i jeżeli tylko była gdzieś możliwość, zabierałyśmy dziecko, które nie miało żadnej opieki, poza tym że ktoś je prowadzi, no bo nie miał serca zostawić. Byli tacy, którzy oddawali małe dzieci, maluchy w powijakach i tak dalej. I tu był kłopot. Pamiętam, że z jednej takiej [wyprawy] przyniosłyśmy cztery maluchy, których matki po prostu zginęły. Trzeba dodać jeszcze jedną rzecz. Otóż w Konstancinie Niemcy wysiedlili całą ludność ze względu na to, że tam urządzili tak zwaną atrapę lotniska. To są sztuczne lotniska. Po prostu zakamuflowane, że to niby jest lotnisko, a to nie było lotnisko. Chodziło Niemcom, ażeby ściągnąć bombardowanie tam, a nie tam, gdzie oni mieli swoje lotnisko prawdziwe. Aby nie dotarły wiadomości, że jest to atrapa, wysiedlili wszystkich z Konstancina. Kiedy myśmy przyniosły cztery niemowlaki – nie wiem, co robić z małymi dziećmi, a mam przecież [dziewczyny młodsze] od siebie i jeszcze bardziej nieznające się na tej sprawie. Ale na szczęście była żona dozorcy, ona mówi: „Panie, nie dacie sobie rady”. Wobec tego trzeba coś innego zrobić. Otóż sytuacja w Konstancinie była taka, że w Konstancinie siostry zakonne i dwóch lekarzy zorganizowało szpital. Było tam trochę lekarzy, więc można się było coś dowiedzieć i tak dalej. Zaczęłyśmy chodzić i orientować się, kto wrócił, kto nie wrócił jeszcze, czy może ktoś jest. W ten sposób te czworo dzieci ulokowałyśmy, za radą zakonnic, u osób, które bardzo chętnie wzięły te dzieci. Zażądałam tylko od nich napisania, że biorą w opiekę, że w razie gdyby się zjawili czy rodzice, czy krewni, czy matka – to oddadzą bez żadnych roszczeń do tych dzieci. W porządku, miałam z głowy. Miałam już dzieci w różnym wieku. I co mam zrobić? Stałam się przedszkolanką. No bo co mogłam z tymi dziećmi zrobić? Później zjawiła się druhna Szlamińska, która zorganizowała również przechowalnię dla dzieci, ale to byli chłopcy. Była tam willa „Corso”, bardzo bogatego fabrykanta. To było tylko dla chłopców. Potem ona przeszła do nas, a tam ktoś inny objął. I to też już było lżej.
Później? Cóż później? Jedna rzecz, którą trzeba było bardzo uważać. Otóż początkowo, na prośbę właśnie druhny Szlamińskiej, Urząd Miejski… Nie wiem, chyba miasto było wtedy, nie pamiętam, w każdym razie nazwijmy to Urząd Miejski, wydawał meldunki z datą przed rozpoczęciem Powstania. Ale po pewnym czasie Niemcy zaczęli się orientować, że coś tu nie gra. Ale to jeszcze późniejsza sprawa. W każdym razie, trochę siostry pomogły z lekami, lekarze zawsze byli na nasze prośby, do leczenia dzieci – tam ich było dwóch czy trzech. No i tak to wszystko szło.
  • Czy docierały jakieś informacje do pani, jeżeli chodzi o Powstanie?

Jeżeli chodzi o Powstanie, nie mieliśmy żadnych informacji konkretnych, które nas by ciekawiły, to znaczy: co się dzieje z naszym domem; co się dzieje w ogóle w rejonie, w którym my bazujemy; co się dzieje, powiedzmy, z naszymi domami, gdzie mieszkają rodzice. Nie było. Nie było, niestety. Teraz jest taka sprawa, otóż było bardzo niebezpiecznie z jedną rzeczą. Kiedy dostaliśmy lewe papiery zameldowania, to nas nie zabezpieczało i trzeba było bardzo uważać. Faktycznie, kiedy po paru miesiącach – jakichś dwóch… Myśmy chyba w listopadzie opuścili… Do listopada to trwało, tak. Przed tym już było wiadomo, że Niemcy wpadli na trik, jaki zrobili urzędnicy i wyłapują zameldowanych na lewo. A myśmy byli na lewo zameldowani. Wobec tego druhna Szlamińska, która była już jako harcmistrzyni, a więc więcej jak drużynowa, powiedziała, że musimy niestety (ci z Warszawy) wyjechać, a przyjdą inne… Skąd ona wzięła, nie wiem, ale wzięła – gdzieś miała harcerki już na oku, które mogłyby zastąpić nas. Pamiętam, że w listopadzie czy w październiku – już nie pamiętam tego dokładnie – pojechałam do Krakowa. A wszystkie, kilka nas było zameldowanych na lewo, musiałyśmy… Opuszczając, każda pojechała tam, gdzie mogła, ale przeważnie do rodziny.

  • Wiedziała pani, kiedy Powstanie upadło?

Powstanie, przede wszystkim, [skończyło się] w październiku… […] W październiku wyjeżdżałyśmy. No i cóż? A jeszcze jedna rzecz. Otóż do nas trafiła rodzina – matka z dwójką córek. Z tym że córki były na ulicy Pańskiej w domu, w którym wywodziły się nasze harcerki. One przywiozły wiadomości o konającym Powstaniu. A jak by wyglądało moje [życie], gdybym się nie znalazła w Pyrach? Może bym akurat nie przeżyła, w każdym razie byłoby bardziej konkretnie, bo przecież byłam łączniczką.

  • Czym zajmowała się pani po wyjeździe do Krakowa? Koniec wojny zastał panią w Krakowie czy już w Warszawie?

W Krakowie. Z tym że w Krakowie miałam to szczęście, że trafiłam na naszą kierowniczkę, a więc harcmistrzynię właśnie, która była zarazem kierowniczką domu, bo oni ewakuowali się do Krakowa. Najprzód trafili do Pruszkowa, ale później udało im się uratować i dotrzeć do Krakowa. W Krakowie zatrzymali się na pewien czas. Potem, bodajże, przenieśli się do Poronina. Ostatni raz rozmawiałam z kierowniczką, z tym że była sytuacja dość niezręczna, bo ona nie chciała rozmawiać na ten temat głośno, bo była akurat u fryzjera. Chciałam się dowiedzieć, jakie są plany, a ona nie chciała, żeby się zorientowano, że jesteśmy z Powstania. Bo przecież Niemcy w Krakowie też wyłapywali Powstańców. A najbardziej zabawna historia jaka była, to w Krakowie, kiedy przyjechałam, to miałam tylko letnie rzeczy, wobec tego córka cioci, która była starsza ode mnie, ubrała mnie w jej płaszcz, w jej kapelusz – to był pierwszy mój kapelusz w życiu i w ogóle. Byłam porządnie ubrana i tak dalej, było mi ciepło. Spotykam raptem koleżankę, nagle, ni w pięć, ni w dziewięć – nie spodziewałam się w ogóle, że oni są w Krakowie – spotykam koleżankę w moim własnym, rodzonym płaszczu zimowym. Jak ona zobaczyła mnie, była tak przerażona, mówi: „Hania, ja cię bardzo przepraszam, ale słuchaj, kierowniczka kazała nam ubierać się w te rzeczy, które zostały po dziewczętach, które nie były w Warszawie w czasie Powstania”. Oni później zresztą do Poronina zostali przeniesieni.
A kierowniczka, która zawarła małżeństwo per procura, czyli na odległość, z jakimś wojskowym Polakiem w Anglii, chyba przez Zieloną Granicę – tak mi się wydaje – dotarła do niego. Ale niestety szybko to małżeństwo się rozpadło i wyszła później za kogoś drugiego, ale już w Ameryce. A dziewczęta, jak to dziewczęta, każda jakoś trafiła. Jakoś się w końcu zaczęło. Zaczęły się studia, zaczęło się uzupełniać i nauki, no i… Najgorsza rzecz, że stale, wciąż, trzeba było bardzo uważać, ponieważ NKWD bardzo interesowało się Powstańcami. Interesowało się również harcerstwem okupacyjnym, więc trzeba było bardzo uważać. Niektórzy wpadali, niektórym się udało. Miałam szczęście, że mama dotarła też do mnie i z mamą zamieszkałyśmy już na Dolnym Śląsku. Jakoś się to wszystko później działo.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Nie wróciłam do Warszawy po Powstaniu. Nie wróciłam do Warszawy nawet w latach późniejszych. Dlatego że z Krakowa, ponieważ – jeszcze raz podkreślam – po zabraniu zakładów graficznych najprzód przez Niemców, a później przez nasze ukochane władze, ciocia znalazła się w bardzo ciężkiej sytuacji finansowej. Jak dotarłam do Krakowa, zdawałam sobie sprawę z tego, że tak dalej być nie może. Znalazłam się też na Dolnym Śląsku, gdzie z kolei byli moi wujostwo, którzy byli też z Warszawy, ale wuj był oficerem. Wobec tego już jakoś było łatwiej. No i tam normalnie, dalszy ciąg zdobywania zawodu, potem małżeństwo, dziecko – jedyne.

  • Chciałaby coś pani dodać na koniec?

A, jest jeszcze jeden, bardzo ciekawy punkt. Otóż w 1942 roku trzeba było [zrobić] jakąś szkołę, jak mawiała moja macocha. Zapisała mnie do szkoły krawieckiej na ulicy Złotej. Normalnie, jak to się mówi, zrobiłam następne, ujące klasy gimnazjum. Koniec roku, przychodzi kierowniczka szkoły i z nią Niemiec w mundurze, oficer. Mówi, że od jutra wszystkie dziewczęta z tych dwóch klas, które już są zaawansowane w szyciu, w krojeniu, już są do czeladnictwa krawieckiego przygotowane, mają się zgłosić… I dostałyśmy tutaj karteczki: ulica Prosta. Wobec tego myśmy na drugi dzień przyszły rano i szukamy Prostej 10. A tymczasem nie ma nic innego, jak tylko mur i wejście do getta. Nas to nie interesuje, bo my szukamy tam, gdzie mamy być zatrudnione. Zjawiło się dwóch policjantów: „Czego się tu panie kręcą?”. Pokazujemy to, a on się śmieje, mówi: „Zaprowadzę panie”. Zadzwonił, otwierają drzwi, wychodzi wartownik, odbiera nas: „Bo panie tu będą pracować”. Jakie wrażenie to zrobiło? No i niestety, musiałyśmy pracować w małym getcie. Było nas, i z tej szkoły, i z innej szkoły, i nawet z Żoliborza. Była u sióstr szkoła krawiecka, bo wszystkie szkoły, jakie się robiło, były krawieckie. Myśmy wszystkie dostały [nakaz] do tego, żeby, powiedzmy, przy mundurach [pracować], przy tym, przy tamtym. To był bardzo niebezpieczny okres, dlatego że myśmy wychodziły z getta codziennie. A nawet się przynosiło tym zatrudnionym ludziom, gdzie ludzie – owszem – dostawali jedzenie, dlatego że Tebens… Zresztą Tebensa poznałam, oczywiście tylko z widzenia, ale przynajmniej wiem, jak wygląda taki, który robi interesy na… i tak dalej.
Dotrwałyśmy do powstania w dużym getcie. Codziennie przychodziłyśmy, codziennie wychodziłyśmy. W tym był bardzo zabawny moment. Normalnie, wyszłam z getta, bo miałyśmy przepustki i wacha nas normalnie przepuszczała, a po drugiej stronie ci, którzy wyłapywali Żydów, no i tak zwani szmalcownicy. Albo jak nie miał cię czym okupić, to z powrotem, a jak tak, to od niego złoto [brali]… Ponieważ szukałam coś czy coś, byłam zakłopotana widocznie i dwóch podeszło: „A ty, co tu?”. I tak dalej. Mówię: „Idę do domu”. – „Akurat”. Jednym słowem – myśleli, że jednak jestem Żydówką. „To chodź, my cię na wachę oddamy”. Czułam, że będzie heca, ale dla nich. I niby robię opór. Tymczasem czułam taką [skryta satysfakcję], bo myśmy nienawidzili szmalcowników, bo równie tak samo ciągnęli korzyści ze zdawania Niemcom Żydów, jak i Polaków. Mówię: „Nie, to lepiej żebym ja nie poszła. Spieszę się do domu”. A oni mnie pod pachę, z jednej, z drugiej strony, zadzwonili do wachy. A wacha to był Ślązak, nawet mówił po polsku. Otworzył i mówi: „A co? Panienka coś zapomniała?”. A oni mówią: „Uciekła wam jedna Żydówka”. On w śmiech, ja w śmiech, ale mówi: „Chodźcie, chodźcie – tu dla was jest miejsce. Zaraz zadzwonię na gestapo”. Boże, jak oni uciekali, jak oni uciekali. Ale bałam się później, dlatego że oni się mogli na mnie zemścić. Ale jakoś to wszystko przeszło.
Kiedy duże getto upadło, jeszcze małe getto pracowało. Ale wiadomo było, że to już koniec. Pamiętam dzień, w którym wyprowadzano Żydów z małego getta. Dlaczego tam, mimo że pracowali w zakładach Żydzi, oni mieli swoje rodziny? Te rodziny i ci pracownicy o godzinie dwunastej, na głównej ulicy, byli ustawieni w pochodzie. To było straszne. Do dzisiejszego dnia niechętnie o tym mówię, bo to była okropna rzecz. To była straszna rzecz. Najbardziej to może było to okropne, że na przykład tam było parę dzieci w krótkich koszulinkach z gołą pupą, takich gdzieś około dwóch latek, boso. To był maj, tak że to nie było znowuż tak strasznie zimno, ale biegały. Nawet Niemcy śmiali się, powiedzmy, dość przyjaźnie do dzieci. Stał tłum, orszak po trzy, cztery osoby w jednym rzędzie i patrzył na to. Po tej stronie znowuż siedzieli Niemcy (było trzech), a koło nich dosłownie tańczyły Żydówki, które były już funkcyjnymi i tak dalej. No, ale one walczyły o swoje życie. A były tak przymilne, tak już [usłużne], jak nie wiem, co. Sama byłam świadkiem, jak oficer niemiecki znalazł w kotłowni starą Żydówkę, mimo że go błagała o życie, na naszych oczach zastrzelił ją. Ruszył ten cały, cały pochód. I co było najbardziej przykre? Dlatego że tam był wypadek taki, że schodziłam ze schodów z deską. Deska była długa, schody dość szerokie, ale szedł Niemiec. On nie będzie przechodził koło mnie, ja mu muszę ustąpić. Nie mogłam tego zgrabnie zrobić i on chwycił za brzeg deski i pchnął w dół. Zleciałam z tą deską, spadłam, pobiłam się, krew leciała i tak dalej. Ja, którą mnie nikt nigdy w domu nie uderzył, nikt… Zapomniałam, że to jest wojna, że to są Niemcy, wzięłam tą deskę i zamierzyłam się. On stał jakieś dziesięć schodów wyżej, a ja podniosłam deskę i chciałam w niego rąbnąć. W tym momencie – szczęście to było tuż przy samych schodach, było wejście do niedużego korytarza – ktoś mnie wciągnął do korytarza, rzucając deskę. Słyszę, jak mówi: „Czyś ty, dziewczyno, zwariowała?!”. – „Wie pan, tutaj go rozszarpię, zamorduję go!” On mówi: „Nie wygłupiaj się. Chodź, muszę cię teraz ukryć”. Ponieważ to był widocznie zaznajomiony z wachą, bo wsadzili mnie do jakiegoś takiego… Do samego końca musiałam przesiedzieć. Po tym dopiero przyszedł i powiedział: „Możesz już iść do domu”. Bo to akurat był czas, kiedy wszyscy wychodzili. Później myśmy się zaprzyjaźnili. To był bardzo miły, inteligentny, o polskim imieniu. Matka wytworna pani o białych włosach. Jak zobaczyłam ją w całym szeregu idącym na plac, do wywożenia… Z tym że oni jechali do Poniatowej. To jest już zupełnie coś innego. Tebens uważał, że należy zachować rodzinę pracownika, ponieważ pracownik nie musi się martwić o rodzinę i on będzie lepiej pracował. Taka była jego mentalność. Miał rację do pewnego stopnia. Ale obawiam się, że jak do Mauthausen trafili, a Poniatowa to był właśnie odłam Mauthausen, to prawdopodobnie jednak jego matkę zlikwidowali. I to jest straszne. […]





Warszawa, 10 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska
Hanna Zielińska-Pollak Pseudonim: „Olga”, „Hanka” Stopień: przyboczna Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Pyry, Konstancin

Zobacz także

Nasz newsletter