Henryk Bieniewski „Heniek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Bieniewski, urodzony 21 kwietnia 1925 roku w Warszawie, pseudonim „Heniek”, kapral, Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Grażyna”.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Chodziłem do trzeciego miejskiego gimnazjum w Warszawie, przy ulicy Śniadeckich. To o tyle istotne, że później, w czasie okupacji, chodziłem na komplety do tego gimnazjum – choć może to niezupełnie precyzyjnie powiedziane; w ramach tego gimnazjum, bo jak wiadomo komplety odbywały się w prywatnych mieszkaniach. Mieszkałem w Warszawie, moi rodzice byli tak zwanymi inteligentami – mój ojciec był inżynierem, matka lekarką. Mieszkaliśmy przy ulicy Koziej pod numerem 5 – malutka uliczka w Warszawie, między Krakowskim Przedmieściem a Trębacką. Tam mieszkaliśmy od roku 1930. 1 września zastał nas więc w tym mieszkaniu. Później było słynne wezwanie pułkownika Umiastowskiego do tego, aby mężczyźni zdolni do noszenia broni opuścili Warszawę i udali się w kierunku wschodnim. Jak wiadomo, chodziło o to, że miano nadzieję, że na terenach wschodnich będzie się formował opór przeciwko Niemcom. Mimo, że byłem młodym chłopcem – miałem wtedy 14 lat – wyruszyliśmy z ojcem na tę słynną wyprawę na wschód, po czym – zgodnie z tym, co się stało – wróciliśmy po jakimś czasie z powrotem do Warszawy. Nasz dom nie był zbombardowany, więc mieszkanie, choć pozbawione szyb w oknach, można było zamieszkać. W mieszkaniu została moja matka z siostrą i naszą gosposią, która była z nami od wielu lat i później przez całą okupację. W ten sposób wkroczyłem w okres okupacji.

  • A czy sam dzień wybuchu wojny, 1 września, pamięta pan jakoś szczególnie?

O tyle szczególnie, że wakacje w 1939 roku spędziłem na Mazurach, dokładnie na jeziorach suwalskich. Wróciłem do Warszawy już, kiedy pociągi były wyładowane wojskiem. Może na dwa dni przed 1 września, dokładnie już nie pamiętam, kiedy była jeszcze nadzieja, że być może wojna zostanie zażegnana, że nie wybuchnie, pamiętam, że zebraliśmy się z kolegami i koleżankami, poszliśmy na rogu Nowego Światu i Alej na lody. Wyglądało na to, że wszystko będzie dobrze. Zostało zapowiedziane, że początek roku szkolnego będzie przesunięty, w związku z tym młodzież bardzo się cieszyła, że nie będzie musiała 1 września pójść do szkoły. A tymczasem 1 września nad ranem zaczęło się bombardowanie Warszawy.

  • Wspominał pan o tej wyprawie na wschód. Czy mógłby pan opowiedzieć, jak ona wyglądała?

Była to bardzo dramatyczna wyprawa. Na apel pułkownika Umiastowskiego ruszyły tysiące Warszawiaków – nie tylko mężczyźni, często całe rodziny, bo wiadomo było, że Niemcy bardzo szybko zbliżają się do Warszawy, że grozi poważne niebezpieczeństwo. Tłumy pojazdów, każdy ciągnął ze sobą, co mógł, oczywiście, bardzo mało rzeczy osobistych, ponieważ na ogół liczono się z tym, że będzie to podróż piesza. My mieliśmy akurat to szczęście, że jeden ze znajomych mojego ojca, zamożny inżynier z Warszawy, miał samochód i zaproponował nam, żebyśmy jechali na wschód razem z nim. W krótkim czasie zało nam benzyny. Początkowo tu i ówdzie udawało się ją zdobyć, ale po pewnym czasie w baku samochodu było już więcej spirytusu, niż benzyny, więc samochód stanął. Dalej wędrówkę odbywaliśmy pieszo. Obraz, który pamiętam z tej wyprawy, jest bardzo dramatyczny – już wtedy zaczęły się bombardowania, Niemcy ostrzeliwali i bombardowali z samolotów ten pochód, tę rzekę ludzi, która płynęła na wschód. Co chwila ginęli ludzie, tłum rozbiegał się po polach na boki, kryjąc się, gdzie było można. Część osób zostawała na tym polu, przy tych, którzy zginęli, reszta wędrowała dalej. Niektórzy jechali furmankami, wozami – część koni padła przez ostrzał niemiecki. Spychano wtedy niedziałające samochody i owe wozy bez koni na pobocza, na których stały już samochody wojskowe, którym albo zało benzyny, albo zostały ostrzelane. Był to jednym słowem sądny dzień – rozpaczliwa sytuacja tłumu pieszych i pojazdów, która parła na wschód bez szans i bez nadziei na to, że tam cokolwiek uda się zorganizować. Szliśmy przez Siedlce, które płonęły, i dalej na wschód. My z ojcem szliśmy w bardzo określonym kierunku, ponieważ na wschodnich terenach polskich – jeśli dobrze to lokuję – w okolicy Kowla, które obecnie jest na terenach białoruskich, mój stryj miał majątek. Był on peowiakiem, uczestnikiem wojny 1914–1918 roku. Działał w organizacjach niepodległościowych, w organizacjach Piłsudskiego i jako wicewojewoda poleski dostał majątek na wschodzie. Wiedzieliśmy, że ten majątek funkcjonuje, że jest tam jakaś rodzina i jest tam możliwość osiedlenia się. Udało nam się tam dojechać i wtedy zaczęły nas dochodzić wieści, ale nie tylko, bo mogliśmy to także obserwować – jak rozbite oddziały polskie, bez dowódców najczęściej dowodzone przez podchorążych, szukały swojego miejsca, swoich dowódców – było to ogromne zamieszanie. Tam bombardowania niemieckie jeszcze nie docierały. Zorientowaliśmy się, że nie da się tam dłużej siedzieć, bo byłoby to beznadziejne. Nie byliśmy zdecydowani na wyjazd z Polski – mój ojciec chciał wrócić do Warszawy, do mojej matki i mojej siostry. Postanowiliśmy wrócić. Szliśmy pieszo w kierunku Warszawy, nocując gdzie się dało – po różnych majątkach, chałupach. Szybko na naszej drodze znaleźli się Niemcy, którzy – jak pamiętam – śmiali się z tych wracających, obdartych, bez butów – wracaliśmy bez butów, ponieważ te, które ze sobą wzięliśmy na tę wyprawę, nie nadawały się do takiego marszu. Nieśliśmy, więc te buty w ręku i szliśmy boso, raniąc nogi. Pamiętam, jak przejeżdżający Niemcy śmiali się w głos widząc ludzi, którzy wracali w takim stanie w kierunku Warszawy. Co ciekawe, zanim dotarliśmy do Warszawy, na tereny wschodnie, przez które jeszcze wracaliśmy, wkroczyła armia radziecka. Było to, jeśli dobrze pamiętam, w Kowlu albo w Łucku. Wkraczali żołnierze Armii Czerwonej – słabo ubrani, byle jak umundurowani i – jak się później mówiło – z karabinami na sznurkach – tak było naprawdę. Były to oddziały prawdopodobnie drugiego rzutu – pierwszy rzut już przeszedł – oddziały pancerne, czołgi, samochody pancerne. Natomiast to, co my widzieliśmy, to przechodziło takie tałatajstwo. Jeśli mam się tu zwierzać, to muszę opowiedzieć, że na tę wyprawę wziąłem ze sobą rewolwer. Będąc małym chłopcem, przed wojną, bardzo lubiłem chodzić do kina i oglądać filmy kowbojskie. Były tam rozliczne strzelaniny, a że w Warszawie można było bez żadnego kłopotu kupić różne bardzo piękne straszaki, nabyłem taki rewolwer, a mój znajomy, który pracował w firmie Paschalskiego w Warszawie przerobił mi ten straszak na pociski, które można było sobie dopasować do tego rewolweru. Zabrałem tę broń ze sobą, oczywiście, mój ojciec absolutnie nic o tym nie wiedział. Niosłem to w swoim plecaku. Kiedy do miasta weszli radzieccy żołnierze, pamiętam, że stałem z tym rewolwerem i miałem wielką ochotę zacząć do nich strzelać. Oczywiście, byłoby to dziecinada i głupota, bo skończyłaby się tragicznie – do niczego nie doszło. Ponieważ wracając stale napotykaliśmy na oddziały niemieckie, które kontrolowały dokumenty, zostawiłem ten rewolwer w jednej z chałup, szop. Wróciliśmy do Warszawy, już wtedy zajętej przez oddziały niemieckie. Zaczął się okres okupacji.
  • Jak pan wspomina okupację? Czym się pan zajmował?

W czasie okupacji przede wszystkim od razu po zakończeniu wojny na terenie Warszawy, gdzie byliśmy, nawiązałem kontakt z moim gimnazjum. Dowiedziałem się, że organizowane są komplety. Początkowo chodziłem do szkoły technicznej, ale kiedy tylko dowiedziałem się, że organizowane są komplety, natychmiast się na nie zapisałem. Zacząłem przerabiać gimnazjum w przyśpieszonym tempie. W ciągu czterech lat – przed wojną byłem w pierwszej klasie gimnazjum – w roku 1943, zrobiłem maturę, wraz z grupą moich przyjaciół, ludzi po wojnie dość znanych – między innymi ze Zdzisiem Sierpińskim, który był dziennikarzem „Życia Warszawy”, pisywał często na tematy muzyczne, oraz z innymi kolegami, których część zginęła, a część podjęła różne zawody. Komplety odbywały się w różnych mieszkaniach – tym byłem zajęty przede wszystkim. Równocześnie szedłem w kierunku muzycznym – już przed wojną zacząłem grać na fortepianie. Moi rodzice mieli plan, żebym został pianistą. W czasie okupacji uczyłem się prywatnie u pianisty, Białego, Rosjanina z pochodzenia, który uciekł do Polski ze Związku Radzieckiego po rewolucji i dawał lekcje. Obok nauki na kompletach stale grałem na fortepianie i studiowałem muzykę mając w planie, że zostanę pianistą. Z tego planu nic nie wyszło, z wielu powodów, o których może powiem później. Równocześnie miałem kontakty konspiracyjne. Trzeba powiedzieć, szczególnie młodemu pokoleniu, że konspiracja w okresie okupacji wyglądała trochę inaczej, niż sobie to dzisiaj wyobrażamy. Były to kontakty międzyludzkie tak dalece zakamuflowane, że nawet w ramach jednej rodziny nie mówiło się dokładnie o tym, kto co robi. W zasadzie konspiracją zajmowała się młodzież. Takim przykładem może być moja rodzina, gdzie moja siostra konspirowała w zupełnie innych oddziałach, mój szwagier w jeszcze innych, i o oczywiście nikt z nas nie mówił drugiemu, co gdzie i kiedy robi. Pamiętam taki epizod, że zacząłem kiedyś za dużo o czymś w domu mówić. Mój szwagier postawił mnie wtedy na baczność i powiedział: „Co wy sobie wyobrażacie!? Jak można w ten sposób” – w ścisłym gronie rodziny – „Tak dalece się zdekonspirować!?”. Były to, więc kontakty niesłychanie ostrożne. Moje kontakty odbywały się przez znajomego mojej siostry, który prawdopodobnie konspirował w jakichś organizacjach – trudno mi powiedzieć – później na pewno w ZWZ, bo jako młody chłopiec zajmowałem się tam wtedy przenoszeniem różnych gazetek. Natomiast chodząc na komplety – tam już dość wyraźnie mówiło się, co się robi – wszedłem w kontakt z jednym z moich przyjaciół. Straciłem wtedy przez pewien czas kontakty organizacyjne, ponieważ ten człowiek, o którym wcześniej wspominałem, najprawdopodobniej zginął – zniknął pewnego dnia z naszego pola widzenia i już więcej się nie pojawił. Przypuszczam, że gdzieś wpadł. W związku z tym będąc na kompletach mój serdeczny kolega, Jurek Garszyński, zaproponował mi po zdaniu matury wstąpienie do oddziału konspiracyjnego na kurs podchorążówki. Maturę zdawaliśmy w dzień po rosyjskim bombardowaniu Warszawy. Pamiętam, że szliśmy na egzamin maturalny, który odbywał się w lokalu w naszym gimnazjum, które w międzyczasie zostało przekształcone w jakieś gimnazjum handlowe. Była to niedziela przed południem. Szliśmy po trzeszczącym szkle, ponieważ okolica ulicy Śniadeckich była zbombardowana. Jurek Garszyński zaproponował mi, więc wejście do organizacji. Jako młody chłopak nie bardzo się orientowałem w układach politycznych. Znalazłem się w tak zwanej Narodowej Organizacji Wojskowej – NOW, która była odłamem wojskowym Stronnictwa Narodowego. Odbywały się kursy podchorążych – między innymi w moim, i w innych mieszkaniach. Mieliśmy łączność konspiracyjną. Był to rok 1943. W tym czasie przez przeszło rok odbywały się kursy konspiracyjne – przerwał je wybuch Powstania w 1944 roku. Nie ukończyłem wtedy tego kursu, uregulowałem te wszystkie sprawy w czasie Powstania, stąd mój tytuł kaprala podchorążego, który miałem w czasie Powstania. Aby zakończyć, co robiłem w czasie okupacji, powiem, że oczywiście były to bardzo ciężkie czasy. Mój ojciec z trudem utrzymywał rodzinę, matka była lekarką, ale pracowała w tak zwanej ubezpieczalni, dlatego jej zarobki były minimalne. Od czasu do czasu handlowaliśmy, czym się dało. To była działalność uboczna. Kiedy zdałem maturę w 1943 roku, mój ojciec załatwił mi pracę w zakładach Paschalskiego. Mieściły się one na ulicy Żytniej w Warszawie, była to fabryka maszyn tytoniowych – oczywiście pod nadzorem niemieckim. Posiadanie dokumentu z takiej fabryki pozwalało uchronić się przed aresztowaniem, a nawet, jeśli ktoś został zatrzymany – co zdarzyło mi się raz na Placu Zbawiciela – to taka legitymacja pozwalała się z takiej sytuacji wykręcić. Firma produkowała maszyny tytoniowe oczywiście dla Niemców. Pracowałem w biurze obrachunkowym – obliczanie dniówek i tak dalej. To jeszcze a propos konspiracji – pracowało [w tym biurze] trzech młodych ludzi: mój przyjaciel, Stasiu Jakubczyk, którego stryj pracował w tej fabryce jako tokarz; drugi mój kolega, również urzędnik. W narzędziowni tej fabryki pracował również Zbigniew Stok, który był tam magazynierem. Zmierzam do tego, że w tym biurze obrachunkowym każdy z nas był gdzieś wmontowany konspiracyjnie, ale oczywiście nikt nie mówił, gdzie, co i jak. Trzeba jeszcze dodać, że ta fabryka będąc pod nadzorem niemieckim, miała swoją mundurową straż niemiecką. Był tam esaman, który chodził w brązowym mundurze i przyglądał się bacznie, co kto robi, zachodził do biura. Była w związku z tym cisza, w ogóle nie mówiło się o tym, co kto jeszcze robi. Ale kiedy zaczęło się zbliżać Powstanie, nastąpiło pewne, powiedziałbym, rozluźnienie w tej konspiracji. Zaczął krążyć to „Biuletyn Informacyjny”, to jakaś inna gazetka. Zaczęło się mówić, kto gdzie jest – okazało się, że ja jestem w organizacji NOW, mój przyjaciel Stasiu Jakubczyk, był wtedy w AK, a trzeci był akurat w AL-u – w tej chwili jego nazwisko wyleciało mi z pamięci, po wojnie pracował chyba w milicji. Pracowaliśmy w tej fabryce Paschalskiego praktycznie do wybuchu Powstania. Jak wybuchło Powstanie, wszyscy wiemy – przypomnę tylko, że były tak zwane dwie koncentracje: na dwa czy trzy dni przed wybuchem Powstania była tak zwana pierwsza koncentracja, gdzie systemem łączności zostaliśmy wszyscy wezwani w określone miejsca. Wszystko odbywało się akurat tutaj, niedaleko – mieliśmy swój punkt zborny na ulicy Sienkiewicza w fabryce trykotarzy, na pierwszym piętrze, nie pamiętam, który to był numer. Po południu wchodziliśmy tam po kolei i zostaliśmy zgrupowani. Cisza, wszyscy albo siedzieli albo leżeli na podłodze, nie wolno było się ruszać, nie wyglądać przez okno – i tak trwało to do wieczora. Wieczorem przyszła wiadomość, że ta koncentracja jest odwołana i że wszyscy powinni wrócić i czekać na następny sygnał. Tak też się stało, wszyscy po kolei, zgodnie z regułami konspiracji, wychodziliśmy pojedynczo, po dwóch i tak dalej przed godziną policyjną wróciliśmy do domów. Było to bardzo ryzykowne, ponieważ towarzystwo było już poubierane, jak trzeba. Minęły dwa dni i przyszedł ponownie rozkaz, przekazany jedni drugim – była bardzo dokładnie ustalona cała łączność, kto z kim ma kontakt, od kogo otrzymuje wiadomość i komu przekazuje. Wtedy nastąpiła tak zwana druga koncentracja, znowu – ciepłe rzeczy, trochę żywności i ponownie w tym samym miejscu, w fabryce trykotarzy. Ale tym razem już właściwie nikt nie zachowywał większych środków ostrożności, wszyscy się zebrali, w dużej hali zostały ustawione plutony. Dowódcy plutonów objęli komendę. W pewnym momencie zjawiła się grupa znakomicie uzbrojonych kolegów – byli to członkowie tak zwanych OS-ów, czyli Oddziału Specjalnego. Wszystkie te pistolety, karabiny maszynowe zdołali zachować i w odpowiednim momencie przenieść tutaj. Dziewczyny rozdały paczki opatrunkowe i wtedy było już wiadomo, że Powstanie na pewno wybuchnie, że nie ma żadnych wątpliwości. I rozpoczęło się o godzinie 17.00 – zaczęła się strzelanina. Nasz oddział znalazł się na Sienkiewicza, na Marszałkowskiej ruch zamarł, co chwila przelatywały niemieckie samochody. Cała nasza kompania „Grażyna”, którą dowodził kapitan „Harnaś”, stąd właśnie nazwa – „Gustaw-Harnaś”, dowódcą batalionu był major „Gustaw” – była bardzo słabo uzbrojona. Uzbrojeni znakomicie byli tylko OS-y, ale oni byli nie tylko przywiązani do naszej kompanii, spełniali również funkcję głównego oddziału uderzeniowego także innych oddziałów, które znajdowały się w okolicy. Oni też obsadzili bramy i wyjścia. Pozostali żołnierze byli uzbrojeni fatalnie – część z nich miała krótką broń, przeważnie ci, którzy przynieśli ją ze sobą z konspiracji. Natomiast ci, którzy nie mieli broni z konspiracji, jak na przykład ja, zostali wyposażeni w ręczne granaty – to już było bardzo dużo. Taki był początek, zaczęła się strzelanina, oddział OS-ów wyskoczył na Marszałkowską i zaatakował samochód z niemieckimi żołnierzami i oficerem. Samochód został unieruchomiony, żołnierze i oficer zostali schwytani i odprowadzeni gdzieś dalej w głąb. My doczekaliśmy nocy i ruszyliśmy prowadzeni nie wiadomo, dokąd przez łączników. Okazało się, że przeszliśmy w poprzek przez Świętokrzyską, dalej przez Plac Dąbrowskiego, gdzie weszliśmy w jakieś podwórko. Z niego przeszliśmy dalej i wreszcie, po przejściu różnymi krętymi drogami, w absolutnej ciszy – znaleźliśmy się na ulicy Mazowieckiej 4. To była nasza kwatera powstańcza, w której pozostawaliśmy aż do września, kiedy przeszliśmy na Czerniaków. Na kwaterze rozlokowano nas w prywatnych mieszkaniach, była noc, trudno było się zorientować, gdzie jesteśmy. [Rano] okazało się, że jesteśmy na Mazowieckiej 4, na dużym podwórzu otoczonym z czterech stron kamienicami, z przejściową bramą na tyły i bramą wychodzącą na Mazowiecką. Mazowiecka 4, jak wskazuje numer, była niedaleko Świętokrzyskiej. Następnego dnia zaczęło się znowu formowanie oddziałów i zaczęła się służba wartownicza w bramie wychodzącej na ulicę Mazowiecką, bowiem na ulicy zaczęła szybko rosnąć barykada. Po drugiej stronie ulicy była kawiarnia „U Aktorek” – poprzednio była w Alejach, przeniosła się na ulicę Mazowiecką. Barykada biegła w poprzek, my byliśmy od strony Świętokrzyskiej, a barykada niejako strzegła nas od Placu Piłsudskiego, ponieważ tam stali Niemcy. Byli również w tak zwanym Arbeitsamcie, czyli urzędzie pracy, w którym dzisiaj jest Muzeum Etnograficzne na rogu Mazowieckiej i Kredytowej. W tym dzisiejszym muzeum były mocne oddziały niemieckie, które ostrzeliwały Mazowiecką, Świętokrzyską, dzisiejszy Plac Powstańców – wtedy Plac Napoleona, aż w kierunku poczty głównej, która była mniej więcej w tym miejscu, w którym obecnie jest Dom Chłopa. Na Mazowieckiej zaczęła się służba wartownicza. Szybko zbudowaliśmy coś w rodzaju bunkra z worków z piaskiem zwróconego w stronę Arbeitsamtu, czyli w stronę Placu Piłsudskiego. Tam, co jakiś czas zmieniali się chłopcy, służby wartownicze trwały po kilka godzin. Ja również brałem w nich udział. W tym czasie zagospodarowany został dom przy Mazowieckiej 4, trzeba dodać, że u wejścia do bramy od strony Mazowieckiej była w czasie okupacji duża restauracja. Na piętrach wyższych mieszkał hrabia Potocki, cały ten dom należał do niego, jeśli dobrze pamiętam. Trzeba również dodać, że na Placu Piłsudskiego stał duży budynek, który był częścią skrzydła pałacu, którego część arkadową stanowi Grób Nieznanego Żołnierza. Był to duży kompleks budynków, który biegł w kierunku Placu Teatralnego. Część tego budynku miała okna zwrócone na ulicę Mazowiecką. Stamtąd Niemcy prowadzili ostrzał. Głównie stamtąd, ponieważ Arbeitsamt był nieco z boku, a ten budynek był na wprost Mazowieckiej – była jak tunel, Niemcy strzelali właśnie z tamtej strony. Kiedyś miałem wartę z jednym ze swoich kolegów. Siedzieliśmy, rozmawialiśmy, popalaliśmy papierosy i co chwilę zaglądaliśmy przez szczelinę zrobioną z worków z piaskiem. W pewnym momencie wyjrzałem raz, drugi, on zbliżył się do tego otworu, stał długo – pamiętam, że zwróciłem mu uwagę: „Ty, nie stój tak długo, żeby cię tam nie zauważyli”. „A tam, co tam”. Stał, przypatrywał się, a w pewnym momencie rozległ się strzał i ten chłopiec upadł. Okazało się, że strzelec wyborowy, który siedział właśnie tam w domu na Placu Piłsudskiego, wypatrzył go w takiej małej dziurce i precyzyjnie strzelił mu w czoło. Podniosłem natychmiast alarm, przybiegli koledzy, przybiegł lekarz, który niestety okazał się dentystą, a nie chirurgiem, który mógłby tu coś pomóc. Uznaliśmy, że chłopiec nie żyje – położyliśmy go na wznak, zaczęła mu się na czole tworzyć taka gula z krwi. Ale po pewnym czasie zaczął coś szeptać – położyliśmy go na marmurowej ławie obok pięknych marmurowych schodów we wspomnianej restauracji. Zaczął dawać znaki życia, mówił, żeby podać mu wody – podali mu wody, i żeby ktoś przy nim stanął i żeby się z nim modlić. Powiadomili wreszcie lekarza, który przyszedł i powiedział, żeby go natychmiast nieść do szpitala. Szpital był w podziemiach gmachu poczty głównej – był świetnie zorganizowany, zaopatrzony, świetni chirurdzy. Ten chłopak został zaniesiony na noszach do tego szpitala. Minął jeden dzień, drugi, co i raz ktoś do niego chodził. Czuł się coraz lepiej, jednak lekarze zabronili mu wstawać, ponieważ po prześwietleniu stwierdzili, że pocisk idealnie wstrzelił się między dwie półkule mózgowe – nie drasnął mózgu. Lekarze uznali, że trepanacja czaszki i wyjmowanie tego pocisku byłoby zbyt ryzykowna, więc nie pozwalali mu wstawać.
On tam sobie leżał, pił, przynosiliśmy mu wódkę, palił papierosy, jadł. W pewnym momencie znudziło mu się leżenie i wstał. Jak tylko wstał, to padł i zmarł. Była to taka historia, kiedy ginie ktoś tuż obok mnie. Drugi taki przypadek był na tej samej Mazowieckiej – jak już mówiłem, grałem na fortepianie i to zupełnie dobrze. Znalazłem salę, której okna wychodziły bezpośrednio na Mazowiecką, gdzie stał fortepian, na którym grałem – oczywiście, wszystkie piosenki – partyzanckie i nie tylko. Byłem z tego znany, przychodzili koledzy, stali, śpiewali. Kiedyś grałem na fortepianie, przestałem grać, wyszedłem z tego pokoju, bo umówiłem się z fryzjerem, który obiecał mnie ogolić. Akurat w tej chwili był zajęty, ale powiedział, żebym zaraz do niego przyszedł. Wyszedłem, pograłem na fortepianie, potem zamknąłem go i wróciłem do fryzjera. Usiadłem, on zaczął mnie golić i w tym momencie Niemcy wstrzelili się granatnikiem w dom. Łupnęli w salę, w której stał fortepian, o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Nieogolony, z namydloną twarzą, spadłem ze stołka fryzjerskiego. Dookoła zrobiło się zupełnie czarno, nic nie było widać – nie było wiadomo, czy się zawaliło, czy nie. Zacząłem po omacku wychodzić i skierowałem się podświadomie w kierunku tej sali, w której był fortepian. Otworzyłem drzwi i okazało się, że nie ma tam ani fortepianu, ani tej sali – cała ta część od strony Mazowieckiej się zawaliła. Natomiast najbardziej dramatyczne wydarzenie na tej kwaterze miało miejsce 15 sierpnia. Był to dzień Wojska Polskiego, odbywały się uroczystości na cześć wojska. Ponieważ my wszyscy byliśmy przecież wojskiem, stanęliśmy tego dnia wszyscy do apelu. Kompania sformowała się z plutonów, stanęli dowódcy, zaczęła się odprawa, meldunki, wszystko przy pięknej pogodzie, wspaniałym słońcu. Na środku podwórza na Mazowieckiej 4 stała fontanna – zbiornik z wodą otoczony barierką. W pewnym momencie dano komendę, że kompania śpiewa. Chodziliśmy po tym podwórzu dookoła tej fontanny. W pewnym momencie usłyszeliśmy to, co nazywano „krowami” – były to niemieckie wyrzutnie rakietowe. Niemcy musieli dokładnie wiedzieć, że tam jesteśmy – wstrzelili w nasze podwórze chyba ze trzy rakiety. Zrobił się sądny dzień. Rakiety były napełnione płynem w rodzaju napalmu – powodował, że ludzie palili się błyskawicznie. Mało tego, nawet wskoczenie do tej fontanny, co zrobiło kilka osób, nic nie dało – ten płyn był oleisty i gęsty, palił się na powierzchni tej wody. Kiedy ci ludzie wyłonili się z wody, płyn oblał ich na nowo i płonęli żywcem na podwórzu. Spaliło się kilkunastu chłopców, dziewczyny. Był to okropny widok. Sanitariuszki zaczęły natychmiast zabierać rannych. Pociski były nie tylko napełnione żrącym zapalającym płynem, ale rozrywały się jak pociski, więc ludzie zostawali bez rąk, nóg. Płonęli żywcem. Pewna stara kobieta padła na kolana, wznosiła ręce do nieba i modliła się za umierających. Zginęło wtedy dużo naszych chłopców. To była prawdziwa hekatomba. Zginął dowódca naszego plutonu. Dwóch chłopców uratowało się – na jednym z nich paliło się ubranie, wskoczył do klatki schodowej i biegł na trzecie piętro, zdzierając z siebie po drodze ubranie. Na tym piętrze była wanna z wodą. Dopadł do niej, zanurzył się w wodzie i uratował się w ten sposób. Ja akurat byłem w takiej sytuacji, że kiedy rozrywał się pocisk, mnie odgradzała fontanna, byłem po drugiej stronie. Wskoczyliśmy do klatki schodowej, zatrzasnęliśmy natychmiast drzwi – to wszystko działo się w sekundach. Później, kiedy pociski się rozerwały i ludzie palili się na tym podwórzu, wyskoczyliśmy i zaczęliśmy zdzierać z nich ubrania – zdzieraliśmy je razem ze skórą... Tak skończył się ten bohaterski dzień Wojska Polskiego. Od tej pory uważnie słuchałem tej tak zwanej przesuwanej szafy – raz zdarzyło mi się na otwartym polu zostać ostrzelanym przez takie pociski, ale udało mi się uciec i wyszedłem z tego. Nasz oddział mimo tych strat został na kwaterze. Pewnego dnia jeden z moich przyjaciół, serdeczny kolega, którego poznałem w czasie okupacji, został przez dowództwo wyznaczony do sformowania oddziału miotaczy płomieni. Niemcy używali miotaczy skonstruowanych fachowo z bardzo dobrych materiałów. Natomiast u nas te miotacze były skonstruowane tak, że – powiedzmy sobie szczerze – nikt nie chciał wstąpić do tego oddziału. W gruncie rzeczy stanowiło to niewielkie niebezpieczeństwo dla Niemców, natomiast dla nas było bardzo duże. Miotacz płomieni składał się z dwóch butli – takich, jakich dziś używa się do spawania, tylko o wiele mniejszych i lżejszych, ze stosunkowo cienkiej blachy. W jednej był łatwopalny płyn, a w drugiej – sprężone powietrze. Płyn był również pod ciśnieniem. Zbiorniki były razem zespolone, nakładało się to sobie na ramiona. Od tych dwóch zbiorników szła rura zakończona dyszą, która była omotana wojłokiem przesyconym łatwopalnym materiałem. Była tam rączka, po przesunięciu, której tryskał płyn – końcówka stale lekko się żarzyła i tryskał płomień. Którejś nocy zostaliśmy wysłani na Wolę na ulicę Chłodną z zadaniem zdobycia jednego z budynków. Była to duża akcja, w której brało udział kilka różnych kompanii poza naszą „Grażyną”, gdzie był nasz oddział miotaczy płomieni. Mówię „nasz”, bo ten mój serdeczny kolega szukał chętnych do tego oddziału. Nie mógł nikogo znaleźć, a że znaliśmy się bardzo dobrze z czasów okupacji, więc zgodziłem się na udział w tych miotaczach pod jego dowództwem. Bojowo nie użyliśmy tych miotaczy, ponieważ nasza kompania doszła do pewnego miejsca i została rozlokowana w spalonych, zresztą jeszcze żarzących się domach. Mieliśmy tam stanowić ubezpieczenie dla innych oddziałów, które poszły bardziej do przodu. Trzeba powiedzieć, że kiedy szliśmy z tymi miotaczami płomieni, to wszyscy od nas uciekali – nie Niemcy, ale nasi koledzy – odsuwali się jak najdalej od tych miotaczy, ponieważ one miały tę wadę, że gdyby pocisk uderzył w butlę z tym sprężonym powietrzem, to ona natychmiast by eksplodowała – nie mówiąc o tym, że ze mnie nic by nie zostało, to i dookoła poginęłoby mnóstwo ludzi, bo była to bomba, która mogła w każdej chwili wybuchnąć. Miotacze płomieni były, więc zawsze w odwodzie. Po pewnym czasie nasze dowództwo zorientowało się, że nie jest to broń bezpieczna dla naszych oddziałów i wycofało miotacze płomieni z użycia. W połowie sierpnia, po tej wspomnianej tragedii, zaczęło się mówić o zdobyciu komendy policji i Kościoła Świętego Krzyża. Wojsko, które nie walczy, za jakiś czas zaczyna się demoralizować. Było wiadomo, że muszą być nowe zadania dla oddziałów powstańczych, nie mówiąc o tym, że w tym czasie należało bez przerwy iść do przodu i walczyć. Wiadomo było, że obiektem stojącym najbliżej nas jest komenda policji. Znajdowała się obok Kościoła Świętego Krzyża, gdzie obecnie jest Ministerstwo Finansów, na Świętokrzyskiej. Komenda sąsiadowała bezpośrednio z Kościołem Świętego Krzyża. Niemcy wybudowali tam bunkry. Zajęli Uniwersytet, mieli w ręku komendę policji, a nasze OS-y mieli Pałac Staszica – mieli, więc pod ostrzałem całe Krakowskie Przedmieście, ale Uniwersytet po jednej i komenda policji po drugiej stronie były obsadzone przez Niemców. Należało, więc wyrzucić ich przynajmniej z tej komendy i Kościoła Świętego Krzyża. Nasza kompania wraz z kilkoma innymi, pod dowództwem nie naszego kapitana „Harnasia”, który – chyba koło 10 sierpnia, nie pamiętam dokładnie, w każdym razie już w czasie tej tragedii 15 sierpnia go nie było – zginął idąc na odprawę dowódców na Placu Napoleona, przechodząc przez Świętokrzyską. Dowodził major „Rola”. Była to ogromna operacja, przygotowana niesłychanie precyzyjnie ze szczegółowo opracowanymi ruchami poszczególnych plutonów, ponieważ – po pierwsze – komenda policji została zaatakowana od strony Świętokrzyskiej. Układ był tam zupełnie inny, niż dzisiaj – stał tam mur, za którym stali już Niemcy. Należało go, więc w pewnym momencie wysadzić, zrobić przejście i zaatakować od tej strony Niemców równocześnie atakując od ulicy Czackiego z drugiej strony. Operacja była przygotowana bardzo precyzyjnie, udało się ją przeprowadzić – oddziały zaatakowały komendę, oczywiście nie obyło się bez strat. Niemcy bardzo długo się bronili, ale zostali otoczeni, zaatakowani także od strony Kościoła Świętego Krzyża – to dłuższa historia, nie będę jej tu całej opowiadał. W każdym razie udało się przejść kanałami wywietrznymi i zaatakować Niemców od tyłu – krótko mówiąc, została zdobyta komenda, która szachowała Kościół Świętego Krzyża – on także został zdobyty. Nasze oddziały weszły na ten teren. Nie brałem udziału w samym ataku na kościół, natomiast bezpośrednio po jego zdobyciu część oddziałów została wycofana na tyły, aby odpocząć, natomiast nasz pluton i kilka innych zostały wprowadzone do kościoła i na teren komendy policji. Obsadziliśmy te obiekty i na tym terenie byłem już do końca. Niemcy, których część została wzięta do niewoli, a część przez Krakowskie Przedmieście uciekła na teren Uniwersytetu, stwarzali zagrożenie właśnie z jego strony. Obsadziliśmy bardzo dokładnie Kościół Świętego Krzyża – byliśmy wszędzie, również w podziemiach. Oczywiście Niemcy nie zamierzali rezygnować z tego punktu oporu, bowiem był to ważny punkt strategiczny. W komendzie policji została zdobyta duża ilość broni, mundurów – zresztą wcześniej, gdy została zdobyta poczta główna na Placu Napoleona, tam również w ręce powstańców dostała się duża ilość mundurów i broni, więc mogliśmy się ubrać i umundurować, aby być w mniej więcej jednolitych, ciemnogranatowych, czarnych mundurach pocztowców. Niemcy od razu przypuścili szturm do kościoła. Został on odparty – Niemcy wiedzieli, że frontalnym atakiem nie zdobędą kościoła, ponieważ jest on sam w sobie już dużym bastionem, nie mówiąc o ilości oddziałów, które tam były. Obok kościoła były wypalone ruiny zabudowań tak zwanej księżówki i proboszczówki, w których pełniliśmy straż stale obserwując, co się dzieje od strony Uniwersytetu. W Kościoła Świętego Krzyża byliśmy w sumie przez kilkanaście dni. Pewnego dnia, wieczorem, usłyszeliśmy nagle warkot świdra. Nie można było ot tak wyjść sobie z kościoła i patrzeć, co się dzieje. Zorientowaliśmy się szybko, że Niemcy podeszli pod ścianę kościoła i zaczynają wiercić tam otwory, żeby ją wysadzić. Udało się w tym kierunku rzucić kilka granatów, oni uciekli, ale nie zrezygnowali. Próbowali znowu wiercić, ale ponownie zostali wypłoszeni. Zastosowali, więc tak zwane „goliaty” – były to miniatury czołgów, wysokości mniej więcej pół metra i długości półtora metra, które były napędzane silnikiem elektrycznym. Taki wypełniony materiałami wybuchowymi czołg był prowadzony kablami i mógł jechać w dowolne miejsce, tak jak nim sterowano. Niemcy użyli takiego „goliata” – wypuścili go z Uniwersytetu. Z tego, co pamiętam, pierwszego „goliata” unieszkodliwili koledzy, którzy byli w Pałacu Staszica – jak tylko zobaczyli, że ten „goliat” idzie, ostrzelali go i Niemcy raz wycofali tego „goliata”, a drugi został unieruchomiony przez przestrzelone kable. Niemcy nie zamierzali jednak rezygnować. Pewnego dnia usłyszeliśmy, jak pod sam kościół podchodzi „goliat”, lekko szumiąc i warcząc. Nastąpiła potworna eksplozja. Wyleciała cała przednia ściana kościoła. Tak akurat się złożyło, że byłem w tym momencie w podziemiach kościoła. Wybuch spowodował, że ludzie byli rzucani o ścianę. Zaczęły się przewracać ołtarze, które były w tych podziemiach. Powstała straszliwa panika. Na tym chwilowo się skończyło – Niemcy nie próbowali w tym momencie atakować, bo – jeśli dobrze pamiętam – było to wieczorem, a Niemcy na ogół w nocy i wieczorem nie prowadzili działań – nie znali dobrze terenu, bali się. Mieliśmy tę wyższość, że jeśli trzeba było prowadzić jakieś działania, przegrupowania oddziałów, to nocą mogliśmy ich zaskoczyć. Ale w kościele zrobiła się ogromna wyrwa – jest takie zdjęcie chłopaka, który stoi w hełmie, z karabinem w wyrwie w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. To jest nasz kolega, który stał na warcie, kiedy zrobiła się ta wyrwa. Pełniliśmy tam nieustannie warty schowani z boku, żeby pilnować, czy Niemcy nie atakują. Niemcy zaatakowali nas od strony Uniwersytetu, podeszły oddziały – jeśli dobrze pamiętam – pod osłoną czołgów i Niemcy wdarli się do kościoła. Zaczęła się walka w kościele. Muszę powiedzieć, że była ostra, dramatyczna. Niemcy atakowali nas od strony tej wyrwy, my broniliśmy się od strony ołtarza. Strzelanina trwała chyba pół dnia do nocy, kiedy Niemcy się wycofali. Obrzucaliśmy się nawzajem granatami. Następnego dnia rano Niemcy wdarli się na galerię wzdłuż ścian kościoła i wciągnęli tam lekkie działko, którym nas ostrzeliwali. Batalia trwała bardzo długo, raz my ich wyrzucaliśmy, raz oni nas wyrzucali. Po pewnym czasie oni ostatecznie wyrzucili nas z kościoła i znaleźliśmy się w okołokościelnych zabudowaniach, ruinach proboszczówki, wypalonych na początku Powstania i później w czasie naszego szturmu na Kościół Świętego Krzyża. Znaleźliśmy się tam w kilkunastu chłopców. Niemcy opanowali już wtedy cały kościół. Równocześnie wprowadzili do walki sztukasy, czyli samoloty typu myśliwce bombardujące, które obrzucały nas dookoła bombami. Były to oczywiście nieduże bomby, niemniej byliśmy pod nieustannym obstrzałem. Niemcy nie mogli za bardzo tam bombardować samolotami, ponieważ oni byli tuż obok – wszystko to działo się w odległości jedni od drugich około dziesięciu, piętnastu metrów. Trzymaliśmy ich blisko, nie pozwalaliśmy im wyjść z kościoła ostrzeliwując ich z ruin, natomiast oni strzelali do nas i samoloty pikowały w nasze ruiny, mieszając to wszystko tak, że leżeliśmy tam przemieszani z pyłem, cegłami, gruzem i broniliśmy się w tym. Trwało to dość długo, całą noc i – jeśli dobrze pamiętam – cały dzień. Było nas tam kilku – może pięciu, sześciu. Reszta się wycofała, był zresztą taki rozkaz. Zostaliśmy jako taki ostatni powstrzymujący Niemców oddział. Sytuacja była dość dramatyczna – byliśmy bez szans. Z tyłu za nami były ruiny, ulica Czackiego. Dookoła ruiny, a naprzeciwko – Niemcy, którzy do nas strzelali i zaczynali nas otaczać w kierunku ulicy Czackiego, żeby odciąć nam możliwość odwrotu. Zaczęliśmy powoli żegnać się z życiem, bo sytuacja była beznadziejna. I – jak to bywa – nagle zobaczyliśmy, że w naszym kierunku z bramy od strony ulicy Czackiego czołga się łączniczka. My tam siedzieliśmy, ponieważ dano nam rozkaz, żeby siedzieć – żołnierz, jak ma rozkaz, żeby siedzieć – to siedzi. Ona dociera do nas i mówi, że jest rozkaz dowództwa, żebyśmy się stamtąd wycofali. Dobrze mówić, tylko nie bardzo wiadomo, jak się wycofać? Ona mówi, że jest jedno jedyne przejście, którym ona przeszła i wyprowadzi nas przez nie. I rzeczywiście wyprowadziła nas stamtąd, najpierw mocno strzelaliśmy i chyłkiem wycofaliśmy się w kierunku ulicy Czackiego, stamtąd na Plac Napoleona – to była już noc, w dzień Niemcy by nam na to nie pozwolili. Muszę powiedzieć, że do dziś dnia widzę krajobraz księżycowy. Ona prowadziła nas przez morze ruin. Wszystko leżało w ruinach – poczta główna, sąsiednie domy. Był tylko wąski tunel, wąwóz, przez który szliśmy w kierunku ulicy Chmielnej. Proszę sobie teraz wyobrazić, że wchodzimy na ulicę Chmielną, brudni, zarośnięci, obsypani pyłem – niepodobni do ludzi. A na ulicy Chmielnej ludzie siedzą przy stolikach, piją herbatę lub kawę zbożową, najspokojniej w świecie sobie jedzą – i to wszystko dzieje się w takiej odległości, jak oddalona jest ulica Chmielna od Mazowieckiej czy od Czackiego – powiedzmy, że tysiąc metrów. Inne życie, inni ludzie – patrzą na nas jak na dziwolągów – skąd się tacy tu wzięli. Tak się złożyło, że nasz przyjaciel miał w okolicy Chmielnej ciotkę, więc się u niej zatrzymaliśmy. Po czym nasze dowództwo, które tymczasem przesunęło się w kierunku Wilczej, dało nam rozkaz, żebyśmy w tej okolicy się zgrupowali. Przeszliśmy przez barykadę w Alejach i przeszliśmy w kierunku Wilczej.
  • Kiedy mniej więcej to było?

3 września. Wtedy uznaliśmy, że komenda policji padła i wycofaliśmy się. Znaleźliśmy się na ulicy Wilczej, coraz więcej chłopców zaczęło się gromadzić. Zebrała się dość duża grupa, zaczęliśmy zbierać broń. Zorientowaliśmy się, że będzie się bronić dalsze Śródmieście, ale zaczęły chodzić słuchy, że właściwie sytuacja jest dość beznadziejna i być może Śródmieście będzie poddane. Oczywiście nie mogliśmy się na to zgodzić. Postanowiliśmy, że ruszymy dalej – zebrała się nas dość duża grupa, dość porządnie uzbrojona – karabiny, trochę broni maszynowej, pistolety, granaty, lekki karabin maszynowy. Postanowiliśmy przejść na Czerniaków, ponieważ tam toczyła się prawdziwa wojna – były tam bardzo ciężkie walki. Po dniu czy dwóch dniach wyruszyliśmy w kierunku Placu Trzech Krzyży. Tam zorientowaliśmy się, że jedyne przejście na Czerniaków było w okolicy Książęcej, ale nie samą Książęcą, ponieważ Niemcy siedzieli w sejmie i ostrzeliwali plac i ulicę. Okazało się, że w bramie, której dzisiaj już nie ma – tam gdzie teraz stoją domy z modą, koło głuchoniemych i kawiarni – była tam ruina z bramą, w której stała warta żandarmerii powstańczej. Za tą bramą szedł głęboki rów, który prowadził na Czerniaków. Tym rowem szły transporty żywności ze Śródmieścia na Czerniaków i z Czerniakowa na Śródmieście, przechodzili powstańcy, oddziały i tak dalej. Nie było to jednak bardzo bezpieczne, ponieważ ten rów nie był aż tak głęboki, żeby można było stojąc dobrze się schować. Aby przejść tym rowem trzeba było być mocno schylonym. Poza tym trzeba było mieć przepustkę, żeby przejść na Czerniaków – nie było zgody na to, żeby każdy oddział, który chce, szedł sobie na Czerniaków. Postanowiliśmy przejść nie mając przepustki. Kilku kolegów – jak to Warszawiacy – zakrzątnęli się, zdobyli lewą przepustkę, coś tam namazali i dużym oddziałem znaleźliśmy się nocą w tej bramie u wylotu rowu na Czerniaków. Żandarmi sprawdzili, ale powiedzieli, żeby teraz nie wchodzić, bo w tej chwili z Czerniakowa idzie kolumna z transportem żywności z workami z mąką, kaszą. Nas było tam kilkunastu, były też nasze koleżanki, sanitariuszki, łączniczki – porządny pluton, dobrze uzbrojony. Żandarmi próbowali nas zatrzymać, ale nie bardzo im się udało. Weszliśmy w ten rów. Szliśmy pochyleni, część kolegów była w nieco gorszym stanie, jeden z moich przyjaciół był ranny – jedni drugim pomagali, nieśli broń. W połowie tego rowu natknęliśmy się na tę kolumnę, która niosła żywność z Czerniakowa do Śródmieścia. Zaczęły się pertraktacje – kto ma się wycofać, a kto ma iść dalej. My oczywiście nie zamierzaliśmy się wycofywać, ale oni też nie chcieli się wycofać. Ustaliliśmy, więc, że oni położą się na dnie tego rowu, a my przejdziemy po nich. Początkowo nie chcieli się na to zgodzić, ale ponieważ my byliśmy uzbrojeni a oni mieli worki z żywnością, musieli się położyć a nasz cały wielki pluton przemaszerował po ich plecach. Przeklinali nas do ostatniego, wyklinali okropnie, na matkę i na córkę i na co się dało. Ale nie było rady – przeszliśmy po nich i udaliśmy się na Czerniaków, a oni przeklinając poszli pod górę do Placu Trzech Krzyży. Na Czerniakowie dostaliśmy się na kwaterę – przechodziliśmy najpierw rowem, a potem piwnicami, gdzie były porobione przejścia. Przeszliśmy prawie nad samą Wisłę na ulicę Rozbrat. Dostaliśmy kwatery na ulicy Cecylii Śniegockiej. Zameldowaliśmy się u pułkownika „Radosława”, który wtedy był na Czerniakowie i zostaliśmy przeznaczeni jako oddział do jego dyspozycji. Było to o tyle wygodne, że przez jakiś czas siedzieliśmy i nie działaliśmy w ogóle, jednak w pewnym momencie dostaliśmy rozkaz żeby sformować przyczółek na Wiśle dla lądowania 1 Armii. Jeszcze przedtem zrobiliśmy wypad do portu Czerniakowskiego – był tam port dla statków wiślanych, w którym stały czołgi niemieckie obsadzające Czerniaków od strony południowej. Był piękny dzień, weszliśmy na teren portu – był tam park, w poprzek siatka biegnąca prostopadle do Wisły, a za nią były zabudowania portowe, w których stali niemieccy czołgiści. Nasz oddział, było nas chyba dziesięciu, wszedł – uzbrojony w normalną broń długą, karabiny, pistolety maszynowe – na teren tego portu nie tyle po to, aby atakować, ale żeby zorientować się, gdzie są Niemcy – nawet nie wiedzieliśmy, że oni tam stoją. Szliśmy bardzo ostrożnie – po tylu tygodniach walki w mieście byliśmy już wyspecjalizowani w tej dziedzinie. Weszliśmy na teren portu, cichutko, kryjąc się za drzewami, wzdłuż Wisły, zabudowań portowych i siatki. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że stoją czołgi a na nich leżą czołgiści rozebrani do pasa – opalają się na słońcu i nawet nie przeczuwają, że ktoś się zbliża. Podeszliśmy do siatki i dowódca plutonu, mój serdeczny przyjaciel, dał rozkaz, żeby położyć się przy tej siatce i nie ostrzeliwać Niemców, dopóki on nie wyda rozkazu. Obok mnie leżał mój kolega, zwany „Pepeszą” – był to niski, wesoły chłopak, krawiec, który był w AL-u i przyłączył się do naszego oddziału jeszcze na Mazowieckiej i trzymał się z nami – nie wiem, może stracił kontakt z AL-em. A „Pepeszą” był zwany, dlatego, że miał ze sobą sowiecką pepeszę. Czekaliśmy wszyscy na rozkaz. Każdy przyłożył broń, wycelował w Niemca, który leżał na czołgu i czekaliśmy na rozkaz. Niestety, w pewnym momencie mój kolega z prawej strony, właśnie ów „Pepesza”, który miał za duży niemiecki hełm, który ciągle opadał mu na oczy, wychylił się zza tej siatki, a w tym miejscu, gdzie on się schował, była bramka z blaszanym dołem i siatką powyżej. Wyjrzał, zobaczył jakiegoś Niemca, który się ruszył i nie wytrzymał – puścił serię w kierunku tych Niemców. Tego tylko trzeba było – tamci się poderwali, obrócili w naszą stronę karabiny, które były na czołgach i zaczęli pruć w naszą stronę. Zrobiła się fatalna sytuacja, bo leżeliśmy na otwartej przestrzeni porośniętej nielicznymi cienkimi drzewkami. Nie było innej rady, trzeba było się wycofywać. Skokami udało nam się wycofać, ale zobaczyłem, że „Pepesza” wychyla się – puszcza serię – chowa się. Nagle wychylił się, nie puścił serii – upadł i został. Wypatrzyli go i strzelili mu prosto w hełm, prosto w głowę. Nam udało się wycofać na dość znaczną odległość do hangarów, w których były kajaki i łodzie – wycofaliśmy się za te hangary i wyszliśmy z portu. W tym czasie Niemcy zaczęli ostrzeliwać, motory czołgów zaczęły pracować i zanosiło się, że Niemcy zaatakują nasz oddział. Wycofaliśmy się, ale jeden z kolegów powiedział, że nie zostawi tamtego, bo nie wiadomo, czy on żyje, czy nie żyje – i pójdzie po niego. Staliśmy w bramie po drugiej stronie ulicy, z nim jeszcze jeden przeskoczyli ulicę, weszli na teren portu i w tym momencie niedaleko od nich padł granatnik wystrzelony przez Niemców. Zakotłowało się, upadli na ziemię – jeden z nich dostał całą garść odłamków w plecy. Drugi został ranny i był w szoku. Wyciągnęliśmy ich, wycofaliśmy się w głąb Czerniakowskiej i dalej na nasze kwatery, gdzie nasi ranni koledzy zostali opatrzeni. W ten sposób nie mogliśmy tam więcej wrócić, bo już buszowali po tym terenie Niemcy. Nie udało nam się już więcej dotrzeć do portu Czerniakowskiego. Po wojnie, kiedy Warszawa była już wolna, poszedłem kiedyś na Czerniaków do tego miejsca. Nie znalazłem już oczywiście nikogo, tylko wygrzebałem z ziemi łuski od tej pepeszy. W tym czasie dostaliśmy też – jak mówiłem – rozkaz sformowania przyczółka dla lądujących Berlingowców. Nie jest tak, jak mówią niektórzy, że wojska sowieckie i Berlingowcy to byli komuniści, którzy zamierzali wprowadzić władzę komunistyczną w Polsce – to byli zwykli chłopi, wzięci do Armii Czerwonej – chłopi polscy z różnych stron, z kołchozów, dla których formująca się armia Berlinga była jedyną szansą powrotu do kraju. Berlingowcy stanęli na linii Wisły, nie posuwali się dalej, nie szli na pomoc Powstaniu. W pewnym momencie padła decyzja dowództwa polskiego, że spróbują uchwycić przyczółek na Czerniakowie. Były próby uchwycenia dwóch przyczółków – jednego na Żoliborzu, drugiego u nas, na Czerniakowie. Stworzyliśmy ten przyczółek i rzeczywiście, zaczęli lądować Berlingowcy – wojska na pontonach. Lądujący żołnierze byli uzbrojeni jak na nasze warunki – wspaniale. Wszyscy mieli pepesze, czyli pistolety maszynowe, których u nas było jak na lekarstwo. Mieli ze sobą broń przeciwpancerną, rusznice przeciwpancerne. Byli dowodzeni przez polskich oficerów, młodych chłopaków. Oczywiście, lądowali w nocy, bo w dzień Niemcy ostrzeliwali Wisłę. Mieliśmy ten brzeg opanowany, dziś stoi tam pomnik tych lądujących żołnierzy i pomnik sapera. Przeprowadzaliśmy ich w głąb Czerniakowa i tam trzymali się zwartymi oddziałami i pomagali nam w walce z Niemcami. Była to sprawa o tyle trudna, że – po pierwsze – oni w ogóle nie znali zupełnie zasad walki w mieście. Byli to żołnierze, którzy szli w walkach polowych, wiedzieli, co to są okopy, jak się walczy na otwartym polu, natomiast nie mieli zielonego pojęcia o walkach w mieście. Trzeba powiedzieć, że Niemcy wybijali ich jak kaczki, dlatego, że oni nie chcieli podporządkować się dowództwu powstańczemu – twierdzili, że mają własne dowództwo i będą walczyć pod komendą własnych oficerów. Podkreślam, że byli to wyłącznie Polacy, nie było żadnych rosyjskich wojsk ani rosyjskich oficerów. Byli podporucznicy, porucznicy, kapitanowie – Polacy, którzy prowadzili tych chłopów. Oczywiście, ci chłopcy byli dość prymitywni, ale nie to było najgorsze – najgorzej, że w ogóle nie znali zasad walk ulicznych. Widziałem wiele przypadków, kiedy ci oficerowie rzucali ich do ataku na sąsiedni dom przez podwórze, oni wybiegali i kilku Niemców z bronią maszynową wybijało ich wszystkich do nogi. I nie można było im wytłumaczyć, że to nie tak, żeby podporządkowali się oficerom powstańczym, którzy mieli już ogromne doświadczenie w walkach w mieście – to zupełnie, co innego, niż walki polowe. Był taki moment, kiedy zostałem wysłany rankiem na patrol, szedłem wzdłuż Wisły. Przemykaliśmy się patrolem przez takie drewniane domki – dziś oczywiście już ich nie ma – obserwując Wisłę. W pewnym momencie znaleźliśmy się przed oknem, patrzymy, a przed nami pobojowisko – leżało kilkuset żołnierzy, Berlingowców. Ogolone głowy, owijacze na nogach – leżeli pokotem, wybici do nogi. Patrzymy na to i w pewnym momencie słyszę głos i widzę jak podnosi się jedna głowa i żołnierz jęcząc woła: „Ratujcie mnie, ratujcie! Dam wam pięćdziesiąt groszy!”. Niestety, nie było żadnej możliwości – natychmiast po usłyszeniu tego głosu Niemcy zaczęli strzelać z broni maszynowej tuż nad głowami leżących. Ten chłopak upadł i więcej się nie podniósł. Kiedyś czytałem, że po bitwie pod Grunwaldem były pola zasłane żołnierzami – pewnie tak też wyglądało pod Lenino i tak samo było u nas, na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Co wieczór, co noc pontony wywoziły rannych – zabitych nikt już nie ruszał, nikt nie grzebał, nie było możliwości – Niemcy atakowali coraz mocniej. Siedzieliśmy w rezultacie w jednym z drewnianych domków. Jeszcze przedtem, ponieważ dowódca naszego plutonu został ranny, ja objąłem w jakiejś formie komendę nad tym niewielkim oddziałem, który w gruncie rzeczy tylko ostrzeliwał się z ruin. Pewnego dnia poszedłem do dowódcy, który miał pewną część terenu – był to kapitan „Motyl” – jego nazwisko to Ścibor-Rylski. Siedział w piwnicy murowanego domu i dowodził oddziałami – bez przerwy przychodzili do niego łącznicy, a on wydawał komendy. Miał telefonistę, który był połączony z artylerią polską i – już tym razem – radziecką na terenie Pragi. Ta artyleria ostrzeliwała teren wokół nas, odgradzając nas od Niemców, którzy co chwila atakowali nasze pozycje. Nie mogli się jednak przedrzeć, bo gdy tylko weszli w ruiny, to nie tylko my się ostrzeliwaliśmy, ale strzelała również natychmiast artyleria radziecka. W pewnym momencie byłem świadkiem, kiedy telefonista nadawał do sowieckiej artylerii: Wnimanje, wnimanje – i podawał im współrzędne, gdzie mają strzelać. W pewnym momencie podnosi się i mówi: „Panie kapitanie, łączność przerwana. Nie mamy łączności”. To był już wyrok śmierci na oddziały, które tam były. Wcześniej miały także o tyle lepszą sytuację, że lotnictwo radzieckie zaczęło bombardować pozycje niemieckie stojące nieco dalej. Dzięki temu nękające nas bez przerwy lotnictwo niemieckie wycofało się z tego terenu i było tak zwane czyste niebo, patrolowane przez samoloty z czerwoną gwiazdą. Zostaliśmy jednak bez osłony [artyleryjskiej] i wiadomo było, że to kwestia nie tyle dni, ale godzin. Byliśmy stłoczeni w drewnianym, malutkim domku, co chwilę, atakowanym przez Niemców. Było nas tam wielu, ostrzeliwaliśmy się nieustannie, ale było wiadomo, że jeszcze chwila, jeszcze kilka godzin i trzeba będzie kapitulować. Wtedy dowództwo wydało rozkaz, żeby ten, kto może, przepływał Wisłę na drugą stronę. Zebraliśmy się grupą kilkunastu osób – mówię osób, ponieważ były z nami także koleżanki, sanitariuszki, łączniczki – i postanowiliśmy przepłynąć Wisłę wpław na drugą stronę. Ludzie różnie próbowali przedostać się na drugą stronę – ciężej ranni byli przewożeni pontonami przez Berlingowców. Natomiast lżej ranni, czy nie ranni – takich prawie nie było – próbowali płynąć. Ja byłem lekko ranny, koledzy również, mniej lub bardziej, ale każdy z nas mógł płynąć. Byli i tacy, którzy próbowali przedostać się na drugą stronę na dętce samochodowej, ale ponieważ była ona nieszczelna, to mieli ze sobą pompkę i bez przerwy pompowali tę dętkę. Byli tacy, którzy zdobyli jakiś kajak, pozatykali w nim dziury i płynęli na drugą stronę. My postanowiliśmy płynąć wpław. Zebrała się kilkunastoosobowa grupa. Przedtem przepłynął jeszcze jeden z kolegów, który został trafiony kulą dum-dum – taka kula ma spiłowany koniec i wyrywa kawał ciała. I on, ciężko ranny, [posługując się] jedną ręką przepłynął Wisłę na drugą stronę. Zebraliśmy się w nocy, rozebraliśmy się do naga, zrobiliśmy sobie majtki, z czego się dało, bo w mundurach nie można było płynąć. Zostawiliśmy całą broń, bo nie można było jej wziąć. Jeden z naszych kolegów, który dołączył do nas na Czerniakowie, a był ze Starego Miasta, powiedział, że on nie przepływa bez munduru, dlatego, że żołnierz musi być w mundurze, musi mieć broń. Zebraliśmy się wszyscy na wpół zatopionym statku „Bajka” – to był statek, który pływał po Wiśle przed wojną i od czasu do czasu w czasie okupacji. Był na wpół zatopiony, dlatego że prawdopodobnie podczas działań powstańczych był ostrzelany i osiadł na Wiśle – można było na niego wejść. Znaleźliśmy się na wyższym pokładzie, nad nami był jeszcze mostek kapitański. Zebraliśmy się w grupie, papieros poszedł w koło i czekaliśmy na [odpowiedni] moment – za nami paliła się Warszawa, Niemcy bez przerwy ostrzeliwali Wisłę świetlnymi pociskami ze zwalonego Mostu Poniatowskiego, na którym siedzieli. Co pewien czas puszczali taką rakietę-latarnię, która zawisała nad Wisłą, paliła się przez powiedzmy minutę i oświetlała całą rzekę jak w dzień. Siedzieliśmy na statku i szykowaliśmy się do wypłynięcia. Ustaliliśmy między sobą, że nikt nikomu nie pomaga – bo jak zaczniemy pomagać jedni drugim, to zacznie się w wodzie kotłowanina i Niemcy nas wypatrzą i wystrzelają nas jak kaczki. Oczywiście, było to tylko takie gadanie, bo w rezultacie i tak sobie pomagaliśmy. Kiedy tam siedzieliśmy jeden z kolegów postanowił wejść na mostek kapitański i jeszcze raz popatrzeć na płonącą Warszawę. Leżała tam rura od piecyka i on wchodząc nieostrożnie kopnął tę rurę, która z potwornym hukiem po tym blaszanym statku runęła na pokład, na którym my byliśmy. Niemcy natychmiast wypuścili rakietę i zaczęli strzelać do tego statku. Nie było chwili do stracenia, podbiegliśmy wszyscy do burty i – chlup – do wody. W tym miejscu był dość ostry nurt, więc płynięcie bezpośrednio prosto na drugi brzeg było niemożliwe – trzeba było płynąć pod prąd, w prawo, tym bardziej, że nurt znosił nas na Most Poniatowskiego, na którym stali Niemcy, którzy z ruin zwalonego przęsła mostu ostrzeliwali rzekę, oświetlając ją. Było doskonale widać, jak strumienie tych pocisków lecą w naszą stronę. Płynęliśmy, koło mnie płynął ten chłopiec w mundurze. W pewnej chwili zaczął tonąć. Podpłynąłem do niego – pływałem bardzo dobrze – i próbowałem go podtrzymać, ale on nie miał w ogóle siły, żeby walczyć z wodą, nasiąknięte ubranie i buty pociągnęły go natychmiast na dno. Wpadł w nurt, pociągnęło go w kierunku Mostu Poniatowskiego i zniknął mi zupełnie z oczu. Muszę jeszcze powiedzieć taką miłą dla mnie rzecz – kiedy wskoczyliśmy do wody, obok mnie płynęła koleżanka, która była przedwojenną mistrzynią pływacką polski w Gdyni, młoda dziewczyna. Woda była potwornie zimna, bo to był 23 września. Kiedy ona wskoczyła do wody, zatkało ją i zaczęła tonąć, choć pływała świetnie. Udało mi się ją podtrzymać – moment, chwyciła oddech i pociągnęliśmy na drugą stronę. Niemcy raz i drugi próbowali nas ostrzelać, jak tylko kotłowała się woda, nurkowaliśmy, żeby nie dać się ustrzelić i w ten sposób dotarliśmy na drugi brzeg. Poczuliśmy grunt pod nogami, bractwo się rozsypało, każdy płynął w innym tempie i wypływał w innym miejscu. Wyczołgałem się na drugi brzeg i nagle posłyszałem z krzaków polski głos: „Stać, ręce do góry!”. Więc mówię: „Stój, nie strzelaj, powstańcy!”. Wychylił się żołnierz i mówi: „Chodź za mną”. Ruszyliśmy w głąb, dotarliśmy do willi, która stała daleko od Wisły. Stał tam polski oddział Berlingowców. Było tam już dwóch czy trzech naszych kolegów. Kilka osób ominęło tę willę i wyszli gdzieś indziej, jak się później okazało, poszli na Pragę. Przenocowaliśmy w tej willi, następnego dnia dostaliśmy jedzenie, ale byliśmy nadzy – nie mieliśmy na sobie nic. Żołnierze powiedzieli, że muszą nas zaprowadzić na komendę. Oczywiście, ale żeby na tę komendę przejść, trzeba było się w coś ubrać. Zaczęliśmy, więc myszkować po szafach w tej willi i w jednej z nich znaleźliśmy przedziwne stroje – był tam frak z jedną połą, różne majtki – to było najważniejsze, żeby przynajmniej coś mieć na sobie. Była jakaś marynarka, jakaś kamizelka. Nie było butów, mieliśmy gołe nogi. Pamiętam, że nie miałem, co na siebie włożyć, ale znalazłem biustonosz, z którego zrobiłem sobie majtki. Nasz w ten sposób wyglądający oddział, zarośnięci, brudni – chociaż próbowaliśmy się tam umyć – pod strażą żołnierzy Berlingowców, ruszyliśmy przez Pragę na bosaka. Szliśmy przez ulice zasypane szkłem, dostaliśmy się na komendę. Mnie udało się przewieźć legitymację powstańczą i zegarek kieszonkowy na szyi, ale kiedy rano się obudziłem, zegarka już nie było. Nie próbowałem nawet dyskutować z żołnierzami, bo byliśmy szczęśliwi, że ocaliliśmy głowy. Poprowadzili nas w kierunku dowództwa, gdzie zaczęli nas rejestrować. Natychmiast zawiązano obywatelski komitet pomocy powstańcom, zebrali się ludzie z Pragi, którzy zebrali dla nas ubrania, zorganizowali nam żywność, kwatery i rozlokowali nas w nich. W ten sposób przez dwa czy trzy dni próbowaliśmy dojść do siebie. Było bardzo trudno z żywnością, bowiem przez cały okres Czerniakowa nie mieliśmy prawie nic do jedzenia – jedliśmy różne rzeczy, gotowaliśmy jakieś dziwne kasze i jedliśmy bardzo dużo marmolady, bo była tam fabryka. Tak się zresztą złożyło, że kiedyś chodząc po halach w tej fabryce marmolady jeden z moich kolegów nachylił się za bardzo i wpadł głową do kadzi z marmoladą, a że w ogóle nie było wody, do końca Powstania chodził z głową całą w marmoladzie, miał takie gęste, czarne włosy i chodził w takiej czapie z marmolady. Zarejestrowali nas w dowództwie, dzięki komitetowi dali nam żywność i trochę nas ubrali – był wrzesień i było jeszcze całkiem ciepło. Określonego dnia mieliśmy pójść do danego punktu i zarejestrować się. Tam dziewczyny, które nas rejestrowały, powiedziały nam, żeby nie podawać żadnych danych o stopniach oficerskich, podoficerskich – szeregowi żołnierze – żadnych danych, że ten stąd, a ten stamtąd – Armia Krajowa i koniec. Tak też zrobiliśmy. Po tej rejestracji zaprowadzili nas na ulicę Skaryszewską. W czasie okupacji był tam punkt przesyłkowy na roboty do Niemiec – albo po łapankach, albo po zgłoszeniach – tam wszystkich rejestrowano. To była słynna w Warszawie ulica – mówiło się, że jak ktoś trafił na Skaryszewską, to marna sprawa. Zaprowadzili nas do budynku na Skaryszewskiej – stoi on tam do dziś, w tej chwili jest tam szkoła – zamknęli nas w takiej dużej sali i powiedzieli, żeby czekać. Siedzimy, czekamy, mijają godziny, nic się nie dzieje, nikt się nie zgłasza – więc zaczęliśmy tam robić szum. Szumimy, walimy w drzwi – zjawił się żołnierz, uspokaja nas. Siedzieliśmy tam dobrych kilka godzin, aż wreszcie zrobiliśmy straszliwy raban, wywaliliśmy drzwi. Wtedy przyszli żandarmi i powiedzieli, że za chwilę zjawi się dowódca. Rzeczywiście, za moment zjawił się generał – nie pamiętam jego nazwiska – który bardzo nas przeprosił, że tak długo nas tu trzymali, że to nieporozumienie. I poprosił nas, żebyśmy mu opowiedzieli, jak w tej chwili wygląda sytuacja w Powstaniu. Siedzieliśmy z nim ze dwie godziny i opowiadaliśmy mu, jak to wygląda, gdzie są Niemcy – byli już wtedy na całym Czerniakowie, broniło się tylko jeszcze Śródmieście. Wtedy on powiedział nam, żebyśmy zarejestrowali się powtórnie i kto chce, może wstąpić do wojska, a kto chce, dostanie przepustkę do miasta i pójść do rodziny. Zdecydowaliśmy z trójką moich przyjaciół, że pójdziemy do miasta – wzięliśmy przepustkę na wyjście i ruszyliśmy w kierunku Mrozów. Wcześniej byliśmy jeszcze u pewnej nauczycielki na Pradze na ulicy Szwedzkiej, która nas przetrzymała, hołubiła, żywiła. Leczyła nam żołądki – bo wszyscy byliśmy ciężko chorzy długo nie jedząc, a teraz najadając się ile wlezie. Ruszyliśmy w kierunku Mrozów – w majątku w tych okolicach ojciec jednego z moich przyjaciół był dyrektorem gorzelni. On był cały czas po wschodniej stronie Wisły, a mój przyjaciel i ja byliśmy w Powstaniu. Ponieważ znaleźliśmy się na wschodnie stronie, ruszyliśmy tam i osiedliśmy w tym mająteczku.
  • Służąc na Czerniakowie, ja był pan uzbrojony?

Miałem pistolet typu FN, karabin typu KB i granaty. Nie miałem pistoletu maszynowego, niektórzy moi koledzy mieli.

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej w czasie Powstania?

Bardzo różnie. Trzeba powiedzieć jedną ciekawą rzecz – w naszym oddziale na Mazowieckiej, w naszej kompanii i w sąsiedniej kompanii „Janusza”, służyli również obcokrajowcy. Po pierwsze służyło dwóch Niemców, którzy przeszli na stronę Powstania. Służył również, z tego, co pamiętam, jeden Włoch i jeden Francuz. W jeszcze innej kompanii, która również była w naszej okolicy, służyli również Słowacy. Niemców, o których powiedziałem, zapamiętaliśmy jak najlepiej – byli to nasi koledzy. Niemców, którzy zostali wzięci do niewoli, a zdarzyło się to również na Czerniakowie, zapamiętałem jako ludzi śmiertelnie przestraszonych, którzy uważali, że natychmiast zostaną rozstrzelani. Tymczasem sytuacja była zupełnie inna – wtedy już i my byliśmy na zasadzie kombatantów, to znaczy regularnej armii i Niemców traktowaliśmy również jak armię regularną. Na Czerniakowie, gdzie panował straszliwy głód, byłem świadkiem sytuacji, gdy zagotowano dużą ilość zupy i pierwsi, którzy ją dostali, to byli jeńcy niemieccy – dopiero, kiedy oni dostali do menażek, wtedy dawano [pozostałym]. Nie muszę dodawać, że nie wzbudziło to entuzjazmu w naszych szeregach. Niemniej, było to respektowane. Rozstrzeliwani byli wyłącznie esesmani i gestapowcy wzięci do niewoli, których łatwo było odróżnić, bo mieli numery wytatuowane pod pachą. Ci, którzy nie mieli takich tatuaży, byli traktowani jako jeńcy wojenni. Nie miałem bezpośredniego zetknięcia z Niemcami twarzą w twarz, natomiast na odległość kilku metrów owszem – w czasie walk w Kościele Świętego Krzyża.

  • A czy był pan bezpośrednim świadkiem jakiejś egzekucji dokonanej przez Niemców?

Nie.

  • A jak ludność cywilna odnosiła się do walki waszego oddziału?

Był to bardzo poważny problem. Na początku był niesłychany entuzjazm wśród ludności cywilnej. Kiedy weszliśmy na Mazowiecką na kwaterę, to był szał entuzjazmu. Wywieszano flagi, dostawaliśmy żywność, ubrania i tak dalej. Kiedy gromadziliśmy się na podwórzu, o którym opowiadałem, wszyscy stali w oknach – jednym słowem, był niezwykły entuzjazm i radość. Dla kontrastu powiem, że kiedy byliśmy na Czerniakowie i krążyliśmy po piwnicach, przechodząc nimi ze względu na ostrzał, spotykałem się z tym, że ludzie siedzieli, przeklinali nas, przeklinali Niemców, przeklinali Powstanie że, po co to wszystko, całe miasto zniszczone, ludzie bez przerwy giną. Finał był taki, jak to zwykle bywa – niechęć przechodząca czasem w nienawiść.

  • A jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania – już trochę pan powiedział o tym głodzie na Czerniakowie – jak było z żywnością, z higieną, z ubraniem w czasie Powstania?

To zależało od tego, kto gdzie był. My byliśmy akurat na Mazowieckiej, gdzie była zamieszkana kamienica i domy. Byliśmy, więc na kwaterach u ludzi i tak długo, jak tam byliśmy, można było się rano umyć – na niższych piętrach była jeszcze woda, organizowano żywność, byli kucharze, kuchnie, wydawali jedzenie. Gotowano w restauracji, o której wspominałem – były to, co prawda bez przerwy jakieś prymitywne kasze, ale ludzie nie chodzili głodni. Dostawali kawę zbożową, jakąś prymitywną herbatę ziołową, ale to było. Kiedy walczyliśmy w Kościele Świętego Krzyża i na komendzie policji, w ogóle nie pamiętam, żebyśmy cokolwiek jedli – nie wiem, jak tam przez te kilkanaście dni żyliśmy. Prawdopodobnie księża może czymś tam nas wspomagali, ale nie przypominam sobie jakiejś żywności. Kiedy przeszliśmy na Czerniaków, tam był już głód. Zaopatrzenie było praktycznie żadne, czasami w niektórych miejscach, jakichś opuszczonych fabrykach, można było coś znaleźć – jakąś kaszę czy coś podobnego. Jak już mówiłem, byliśmy w pobliżu fabryki marmolady i w związku z tym jedliśmy tę marmoladę w nieskończoność, co po paru dniach doprowadzało nas już do rozpaczy – drętwiały języki, nie można było więcej patrzeć na marmoladę. Ale trzeba było jeść, bo to była jedyna żywność. Czasem udawało się coś zdobyć, ktoś coś przyniósł, jacyś cywile coś podrzucili, ale w zasadzie był głód. Pod koniec walk na Czerniakowie żywiliśmy się tylko kostkami cukru – dwie, trzy kostki dziennie. Nie było wody, mimo, że byliśmy tuż nad Wisłą, nie można było się przedostać, bo wybrzeże było bez przerwy ostrzeliwane przez Niemców. Nawet w nocy nie można było się tam dostać, więc muszę powiedzieć, że były przypadki, że własny mocz filtrowaliśmy przez piasek i piliśmy ponownie.

  • Wspomniał pan o mundurach – to były mundury pocztowców?

To były mundury niemieckie, przeważnie pocztowców. Zdobyliśmy je w pierwszych dniach Powstania – nie brałem udziału w walkach o pocztę, ale stamtąd płynęły mundury. Na Mazowieckiej zostaliśmy przyzwoicie umundurowani, dostaliśmy niemieckie czapki, nie okrągłe, ale typu narciarki. Mieliśmy też opaski na ręku. Później, na Czerniakowie, zdobyliśmy już hełmy i chodziliśmy z opaskami i w hełmach. Przez cały czas Powstania mieliśmy te mundury, które zrzuciliśmy przed przepłynięciem Wisły.

  • Czy w czasie Powstania kontaktował się pan z najbliższymi?

Nie. Byłem całkowicie odcięty. Moja mama była, jak mówiłem, lekarzem. Była na Rozbracie w ubezpieczalni, a ja byłem dosłownie o kilkadziesiąt metrów od Rozbratu na kwaterze – ale nie wiedziałem, że ona tam jest. Siostra poszła do Powstania i została wywieziona w pierwszych dniach Powstania do Ravensbrück. Natomiast mój ojciec został w mieszkaniu. Pewnego dnia weszli tam Niemcy, wyprowadzili wszystkich mężczyzn na podwórze naszego domu i rozstrzelali ich, także mojego ojca. Wykopali ogromny dół i wszystkich wrzucili do tego dołu. Po wojnie ten dół został ekshumowany, ale ponieważ byłem w Poznaniu na studiach, nie byłem w Warszawie przez kilka lat, nie przyjeżdżałem do Warszawy, więc nie wiedziałem, gdzie go ekshumowano – podobno do ogrodu Krasińskich. Teraz mój syn, który jest dorosłym człowiekiem, domaga się ode mnie, żebym zwrócił się do IPN-u, żeby mi powiedziano, gdzie [rozstrzelani] byli ekshumowani. Moja matka ocalała z Powstania, siostra ocalała z Powstania – jedynie mój ojciec, który nie poszedł do Powstania, zginął w domu.

  • Czy podczas Powstania uczestniczono w życiu religijnym?

Oczywiście. Odbywały się, jak to w wojsku, modlitwy poranne przy apelu porannym. Na prawie wszystkich podwórzach były figury, do dziś dnia są takie zdjęcia. Robiono takie ołtarzyki, przy których odprawiane były czasami msze. Także wtedy, kiedy ktoś padał, był chowany – przychodził ksiądz i odprawiał egzekwie nad poległym. Ale ponieważ stosunkowo szybko zostaliśmy włączeni do bezpośredniej walki, wtedy już nie było mowy o żadnych praktykach religijnych.

  • A czy czytał pan prasę albo słuchał radia?

Tak. Kiedy byliśmy na kwaterze na Mazowieckiej krążyły wszelkiego rodzaju pisma wszystkich możliwych stronnictw – od prawa, do lewa. Były biuletyny informacyjne, gazetki narodowców, pepeesowców, komunistów – wszyscy to czytali, kłócili się między sobą. Na Mazowieckiej była taka starsza pani, która była zagorzałą socjalistką, jeśli dobrze pamiętam. Mówiła nam, żebyśmy czekali, bo za chwilę już przyjdą wojska radzieckie i pomogą Powstaniu, wyzwolą. Bez przerwy kłóciliśmy się z tą babcią, bo już było wiadomo, że te wojska nie przyjdą. Giełda polityczna była bardzo szeroka, wszyscy wyrażali swoje poglądy – był to jeden z najbardziej wolnych pod tym względem okresów w moim życiu, kiedy można było głosić poglądy, jakie się chciało i kłócić się o nie, ile się chciało.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale w czasie Powstania? Jakie było wasze nastawienie do walki?

Już po kilkunastu dniach Powstania wiadomo było, że tej walki nie wygramy. Ale ani przez chwilę, nigdy nie było mowy o tym, żeby upadać na duchu, żeby się poddać. Wszyscy uważali, że trzeba walczyć tak długo, jak tylko się da. I tak rzeczywiście było.

  • Mówił pan o tych najgorszych wspomnieniach z Powstania. A czy ma pan jakieś najlepsze wspomnienie?

Najlepsze moje wspomnienia z Powstania to te z Mazowieckiej, dopóki nie doszło do tej tragedii, tej hekatomby ofiar. Panowała tam bardzo miła atmosfera, koleżeństwo, były piękne młode dziewczyny, które kochały się w nas, a my w nich. Była młodość, która wierzyła w to, że wszystko to jest do pokonania i na pewno damy sobie radę – tak niestety nie było, ale taka panowała atmosfera. To były najprzyjemniejsze przeżycia, jeśli tak można powiedzieć. Później zaczęły się już same przeżycia dramatyczne, później tragiczne, śmierć kolegów – padali tuż koło mnie. W walce w mieście wystarczy chwila nieuwagi, wysunięcie głowy z okna, stanięcie w otworze drzwi, żeby snajper niemiecki natychmiast to wypatrzył i natychmiast takiego żołnierza ustrzelił. Tak było z moim kolegą, który chodził z plecakiem i zbierał do niego przeróżne przedmioty – nie wiem, po co i on chyba też nie wiedział. Miał tam łyżki, zegarki, maszynki do golenia – najróżniejsze rzeczy dźwigał w tym plecaku. Pamiętam, że wychodziliśmy na klatkę schodową domu na Czerniakowie, z mieszkania, z którego ostrzeliwaliśmy sejm, bo byli tam Niemcy. Strzelaliśmy do nich z karabinów zza stert poukładanych poduszek, albo z drugiego pokoju – walki w mieście nauczyły nas tego, że nie strzela się bezpośrednio z okna, ale z drugiego, ciemnego pokoju strzela się przez okno. Stosowaliśmy to z sukcesem. Wyszliśmy z tym kolegą na klatkę schodową, on stanął naprzeciwko okna – w tym momencie padł strzał, on się zachwiał i runął ze schodów na twarz piętro w dół. Takich przypadków śmierci tuż koło mnie było niestety bardzo, bardzo dużo. Mnie jakoś się udało – lekka rana w rękę i na tym się skończyło.
  • Przepłynął pan Wisłę, trafił na Skaryszewską, potem do miejscowości Mrozy – gdyby pan mógł powiedzieć krótko, co było dalej?

Kiedy znalazłem się u mojego przyjaciela, pędziliśmy życie wesołe – jako Powstańców bardzo nas tam hołubiono – szczególnie w domach wiejskich. Bywaliśmy na weselach, ja grałem na fortepianie, albo na harmonii. Ale po pewnym czasie zainteresowała się nami służba bezpieczeństwa, bo brylowaliśmy w tej wsi. Dostaliśmy cynk od znajomego sklepikarza, że zamierzają nas w najbliższym czasie aresztować, więc w nocy chyłkiem wymknęliśmy się z tej wsi – mówię my, bo byliśmy tam z kolegą i ruszyliśmy do jego majątku i stamtąd razem wyjechaliśmy samochodem do Lublina. Zatrzymaliśmy jadącą radziecką ciężarówkę, która jechała do Lublina. Mieliśmy ze sobą broń, piękne Parabellum, więc siedząc na tej ciężarówce, radośni, zaczęliśmy strzelać z tego pistoletu do różnych znaków drogowych, tablic, które mijaliśmy. Kiedy kilka razy wystrzeliliśmy, żołnierz zatrzymał samochód, wysiada i pyta: „Co tu się dzieje? Co to za strzelanina?” My na to, że nie słyszeliśmy, żeby ktokolwiek strzelał. Ale on jadąc zawiózł nas po drodze na komendanturę radziecką. Tam nas wylegitymowali – mieliśmy jakieś dokumenty, przepustki, czy coś takiego. Przez moment chciałem wrzucić ten pistolet do klozetu, ale – myślę – zobaczymy, może się uda. I rzeczywiście udało się nam przenieść tę broń i pojechaliśmy do Lublina. Tam postanowiliśmy wstąpić do wojska polskiego – zaczęła się zima, nie mieliśmy co jeść, nie mieliśmy w co się ubrać i jedynym ratunkiem było – jak to dla młodych chłopców bywa – wstąpić do wojska. Zgłosiliśmy się do komendantury wojskowej. Najpierw zawieźli nas na Majdanek – ulokowali nas w obozie, już nie było tam Niemców. Trafiliśmy do tych samych baraków, w których byli więźniowie, w głodzie, chłodzie, w straszliwych warunkach. Co jakiś czas przyjeżdżał oficer piechoty i wybierał, kogo chciał, spośród tych kilkuset młodych ludzi, którzy tam byli. Ponieważ my zgłosiliśmy się sami do wojska, a nie byliśmy z poboru, mieliśmy prawo wyboru broni – tak to się nazywało. Kiedy zjawił się oficer z lotnictwa, my z moim przyjacielem zgłosiliśmy się do szkoły lotniczej. Po pierwsze – w tej szkole będziemy mieli na pewno lepsze warunki, niż w Majdanku. Poza tym, wyszkolimy się, coś będziemy umieli. Zapakowali nas do bydlęcych wagonów i zawieźli nas do Zamościa, do szkoły lotniczej, w której nie mieliśmy początkowo żadnych mundurów – byliśmy we własnych ubraniach. Zastaliśmy tam zniszczone koszary, które musieliśmy odbudować – była piekielna zima. Panował straszliwy głód, więc sprzedawaliśmy co się dało z tych rzeczy, które przywieźliśmy tam ze sobą – do tego stopnia, że kiedyś odbyła się zbiórka, apel i stanęło tam kilku żołnierzy w samych kalesonach i owiniętych kocami – wszystko inne zostało sprzedane na żywność. Zrobił się straszliwy szum i postanowili nam dać mundury. Byłem w szkole w Zamościu kilka miesięcy, ciężko się rozchorowałem na awitaminozę – rezultat Powstania, głodu. Całe ciało miałem pokryte ropiejącymi ranami – dosłownie spływałem krwią, jak zdejmowałem mundur. Zawieźli mnie łazikiem pod Warszawę do szpitala w Otwocku. Kiedy lekarz kazał mi się rozebrać, cały mundur miałem przesiąknięty krwią. Położyli mnie do szpitala i zaczęli mnie leczyć. Nic to jednak nie dawało. Zjawił się lekarz rosyjski, który powiedział, że jedynym ratunkiem dla mnie są specjalne maści z tłuszczu wielorybiego, które on zdobył. Smarował mnie nimi i powoli zaczynałem wracać do zdrowia. Kiedy byłem już na tyle zdrowy, żeby chociażby założyć na siebie mundur, lekarz powiedział mi, że po powrocie do oddziału powinienem natychmiast starać się o zwolnienie z wojska, ponieważ w wojsku nie jestem w stanie wrócić do zdrowia. Muszę się leczyć na słońcu i jeść – jak on powiedział – masło. W wojsku oczywiście nie można było być ani na słońcu, ani jeść masła, więc dał mi przepustkę, przyjechałem do Warszawy, spotkałem moich znajomych, przyjaciół, zmieniłem nazwisko, zdobyłem lewe dokumenty i zostałem w cywilu.

  • Czym się pan zajął?

Bardzo różnie. Na początku przygarnął mnie do siebie mój znajomy, który był instruktorem szkolącym harcerzy. Zaproponował mi, żebym ja również był razem z nim instruktorem harcerskim na Żoliborzu. W tym czasie jednak harcerstwo nie było mile widziane, w związku z tym on równocześnie szkolił oddziały ZWM – Związek Walki Młodych, organizacji przed ZMP. Szkoliliśmy pół konspiracyjnie harcerzy, a otwarcie młodych zetwuemowców. To trwało kilka miesięcy, dopóki nie przyjechał mój kolega, który został w wojsku, kiedy ja poszedłem do szpitala. W tym wojsku w Zamościu on zbuntował żołnierzy i wyprowadził ich do lasu na zamojszczyźnie i był z nimi tam do wiosny. Kiedy zrobiła się wiosna, młodzi chłopi, bo byli to chłopcy wiejscy, postanowili wrócić do swojej wsi – i oddział się rozleciał. A ten mój kolega przyjechał do Warszawy, osiadł we Włochach i poprosił nas, żebyśmy załatwili mu dokumenty. Siedział w domu we Włochach, przyjechał bez dokumentów. Postanowiliśmy się z nim spotkać. Tymczasem okazało się, że we Włochach stał sztab Żymierskiego i kontrwywiad w sztabie dowiedział się, że szykuje się zamach na Żymierskiego. Postawiono w stan gotowości całe bezpieczeństwo, które było dookoła. Kiedy spotkaliśmy się z tym kolegą w domu, służba bezpieczeństwa wytropiła go natychmiast i aresztowano kilka osób, które tam się zebrały. Nie wiedziałem o tym, więc przyjechałem do tego domu na umówione spotkanie. Wszedłem na pierwsze piętro, stukam w umówiony sposób – cisza, nikogo nie ma. Myślę – co tu się dzieje? I słyszę jak z dołu ktoś mówi: „A pan do kogo?”. „Tu mieszka mój kolega”. „A, niech pan tu zejdzie”. Schodzę, a tam dwóch UB-owców – capnęli mnie za rękę i skuli mnie kajdankami. Miałem przy sobie broń, więc oczywiście wyciągnęli ten pistolet. Ulokowali mnie w więzieniu prowadzonym przez NKWD pod apteką, która jest do dnia dzisiejszego, ale oczywiście w tych lochach już więzienia nie ma.

  • Może tak krótko by pan powiedział, jak długo pan tam był?

Więzienie NKWD nie należało do najlżejszych i najprzyjemniejszych, ale ponieważ oni nie szukali nas, tylko całej siatki, która podobno – nie wiadomo, czy tak było – miała szykować zamach na Żymierskiego, więc po trzech miesiącach ciężkiego śledztwa i pobytu w tych lochach o głodzie, wszach, pluskwach – wypuszczono mnie i mojego kolegę. Przez trzy dni kurowaliśmy się, trzeba było się odwszawić i tak dalej. Postanowiliśmy uciec z Polski na zachód. Zrobiliśmy wyprawę chcąc przejść przez góry na stronę czechosłowacką, co nam się nie udało. Zostaliśmy złapani przez straż graniczną, ale wywinęliśmy się z tej całej historii. Wróciłem do Warszawy i w tym czasie odbyło się tak zwane ujawnienie. „Radosław” zaapelował do uczestników Powstania i konspiracji, żeby się ujawniali. W Banku Gospodarstwa Krajowego na rogu Alej [Jerozolimskich] i Nowego Światu była ogromna machina ujawniania żołnierzy między innymi właśnie z Powstania. Tam wszyscy się spotkaliśmy, był podział na uczestników Powstania, na akowców, AL-owców i tak dalej. Przyszliśmy tam i dokonaliśmy ujawnienia – przedstawiliśmy swoje imię i nazwisko. Wróciłem do mojego poprzedniego nazwiska, bo – jak mówiłem – miałem lewe dokumenty przez cały ten czas. Pod lewymi dokumentami byłem też we wspomnianym więzieniu NKWD i drżałem tam tylko z jednego powodu – ze strachu, że jeśli w nocy zawołają mnie moim prawdziwym nazwiskiem, żebym przypadkiem nie ujawnił, że to jestem ja. Ale kiedy wołali mnie na przesłuchanie moim fałszywym nazwiskiem, a przyjąłem nazwisko Marek Zakrzewski, to najspokojniej – na ile to było możliwe – szedłem. Otrzymałem dokument ujawnienia, mam go do tej pory u siebie. Dziś jest już pożółkły – był to październik roku 1945. Ten dokument bardzo mi pomógł, bo gdziekolwiek byłem – wbrew temu, co się mówi – wszędzie mówiłem, że jestem uczestnikiem Powstania, szeregowym żołnierzem. Z Warszawy pojechałem na studia do Poznania. Legitymowałem się tym dokumentem ujawnienia i do pewnego czasu nie miałem żadnych problemów. Zaczęły się dopiero potem, ale to już zupełnie inna sprawa. Po ujawnieniu szereg naszych kolegów wróciło do normalnego życia. Zaczęli chodzić na studia, kończyli Politechnikę, Uniwersytet Warszawski, pracowali, jeździli i tak dalej.

  • Czy później, po 1945 roku, był pan jeszcze represjonowany?

Tak, oczywiście. To długa historia. Pojechałem na studia do Poznania. Nie pamiętam, który to był rok, kiedy w Krakowie zaczęły się rozruchy studenckie, które rozprzestrzeniły się na całą Polskę. Jeśli dobrze pamiętam, chodziło o obchody 3 maja. W Poznaniu również studenci ruszyli pochodem trzeciomajowym przez miasto. Natychmiast zjawiła się milicja i bezpieczeństwo, a że pochód był ogromny, rozdzielili go, porozbijali na kawałki, załadowali wszystkich do ciężarówek i wywieźli na ulicę Kochanowskiego, gdzie w Poznaniu był ośrodek Urzędu Bezpieczeństwa. Skończyło się na tym, że zapisali nas. I to chyba był początek. Przez dwa albo trzy lata miałem spokój, ale pewnego dnia zatrzymali mnie na ulicy, wsadzili do samochodu, zawieźli znowu do Urzędu Bezpieczeństwa i zaczęli mnie przesłuchiwać – co, gdzie, z kim i tak dalej. Po przesłuchaniu wróciłem do domu. Po pewnym czasie znowu zatrzymali mnie na ulicy. I tak to trwało przez jakiś czas – albo zatrzymywali mnie na ulicy, albo dzwonili tam, gdzie mieszkałem i ustalali miejsce, gdzie mają się ze mną spotkać i wypytywali mnie – co jest z tym, co jest z tamtym, jakie są nastroje na Uniwersytecie. Jedyną możliwością, jaką miałem mając za sobą Powstanie i oficjalnie przyznając się do tego, że byłem w AK, było lawirowanie – w tym czasie lawirowałem nieustannie. Kiedy pytali mnie o kogoś i domagali się, żebym się z nim spotkał, robiłem tak, że się z nim nie mogłem spotkać – a że miasto jest duże, to i niełatwo się ot tak spotkać. A jak się już spotkaliśmy i pytali mnie: „A o czym żeście mówili?”. „Mój kolega mówił mi, że na studiach ma właśnie zdać taki egzamin, a ja mu mówiłem, że mam taki”. „A o niczym innym nie mówiliście? A o sprawach, które są związane z polityką?”. „Nie, o tym nie mówiliśmy, my jesteśmy studenci, tym się nie zajmujemy”. I tak to trwało przez cały czas mojego pobytu w Poznaniu, po czym przeniosłem się do Warszawy. Takie nieustanne inwigilacje, zatrzymywanie na ulicy – bardzo elegancko, nie żadne tam skuwanie w kajdany – po prostu podchodzili, pytali: „Pan Bieniewski?”. „Tak”. „To może pan pozwoli łaskawie do samochodu”. I to trwało do 1956 roku. W 1956 roku pracowałem już w Państwowym Instytucie Wydawniczym. W latach pięćdziesiątych, po śmierci Stalina to już stało się bardzo rzadkie – powiedzmy, raz na pół roku facet umawiał się ze mną, albo dzwonił do mnie. Po zmianach, po 1956 roku zadzwonili do mnie po raz ostatni – zapytali, czy nie chciałbym się z nimi spotkać. Powiedziałem: „Nie, dziękuję, już więcej się z wami nie zamierzam spotykać i proszę mi dać święty spokój”. I od tego czasu była cisza.

  • To już ostatnie pytanie – czy chciałby pan dodać coś szczególnego na temat Powstania, może jak pan ocenia Powstanie po latach, czy miało sens?

Po pierwsze, ja mam swoje zdanie na temat Powstania. Po wtóre naczytałem się mnóstwo książek na ten temat, z których ostatnia książka Daviesa jest bardzo ciekawa. Moje zdanie na temat Powstania jest takie – był to zryw młodzieży, który był nie do opanowania. Wybuch Powstania był nieuchronny. Nie tylko dlatego, że wezwali wszystkich i kazali im kopać okopy, ale dlatego, że młodzież była tak naładowana nienawiścią do Niemców, że nie było szans, żeby to stłumić. Problem tylko polegał na jednym – kiedy ma wybuchnąć Powstanie? Że ono ma wybuchnąć i że ma być przeprowadzone wojskowo w sposób fachowy – to na pewno. Tylko, kiedy. Otóż moment, który wybrano na wybuch Powstania, w moim przekonaniu nie był optymalnym momentem do jego wybuchu. Był jednym z najgorszych momentów. Nie było broni w Warszawie, bo była wyprowadzona poza Warszawę przed Powstaniem do akcji „Burza”. Nie mówiąc o tym, że liczono w swojej naiwności, że wojska radzieckie pomogą Powstaniu – nie mogły pomóc Powstaniu, kiedy były zerwane stosunki z polskim rządem w Londynie – to po pierwsze. Po wtóre – alianci uważali, że wojska radzieckie zajęły już połowę Polski, więc im to się dalej należy i było ustalone, dokąd oni dochodzą. Nie mogło być żadnej pomocy. To, że w ogóle weszły polskie oddziały Berlingowców – biednych, niedoszkolonych chłopaków – to było maksimum tego, co ja, jako żołnierz Powstania, mogłem się spodziewać. Na początku miałem nadzieję, że Rosjanie wejdą, ale później nie wierzyłem w to ani chwili. A po Powstaniu naczytałem się literatury, która mówiła o tym, jaki alianci mieli stosunek do Powstania, że uważali że jest bez sensu, że to nie ten moment – byli całkowicie po stronie Rosji, uważając, że to ich teren i niech sobie robią, co chcą – na pewno zachód nie będzie interweniował w tej sprawie. Biorąc to wszystko pod uwagę, naiwnością było uważać, że oni pomogą. Trzeba było liczyć na własne siły, a one były zbyt słabe na to, żeby [wygrać]. Owszem, była sytuacja taka, że Niemcy w popłochu przejeżdżali przez Warszawę – to, co się czasem pokazuje, tak było. To mogło być sygnałem dla ludności, ale to nie mogło być dowodem dla dowódców. Oni powinni byli wiedzieć, że pewne rozbite oddziały przechodzą, ale wokół jest jeszcze nieprawdopodobna armia niemiecka – mocna, z lotnictwem, czołgami, artylerią – że Warszawa zostanie zmieciona z powierzchni ziemi. Dziś uważam, że był to zryw niezbędny, był to zryw wspaniały – ale moment nie był optymalny. Czy mógł być optymalny moment? Ja tego nie wiem. Być może, że nie. Ale ten, który został wybrany, nie był najwłaściwszy. A liczenie, że pomoże wschód, było już największą naiwnością – my już w drugiej połowie Powstania wiedzieliśmy, że to naiwność, że oni nie pomogą. Wtedy, kiedy oni mieli w tym swój interes – na przykład przy zdobyciu przyczółków – to wtedy tak. Ale żeby mieli przyjść i bronić Warszawy, która w założeniu miała być stolicą odbudowanego państwa polskiego z rządem w Londynie, to przecież było naiwnością wierzyć, że oni zgodzą się pomóc takiej organizacji. Niemniej powstańcy uważali za swój obowiązek walkę do końca i tak walczyliśmy na Czerniakowie – wiedząc doskonale, że to już agonia Powstania, ale swój obowiązek wojskowy musieliśmy wypełnić. I tak było.



Warszawa, 3 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bednarek
Henryk Bieniewski Pseudonim: „Heniek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Grażyna” Dzielnica: Śródmieście, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter