Helena Gadomska „Kama”

Archiwum Historii Mówionej

 

  • Helena Gadomska, urodzona 12 lutego 1928 roku w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim brała udział w dostarczaniu zaopatrzenia i służyła pomocą medyczną w Zgrupowaniu „Żywiciel”, w punkcie 102.




  • Jak wyglądało pani życie i czym się pani zajmowała w okresie Polski międzywojennej?


Do szóstej klasy podstawowej włącznie uczyłam się w Szkole Rodziny Wojskowej. Potem, po wybuchu wojny tę szkołę nazywano Rodziny Żoliborza i przez rok w tym budynku na ulicy Czarnieckiego jeszcze się uczyłam. Potem szkołę Niemcy zlikwidowali i wylądowałam w szkole sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu i to już była siódma klasa, która była naprawdę pierwszą gimnazjalną. To była niby szkoła krawiecka, ale to było gimnazjum, przerabialiśmy normalny program gimnazjalny.

  • Gdzie pani mieszkała?


Jakiś czas mieszkałam na Żoliborzu, na ulicy Sułkowskiego, a potem na Bielanach.

  • Czym się zajmowała pani rodzina?


Moja mama była nauczycielką, a babka, u której mieszkałam potem na Bielanach, była przed wojną pracownikiem Kancelarii Cywilnej Prezydenta. Była osobą bardzo odznaczoną różnymi odznaczeniami za I wojnę światową. Mama też. Cała moja rodzina miała Krzyże Niepodległości po I wojnie – ojciec, matka, obie babki, dziadek.

  • Za jakieś wybitne zasługi?


To było przyznawane po I wojnie za zasługi i na polu walki, i, też można powiedzieć, w konspiracji.

  • Czym się zajmował pani ojciec?


Ojciec był oficerem, z tym, że nie żył już w czasie wojny, miał 42 lata, jak umarł. Ale przeszedł przedtem i legiony, i POW, i front litewsko-białoruski, wszystko to, co można było przeżyć w I wojnie światowej. Tak że tradycja była silna.

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina?


Mama była nauczycielką z zawodu i pracowała u sióstr, z tym że krawiecczyzna była pokrywką, a praktycznie było to gimnazjum ogólnokształcące, tak że te nauczycielki troszkę kryły prawdziwą istotę tej szkoły.

  • Czy należała pani może do harcerstwa?


Właśnie nie, należałam do Związku Strzeleckiego.

  • Czy pamięta dzień 1 września, dzień wybuchu wojny?


Oczywiście, pamiętam, bo jeszcze chodziłyśmy do szpitala całą klasą, robiło się jakieś paczki i zanosiło, bo był kontakt ze szpitalem wojskowym. Bardzo długo się wierzyło się, że okupacja to jest przejściowa sprawa. Przyszli Niemcy, a myśmy nawet [miały] próby konspiracji, zbierałyśmy się, coś sobie opowiadały, szyły dla szpitala.

  • Czy pani działalność w konspiracji była zorganizowana?


To było póki jeszcze istniała Szkoła Rodziny Wojskowej, to raczej tą drogą w tych pierwszych latach, kiedy miałam jeszcze niewiele lat.

  • Kiedy się pani zetknęła po raz pierwszy z zorganizowaną konspiracją?


Ostatni rok przed Powstaniem.

  • Może pani opisać okoliczności?


Koleżanka z klasy wyżej zaproponowała mi wejście do struktur „Strzelca”, bo to się tak nazywało, i tak się zaczęło. Zaczęło się od szkolenia ogólnowojskowego, przygotowania do Powstania.

  • Kto prowadził te szkolenia?


Przychodzili instruktorzy i instruktorki, naukę o broni wykładał pan ogniomistrz, co zresztą wzbudziło sensację, bo ponieważ on bardzo chciał konspirować, wyszłam [raz] po niego na przystanek, a on mówi: „To pójdziemy pod rękę”. Wobec tego na drugi dzień wszyscy sąsiedzi się pytali, z kim ja szłam pod rękę. Tak że taka była ta konspiracja. Instruktorki z przysposobienia wojskowego przedwojennego wykładały szkolenie ogólnowojskowe – łączność, obsługę urządzeń telegraficznych i telefonicznych. Też jakieś osoby przygotowywały nas do umiejętności sanitarnych.

  • Gdzie się odbywały te szkolenia?


Bardzo dużo zajęć było w domu mojej babki, na Bielanach, na ulicy Swarzewskiej, ponieważ tam było może troszkę bezpieczniej.

  • Rozumiem, że miała pani pozwolenie od babci i mamy na tego typu działalność.


Tak.

  • Nie obawiały się o pani zdrowie i życie?


Jak już byłam dorosła, to sobie myślałam, że jednak miały dużo zimnej krwi, ale ponieważ, jak mówię, same miały przeszłość konspiracyjną i niepodległościową, to wysunęłam taki atut: „Po coście mi tyle opowiadały, jak mi nie chcecie pozwolić?”, tak że to szybko poszło. Mama była nawet w takim kole opiekunek, bo Związek Strzelecki to była młodzieżowa organizacja w dużym stopniu.

  • Jak wyglądała działalność tej organizacji?


Ja wiem tylko o szkoleniu, o przygotowaniu kadr do Powstania. Starsze harcerki też praktycznie tak samo były przygotowywane do Powstania. W czasie Powstania to były przede wszystkim harcerki, ale tu, na Żoliborzu, było trochę [dziewcząt] ze Związku Strzeleckiego. Chłopcy się nazywali Orlęta Związku Strzeleckiego.

  • Czy w okresie okupacji, kiedy mieszkała pani na Bielanach, pani mama nadal pracowała?


Pracowała w szkole jako nauczycielka.

  • Czy pani nadal chodziła do tej samej szkoły?


Nie, do [szkoły] sióstr Zmartwychwstanek.

  • Jak wyglądała nauka w okresie okupacji?


Najpierw była Rodzina Wojskowa, ale skończyła się właściwie w momencie końca wojny z Niemcami i rok jeszcze [istniała] jako Rodzina Żoliborzan, ale Niemcy też niegłupi i wiedzieli, że to jest ta sama szkoła i dzieci są dziećmi oficerów, większość tatusiów była w oflagach.

Potem wylądowałam właśnie u sióstr. Jak to wyglądało? Po dziesięć godzin w szkole, bo trzeba było też trochę poszyć tej krawiecczyzny. Polski się nazywał „korespondencja handlowa”, matematyka nazywała się „rachunkowość” i trzeba było podać troszeczkę [informacji] mówiących o zawodzie, a równocześnie przerabiać program gimnazjum. Że to się udawało siostrom, to między innymi polegało na tym, jak potem się zastanawiałam, że w klasztorze (gmach stoi do tej pory częściowo odbudowany na ulicy Krasińskiego) zawsze na tak zwanej furcie, czyli przy wejściu, siedziała zakonnica i miała jakiś umówiony sygnał, w którym zawiadamiała, że przyjechali Niemcy. Bardzo lubili przyjeżdżać, wpadali do klasy i tak w cztery kąty od razu, a z czterech kątów szli i do kasetek, i do teczek, ale wszystko już było wyniesione do tak zwanej klauzury, gdzie siostry mieszkały. Siostrom zawsze się udało (nie tylko u zmartwychwstanek, bo u niepokalanek też) wytłumaczyć, że tam mężczyźnie nie wolno wejść, że do klauzury nigdy żaden mężczyzna nie wszedł. I wszystkim tym klasztorom, które prowadziły naukę podziemną, udało się nie wpuścić Niemców tam, gdzie się szybciutko wnosiło mapy czy książki, jak był sygnał, że Niemcy są. A ponieważ w internacie było sporo Żydówek, wobec tego je też prędko [ukrywano] do tych pomieszczeń sióstr, nawet co większe ubierano w habity. Po prostu żadnej wpadki nie było, co jest właściwie zdumiewające. I program gimnazjum właściwie się przerabiało.



  • Historię Polski, geografię również?


Tak, wszystko normalnie, z mapami, i trochę rachunkowości, i tak dalej... Szyłyśmy, ku przerażeniu, że potem trzeba będzie zdawać egzamin czeladniczy, a mnie jeszcze maszyna do tyłu chodziła.

  • Zdała pani ten egzamin, czy wybuch Powstania przeszkodził?


To byłoby później. Natomiast nie ominęła mnie praca w fabryce, bo w pewnym momencie, jak Żydów pomordowali – była taka firma niemiecka, Toebbensa, która szyła mundury – to trzecie klasy krawieckie wzięto do ich szycia. Miało to tę zaletę, że miałyśmy w razie łapanki bardzo dobrą legitymację, że pracujemy dla Niemiec, ale myśmy słabo szyły.

  • Czy dostawała pani wynagrodzenie za szycie?


Na przykład sześć jajek, butelkę oleju, ponieważ się nazywało, że to jest praktyka szkolna, bo dalej byłam uczennicą.

  • W ostatnich dniach lipca Niemcy się wycofują z Warszawy w popłochu. Pamięta pani, jak wyglądała atmosfera w mieście tego lata?


Oczywiście, że pamiętam. Widać było, że to już się zaczyna dziać. Upał był, pamiętam, że chodziło się po tych gorących chodnikach i właściwie z głową też gorącą. Już na parę dni przed 1 sierpnia byłyśmy skoszarowane. U mnie w domu nocowało i mieszkało właściwie już dwanaście osób. 1 sierpnia koleżanki czekały w naszym domu na Bielanach. Ponieważ miał przyjść łącznik i gdzieś nas zaprowadzić, a nie przychodził, to z koleżanką wybrałam się z Bielan na Żoliborz i akurat trafiłam bardzo ciekawie. Powstanie zaczęło się na Żoliborzu, bo w kotłowni OW PPS pobierało broń, bo to też była organizacja dosyć liczna – Organizacja Wojskowa Polskiej Partii Socjalistycznej, czy to jeszcze jakoś się chyba inaczej nazywało, ale w każdym razie to byli młodzi socjaliści. Niemcy ich zobaczyli tam z bronią, bo [była] strzelanina i ja akurat sobie szłam z koleżanką i prawie że to widziałam.

  • Była pani zaskoczona strzałami?


Jak się ma szesnaście lat, to właściwie wszystko wydaje się strasznie fajne, tak właśnie się zastanawiam, że człowiek się wtedy mniej bał. W każdym razie byłam świadkiem początku Powstania, można powiedzieć, bo w tej chwili tak pół żartem, pół serio się mówi, że Powstanie zaczęło się na Żoliborzu, na ulicy Suzina, w kotłowni, gdzie brali broń. Potem, ponieważ się niczego nie dowiedziałam, a koleżanek, które były na Żoliborzu, nie było już w domu, wobec tego wieczorem żeśmy wracały na Bielany, gdzie było miejsce skoszarowania. Ale już wojsko wycofało się do Kampinosu, bo nie udało się nic właściwie zdobyć. Myśmy z koleżanką szły Marymoncką i za każdym drzewem siedział Niemiec. Po raz pierwszy w życiu powiedziałam pełne dwa zdania po niemiecku, a powiedziałam, że idę do domu, do mamusi. W końcu trzeci z tych Niemców machnął ręką i dotarłyśmy na Bielany. Potem, jak trzeciego [dnia] wracali na Żoliborz z Kampinosu, większość, bo część została, to wtedyśmy się tam włączyły, bo miałyśmy nosze, byłyśmy przygotowane. Ktoś nam dał znać, w tym naszym domu, czyli sierocińcu szybko zorganizowano szpital, który funkcjonował przez całe Powstanie, właściwie w konspiracji, bo tam się [odbywały] co poważniejsze operacje, niosło się rannych z Żoliborza, przedtem przez Wawrzyszew na Bielany. Właśnie przy powrocie z Kampinosu Niemcy zaatakowali na Bielanach, tak że tam sporo osób było rannych, sporo zginęło. Miałam okazję takiego znanego porucznika Szymurę nieść, a on nam wymyślał bez przerwy bośmy go trzęsły za bardzo. To jest taka znana postać, znany powstaniec. A drugi był Niemiec, który był ogromny i lała mu się krew z nosa i z uszu. Miałyśmy mieszane uczucie. Zresztą niosłyśmy go we cztery, oczywiście, nie we dwie, i Szymurę, i Niemca. On zaczął nas błagać, bo się bał okropnie, że on ma mamusię, że on nie chciał zabijać Polaków... Podobno przeżył, bo pytałam się koleżanek, że potem leżał właśnie na Bielanach. Czyli ja wtedy wróciłam na Bielany, a potem trzeciego [dnia] już wszystkie, dwanaście sztuk, przez Wawrzyszew, na okrągło przeszłyśmy przez działki na Krasińskiego, na klasztor zmartwychwstanek żeśmy wyszły i tam zgłosiłyśmy się do komendy. Była taka komendantka od sanitariatu pseudonim „Loretta”, [niezrozumiałe], która mówi: „Dziewczyny, ja wam wierzę, ale skąd wyście się wzięły, kto w ogóle jesteście? Związek Strzelecki?”, bo ona chyba nawet nie wiedziała... Przez dwa byłyśmy w takim zawieszeniu. „A macie szesnaście lat?”. Jedna miała piętnaście. „Bo żeby tak prawdę powiedzieć, to ja mam piętnaście – powiedziała – ale przecież wyglądam na szesnaście”. Potem się okazała bardzo zabawna historia, bośmy się zastanawiały, jak udowodnić, kto my jesteśmy. Nagle patrzymy – w mundurze, z koalicyjką, w berecie, z orłem, maszeruje nasza nauczycielka geografii. Zgadałyśmy się, że my jesteśmy zawieszone. Ona wyciąga swój notes, pyta: „Jakie macie pseudonimy?”. My wszystkie akurat to był jej zespół, który miał być na Dworcu Gdańskim. Poszła i zaświadczyła w komendzie, że jesteśmy jej znane i potwierdziła, że mamy przydział na Dworzec Gdański. Ale tam, niestety, nic nie było, wobec tego nas rozparcelowano, część koleżanek poszła do plutonów, a ja wylądowałam w kuchni, co w tej chwili uważam za bardzo dobrze spełniony czas, ale to był okropny odcisk na ambicji.

  • Miała pani pseudonim „Kama”?


„Kama”, cały czas w konspiracji.

  • Czy sama pani sobie go wybrała?


Wybrałam, bo taka była partyzantka na Podlasiu, która się nazywała „Kama”, a ja byłam tam kiedyś u rodziny... Poza tym KB to jest karabin, a ja się Bielańska nazywałam, więc jak Kama Bielańska, to karabin, KB. W sierpniu Powstanie na Żoliborzu w pewnym sensie okrzepło. Jak wyglądały te dni?

  • Często się mówi o „Republice Żoliborskiej”, ponieważ życie tutaj płynęło nieco spokojniej niż w innych dzielnicach.


Bardzo krótko.

  • Przynajmniej na początku.


Na początku rzeczywiście się siedziało na leżakach w ogrodach, po jakiejś robocie, ale przede wszystkim potem zaczęła bardzo [wszystko] niszczyć ta „szafa”, miotacz min z Dworca Gdańskiego. Akurat tu padały te wiązki, właśnie na Promyka, Sułkowskiego, Tucholską. Kiedyś zresztą byłam w piwnicy i potem jak wyszłam, to widziałam te jakby łupinki, łuski. Bardzo to dziwne było. A ten obstrzał miał tę zaletę, że najpierw było słychać tak zwane nakręcanie i stąd ta „krowa”, że krowa ryczy, taki dźwięk, i właściwie można się było jeszcze położyć, zdążyć i uniknąć bycia w polu rażenia. Raz mi się zdarzyło tak, że widziałam potem tę łuskę, a siedziałam w piwnicy, trzymałam się za kolana i podskakiwałam i się martwiłam, że taka młoda, nic nie przeżyłam, a już zaraz po mnie. To okropnie wyglądało, bo gruz, drzewa przerzucane były z przednich ogródków do tylnych i tak dalej, i cały dolny Żoliborz, ten oficerski, to była naprawdę apokalipsa. Tak że tu nie było spokojnie. Poza tym były wypady oddziałów na Marymont, na peryferie, tak że to nie było tak, że tu była sielanka.

  • Pamięta pani wypad 22 sierpnia na Dworzec Gdański?


Tak, bo dwie koleżanki tam zginęły. Były w punkcie sanitarnym, który był w pobliżu dworca i one poszły z noszami. Pamiętam, bo to się bardzo przeżywało potem, wielu wtedy tam zginęło. To była kontrowersyjna [akcja], bo za pierwszym razem się nie udało i niektórzy uważają, że nie powinno się drugi raz próbować. A potem to już była rzeź, bo jeszcze przyszli wilnianie z Kampinosu i oni strasznie ginęli, bo byli w lesie, przyzwyczajeni do innej walki. I to się wiedziało. Teraz już są historyczne szczegóły, jest ciągle dyskusja, czy wolno było posłać drugi raz na oczywistą rzeź, bo to nie miało właściwie szans. Tam Niemcy byli cały czas na Dworcu Gdańskim, jeździły pancerne wagoniki po szynach z miotaczami min. A potem, jak we wrześniu wylądowałam na Alei Wojska w punkcie, to do nas strzelano autentycznie tak jak do kaczek, Niemcy siedzieli na budynkach Dworca Gdańskiego, w tych roboczych budynkach, bo może nie na samym dworcu. Na przykład jak się do pompy wychodziło po wodę, bo woda była, oczywiście, odłączona, to oni po prostu z broni ręcznej strzelali, tak że potem już tam się chodziło tylko przekopami. Przez Aleję Wojska był taki rów wybudowany, a w budynkach (bo tam było też ambulatorium, gdzie byłam we wrześniu) chodziło się tylko piwnicami i były powybijane drzwi. Tam właśnie dużo osób ginęło, powiedziałabym, biernie, od obstrzału, półtonówki z samolotów też leciały. Kiedyś poszłyśmy się umyć na Tucholską, bo u kuzynów w suterenie była bardzo elegancka łazienka, i uderzyła półtonówka, tak że życie żeśmy uratowały, ale ubranie straciłyśmy.

  • W jakich okolicznościach zmieniła pani swoje zajęcie podczas Powstania? Najpierw służyła pani w kuchni, a następnie?


Bomba uderzyła w kuchnię, zlikwidowano kuchnię i zgłosiłyśmy się do komendy. Było nas pięć czy sześć i dostałyśmy przydział do punktu 102 na Alei Wojska 29 w tak zwanych miejskich domach. Były to budynki samorządowców i tam było ambulatorium dla pracowników przed wojną i w czasie wojny, tak że było jakby gotowe to ambulatorium.

  • Kto trafiał do ambulatorium? Cywile? Powstańcy?


Wszyscy, kto został raniony, a tam, jak mówię, przy studni można było dostać odłamkiem. Obok, w szkole, w tak zwanej „Poniatówce”, stało wojsko, chłopcy, przez okno się widziało. Oni chodzili na akcje, z tym, że na dzień przed końcem Powstania na Żoliborzu, czyli 27-ego był koniec, a 26-ego oni już opuścili ten budynek szkolny i potem walczyli już gdzieś w centrum Żoliborza.

  • Jak wyglądała pani praca w ambulatorium? Czy miały panie pod dostatkiem na przykład środków opatrunkowych i innych tego typu rzeczy?


Tak. To było ambulatorium, w którym była możliwość zgromadzenia jakichś bandaży i były butle z Rivanolem, środkiem odkażającym, który był głównym lekiem. Jak ktoś był ciężej ranny, to się niosło na Krechowiecką do szpitala, bo tam w piwnicach był szpital.

  • Jak cywile przyjmowali tę walkę na Żoliborzu?


Chyba spokojnie. Nie było wymawiania, tak jak czasami się czyta w literaturze, że mówiono: „A po wyście to wszystko zrobili?”. Ja się z tym nie spotkałam, może dlatego, że pierwszy miesiąc był jeszcze względnie łagodny, a potem już było życie piwniczne, bo właściwie wszyscy już siedzieli w piwnicach, głównie w tych dużych domach. Szpitale też już były właściwie w piwnicach.

  • Czy miała pani kontakt z żołnierzami strony nieprzyjaciela? Wspominała pani o Niemcu, którego pani transportowała.


Tak, tylko ten jedyny raz.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni dokonywanych przez Niemców?


Świadkiem nie. Wiedziałam, że strzelają z broni ręcznej, na przykład z dworca do ludzi, nie do żołnierzy, tylko do ludzi, którzy szli do studni po wodę, mówiło się o tym, że tam już nie można wychodzić, już tylko rowami się chodziło. Potem, jak już wychodziło się z Warszawy, to też tak zwani „własowcy” siedzieli na Dworcu Gdańskim, ale wiem tylko z opowieści, że komuś palec z obrączką obcięli czy coś. Pewnie to była prawda, bo przecież szaleli ci „własowcy”. Co prawda generała Własowa nie było w Warszawie, ale tak ich nazwano, nie wiem, dlaczego akurat „własowcy”, bo to nie oni tu byli. Był taki generał Własow, który poddał Niemcom cały swój duży oddział.

  • Jak wyglądało pani odżywianie się podczas Powstania? Czy na Żoliborzu dało się odczuć głód?


Ludzie mieli trochę zapasów, z tym, że ja jestem nietypowa, bo przez sierpień jadłam zupkę, którą gotowałam, i to jeszcze w bańce przynosiłam kuzynom, u których wtedy mieszkałam. Z początku były przydziały, szło się do kwatermistrzostwach po kaszkę „plujkę” i trochę sucharów czy coś, ale potem już nie sposób było chodzić tak sobie po Żoliborzu i karmili nas po prostu mieszkańcy. Dostałyśmy na przykład sławny worek sucharów z robaczkami, w każdej dziurce był robaczek, i myśmy zjadły ten worek. Czekano na Powstanie i ludzie sobie robili zapasy, a robaczki weszły. Przede wszystkim tam mieszkała matka jednej z koleżanek, z którą cały czas zresztą byłam, i ta matka nas dożywiała. Ale worek z tymi sucharami był od kogoś [innego]. Jeszcze od rodziny cukier przyniosłam.

  • Wody nie owało?


Wody owało, bo wodociągi były właściwie odłączone. Tu była klasyczna studnia, ale potem już nie można było tam chodzić, bo ją Niemcy upatrzyli sobie za cel. Ale w ogóle była woda, bo gdy bomba uderzyła na Tucholskiej wtedy, kiedy poszłyśmy się wykąpać, to ta woda była, ale tylko w suterenie, nie było wyżej, czyli jakoś ta woda jeszcze musiała dochodzić.

  • Jak wyglądały warunki noclegowe tam, gdzie była pani zakwaterowana?


Najpierw przez sierpień u rodziny, na Tucholskiej, gdzie był duży dom. Kuzyn – oficer, ułan – był w Powstaniu. Było dużo miejsca, tak że z koleżankami, które przyszły z Bielan, tam żeśmy mieszkały przez sierpień, kiedyśmy były w kuchni. Potem mieszkałyśmy najpierw trochę u rodziny koleżanki, potem w piwnicy w miejskich domach, bo wszyscy mieszkańcy bloków się przenieśli do piwnic. One do tej pory stoją, bo tam [Niemcy] nie bombardowali, ponieważ było za blisko ich pozycji, a ta „szafa” przenosiła powyżej, słyszałyśmy, jak lecą pociski. Ale potem, już pod koniec Niemcy nas tam dopadli. To też było niezłe przeżycie, jak Niemcy w nocy weszli. Powstanie już się kończyło i oni już ruszyli. Najpierw był ogień zaporowy i chyba z samolotów, ta „szafa” strzelała bez przerwy, pociski leciały na centrum Żoliborza. Położyłyśmy się w piwnicy i nagle wrzask w drzwiach: Alle raus! „Wszyscy wychodzić!”. Ja to mam po prostu jak na kliszy w mózgu, bo w otwartych drzwiach do piwnic stali Niemcy rozkraczeni, z bronią i wydawali mi się strasznie duzi z tej leżącej pozycji, bo myśmy spały na podłodze. Byłyśmy ubrane, z opaskami, więc ludzie zaczęli wołać, żebyśmy wyrzuciły legitymacje za jakieś łóżko (niektórzy mieli łóżka w piwnicy), bo nas wszystkich zamordują. Potem tego bardzo żałowałam, bo nikt tego nie sprawdzał. Niemcy nie wiedzieli, co z nami zrobić. Mówię „z nami”, bo już byłam tak jakby cywilem. Spodziewali się wojska, bo mieli namiar, że w „Poniatówce” stacjonuje wojsko, a ono poprzedniej nocy już wyszło w głąb Żoliborza, a tu jeszcze leciały pociski, był straszliwy hałas i ci Niemcy [byli] tacy trochę ogłupiali. Powiedzieli, żebyśmy szli w głąb Żoliborza. To było też makabryczne przeżycie, bo rowami się chodziło przez Aleję Wojska i rowy były pełne nieżywych. Pierwszy raz widziałam odkryty mózg. Tak miękko się szło po tych ludziach. Chciałam dojść do szpitala na Krechowieckiej, żeby, szczerze mówiąc, mieć jakieś wsparcie, bo moja rodzina była na Bielanach. Okazało się jednak, że już nie jej było, że już Niemcy spalili [dom], a ich wyrzucili, a ja myślałam, że oni tam normalnie funkcjonują. Ale nie było mowy, żeby tam dojść, więc chciałam po prostu do szpitala, ale to się już nie udało. Kościół Stanisława Kostki się palił, właściwie wnętrze, to znaczy wyglądało, że się w ogóle pali, a paliły się tylko rzeczy łatwopalne, ale przez wszystkie okna były płomienie i hałas, bo dalej był obstrzał, ponieważ Niemcy sobie szykowali wejście. Zostałam u koleżanki, jej rodzina była w piwnicy, a ona była na Mickiewicza. Była ciężko ranna, ale przeżyła. Przespałam noc, dali mi jeść, a rano przyszli Niemcy i kazali wszystkim mieszkańcom iść w stronę Powązek. Ale ja już byłam cywilem, tylko nic nie miałam na sobie, letnią sukienkę i sandały, i obierające się palce, bo się chodziło ciągle po gruzach. Tak doszłam do Pruszkowa.

  • Na piechotę?


Na piechotę. Do Pruszkowa się jechało z jakiegoś takiego punktu, ale

pierwsza noc była na Woli, w tym sławnym kościele św. Wojciecha, gdzie właśnie szaleli tak zwani „własowcy”, tylko akurat tej nocy nie. Tam moja koleżanka, dosyć sławna harcerka, „Zosia”, została i zgwałcona, i zabita.

Przespałyśmy się jakoś podłodze i potem do Pruszkowa. Tam właściwie od razu była selekcja do Niemiec i do Guberni. Nadawałam się, oczywiście, do kategorii najbardziej przez nich pożądanej, do wywózki. Koleżanka była z matką, a ojciec tej koleżanki był jednym z dowódców w Górach Świętokrzyskich, był partyzantem, taka znana postać. Matka koleżanki powiedziała, że przyjdzie ktoś zabrać je z obozu w Pruszkowie, ale że nie mogą mnie zabrać, bo wiedzą, że tylko dwie osoby mają zabrać. Ale również powiedziały, żeby się starać jak najdłużej nie dać się wywieźć, tak że przeszło tydzień siedziałyśmy na takim zbrojeniu podstropowym, bo ten obóz to były warsztaty kolejowe, pięć bloków. Tu już skrócę, że bardzo długo udało nam się kryć, ale potem w końcu przyszli Niemcy i już do wywózki, a ponieważ to był blok zdrowych, nadających się do wywiezienia, ustawili nas w ósemki...

  • Nas, to znaczy kogo?


Wszystkich młodych, w wieku poborowym, którzy tam byli, bo tych chcieli wywieźć. Starcy i dzieci były wywożone do Guberni, rozstawiane po wsiach, część pojechała do Ravensbruck z transportu, z którego uciekłam w bardzo dziwny sposób, bo dostałam kartkę, że matka jest też w Pruszkowie, a byłam przekonana, że jest na Bielanach...

  • W jaki sposób ta kartka doszła?


Latały takie łączniczki z RGO – Rady Główne Opiekuńcze, czy jak to się nazywało, które tam miały prawo wejść i przenosiły korespondencję. A matka z babcią, bo była też babcia, trafiły do bloku dla starców i dzieci. Tam była dziewczyna, moja koleżanka szkolna (też była w Powstaniu), która dostała jakąś zakaźną chorobę. Mama się spytała, czy mnie nie widziała, czy nie wiem, co ze mną, bo nie miała żadnej wiadomości. Wtedy ta Elka powiedziała, że tu jestem, tylko na innym bloku. Stąd ta korespondencja przyszła, ale mnie zupełnie rozłożyła, bo jak nie płakałam przez dwa miesiące, tak mi zaczęły lać się łzy i [ogarnęła] mnie jakaś taka determinacja. Ale akurat nie zdążyłam ani odpowiedzieć, ani nic, tylko Niemcy ustawili nas w ósemki po dwóch stronach i do pociągu. Ponieważ byłam tam długo, to wiedziałam, jakie są numery pawilonów, że prowadzą nas do dwójki, a dwójka to byli starcy i dzieci do wywiezienia na teren Polski. Zobaczyłam, że jest furtka uchylona, więc zeskoczyłam z tej ósemki i do tej furtki. Ale Niemiec mnie złapał dosłownie jak szczeniaka za kark. Za trzecim razem, jak minęliśmy tę furtkę, to jeszcze raz spróbowałam i znalazłam się w pawilonie starców, dzieci i chorych. Tam byli lekarze, między innymi niemieccy i polscy, którzy jeszcze klasyfikowali chorych. Była tam moja ciotka, zresztą lekarz, później była dziekanem AWF, czekała na dwóch synów, którzy byli w Powstaniu. Jak przyszłam, babcia od razu okryła mnie jakimś kocem, a mama stała i płakała, bo się odwróciła (nawet jej nie widziałam) i zobaczyła mnie. Przyszła ciotka i unieruchomiła mi rękę, może nie gipsem, ale robiło to wrażenie... No i udało mi się wyjść, [choć] Niemcy jeszcze raz sprawdzali, już jak ładowali. I tak pojechałam już z rodziną.

  • Dokąd?


Bardzo głupio zresztą, to znaczy może się źle nie skończyło, bo wsie przyjmowały, co jakiś czas stawał pociąg i sołtysi mieli zabierać. A chodził maszynista i mówił, że stacja macierzysta tego pociągu jest w Skarżysku i kto ma kogoś w Skarżysku, to niech nie wysiada, tylko się położy. Nie wiem, co nam odbiło, bo żeśmy się położyły i dojechały do Skarżyska. Deszcz lał potworny, ten pociąg jechał chyba z pięć dni i po prostu się siedziało w wodzie, a potrzeby naturalne się załatwiało wychylając się, bo to były odkryte wozy. No i podszedł do nas kolejarz, spytał: „Państwo z Warszawy? Z Warszawy. A macie gdzie iść? Nie mamy”. I wziął nas, dwa tygodnie mieszkałyśmy... Mieszkaliśmy (bo był też jeszcze nasz osiemdziesięcioletni lokator). [Ten kolejarz] wysłał gdzieś swoją rodzinę, bo Rosjanie już bombardowali Skarżysko, więc był sam i około tygodnia nas żywił, pozwolił się umyć. Potem znalazł nam jakiś opuszczony drewniaczek i tak do końca wojny żeśmy tam przesiedziały. Taki był koniec.

  • Jak wyglądała zima wówczas w tym domku?


Tam była kuchnia, wobec tego paliło się w kuchni. Byłam w skarpetkach, w letniej sukience i w męskiej marynarce. Tak na marginesie – ludzie nie mają wyobraźni, jeżeli nie przeżyją. Były tam dwie koleżanki szkolne, które były w internacie u sióstr, i nie spytały mnie nigdy, dlaczego ja chodzę w letniej sukience i bez pończoch. Jak po latach sobie pomyślałam, że właściwie jak owało wyobraźni, bo było wszystko fajnie, bardzo miło, koleżanka zapraszała, tylko że ja byłam ubrana właściwie tak jak spałam, bo nawet nie tak jak chodziłam. Ale potem znalazła się jakaś rodzina, poza tym ten pan, który nas przyjął, też nam cały czas pomagał, tak że mieszkańcy jakoś sympatycznie się odnosili, jak ktoś był z Powstania.

  • Jak wyglądało wyzwolenie? Przyszli do Skarżyska Rosjanie?


Właśnie w tej norce żeśmy siedziały i jadły kolację. Nagle: puk, puk, wchodzi sześciu dorodnych czerwonoarmiejców w białych kożuchach, bardzo eleganckich. Potem się okazało, że to było wyposażenie NKWD, bo szary żołnierz tak nie wyglądał. Jeden trzymał koguta za nogi i wkroczył tutaj. A przecież tam były przyzwoite domy, a wybrał ten. Może myśleli, że to jest puste? No i [mówi], że będziemy jeść kolację. Wręcza mamie tego koguta. Mama w życiu nie skubała żadnego koguta, na szczęście babcia umiała jako panienka ze dwora. Rosół się gotuje, oni wyciągnęli puszki, cukier, wodę sobie kazali podać. Mama, która była, zresztą między innymi w „czerezwyczajce”, w Moskwie w czasie I wojny światowej, mówiła po rosyjsku i odruchowo zaczęła mówić. On tak siedzi i się przygląda, przygląda... W pewnym momencie mówi: „Wy mówicie po rosyjsku, ale my tak nie mówimy”. Ale mama się szybko znalazła i powiedziała: „Bo ja rosyjski znam ze szkoły, tak nas uczyli w szkole”. No i tak zaczęli nam ten cukier dosypywać... Potem powiedzieli, że oni już będą spać, rozłożyli białe kożuchy. Na drugi dzień kazali nam wyjść. Mieli gotowe listy ludzi, do tej pory nie wiem, czy to byli właściciel fabryk, czy coś, może folksdojcze, w każdym razie mieli gotowe listy. Na drugi dzień jak weszli, to zaczęli sprowadzać do naszej kuchni ludzi. Podobno tych wszystkich ludzi rozstrzelali. I dopiero jakieś dwa, trzy dni potem weszło Wojsko Polskie, czyli oni czyścili... Myśmy w „Żywicielu” pisali wspomnienia „Droga powrotna”, co się działo z nami po Powstaniu. Trudno było powiedzieć, kiedy był koniec wojny, bo nie wtedy jednak, jak niby oswobodzono, bo tam się bardzo [jeszcze] przykre rzeczy działy. A potem już normalnie, jak weszło Wojsko Polskie, zrobiono masówkę na rynku, proszono ludzi o poglądach lewicowych, żeby się zgłaszali, że trzeba samorząd. I tu chyba była w tym pewna prawidłowość.

  • Kiedy wróciły panie do Warszawy?


Na wiosnę.

  • Jak wówczas wyglądała stolica?


Naszego domu nie było, mimo że murowany, się spalił. W 1938 roku babcia skończyła go budować i runęły stropy, tak że nie można tam było [mieszkać]. Pojechałyśmy dorożką na Saską Kępę i tam się okazało, że już rusza szkoła, w której moja matka pracowała, bo tam już jakby dłużej była wolność. Dyrektorka zaproponowała, że są sutereny i strychy, żeby nauczycielki, które nie mają gdzie mieszkać, je zajęły. I tak siedemnaście lat mieszkałam na strychu.

  • Czy pani rodzina była represjonowana w jakiś sposób za przynależność do AK?


Chyba nie. Trudno to nazwać represjami – mąż miał szlaban na wyjazd za granicę w instytucie, nie mógł wyjechać, ponieważ był w Stalagu po Powstaniu, więc miał wszystko w dokumentach. A ja po prostu przestałam się już przyznawać.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?


Chyba właśnie jak przyszłam z Bielan na Żoliborze i była msza u Stanisława Kostki, gdzie wszyscy byli już z opaskami i [mieli], nazwijmy to, mundurki, i Boże, coś Polskę, i tak dalej, bo wtedy się wierzyło, że parę dni i już będzie wszystko dobrze.

  • A coś najbardziej przykrego, coś, co panią szczególnie dotknęło?


Chyba jednak ten marsz przez Aleję Wojska i rowy, gdzie się szło po zabitych. Myśmy nawet sobie nie zdawały sprawy, ile tam osób zginęło, bo siedziałyśmy w piwnicach. To wrażenie zostało. Potem, oczywiście, Pruszków, selekcja, atmosfera niewolników.

Warszawa, 20 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Jacek Staroszczyk
Helena Gadomska Pseudonim: „Kama” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter