Henryk Jan Kurek „Sęp”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Jan Kurek, urodziłem się w Warszawie 1 grudnia 1923 roku. Pochodzę z rodziny wielodzietnej, mama miała dziewięcioro dzieci, z tego czworo zmarło w czasie I wojny światowej. Do wojny uchowało się sześcioro, było czterech braci i siostry.

  • Czym przed wojną zajmowali się pana rodzice?

Ojciec pochodził z rodziny rolniczej. Urodziłem się na Bródnie. Cała ulica Bartnicza kiedyś należała do mojej rodziny. Na wsi Bródno były zabudowania rolnicze, urządzenia, maszyny. To wszystko w czasie wojny zostało spalone. Mama też miała swój dom, też został spalony. Musieli się przenieść na Nowe Bródno, do domu dziadka przy ulicy Bartniczej, gdzie przebywaliśmy w czasie wojny i w czasie okupacji. Dom był bazą dla wojska, bo był murowany, podpiwniczony. W piwnicach mieścił się sztab obrony odcinka Bródno. Cmentarz Bródnowski i Bródno to były jedne z odcinków ostatniej linii obrony Warszawy. Dom był uzbrojony, w oknach były karabiny maszynowe, na podwórzu stały granatniki. Żołnierze byli w okopach wzdłuż naszego ogrodu i w dalszej części ulicy. To byli żołnierze z pułków kresowych. Oficerowie tego odcinka przeważnie przebywali w piwnicy, był cały sztab. Całością dowodził podchorąży, który wydawał rozkazy żołnierzom, razem z nimi walczył, bardzo dzielnie się sprawował. W mojej pamięci zachował się bardzo pozytywnie.

  • To było w roku 1939?

W 1939 roku, mówię o pierwszej linii frontowej, którą przeżyłem. W czasie kilku tygodni przebywania na tym odcinku panował u nas straszny [głód], bo wszystko, co mieliśmy do zjedzenia, to zjedliśmy. Racje żołnierzy były niewielkie, tak że oni się dzielili z nami posiłkami, ale nie mogliśmy ich objadać przecież, bo wiedzieliśmy, że muszą mieć siłę do walki. Najstarszy brat jednego dnia zrobił wypad po żywność. Na przedpolu były uprawy. Wybraliśmy się we trzech, żeby przynieść ziemniaki, pomidory czy coś do jedzenia. Wyszliśmy poza obręb naszych okopów, doszliśmy do szosy. To była tak zwana szosa fortowa, przebiegająca przez Bródno w kierunku Białołęki. Nie doszliśmy do samej szosy i trafiliśmy ma ostrzał karabinów maszynowych. Niemcy wypatrzyli nas. To był straszny okres. Myśmy padli na ziemię, z bratem młodszym w bruzdach. Mój najstarszy brat Roman dostał serię przez pierś. To był kawał mężczyzny, miał wtedy chyba dwadzieścia parę lat, tak że we dwóch nie mogliśmy go ruszyć. Prosił nas, żebyśmy się wrócili, wycofali, żebyśmy nie mówimy matce, że on nie wróci. Starszy brat został przy nim, tamował mu ranę, a mnie prosił, żebym się wycofał, zawiadomił żołnierzy, żeby pomogli nam go stamtąd zabrać. Przed wojną ukończyłem szkołę na Targówku, należałem do drużyny harcerskiej, zastęp „Żubrów”. Uczono nas różnych sprawności, między innymi czołgania, rzucania granatem. Zbliżała się wojna, nasi wiedzieli, że może się to przyda w życiu. Zresztą byłem bardzo wysportowany, wygimnastykowany. Mnie się zdawało, jak będą do mnie strzelać, to zdążę się uchylić, uniknę w ten sposób. Wycofałem się, czołgając w okolice altanki, ponieważ ona zasłaniała mnie przed ostrzałem Niemców, zygzakiem biegnąc w stronę okopów naszych żołnierzy. Słyszałem tylko świst, tak jak pszczoły przelatują koło uszu. Słyszałem tylko taki charakterystyczny świst: tik, tik, ale żadna kula mnie nie trafiła. Wpadłem do okopów, zemdlałem na rękach żołnierzy. Oczywiście matka moja została zawiadomiona przez nich, że jestem. Błagałem żołnierzy, żeby poszli ze mną do brata. Oni się wyśmiewali, mówili: „Dla głupiego cywila będziemy narażać życie!”. Ale w nocy zwiad, który penetrował przedpola, wyszedł. Mama dała prześcieradło, w to prześcieradło owinęli ciało brata. Został na polu pogrzebany po dwóch tygodniach, po zawieszaniu broni. To było straszne. Mógł przeżyć, żeby nie wypad po żywność. Przez cały czas później, przez dwa tygodnie przed zawieszeniem, z bratem siedziałem w okopach naszych żołnierzy. Nawijaliśmy taśmy, bo mieli erkaemy, amunicję w skrzynkach. Ładowaliśmy taśmy, bo nie mieli czasu uzupełniać amunicji. Niemcy bez przerwy atakowali.
Nastąpiło zawieszenie broni. Nasi oficerowie nie pokazywali się nawet wśród żołnierzy, a podchorąży mówi: „Panowie, będziemy zdawali broń Niemcom, ale musimy część broni jakoś zabezpieczyć. Co zrobić?”. Poradzili im, żeby jeden karabin maszynowy, erkaem… Niemcy wiedzieli, jaka siła ogniowa była na tym terenie, jak by nie zdali broni, to by dowódcy, czyli i żołnierze, ponosili konsekwencje. Myśmy dostarczyli koce, okryli kilkanaście skrzyń amunicji, erkaem, pozostawili to w okopach, przykryli to deskami, ziemią. Okopy były w naszym ogrodzie, wzdłuż ogrodu. Dziadek już nie miał siły – bo pielęgnował ogród – zasypać tych okopów. Parkan przesunął. Całe szczęście, okopy zostały poza parkanem.
Dwa lata później były obwieszczenia niemieckie, że jak ktoś wskaże magazyn broni, amunicji, za każdy nabój płacili nagrodę dziesięć groszy czy ileś, nie wiem dokładnie. Ktoś sprowadził Niemców. Myśmy wiedzieli, kto to był. Całą rodzinę wyprowadzili z domu, a oni z urządzeniami szukali tego magazynu broni. Szukali wzdłuż parkanu w ogrodzie. Znaleźli parę łódek amunicji czy porzuconych przez żołnierzy w czasie walk, czy zgubili, czy wypadło któremuś z kieszeni. Nie znaleźli głównego punktu, bo to było w jednym punkcie. Okopy miały, jak posesja była, kilkaset metrów, a ten jeden punkt jakoś ocalał, nie wykryli tego. Ale cała rodzina mogła być wtedy narażona. Jakoś opatrzność czuwała nad nami.
Starszy brat pracował na kolei, najstarszy zginął. Był zamach na wachmana, który się znęcał nad Polakami, nazywał się „Czerwony Olek”. Został zabity. Podejrzenia między innymi na mojego brata padły, musiał się ukrywać. Przez cały okres okupacji jego nie było w domu. Ciężar odpowiedzialności za rodzinę spadał już na mnie. Musiałem trudnić się pracą na ziemi, która należała do rodziny, nie mając narzędzi, wypożyczając konia, prosząc sąsiadów o pomoc. Poza tym chodziłem na szmugiel, przywoziłem towary z terenu Rzeszy. Chodziliśmy za Narew. Jeździło się do Chotomowa pociągiem, potem pieszo do Narwi. Łódką się przeprawialiśmy, a w zimie po lodzie. Miałem takie zdarzenie między innymi: mam tobół z żywnością, zostałem sam, bo Niemcy rozgonili całą kolumnę szmuglerzy. Wyrąbali na ścieżce lód, zrobili przeręble. Wpadłem w ten przerębel. Bym się utopił, gdyby nie ten tobół, który miałem na plecach. Opatrzność też czuwała nade mną. Jak wróciłem – to było zimą – zmoknięty, oszroniony, znalazłem jakąś leśniczówkę w lesie, bo w okolicach Chotomowa były lasy. Chciałem się rozgrzać, bo byłem zmarznięty. Jak mnie babka jakaś zobaczyła przez okno, wystraszyła się. Nie wpuścili mnie. Doszedłem do Chotomowa, wsiadłem w pociąg. Nie od razu jechał, tak że wymarzłem strasznie. Przyjechałem do Warszawy. Miałem trzy dni temperaturę, byłem cały owrzodzony.
Oprócz tego, że chodziłem na szmugiel, dowiedziałem się, że mój starszy ode mnie o rok kuzyn Józef Kubiak… Mieszkał na tej samej ulicy, chodził do szkoły technicznej. Chłopcy zbierali się na ulicy Bartniczej, później się dowiedziałem, że byli w konspiracji. Zapraszali mnie, chodziliśmy, piosenki wojskowe się śpiewało. Między innymi zwalczaliśmy folksdojczów na terenie, bo się panoszyli niesamowicie. Okazuje się, że mój kuzyn, cała jego klasa byli członkami Armii Krajowej. Stworzyli grupę, mieli przeszkolenie – to był rok chyba 1942 – w lasach skierniewickich, w czasie wakacji. Mieli mundury niemieckie. Jak się zaopatrywało w mundury niemieckie? Na Bródnie, w okolicach Annopola były tak zwane przetoki – wagony towarowe, które były formowane, szły na front czy gdzieś z zaopatrzeniem. Były po prostu rozgrabione przez naszych chuliganów za przeproszeniem. Między innymi, jak się trafił taki wagon, można było mundury kupić. Nie wiem, czy oni kupili, czy jakoś zdobyli, w każdym razie mieli umundurowanie niemieckie. Oddział w lasach skierniewickich się ćwiczył. W okolicach był kolonista niemiecki. Oni wieczorami w lasach urządzali ćwiczenia, a w dzień spali w stodole. Zawiadomił Niemców. Przyjechali, otoczyli cały teren, podpalili stodołę. Jeden tylko się uratował z tego oddziału, wszyscy żywcem zostali spaleni, zabici, bo strzelali bez przerwy z karabinów maszynowych do nich. Tak się moja wyprawa z tym kuzynem skończyła. Ale ten, który ocalał, opowiadał później rodzinie, że wyczołgał się jakoś z palącej stodoły. Była kupa jakichś liści, zagrzebał się w liście, w ten sposób udało mu się przetrwać. Był ranny, kilka razy miał jakieś postrzały. Dopiero po dwóch tygodniach zawiadomił o tej tragedii.
Następnie miałem styczność z kolegami, którzy byli już w konspiracji. Jeszcze wtedy nie należałem do AK. Dopiero w lutym, pod namową mojego przyjaciela, miałem spotkania na ulicy Cmentarnej 1. Przystąpiłem, od tamtej pory już czułem żołnierzem Armii Krajowej. Ale miałem przygody jeszcze. Przychodzili do mnie koledzy, mieliśmy spotkania na terenie dzielnicy, ale w domach prywatnych. Swego czasu przyszedł do mnie jeden z przyjaciół. Wychodząc ulicą Bartniczą, trafiliśmy na łapankę. To znaczy była blokada dzielnicy. Szliśmy od strony mojego domu, wychodząc już na teren otwarty, widzimy stojącego Niemca z automatem na wylocie ulicy. Kolega był wyższy ode mnie, miał chyba metr dziewięćdziesiąt. Mówi tak: „Heniek, nie panikuj, tylko rób to co ja”. Też była jakaś opatrzność boska, nie wiem, jak to nazwać. Od strony kościoła – bo po jednej stronie był kościół Matki Boskiej Różańcowej, a po drugiej stronie szkoła – był płot ponad dwa metry wysokości. On podskoczył, złapał się za sztachety i przerzucił się. Jak ja to zrobiłem, to nie wiem. Niemiec strzelał do nas. Niedaleko był blok mieszkalny, przez okno panie widziały przebieg zdarzenia. Spadłem na ziemię półprzytomny. Kolega mi pomógł się wydostać. Przebiegliśmy przez podwórze kościoła. Z jednej strony była Bartnicza, z drugiej strony była ulica Żytomierska. Na ulicy Żytomierskiej mieszkała jego znajoma. Tereny były nieogrodzone, przedostaliśmy się na ulicę Żytomierską. Przez okno widzieliśmy grupę chłopców z rękoma opartymi o mur piekarni – Derewańko miał tam swoją piekarnię – otoczeni Niemcami z psami. Potem podjechały budy, kolbami tych chłopców upychali do budy. Jak odjechali, myśmy dopiero wtedy mogli wrócić do domu. Już się nam odechciało spotkań, zebrań. Wróciłem, jeszcze dostałem lanie od mamy. Już myślała, że zostałem zabity, bo obserwatorka tego zdarzenia powiedziała, że Niemiec nas zastrzelił, ja spadłem na teren kościoła. To było jedno zdarzenie.
Drugie zdarzenie było… Kolega był egzekutorem, po prostu wykonywał wyroki śmierci. Przyszedł do mnie kiedyś i powiedział: „Słuchaj, jutro mogę nie wrócić. Żebyś zawiadomił moją mamę, że nie żyję albo ze mną jest niedobrze. Może mnie więcej nie zobaczyć”. Poszliśmy na ulicę Nadwiślańską. Była knajpa, szafa grająca. Mówi: „Chodź, pójdziemy na piwo”. Poszliśmy na piwo, siedzimy przy stolikach. Tramwaj przyjeżdża. Tak zwani chuligani rzucili petardę pod tramwaj. Tramwajem jechała żandarmeria niemiecka. Oczywiście zatrzymali tramwaj, wysiedli, prosto do restauracji, legitymują. Były trzy rzędy stolików: pierwszy rząd, drugi rząd… Kolega mówi: „Słuchaj, jak podejdą do nas, to pryskaj prosto w drzwi, bo będę strzelał do nich”. Przeszli, już naszego rzędu nie sprawdzali, tylko spojrzeli na nas, skierowali się. Wtedy dopiero mi to piwo zaczęło wylewać się z kufla. On mi pokazuje pistolet, pod stołem trzymał na kolanach. Udało się.
Trzeci raz było w ten sposób, że ojciec, jak był w niewoli niemieckiej, to uratował życie memu chrzestnemu ojcu, Witeckiemu. Jan Witecki miał sklep kolonialny na ulicy Marszałkowskiej. Był bardzo wdzięczny naszej rodzinie, opiekował się czasami nami. Ale Niemcy mu zabrali sklep. Przeniósł się na ulicę Karolkową, nie było wyjścia. W zasadzie myśmy nie szukali pomocy, bo staraliśmy się sami sobie pomagać, ale mama zdecydowała, bo troszeczkę owało nam chleba, innych rzeczy, udać się do mego chrzestnego ojca, bo zapasy jakieś miał. Nie wróciła na noc. Była tragedia, cała rodzina się zebrała, siostry. Co tu robić? Zadecydowali, że mam pójść, odszukać mamę. Oprócz tego, że opiekowałem się rodziną, chodziłem na tak zwany kurs przysposobienia rolniczego. Miałem legitymację szkolną z gapą. To były kursy organizowane przez księżnę Radziwiłł na Bródnie. Raz w tygodniu mieliśmy wykłady. Skończyłem szkołę podstawową, a to miałem w zakresie szkoły średniej. Przyjeżdżali profesorowie z Warszawy, wykłady mieli. Niby uczyli nas rolnictwa, ale przy okazji były inne przedmioty. Wjechałem na teren prawobrzeżnej Warszawy, a mieszkaliśmy na Bródnie. Idąc ulicą Wolską, gapiłem się po drodze. Po jednej był Kercelak, po drugiej jakieś sklepiki. Przechodzę, a jakaś babka mówi: „Panie, Niemiec do pana krzyczy, będzie strzelał”. Oglądam się, na środku ulicy rozkraczony szwab z automatem: Komm, komm! Z bramy słyszę głosy: „Nie pokazuj mu dokumentów, bo on drze”. On: Ausweis! Mówię, że nie mam, to mnie kolbą, kopnął mnie parę razy, do bramy. W bramie już stało kilkudziesięciu chłopaków, może starszych, może młodszych ode mnie, oczywiście kilku żandarmów z psami. Trzymali nas chyba ze dwie godziny. Pouciekali ludzie z okolicy, nie mieli kogo łapać, szykowali kolumnę. Dalej szpital był kolo Młynarskiej, czerwone budynki, mieszkało gestapo. Tam nas prowadzili. Mieliśmy być zakładnikami, za każdego Niemca rozstrzeliwano pięćdziesięciu Polaków, to znaczy egzekucje były. Na Bródnie było na ulicy Wysokiego. Ludzie zbierali krew do domu jako pamiątkę, jako relikwie. Światełka się paliło, świece. Rewizja była i przesłuchiwanie. Wtedy pokazałem legitymację. Może było sześćdziesięciu, siedemdziesięciu chłopaków. Z tych siedemdziesięciu nas pięciu tylko zostało. Też opatrzność albo mieliśmy wyjątkowe szczęście. Potem z tymi chłopcami poszedłem do chrzestnego na Karolkową. Bardzo się ucieszył, mówi: „Słuchaj, mama przed paroma godzinami pojechała do domu, niepotrzebnie tu przyjechałeś”. Powiedział: „Wiesz, nie powinienem cię częstować, bo ty jeszcze za młody, ale musimy wypić”. Wtedy poczułem smak bimbru sprzedawanego przez mego chrzestnego ojca. Jak nas prowadzili ulicą Wolską, to kobiety rzucały nam ołówki, kartki, cebulę. Złapałem kartkę, ołówek, napisałem, że zostałem złapany na ulicy tej i tej, prawdopodobnie mogę nie wrócić do domu. Adres podałem. Zanim przyjechałem, to już ta kartka była. Lanie dostałem znów. Mama zbiła – nieraz rozpieszczała – wałkiem od ciasta. Ale jakoś się udało. To były wspomnienia z łapanek.
  • Może pan opowiedzieć o przygotowaniu wojskowym?

Mieliśmy spotkania w mieszkaniach prywatnych albo za wsią Bródno były tak zwane Zagórki, można było przeprowadzić ćwiczenia. W ćwiczeniach nie brałem często udziału, chyba ze cztery razy. Byłem traktowany ulgowo z uwagi na to, że miałem zadanie przechowywania broni, bo mi zaliczyli te okopy. Nasi chłopcy po akcji niemieckiej zdążyli tą broń wykopać, zabrać, przemieścić. Dowódcą uzbrojenia był wtedy pan Pazdrowski, starszy ode mnie jakieś dwa, trzy lata. On był później w niewoli niemieckiej, potem wrócił, ale przez Austrię jechał. Amerykanie dali im broń. Z bronią chcieli wrócić. Rosjanie chcieli ich rozbroić na terenie Austrii, oni nie pozwoli, powiedzieli, że zdadzą broń w Polsce, naszej armii. Przywieźli ich do Szczecina, weryfikację zrobili, zapakowali w wagony, wywieźli do gułagów. Taki fragment. Później z panem Pazdrowskim się nieraz spotkałem.

  • Wróćmy do czasu okupacji.

Przechowałem broń. Miałem jeszcze karabin, zamelinowany pod różnymi przedmiotami w piwnicy, bagnet. Jak była rewizja, szukali, karabin wyniosłem na pole. Miałem altankę, schowałem po prostu. Schowałem również radio. Mieliśmy radio na baterię, ale trzeba było je zdawać. Nie zdałem, tylko schowałem Po jakimś czasie przychodzę, już nie było ani karabinu, ani radia. Ktoś przechował za mnie. Czynności gospodarcze prowadziłem, musiałem się opiekować rodziną.
Godzina „W”. Przed tym jeszcze mieliśmy wiadomość, że niedługo coś nastąpi. Była decyzja budowy jakiegoś schronienia, bo były naloty, ruskie zrzucali płonące beczki z benzyną, nie wiem, ze smołą, które oświetlały teren. Bombardowali pozycje niemieckie. Niemcy mieli swoje umocnienia, nawet niedaleko nas była bateria przeciwlotnicza, która strzelała. Schron budowaliśmy w ogrodzie, z wylotem na kilka posesji, zabezpieczony był stogiem słomy, tak że nawet bomba jak by upadła, to by nie wpadła, to był bezpieczny schron dla kilkunastu osób. Wracam z pola, chłopcy lecą: „Powstanie!”. Jako broń osobistą miałem pistolet, mauzera niemieckiego, ale bez amunicji. Nikt nie mógł mi amunicji zdobyć do tego, wziąłem to ze sobą. Z pistoletem [poszedłem] na punkt zborny do szkoły na Bartniczej. Przydziału specjalnie nie miałem. Mój kolega był na Pelcowiźnie. Dlaczego tam trafiłem? Dlatego że mój sąsiad, Stefan Marcinkowski, który był razem ze mną, kierował się [na Pelcowiznę] i mówi: „Chodź ze mną, tam jest punkt AK, »Szare Szeregi«”. Jak wszedłem na teren, to już nie można było wyjść, żandarmeria, polecenia... Było kilku oficerów, oczywiście rzucali się w oczy, bo mieli gwiazdki poprzyczepiane na koszulach czy na beretach, ale nie dyrygowali nami. Zdarzył się podchorąży – pamięć o tamtym podchorążym może rzutowała na tego podchorążego – rozkazywał nam, opiekował się nami, wydawał nam polecenia. Był w wieku, co ja byłem, może miał dwadzieścia lat, może dwadzieścia dwa. Z tym że nie był kierowany na żadne kursy, żeby zdobyć wiadomości wojskowe.
Pierwszego dnia Powstania była selekcja, trzeba było się meldować, podawać swoje dane. Na drugi dzień atak na konwój, ochotnicy. Zgłosiłem się na ochotnika. Ci, co mieli karabiny, to z karabinami. Przestrzelili opony w samochodach. To był konwój z dwóch samochodów, który wiózł na front zaopatrzenie. Na jednym samochodzie były buty, papierosy, na drugim była benzyna w kanistrach. Benzyna się przydała, nasze dziewczęta rozdawały butelki, żeby później było jako broń pomocnicza przeciw czołgom. Jeszcze był atak pod ostrzałem Niemców, którzy mieli bunkry na ulicach. Bunkier nie był zdobyty przez nas pierwszego dnia. Był przy ulicy Syrokomli. Z tego bunkra Niemcy do nas strzelali. My pod tym ostrzałem, przestrzelone opony w samochodach, czyli [trzeba samochody] wepchnąć na teren szkoły. Dzielnie razem z innymi wepchnąłem. Moje buty były zniszczone, w nagrodę dostałem saperki niemieckie, żółte, podbite gwoździami oczywiście i papierosów, ile mogliśmy... Głodni byliśmy, ale za koszulę nabrał każdy z tych, którzy brali udział w ataku.
Następnie rozkaz naszego podchorążego: na ochotnika wypad na zatoki przeciw czołgom (tak nazywaliśmy), po trzech chłopaków. Mianowany byłem dowódcą grupy, dwóch chłopców, oczywiście młodszych ode mnie, otrzymali granaty, tak zwane filipinki, wypełnione materiałem wybuchowym, butelki z benzyną. Maszerujemy, opaski, każdy ma mundur. Mieliśmy opaski, na opaskach był numer zgrupowania, miałem numer 1612 (szesnaście dwanaście). Maszerujemy ulicą Białołęcką do czerwonej szosy, w kierunku Białołęki. Z tamtej strony spodziewali się ataku czołgów, bo front był pod Radzyminem, słychać było wystrzały armatnie. Mieliśmy nadzieję, że już niedługo. Dlaczego poszedłem z chęcią na Powstanie? Czytałem dużo książek, czytałem między innymi relacje z I wojny światowej, jak rozbrajali chłopcy Niemców, że Niemcy poddawali się, trzeba było ich rozbroić. W ten sposób się zdobywało broń. Niestety, to był mit, za przeproszeniem. Za zdobycie broni można było zapłacić życiem albo kalectwem. Dostaliśmy posterunek niedaleko ulicy Majowej. Był wysoki, murowany budynek. Nasz dowódca rozprowadzający, ustanowił: mamy czekać, jakby czołg [jechał], mieliśmy rzucać butelkami benzyny i granaty. Jak nas już rozstawili, mówię do chłopców: „Słuchajcie, nawet jak uszkodzimy czołg, Niemcy wyskoczą z automatami i co zrobimy? Weźmiemy ich do niewoli z pustymi rękoma? Powinniśmy wykonać rozkaz, ale musimy mieć zaplecze przygotowane, zrobić sobie odwrót w razie niebezpieczeństwa”. Rozerwaliśmy sztachety od płotu, zrobiliśmy wyjścia awaryjne, żebyśmy mogli uciec w razie niebezpieczeństwa. Czekamy, deszcz zaczął padać. W pewnym momencie słyszymy płacz kobiety. Zobaczyli naszą grupę, do nas: „Panowie ratujcie, »ukraińcy« rabują, gwałcą nasze dziewczęta!”. Kilkaset metrów od naszego posterunku. Nam nie wolno zejść. Mówimy: „Dobrze, jak będziemy mieli jakąś okazję, to powiadomimy dowództwo, żeby patrol wysłali, żeby przegonić »ukraińców«”. Słyszymy warkot: czołgi. Przygotowani jesteśmy. Ucichło. W międzyczasie budowali barykadę na ulicy Białołęckiej, przed szkołą. Przeważnie budowali Cyganie, ludność cywilna budowała barykadę pod nadzorem naszych dowódców czy osób wyznaczonych. Warkot, nadjeżdża coś. Wyskoczyliśmy, a to samochód osobowy. Ręka wysunięta, biało-czerwona opaska, jakiś nasz dowódca, ale w ubraniu cywilnym. Już nie ten podchorąży, ale jakiś inny. W każdym razie nie legitymowaliśmy go. Mówi: „Zaraz będzie zmiana, zejdziecie z posterunku”. Staliśmy już kilkanaście godzin w napięciu, głodni. Na całe trzy dni, które przebywaliśmy na terenie szkoły, dostałem tylko ćwiartkę chleba, trochę czarnej kawy. Nie wolno było nam zejść, wyjść poza obręb, więc napisałem kartkę do mojej mamy. Dałem tym, którzy szli na patrol do mojej dzielnicy, żeby poszli do domu, to mama da dla mnie czy dla kolegów zapasy żywności, które posiada. Podobno byli, mama podobno dała, ale nic nie otrzymałem. Przyszła zmiana.
Byliśmy potwornie zmęczeni. Zostałem na terenie szkoły, zdążyliśmy się trochę ogarnąć, nastąpił zmrok, atak czołgów niemieckich. Przedarli się. Nie wiem, czy nasze posterunki nie działały, czy może uciekli. Ostrzał był taki, że uszkodzili parę budynków, uszkodzili kawałek muru. Chłopcy biegali od jednej ściany do drugiej. Wtedy zostałem ranny w lewe kolano odłamkiem gruzu. Krew dosyć obficie leciała, ale z rękawa koszuli sobie zrobiłem opatrunek. Oczywiście zamiast jodyny był mocz, to szczypało, ale jakoś pod strachem człowiek nie odczuwał takiego bólu. Ból nastąpił dopiero po kilkunastu dniach, jak mi się kolano zaogniło i zaczęło boleć. Wzięliśmy jeszcze Niemców do niewoli, konwojentów. Akowcy opowiadali, że jak był atak czołgów, podpalili barykadę, niemieckie czołgi się wycofały. Nie wiem, ile ich było, czy jeden, czy dwa. Jeden podobno. Deszcze padały wtedy, na polach gdzieś skręcił, ugrzązł. Podobno wzięli tych Niemców do niewoli. Wiem, że było kilku, naszych było chyba trzech czy czterech konwojentów, z tego czołgu mieli jakichś jeńców. Z tym że oni mieli lepiej jak my, bo dostawali zaopatrzenie, dostawali konserwy, dbali o nich nasi. Niemcy się odwdzięczyli, bo jak później, po ataku następnych czołgów podpalili budynki, to ci Niemcy gasili, taka pozytywna była z ich strony reakcja.
Nasz rozkazujący podchorąży zrobił zebranie naszego zgrupowania. Powiada tak: „Słuchajcie, nie mamy broni, nie mamy łączności. Jak Niemcy zorientują się, możemy stawić opór, bo jeszcze mamy trochę benzyny, jeszcze trochę amunicji”. Trzeba było każdy nabój czyścić, bo naboje były skorodowane, one leżały przez dłuższy czas w skrzyniach, warunki atmosferyczne powodowały korozję. Tak że jak był ostrzał naszego erkaemu, który myśmy przechowali, on się zacinał, nie można było prowadzić ognia bojowego. [Podchorąży] mówi tak: „Decydujemy się w ten sposób: rozwiązujemy zgrupowanie, rozkaz ukrycia się do nadejścia frontu wojsk rosyjskich, polskich. Będzie następna akcja, zostaniecie powiadomieni”.
Część naszego zgrupowania, którzy mają pełne uzbrojenie, mają karabiny, mają amunicję… Miałem dwa granaty, które mi dała kobieta, jak szliśmy na atak na czołgi. Dała mi dwa granaty oryginalne, jeden był obronny, drugi był zaczepny. Jeden granat miałem przygotowany, jak usłyszałem warkot samochodu. Jak samochód odjechał, to chusteczką od nosa związałem go, łyżka była już odciągnięta. Ale granaty to nie było uzbrojenie. Swój pistolet oddałem chłopcom, którzy mieli się przedostać przez Wisłę na drugą stronę. Myśmy mieli się ukrywać. Wtedy żandarmeria nas przepuszczała, myśmy wyszli, wracamy do domu ze Stefanem Marcinkowskim, który był z naszego domu. Schodząc ulicą Bartniczą, [widać] było bieda domki na wzgórku piaskowym. Piasek był dosyć sypki. Buty, swoje saperki zdjąłem, bo jak Niemcy penetrują dzielnicę, jak mnie zobaczą w tych butach, to mnie od razu zastrzelą. Nie będą pytali, kto jestem. Zakopałem w tym piasku, a sam na bosaka, z kolegą, z granatami w kieszeni dotarłem do domu. Jak przyszedłem do domu, byłem tak zmęczony, że wziąłem granat, w ręku trzymałem, położyłem się na łóżku, zasnąłem snem kamiennym. Siostra stała na strychu, wyglądała, czy Niemców nie widać, ale się uspokoiło, Niemców nie było widać. W schronie kilkunastu chłopaków przebywało, ja też, dostałem temperatury, ale lekarza nigdzie nie ma. Była akuszerka tylko na tym terenie, pani Piątkowa, przyszła do mnie. Kilka dni miałem silną temperaturę, trzydzieści dziewięć z kreskami, byłem półprzytomny. Chłopcy pomogli mi wyjść ze schronu, położyłem się na łóżku.
Niestety nieszczęście: blokada dzielnicy, penetracja budynków. Z uwagi na to, że Stefan Marcinkowski był z Poznania (oni byli wysiedleni z Poznania, osiedli się w Warszawie, to była akcja wysiedlenia Polaków), jego matka znała dobrze język niemiecki. Zabrali przede wszystkim jej synów. Wiedząc, że leżę w pokoju na łóżku, była pani Piątkowa, zastrzyk mi zrobiła, powiedziała Niemcom, że jestem w... Nie mogłem uciekać, bo jak bym uciekł, to bym zdradził może tych, którzy ukrywali się w schronie. Było trzech żandarmów z automatami, policjant polski bez pasa. Podeszli do mnie. Niemiec podchodzi, pyta się: Krank? Wziął mnie za głowę, widział, że miałem rozpaloną głowę. Powiedziałem, że krank. A policjant mówi: „Wstawaj ty sku... taki nie taki, bo cię w łóżku rozwalę”. Moja mama była przy tym, jak mnie w łóżku mieli rozwalić, wyciągnęła stare łachy. Szkoda by było garnituru, żeby został zakrwawiony, jak będą mnie rozstrzeliwać. Nie rozstrzelali, tylko wypędzili na ulicę, jeszcze kilku chłopaków popędzili. Popędzili nas (koledzy mi pomagali, bo bardzo byłem osłabiony, zawroty głowy miałem) na Pelcowiznę. Była tam chyba straż pożarna, był punkt zborny, gdzie wyciągniętych z domów zgrupowali. Stał ambulans Czerwonego Krzyża, przy ambulansie stał szwab z nietypową flintą, kolba szeroka. Nie wiem, jaki był typ tego karabinu. Ale koledzy mówią: „Słuchaj, ty masz temperaturę, pójdź do Czerwonego Krzyża, to Niemcy dadzą jakiś zastrzyk albo cię zwolnią do domu”. Głupi poszedłem. Jeszcze nie wszedłem na schody, a ten szwab, jak mnie przyuważył, [walnął mnie] kolbą… Przewróciłem się, on skoczył na mnie, był w saperkach podkutych gwoździami. Zaczął mnie kopać, deptać. Tylko zasłoniłem głowę rękoma, leżałem. Do dnia dzisiejszego mam zanik masy kostnej w kręgach lędźwiowych, ale jako młody chłopak tego nie odczuwałem. Gdyby koledzy mnie nie odciągnęli, by mnie zakatował po prostu. Jak już nazbierali nas odpowiednią ilość – kolumna. [Idziemy] otoczeni czołgami, pędzą nas w kierunku Dworca Wschodniego, wzdłuż Wisły. To był trzeci tydzień Powstania.
Wzdłuż Wisły pędzą nas na Dworzec Wschodni. W okolicach Targówka, pamiętam, kobiety wychodziły, płacząc, bo im też pozabierali mężczyzn: „Słuchajcie, tych szwabów jest niewielu, możecie ich wydusić przecież!”. Dzielne kobiety polskie. Gdzie człowiek miał siłę ich wydusić, jak oni byli z automatami, z psami? Doprowadzili nas do Dworca. Dworzec był oblężony kobietami. Na perony. Były wagony bydlęce, ubijali nas dwieście, trzysta osób do wagonu. Były pogłoski, że nas mieli za miasto wywieźć, zagazować. Kobiety przerwały kordon Niemców, dobiegły do wagonów. Wtedy wypędziłem kolegę, który był niskiego wzrostu, Gienio Tomczak się nazywał. Mówię: „Zdejmij buty, z babami uciekaj stąd, jesteś nieduży”. Niektóre kobiety były z dziećmi. Niemcy zaczęli strzelać, rozganiać, odpędzać, bić. Kobiety odpędzili, wagony ruszyły. Zamiast do zagazowania, wywieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie do baraków. Nawet to było przyjemne, bo betonowe, chłodziło mnie, temperaturę moją spędzało. Uratowało mnie… Były ogłoszenia Niemców, żeby wstępować do Wehrmachtu, żeby podpisać listę, walczyć z bolszewikami. Zachęcali wszelkimi sposobami. Młodych ludzi, którzy wyglądali na bardziej zdrowych, odseparowali, żeby używać ich do kopania rowów przeciwczołgowych, żeby ich wykorzystać do swoich celów. Oczywiście byłem też przeznaczony do takich celów, mimo że miałem temperaturę, byłem bardzo slaby. Ale dziewczęta z Czerwonego Krzyża założyły mi opaskę, wyciągnęły mnie z baraku do innego, gdzie były rodziny. Młodych zabrali pierwszych, a nas znów do wagonów wpakowali, ale osobno rodziny, osobno mężczyzn. Całe szczęście, że byłem niedaleko okienka. Przez okienko panie z Czerwonego Krzyża wpakowały nam cebulę i chleb. Do mnie dotarł bochenek chleba, ale nie cały, po drodze musieli podzielić z kolegami. Dwie cebule były, całe pożywienie przez kilka dni podróży. Co drugi dzień pociąg stawał w polu, można było załatwiać się, ale co trzeci wagon były karabiny maszynowe. Jak który planował ucieczkę, to seria i po nim. Zostawiali ciała na polu. Dojechaliśmy do Legnicy. Nie wiem, kto to organizował, ale dostaliśmy posiłek, w kubkach papierowych jakaś zupa była. Też dawali przez okienka, byłem przy okienku, to skorzystałem z tego kubka zupy.
Przyjechaliśmy na teren Rzeszy, Niemiec, dobrnęliśmy do miejscowości Soest. Była niewielka osada niemiecka, z jednej strony była przestrzeń ogromna, a z drugiej mniejsza. Do tej mniejszej nas wpędzono. Było kilkanaście wagonów, ale już pierwsi Polacy byli osadzeni. Pilnowała nas SS Galizien w mundurach czarnych z trupimi główkami, „ukraińcy”. Udawali, że nie znają języka polskiego. Po niemiecku nie potrafili, a po polsku zapomnieli. Lekarzem była też Ukrainka. Z drugiej strony był obóz dla jeńców rosyjskich. Obóz był trochę liczniejszy, Niemcy całe kolumny jeńców prowadzili. Kolumna przechodziła i rzucała się od razu na śmietniki przy osiedlu. Niemcy strzelali do nich, bili ich kolbami. Penetrowali śmietniki, ale to było z głodu. Do nas przyjeżdżała raz dziennie kuchnia polowa i wylewali chochlami na nas zupę. Nie tak, żeby dawali do ręki, tylko chochlami. Kto miał czapkę, beret… A jak nie mieli, to trzeba było zbierać rękoma z ubrań i tym się posilać. Ruskom nie dawali nic. Zjedli trawę, wygrzebywali robaki i w końcu kanibalizm panował. Pracowałem później w kopalni z ruskim, który przeżył obóz. Mówił, że oni naprawdę jedli trupy. Nie zabijali, tylko tych, co padli. Nie było co jeść, tylko była skóra i kości. Jedli tylko miękkie rzeczy, wątrobę, serce. Opowiadałem to później w Niemczech, bo byłem zaproszony przez burmistrza Bochum, gdzie pracowałem w kamieniołomach, w kopalni węgla. Opowiadałem, oni w to nie wierzyli, ale musieli przyjąć za fakt. Był przegląd, selekcja. Może z głodu temperatura mi spadła, miałem zdrowe zęby, byłem dobrze zbudowany. Oddzielony byłem do ciężkich prac. Trzydziestu takich nas chyba oddzieli z całej grupy. Przyjechali kupcy i kupowali niewolników. Załadowali nas na samochód i wywieźli z Soest do Bochum. Reszta została. Jeszcze przegląd był, trzeba było do naga się rozebrać i pani doktor Ukrainka pałeczką podnosiła pewne rzeczy i pałeczką do ust, zęby sprawdzała. Tak nas selekcjonowali.
Zawieźli nas do Bochum. Pilnowało nas dwóch fachmanów. Mieliśmy nawet przyzwoite lokum w budynku kopalnianym. Kilka dni byliśmy, pokazywali nam teren pracy, ale doszli do przekonania, że chyba nie opłaci im się pilnować trzydziestu. Na teren obozu pracy nas skierowano. Były drewniane baraki, oczywiście bardzo zapluskwione. Było chyba ze stu dwudziestu Polaków w obozie, nas było trzydziestu z Warszawy. Oczywiście ci, którzy byli starszymi więźniami czy robotnikami, nas traktowali jako tych, co spalili Warszawę. Dosyć niechętnie się do nas ustosunkowywali, tak że nie mieliśmy bratniej pomocy. Były prycze drewniane z siennikami ze słomy, na ścianie baraku była tablica z półkami, każdy miał swoje przegródki, gdzie była miska, łyżka i przydział prowiantu. Prowiant to były trzy funty chleba na tydzień, łyżka margaryny, łyżka cukru, jedna ósma konserwy końskiej i kawa zbożowa z fusami. Fusy były w cenie wtedy. Raz dziennie zupa z buraków pastewnych. To było lekko gorzkawe. Niby była z ziemniakami, ale nie można było kawałka ziemniaka znaleźć, tylko jakieś obierki. Ale człowiek nie świnia, wszystko podobno zje.
  • Długo pan przebywał w obozie?

Od 9 września do połowy kwietnia. Z tym że były przerwy. Początkowo mnie skierowano do kamieniołomów. W kamieniołomach byłem gdzieś koło miesiąca, może trochę dłużej. Podobno po sześciu miesiącach można było pylicy dostać. Kamień się borowało na sucho. Powinni na mokro, wtedy pył osiadał, a oni na sucho. Łykało się, człowiek się dusił po porostu. Wentylator był. Jak ostrzał był i się zakończył, myśmy ładowali to na wózki, jak ryby przy zadusze żeśmy łapali powietrze. Trafiłem na dobrego Niemca, który był majstrem i zdecydował, że jestem za słaby do tej pracy. W tym czasie Włosi poddali się do niewoli, generał skapitulował, cała armia włoska została wzięta do niewoli przez Niemców. Używali ich również do prac. Zamiast mnie wzięli Włocha, a mnie skierowali do kopalni węgla, tysiąc metrów pod ziemią. Strejby były metrowej wysokości, pracowało się na brzuchu, na kolanach zgiętych. Trzeba było borować węgiel, podbijać stemple, ładować to, odbierać węgiel w wózkach, łączyć wagoniki i odstawiać na boczny tor, gdzie przyjeżdżała lokomotywka i zabierała. W swoim dokumentach miałem, że jestem uczeń, Schüler, że umiem pisać, dali mi kredę, musiałem ilość wagoników zapisywać. Było trzech ruskich do pomocy. Łączyliśmy wagoniki w Zug, trzeba było kneblować, to było z górki przemieszczane. Węgiel rynnami zsuwał się do wagoników, trzeba było zabezpieczać, łączyć wagony. Po kilka sztuk lokomotywka przyjeżdżała i zabierała. Pewnego dnia ruscy byli do pomocy. Jak sztajger odszedł, to oni sobie kredę zabrali, bo oni jedli kredę. (Zapisywać to jest jedno, a drugie to zabrali się i poszli.) Wagoniki rozpędzone, nie nadążyłem kneblować, wsadzać oporów. Wskoczył jeden na drugi i trakcja iskrzyła. A kopalnia była gazowa, przed stu laty podobno kilkudziesięciu górników zginęło. Jest taka sytuacja, że nie traciłem przytomności umysłu. Widzę, że iskrzy, może być katastrofa, linkę zarzuciłem i wagon, który dotykał trakcji, ściągnąłem. Słyszę, Niemcy z okolicznych chodników krzyczą: „Sabotaż, sabotaż!”. Usiłuję uprzątnąć torowisko, łopatką zgarniam węgiel, a szwab z siekierką do mnie: Verdammt Bandit! Chciał siekierą w głowę uderzyć, zabiłby mnie chyba. A myśmy mieli lampy górnicze, dosyć ciężkie. Ze trzy kilo ważyła, może więcej, była na kwas pruski. Broniąc się, lampą go w krocze uderzyłem i sam w nogi. On [wrzasnął]: Mein Gott! Zwinął się z bólu, to ja w boczny korytarz. Było pyłu węglowego chyba ponad metr, w pył się wkręciłem, przy ścianie. Zrobiłem sobie tylko miejsce, żebym mógł powietrze łapać i kawałek węgla pod głową i leżałem, a oni chodzili i szukali mnie. Jak to w kopalni, przy wybranych chodnikach to ciemno jest, trudno wykryć. Leżałem parę godzin, zasnąłem.
Moja zmiana się już zakończyła, następna się [zaczęła]. Obudziłem się, głód mi zaczął dokuczać. Wygrzebałem się, koszule chciałem założyć, nie ma. Koszulę moją ktoś ukradł, ruscy mi zabrali. Bez koszuli, wymarznięty, do windy się dowlokłem. Niemcy zjeżdżali windą, ja z nimi się zabrałem, a na dole już wachman czekał. Oczywiście zaczął na mnie wrzeszczeć, zaczął mnie kolbą [okładać] – co ja robiłem, dlaczego on przez mnie tyle czasu stracił? Mówię, że cały czas arbeiten. Zaprowadził mnie do baraku. Byłem wystraszony, wyziębiony. Koledzy mi zupę zostawili, zupa już była skwaśniała. Opowiadam im, co się wydarzyło. Mówią: „Słuchaj, nie możesz iść na tą samą zmianę, bo Niemcy wyślą cię do obozu karnego”. Co w związku z tym robić? Rana lewego kolana… Pracowaliśmy w mokrych chodnikach – że rana nie zagoiła się całkowicie, zabliźniona była, ale się jątrzyła i była mocno zaczerwieniona. „Słuchaj, masz, przyłóż sobie fenigi i będzie w porządku”. Pożyczyli mi, bo oczywiście nie miałem. Przyłożyłem fenigi, zawiązałem chustką i położyłem się do łóżka. Rano wachman zawsze budził nas: Aufstehen! Jak ktoś nie wstał, to dostał lagą przez krzyż, od razu musiał się poderwać i na baczność stanąć. Nie wstaję z tego łóżka, on zrywa koc, a moje kolano opuchnięte. Mówię, że jestem krank, że nie mogę. On zobaczył: O mein Gott! Zostawili mnie. Dwóch wachmanów pilnowało, zaprowadzili całą watahę do pracy, a po mnie przyszedł. Chciał mnie później zlać, nie miał litości. Wylazłem z pryczy, jak on z jednej strony, to ja wyczołgiwałem się. Nie mógł mnie stłuc. Już mnie zaczął prosić, że mnie zaprowadzi do lekarza. Trochę po polsku rozumiał, bo jego matka podobno była na Mazurach, autochtonka czy jakaś, Niemka w każdym razie. [Powiedziałem], żeby on szedł pierwszy. Tak było, on szedł pierwszy, a ja za nim, tak mnie zaprowadził. Przed samą kopalnią spotkał nas zarządzający i pyta się, bo byłem w strasznym stanie. Spodnie porozrywane, ciało mi widać. Na druty sobie wiązaliśmy, bo nie mieliśmy przecież czym zeszyć. Pyta się, czy jestem ruski. Mówię: „Nie, Polak”. Coś poszwargotał i kazał mi z nim przyjść do biura. Zaprowadził mnie do lekarza, lekarz pyta się, kto jestem. „Polak”.
Leżałem cały tydzień, miałem kilka dni zwolnienia, że nie mogę pracować w tym stanie. Poszliśmy do urzędnika kopalnianego, popatrzył na spodnie, kazał mi wyfasować spodnie podgumowane, nakolanniki, hełm, że to wszystko mam nosić, idąc do kopalni. Przyszedłem, koledzy mi zazdrościli, że mam nie tylko zwolnienie. Nie było tak, że człowiek mógł leżeć. Musiałem posprzątać barak, musiałem zupę przynieść, musiałem [robić] porządki. Cały dzień miałem co robić. Co najgorsze, że zaczęły mi wszy dokuczać i pluskwy straszne, do tego stopnia, że… Stały stoły drewniane na kozłach, wzdłuż baraków. Każdy musiał z miską podejść do kotła i kolega mu nalewał. Z sufitu kłębek pluskiew wpadał nieraz. Mało tego, jak zasypialiśmy, jak ręką po ciele się pociągnęło, to cała ręka we krwi była. Łóżka były zapluskwione w słomie, że tragedia była. Mimo że pierwszego dnia, jak byliśmy w obozie pracy, to nas zaprowadzili do mykwy, wszystkich nas wymazali jakimś smarowidłem pod pachami, włosy, różne części ciała. Tak to było. Były straszne [pluskwy], to były piranie. Co myśmy zrobili? Za zgodą wachmana (w zimę) wzięliśmy sienniki, opaliliśmy łóżka słomą z sienników, spaliśmy później na gołych dechach, bo drugiej słomy nie dali. W zimę, jak był mróz, to polewaliśmy wodą. Mimo tego nie wytępiliśmy pluskiew, dokuczały do końca, jak przebywaliśmy w obozie.

  • Przez kogo obóz był wyzwolony?

To inna sprawa. Obóz nie był wyzwolony. Przed nadejściem wojsk amerykańskich ewakuowali wszystkich auslanderów, Polaków, ruskich, italiaków, Francuzów, Serbów, to była taka za miastem...
Nie mówiłem o bombardowaniu. Było bombardowanie Bochum, na całe miasto były dywanowe naloty. Jedne samoloty odlatywały, drugie samoloty przylatywały. Kopalnie stanęły, całe miasto było w gruzach. Pierwszego dnia, jak stanęła kopalnia, prądu zało, był straszny zamęt. Myśleliśmy, że jest koniec wojny. Ruscy zaczęli wychodzić po drabinkach, bo windy nie były czynne. Za jakieś dwie godziny, znając systematykę niemiecką, wszystko ruszyło. Ci, co byli na drabinkach, pospadali. Chyba zginęli, [to było] kilkunastu ruskich. Polacy się nie pchali, ruscy na pewno skończyli życie. Kopalnie stanęły, wszystkich nas zmobilizowali, dali nam kilofy, łopaty, całe kolumny Polaków i innych narodowości. Na terenie Bochum było 260 kopalń. Były tysiące obcokrajowców zatrudnionych, nawet Włochów brali później do pracy, bo wszyscy Niemcy musieli iść na front, nawet łącznie z młodzieżą. Jak szliśmy do pracy, niemieckie wyrostki rzucali w nas kamieniami, wyzywali: Polnische Schweine, polnische Banditen, polnische Kunde! – i tak dalej… Wachmani nawet próbowali nas osłaniać, to bractwo nam strasznie dokuczało.
Wyżywienie było bardzo liche, trzeba było zdobyć kawałek chleba. Miałem znajomego chłopaka z Łodzi, który mnie uczył, jak zdobyć chleb. Niemcy dostawali Butterbroty, przynosili z domu, na drucikach sobie zawieszali przy chodnikach. Jak przyszła pora posiłku, to oni sobie z termosu kawą popijali i zjadali. Trzeba było drucikiem porobić otwory w papierze. Myślał, że to myszy, wyrzucał chleb. To była jedna nauka. Później druga nauka była. Jak nas kolumną prowadzili wachmani, to trzeba było patrzeć, gdzie jest kupa węgla na chodniku. Wtedy kolega w bramę i mnie za rękę z sobą. Niemki nosiły węgiel do piwnicy, a my, że będziemy im pomagać. Za to dostawaliśmy albo chleb, albo kupon, na który mogliśmy kupić. Ci, co dłużej pracowali, mieli możliwości – za zgodą wachmana mógł sobie wyjść i zrealizować. Myśmy szykowali chleb na Boże Narodzenie, żeby można było się podzielić opłatkiem. Miałem bochenek chleba zorganizowany. Kolega mój spał na dole, a ja na piętrze, nad nim. „Słuchaj, pilnuj tego chleba”. Pilnował tak, że w nocy ktoś mu ukradł. Był obowiązek, żeby pożywienie zostawiać na półkach. Początkowo żeśmy to robili, ale zaczęła się penetracja niektórych, co szukali pożywienia. Mieliśmy Hot Schuhe tak zwane: buty na pryczach. Jak ktoś dobierał się do żywności, to rzucaliśmy tymi butami. Nawet uszkodziliśmy poważnie naszego kolegę, który był wiecznie głodny. Ale co zrobić, człowiek bronił siebie. Chętnie szliśmy na odgruzowanie, bo jak doszliśmy do miasta, to wachmani od razu do kuchni polowej, bo wydawali zupę. Zdejmowaliśmy swoje uniformy z literką P, w koszuli, spodniach i też stawaliśmy w kolejce do kuchni. Miskę zupy można było dostać. Niektórzy tak się objedli! Albo jak natrafili na piwnicę z wekami. Musieliśmy ich z powrotem nieść, bo nie mogli iść, dostali jakiś boleści brzucha czy coś w tym rodzaju. Było prawie tydzień takiej rozrywki.
Spotkaliśmy kolejarzy polskich, którzy pracowali w mieście. Kolejarze proponowali nam ucieczkę, bo mieli plany tras, przewozów kolejowych. Myśleliśmy, żeby z nimi się skontaktować. Umówiłem się nawet z jednym z kolegów, ale jak później miałem wypadek, to miałem zmianę wachty. Uciekali [i inni, a] on przygotował się odpowiednio. Jak ktoś narozrabiał u bauera, to za karę go wysyłali do obozu pracy. Było takich trzech czy czterech za karę zesłanych. Mieli garnitury, mieli walizki, mieli pieniądze, marki. Jeden z naszych warszawiaków, Zdzisio, obrotny chłopak, który dobrze w pokera grał, namówił ich do gry. Początkowo przegrał swoje ciuchy, a potem wygrał od jednego z nich garnitur, walizkę, ekwipunek i z tym ekwipunkiem zdołał uciec. Mieliśmy za to karę, właściwie mieliśmy dwa razy nalot SA w żółtych mundurach, ekipa takich przyjeżdżała. Ukarali raz za to, że kolega uciekł. Przysłał z Częstochowy kartkę, że jest w Polsce, pomogli mu kolejarze, ale za to musieliśmy wychodki czyścić rękoma. Potem drugi przypadek był taki, że od Hotschuhe nam się raniły nogi. Pracowaliśmy w niskich strefach, kolana zgięte i one wrzynały się, bo Hotschuhe były całe drewniane, wrzynały się w nogi, mieliśmy poranione nogi. Jeden z naszych kolegów mówi: „Słuchajcie, co my się będziemy... Wsadzamy pod wagoniki! Przyniesiemy wachmanowi Hotschuhe, żeby dla swojej rodziny…”. Kilku naszych tak zrobiło. Rzeczywiście, wtedy nie poszliśmy do roboty. Przyjechało SA, znów musztra, znęcali się nad nami, nie dali nam jeść. Ale na drugi dzień przywieźli samochód obuwia skórzanego. Wywalczyliśmy sobie obuwie. Pierwszy strajk, który w życiu zapamiętałem.

  • Jak wydostał się pan z obozu?

Była ewakuacja przed nadejściem wojsk amerykańskich. Pewnego ranka wypędzili nas z baraków, wieczorem jeszcze nic nie wiedzieliśmy, dopiero rano wachmani przyszli: Aufstehen! Każdy bierze koc, nic więcej i na trasę nas pędzą. To było w okolicy miasteczka Unna. Miałem wtedy tylko jeden proszek... Aha, jeszcze muszę powiedzieć. Do mycia dostawaliśmy mydło z obozów koncentracyjnych, na tłuszczu z krematorium. To była bryłka tłuszczu czy mydła jak glina, która się w ogóle prawie nie mydliła i był proszek do prania, w którym mieliśmy prać koszule czy bieliznę osobistą. Proszek w całości miałem, nieotwarty. Wziąłem koc i proszek. Przechodząc przez miasteczko Unna, myślę sobie – jestem w zbiorowisku, gdzie można zahandlować. Wpadnę do jakiegoś domku i dam Niemce, żeby mi dała chleba kawałek. Zamierzam to zrobić, ale wszędzie pilnują, żeby nie uciekać. Zdążyłem odejść od kolumny, a patrzę: oficer niemiecki do mnie: Komm! Rękę miałem na temblaku i miałem torbę oficerską. Pyta się: „Dlaczego?”. − „Chciałem na Brot zamienić”. Mówi, że chleba nie ma, ale otworzył… Myślałem, że wyjmie pistolet, że mnie zastrzeli, a on wyciągnął puszkę konserwy i mi dał. Proszek jednak wziął ode mnie, żeby nie urazić mnie po prostu. Ale jak odszedłem, obejrzałem się, to wycierał sobie oczy. Ważyłem wtedy niecałe czterdzieści kilogramów. Trochę teraz niższy jestem, bo miałem operacje na stawy biodrowe, miałem wzrostu metr siedemdziesiąt, koledzy byli wyżsi ode mnie. Jak szedłem, to kości trzeszczały. To była pierwsza życzliwa pomoc ze strony Niemców.
Idąc dalej, pędzili nas chyba dwa dni, na noce [wpędzali nas] na teren zabudowań. Rzadkie zabudowania, bo to były wsie bauerskie, duże obszary, hodowla krów i łąki otoczone drutem kolczastym. Za drut kolczasty nas wpędzali na noc, a rankiem w kolumnach do szosy i pędzili nas do obozu koncentracyjnego Celle. Jeden z moich kolegów z Poznania, nazywał się Roman Furmaniak, dobrze po niemiecku szprechał. Przyszedł do mnie, mówi: „Heniek, ty taki słaby jesteś. Czy byś się nie zdecydował, żeby uciec? Albo nas zabiją, albo zginiemy sami z głodu. Przecież nie mamy wyjścia”. Wszędzie plakaty rozwieszone w różnych językach, że za ucieczkę, odejście z trasy, podniesienie czegokolwiek – kara śmierci. W języku polskim również było. Przyznałem rację, mówię: „Jak to zrobić?”. − „Spróbujemy”. Drugiej nocy on mówi: „Przysuńmy się bliżej drutu”. Za drutami był rów z wodą. Niemcy z psami chodzili naokoło całego obozowiska i wachmani nas pilnowali. Zainteresowali się, że leżymy na kocach niedaleko drutów i pytają się, dlaczego nie bliżej tego zbiorowiska. Kolega po niemiecku dobrze szprechał, mówi, że ruscy mają wszy i my się boimy, żeby nas wszy nie [oblazły]. Zaczęli się rechotać, że my tak jesteśmy czyści, wysoka kultura. My pod druty, jeden koc na spód, drugi na wierzch, przeszliśmy do rowu. Koce z sobą i chyłkiem rowem oddaliliśmy się do pierwszej osady. A ta osada to były trzy domy i nic więcej. Kolega mówi: „Słuchaj, nie mamy siły, żeby dalej tak wędrować. Postaram się pójść do pierwszego z tych domów, żeby coś do jedzenia dostać”. Zostałem sam. Zdawało mi się, że już noc się kończy. Żebym miał siłę, to bym się wdrapał w ziemię, ale słyszę jego głos, jak podchodzi do domu. Niemka zobaczyła go, a był wysoki, prawie metr dziewięćdziesiąt miał. Jak szedł, to kości trzeszczały. Mein Gott! Potem cisza. Albo go zabili, albo złapali, albo coś się stało. Wydawało się, że sam zostanę, nie znam dobrze języka niemieckiego. Przecież nie wybronię się. Jak mnie złapią, to albo zastrzelą, albo koniec ze mną. To taka jakby wieczność. W końcu, za jakiś czas drzwi się otwierają, a okna były zasłonięte kocami, były już naloty samolotów amerykańskich. Kolega mówi: „Heniek!”. Zerwałem się, podbiegłem.
Wchodzę do mieszkania, stół zastawiony, ziemniaki, jakiś królik pieczony, kawa, cukier, chleb, masło, cały stół. Wtedy wieczerzę spożywaliśmy. Wszystko zjedliśmy, tak że brzuchy pełne. Kolega po niemiecku opowiadał, że on z Poznania i taki porządny chłop. Ale pytają się, ko ja jestem. Mówi: „Z Warszawy”, a z sąsiedniego pokoju głos: Verdammte Banditen! Okazuje się, że był żołnierz, członek rodziny, który walczył w Warszawie. Był ranny w Powstaniu, bandyci polscy go postrzelili, dlatego musiał się leczyć. Dzięki temu, że kolega dobrze potrafił tłumaczyć, powiedział: „Pracowałem w kopalni, w kamieniołomach, jestem porządny”. Poza tym oni byli katolicy. Nieraz byli wyznania protestanckiego, a ci byli katolicy, obrazy katolickie były na ścianach. Miałem medalik z Matką Boską, którego nie wolno było nosić w kopalni, ale zawsze w kieszonce gdzieś go ukrywałem. Pokazałem medalik i ucichło. Zamknęli nas w komórce z jakimiś kozami, owcami, na kłódkę nas zamknęli na strychu. Brzuchy nas bolały po tym żarciu, rozsunęliśmy deski, opróżniliśmy swoje wnętrzności i zasnęliśmy.

Przebudziliśmy się, już było słońce wysoko, cisza była. Niemcy uciekli, została tylko stara babka. Nie wiem, ile lat mogła mieć. Siedziała przed domem i paliła fajkę. Kolega do niej po niemiecku: Oma, Oma! Żeby nas wypuściła. Wdrapała się po drabinie, otworzyła kłódkę i do nas: Weg, weg, raus, raus! Kolega mówi: „A my jesteśmy głodni”. Dała nam po kubku mleka – mleko było chyba kozie czy jakieś inne, bo nie widziałem krów – i po kawałku chleba. Kazała nam uciekać. Idziemy do szosy, którą nas ewakuowali. Szliśmy tak chyba z pół kilometra. Jedzie sześciu Niemców na rowerach. Oczywiście, jak nas zobaczyli, stanęli, pytają się, dokąd idziemy. Kolega po niemiecku mówi, że nasza kolumna poszła, że zasłabłem i mnie prowadzi, żebyśmy ich dogonili, a on mówi: „Nie idźcie tam, bo bandyci Amerykanie chodzą”. Udał przestraszonego: „No to my wracamy!”. Wracamy, ale gdzie? Wsiedli na rowery i pojechali. Jak zeszliśmy z oczu, to do tych „bandytów” idziemy, żeby jak najprędzej się dostać. Po drodze nas złapał Volkssturm, stare dziady po sześćdziesiątce z flintami. Nie tylko nas, ale i trochę ruskich połapali, Francuzów, na teren jakichś magazynów rolniczych. To były budynki zbombardowane, bez dachów. Deszcz wtedy padał, pamiętam, że były dechy na cegłach, na tych deskach myśmy biwakowali. Kolega dostał temperatury, może po tym jedzeniu źle się czuł, słaby był. Poza mlekiem i chlebem nie mieliśmy co jeść. Jak widzę, że on taki słaby, mówię: „Roman, my się wydostańmy. Dziadki nas nie bardzo pilnują. Niedaleko jest osada niemiecka, bauerska, może jakiegoś Polaka spotkam, który poratuje” – bo dużo Polaków pracowało u bauerów. On mówi: „Ale wrócisz?”. − „Na pewno wrócę. Przecież jesteśmy przyjaciółmi, ty mnie pomogłeś, ja ci też pomogę”. Jak się ściemniło, ja pod druty. Jakoś wydostałem się, wyczołgałem się w pole. Torami idę, księżyc świecił, patrzę, na polu rośnie rabarbar, pory i jakieś zielska niedaleko domów. Narwałem tego pęczek. Nie miałem czym związać. Rosły gdzieś słomy, zrobiłem pęczek, obwiązałem, zostawiłem taki pęczek, nie będę niósł, nie miałem zresztą bardzo siły. W tej wsi zaczekałem do rana. Przyjeżdża chłopak na rowerze, z literką „P”. Mówię: „Słuchaj, halo, halo! − Stanął. − Kawałek chleba skombinujesz? Głodni jesteśmy z kolegą, trzymają nas na Volkssturm”. − „Chleba nie mam, ale maślanki ci dam manierkę”. Przyniósł mi manierkę maślanki i z tą maślanką, bez chleba wracam. Chciałem sobie skrócić drogę, zakole było, tym zakolem chciałem wrócić na ścieżkę, którą przyszedłem. Wychodzę za budynki, rechot słyszę, głosy po niemiecku. Grupa Niemców, karabiny w kozłach, na kocach chleb, ognisko jakieś się pali. Stanąłem jak wryty. Nie wiem, czy dalej iść, czy nie. Bałem się strasznie. Oni się jeszcze bardziej śmieli, bo wyglądałem okropnie, miałem porwane spodnie, porwaną koszulę (po drutach), goły tyłek mi widać. Obraz nędzy i rozpaczy. Jeden z żołnierzy podskoczył. Myślałem, że weźmie karabin i będzie strzelał, a on podszedł do bocheneczków chleba na kocu, wziął jeden bochenek i rzucił we mnie. Złapałem ten bochenek, oni w śmiech, a ja w nogi. Poszedłem do tego miejsca, gdzie zostawiłem pęczek porów i rabarbarów. Doszedłem z powrotem do magazynów, zaczepiłem się o druty. Wachman mnie chciał dopaść, ale ruscy mi pomogli. Kazali mi jeszcze zdjąć koszulę, żeby mnie nie poznał. Było kilkudziesięciu ruskich. Francuzi za pory, kawałek rabarbaru, pożyczyli nam kociołek [zupy], wachmani zezwolili. Gotowali sobie zupę z mleczu, żaby jedli. Daliśmy im rabarbaru, to dali kociołek i ugotowałem kompot z tego rabarbaru. Ktoś miał wytłoki z buraków cukrowych. Tym kompotem napoiłem kolegę. Chleb mieliśmy, posililiśmy się. Nadleciały samoloty amerykańskie, zaczęli bombić. Wachmani uciekli, myśmy zostali na tym zadupiu sami.
Nie wiedzieliśmy, co z sobą robić. Idziemy, ale gdzie? W kierunku, gdzie tamte „bandyty” idą. Dochodzimy, niedaleko była rzeczka, mostek i nad tym mostkiem grupa ludzi. Podeszliśmy bliżej, a to byli Niemcy, umocnienia pod działa robili. Grupa cywilów pomagała im nosić belki, deski. Jak nas zobaczył żołnierz niemiecki zaraz: Komm, komm! Kazał nam też nosić deski. Znów kolega zadziałał, powiedział, że mamy boleści brzucha, że musimy się załatwić. Było gołe pole, nie było gdzie, a po drugiej stronie były krzaki. Trzeba było przez mostek przejść. Żołnierz mówi, żebyśmy poszli na drugą stronę, żeby nie było smrodu. Wyrwaliśmy się przez mostek, kawałek podbiegliśmy i zapadliśmy w krzewy. Siedzimy. Było jeszcze dwóch Francuzów w krzakach, mieli kubełek od marmolady zboża i tym zbożem podzieli się z nami. To była trzecia linia frontowa.

  • Kiedy ostatecznie pan wrócił do Polski?

W 1947 roku, jak już demobilizacja była. W 1946 powstał Korpus Przysposobienia i Rozmieszczenia. Mieliśmy zdecydować, trzeba było kontrakt podpisać na pięć lat, że się nie ożeni i warunkowy wyjazd do strefy angielskiej, do Nowej Zelandii, Australii, Kanady. W 1947 roku były takie transporty.

  • Czy po powrocie do Polski był pan represjonowany?

Byłem represjonowany tu i tam. Po wyzwoleniu, po przejściu na froncie między Amerykanami a Niemcami był ostrzał, działa, które umocniły się nad rzeką i jeszcze w innych punktach. Zaczęli strzelać w stronę Amerykanów, Amerykanie do nich. Kilka dni byliśmy w ogniu, kolega tylko mówił: „Heniek, módlmy się, żeby nas zabiło, bo jak nas porani, urwie nam coś…”. Ale jakoś, mimo że pociski się rozrywały, ani jeden odłamek nas nie trafił. To też było jakieś zrządzenie losu.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 12 sierpnia 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak

  • W jakiej był pan formacji podczas Powstania?

Byłem w zgrupowaniu „Szare Szeregi”, mieliśmy oznaczenia 1612 (szesnaście dwanaście). Była jeszcze nazwa plutonu, zgrupowania. W każdym razie ten numer mieliśmy na opaskach. Poszedłem nie dla kariery czy awansu, tylko z chęci zemsty za śmierć mego brata, za to, co Niemcy wyrabiali z Polakami, za łapanki. Kilka razy miałem osobiście takie zdarzenia, że cudem uniknąłem śmierci, ale to już mówiłem w poprzednim wywiadzie, nie będę powtarzał. W każdym razie po wielu tarapatach udało nam się uciec z Poznania z kolegą Furmaniakiem Romanem, który znał język niemiecki i potrafił z każdej prawie opresji wyjść obronną ręką.

  • Skąd panowie uciekali?

Myśmy uciekali z kolumny. W czasie jak front amerykański się zbliżał, ewakuowali wszystkie kopalnie i zakłady na terenie Bochum, na główną trasę. Pędzili nas do obozu koncentracyjnego, mówiono, że w Celle. Nie wiem, gdzie Celle się znajdowało. W każdym razie wszystko było pod karą śmierci, nie wolno było nic podnieść, odejść z trasy, za wszystko groziła kara śmierci. Były plakaty wzdłuż tej trasy rozwieszone, otoczeni byliśmy różnymi formacjami. Byli w żółtych mundurach, Wehrmacht, nawet Volkssturm. Mój numer z obozu pracy, gdzie pracowałem, był tausenddreiundsiebzig (1073). Wolno nam było zabrać tylko jeden koc i to wszystko – bez wyżywienia, bez zaopatrzenia. Kolega mnie namówił, żebym uciekł z nim, bo nas albo zabiją, albo sami padniemy po drodze z głodu. Jak nas pędzili za druty na terenie łąk bauerskich, pilnowali nas wachmani z psami. Myśmy bliżej tych drutów podeszli z kolegą. Kolega mnie namówił, żeby przejść przez druty. Niemcy nas zauważyli, podeszli do nas, pytają się, dlaczego my nie jesteśmy w grupie, wśród innych. Kolega po niemiecku powiedział im, że ruscy mają wszy, my się boimy, żeby nas te wszy nie oblazły. Zaczęli się śmiać, rozbawieni odeszli. Wtedy skorzystaliśmy z ich nieuwagi. Pod druty, w rów. Tym rowem z pół kilometra trzeba było się czołgać do zabudowania niemieckiego. Tam były trzy budynki. On mówi: „Słuchaj, ty zostań. Będę starał się prosić Niemców, żeby dali coś do jedzenia”, bośmy byli strasznie głodni (o tym opowiadałem poprzednio). W każdym razie, jakbym miał siłę wgrzebać się w ziemię, czekając na kolegę, to bym to zrobił, bo mnie się zdawało, że w każdej chwili przyjdą Niemcy, złapią mnie, rozstrzelają, zabiją. Nawet bym się nie umiał wytłumaczyć, dlaczego tu jestem. Nie znałem języka niemieckiego, znałem wszystkie przekleństwa, które wachmani do nas [mówili], inne rzeczy, ale niestety w konwersacji byłem bardzo słaby. Usłyszałem tylko: Mein Gott! Niemka się przestraszyła, widząc mojego kolegę. On miał metr dziewięćdziesiąty wzrostu, ważył niewiele. Jak myśmy szli obaj, to nam kości trzeszczały. Ważyłem około czterdziestu kilogramów, on trochę więcej, bo był dużo wyższy ode mnie. Taki fragment był, jak zaszliśmy do tego mieszkania… To trwało jakieś pół godziny zanim on nawiązał rozmowę z nimi, przedstawił się, później mnie zawołał. Jak mnie zawołał, to jakbym się do nieba dostał. Otworzyły się drzwi, okno było zasłonięte kocem, stół był zastawiony, mieli kolację czy przygotowali coś dla nas. Był królik pieczony, ziemniaki, chleb, masło, cukier, kawa. To wszystko myśmy zjedli we dwóch, dla nich prawie nic nie zostało. Później opowieści. Kolega opowiadał, że on z Poznania, porządny człowiek. Nie mówił o tym, że mu Niemcy wymordowali całą rodzinę, zresztą też nie opowiadałem, że byłem zabrany w czasie Powstania, bo dla nich to było nieprzyjemne. Nazywali bandytami i to miało miejsce w tym przypadku. On opowiadał o sobie. Pytają się, kto ja jestem. On mówi: „To jest chłopak z Warszawy”. − „Z Warszawy?”. A z sąsiedniego pokoju głos: Verdammte Banditen! To był żołnierz, który był postrzelony w czasie Powstania, na Okęciu, na rekonwalescencję odesłany był do domu, kurował się w domu. Dłuższy czas trwała rozmowa mojego kolegi z nimi. On nie był już żaden bandyta. Uratował mnie medalik, który miałem na szyi, który mi mama dała, jak mnie zabierali z domu Niemcy. To był medalik Matki Boskiej, srebrny medalik na zwykłym sznurku. Pokazywał Niemcom, że jestem przecież wierzący katolik. Oni byli też wyznania katolickiego, obrazy były na ścianach. Nie byli protestantami. Skończyło się na tym, że nie tylko najedliśmy się, ale jeszcze nas ukryli na jedną noc.
Takich przypadków życzliwości ze strony niemieckiej miałem trzy. Już o tym opowiadałem, nie będę powtarzał. Jak rano się przebudziliśmy, już tych Niemców nie było. Uciekli, bali się, że ktoś ich oskarży. Mogliby się znaleźć w karnym obozie koncentracyjnym albo mogliby ich zastrzelić za pomoc dla obcokrajowców. Została tylko taka starsza babka, Oma. Paliła fajkę przed domem. Już pusto było, nikogo nie było. Kolega po niemiecku do niej. Myśmy byli zamknięci na kłódkę, trzeba było po drabince wejść na strych, otworzyć. Mówi, żeby nas wypuściła. Babina jakoś się wdrapała, wypuściła nas, kazała nam iść precz weg, raus . Kolega mówi, że jesteśmy głodni. Myśmy byli tak obżarci, że nie mogliśmy wyjść, załatwić się. Rozsuwaliśmy deski, pod spodem były owce czy kozy, na owce musieliśmy, innego wyjścia nie było. Ale już ten pierwszy moment najedzenia minął, głód odczuwaliśmy rano. Słońce świeciło dość wysoko, myśmy takim kamiennym snem zasnęli, odprężeni po tych przeżyciach. Wyniosła po kubku mleka i po kawałku chleba, kazała nam się [wynieść] precz.
Myśmy wyszli do szosy, którą nas pędzili kiedyś. Nie wracaliśmy na teren obozu, skąd uciekaliśmy, tylko do szosy, gdzie plakaty były zabraniające wszystkiego pod karą śmierci. Odeszliśmy kilkaset metrów. Jechała grupa Niemców na rowerach. Niemcy się zatrzymali, pytają się skąd, gdzie idziemy. Kolega po niemiecku odpowiedział, że zasłabłem po drodze, on został ze mną. Musimy dogonić kolumnę, którą prowadzili Niemcy do obozu. Mówią, żeby nie iść tam, bo bandyci Amerykanie z tamtej strony idą. Kolega udał przestraszonego: „To my wracamy w takim razie z wami”. Oni na rowerach, zawrócili, odjechali, jak już straciliśmy ich z oczu, to z powrotem do tych „bandytów” Amerykanów idziemy. Po drodze nas złapał Volkssturm. Zamknęli nas w zrujnowanych magazynach. Kolega po przejedzeniu dostał dreszczy, choroby, malarii czy coś w tym rodzaju, gorączkował. Tam było bez dachu, trochę padało. Leżeliśmy na deskach na cegłach ułożonych, żeby nie w błocie. On mówi: „Słuchaj, już nie mam siły, nie wyjdę stąd”. – „Roman, doczekamy do nocy, wykradnę się, postaram się coś przynieść do jedzenia. Może polepszy ci się ten stan zdrowia”. – „Ale ty wrócisz”. – „Na pewno wrócę”. Tak było. Wieczorem, jak już się ściemniło, zobaczyłem, że wachman odszedł, to pod druty. Wyszedłem z obozu, idę w kierunku – widziałem zabudowania – wsi bauerskiej. Myślę sobie: „Spotkam jakiegoś Polaka, który gdzieś pracuje”. Doczekałem do rana. Przejeżdżał drogą Polak z „P” na plecach. Zaczepiłem go w krzakach, mówię: „Postaraj się o kawałek chleba dla nas! Jesteśmy strasznie głodni”. – „Chleba nie mam, dam wam manierkę maślanki”. Manierkę maślanki nam przyniósł. Po drodze, jak szedłem, mieli uprawy przy domach, niedaleko chałup, rosły pory i rabarbar. Tego rabarbaru i porów narwałem spory pęczek, związałem to trawą, zostawiłem. Będę wracał z powrotem, to zabiorę do pomieszczenia, gdzie nas trzymali Niemcy. Już nie szedłem tą samą drogą, chciałem sobie skrócić, bo łuk był zabudowań. Skręciłem, to było nad ranem, jeszcze półmrok. Zza chałupy wychodzę na otwartą przestrzeń, patrzę, a tam kupa Niemców siedzi, ognisko się pali, karabiny w kozłach, na kocu stos małych bochenków. Jak wlazłem, już nie będę uciekał. Niezdecydowany, ale przechodzę. Zobaczyli. Łachy miałem, porwane spodnie, koszulę, wszystko było widać. Zaczęli się śmiać ze mnie. Jeden z nich wstał, idzie do tych karabinów. Pewno będzie do mnie strzelał. Poszedł do koca, gdzie leżał chleb, wziął jeden bochenek, rzucił we mnie. Złapałem ten bochenek chleba i w nogi, a oni znów zaczęli rechotać, śmiać się, że taki byłem zręczny, że złapałem chleb, uciekłem. Po drodze wróciłem, gdzie były pory, rabarbar, zabrałem i z powrotem do pomieszczeń, gdzie kolega na mnie czekał. Już podłaziłem pod druty, gdzie można było przejść, zaczepiłem się koszulą. Nie mogę się wycofać. Dopiero mnie jakiś ruski wyplątał. Kazał mi zdjąć koszulę. Wachman zauważył, że tam się majtam. [Ruski] mówi: „Jak cię złapie, to cię stłucze albo zastrzeli, bo przełaziłeś przez druty”. To bez koszuli doszedłem do kolegi, który miał temperaturę dosyć dużą. Za część porów i rabarbaru pożyczyliśmy od Francuzów kociołek. Francuzom wolno było sobie gotować zupę. Gotowali, mlecze zrywali, jakieś żaby złapali, to konsumowali. Przy okazji mieli jeszcze wytłoki z buraków cukrowych, to było słodkawe. Garść tych wytłoków mi dali. Na rabarbarze i wytłokach ugotowałem kompot dla kolegi. On to zjadł, później zupę z porów. Przez dzień zaczął się kurować, chleba pojadł, już poczuł się lepiej. W międzyczasie nadleciały samoloty amerykańskie, rzucały małe bombki, granaty. Niemcy uciekli, a myśmy się rozbiegli na wszystkie strony, ruscy w jedną stronę, Francuzi w drugą stronę, a my z kolei tam, gdzie ci „verdammte bandyci”, Amerykanie nadchodzili.

  • Byli jeszcze jacyś Polacy w obozie oprócz panów?

W obozie, w którym pracowałem było nas trzydziestu z Powstania, z Warszawy. Jeszcze byli ci, którzy za karę musieli tam pracować. Przeskrobał coś u bauera czy gdzieś, to za karę skazali ich na roboty do kopalni czy do kamieniołomów. Pracowałem ponad miesiąc w kamieniołomach, a potem w kopalni węgla, tysiąc metrów pod ziemią.

  • W tym ostatnim obozie, o którym pan teraz mówi?

To był obóz złapanych po drodze. Volkssturm wyłapywał maruderów, którzy się błąkali. Na plakatach pisali, że zejście z drogi to kara śmierci. Może kogoś karali śmiercią, ale nie widziałem, żeby strzelali dla spełnienia tego rozkazu.
  • Co się dalej działo, jak już panowie uciekli?

Idziemy już sami w kierunku zbliżającego się frontu. Doszliśmy do rzeczki, nad którą była gromada ludzi. Okazuje się, że Wehrmacht budował umocnienia pod armaty, które miały bronić przejścia przez tę rzeczkę. Właściwie ta rzeczka nie była głęboka. Był mostek, koło tego mostku umocnienia robili pod działa. Oczywiście zabrali nas od razu (pracowali jeszcze inni cywile) żebyśmy deski, bale nosili. Parę godzin żeśmy musieli ciężko popracować. Kolega po niemiecku dobrze szprechał, dogadał się z wachmanem, który nas nadzorował. Mówi, że nas strasznie boli brzuch i musimy się załatwić. Przestrzeń była wolna do rzeki, za rzeką był wąwóz i krzaki. On kazał nam przejść przez mostek na drugą stronę, tam się załatwić. Jak żeśmy dali nura później w krzaki, już nie wracaliśmy, tylko jak najdalej od tego miejsca. Nie mieliśmy siły za daleko odlecieć, ale jakieś kilkadziesiąt metrów [dalej] w krzakach padliśmy. Czekamy, co będzie dalej. Zapadła noc. Rano zaczęło się piekło. Amerykanie zaczęli z dział strzelać do Niemców. Niemcy mieli nie tylko to jedno miejsce, wzdłuż rzeki było kilka pozycji, gdzie oni mieli swoje działa i strzelali do Amerykanów. Takie było piekło, że pociski się rozrywały koło nas. Na domiar złego nadleciały samoloty amerykańskie, bombardowały pozycje niemieckie. Przy okazji taka bombka poleciała koło rzeki, lej wielki się zrobił. Kolega mówi: „Włazimy w ten lej. Drugiej bomby w to samo miejsce nie rzucą, będziemy mieli bezpiecznie. Nie łudźmy się, żeby nas zabiło. Jak nam urwie nogę, rękę, to co z nami będzie?”. Tam było trzech Francuzów oprócz nas, którzy mieli wiadro od marmelady zboża. Piekło trwało kilka dni, zanim Amerykanie przełamali opór niemiecki. [Francuzi] podzielili się ziarnem z nami. Dostaliśmy parę garści zboża, tośmy to rozgniatali kamieniami albo moczyliśmy w wodzie z rzeki, żeby można było zjeść. Wtedy jeszcze miałem parę zębów swoich, tak że mogłem.
Pewnej nocy nastąpiła cisza, potem warkot samochodów, czołgów. Czołgi niemieckie nie jechały na mostek, tylko przez rzekę, ta rzeka nie była głęboka. Sforsowali, nastąpiła śmiertelna cisza. Ani wystrzału, ani żadnej mowy. Wyszliśmy nad brzeg wąwozu. Pierwsi wylecieli Francuzi. Jeden z nich miał białą koszulę, tą koszulę nadział na jakiś kij: Vive la France, vive Polonia! Podlecieli do nas, pożegnali się, polecieli. Oni byli nie to, że bardziej wytrzymali od nas, ale lepiej odżywieni. Mieli całe wiadro zboża, toteż mogli codziennie coś zjeść, nie tak jak my. Musieliśmy trawę jeść czy obywać się w ogóle głodem. Wyszliśmy na brzeg. Nie widzimy żywej duszy. Idziemy do zabudowań, po drodze patrzymy: dwie koszule leżały. Może więcej tych koszul było, ale dwie pasujące na nas. Moje łachmany zdjąłem, a to były koszule flanelowe, czyste, wydawały się nowe, całe były. Mówię: „Bierzemy te koszule”. Roman wziął, założył, ja założyłem. Okazuje się, że to były tak zawszone koszule, każdy szew to jedna koło drugiej wesz. Myśmy to kamieniami najpierw tłukli, ale nie mogliśmy tego wszystkiego robactwa wyrzucić. Byliśmy tylko w podartych spodniach, to było okrycie naszej nędzy. Koło wsi było pastwisko, tam był kocioł żelazny z lanego żelaza, kupa chrustu. Kolega miał zapałki, które dostał od Francuzów, jak gotowaliśmy zupę. Mówię: „Weźmiemy wody”. Strumień niedaleko był, kubełek był. Naleliśmy wody w kocioł, nasze ubrania do wody, żeby to się zagotowało, żeby robactwo wytępić. Sami na golasa po łące biegaliśmy. Tak ze dwie godziny biegamy. Dochodzimy do kotła, okazuje się, że kocioł pękł, ognisko się zalało, mokre ciuchy, ledwo ciepłe. Wyżęliśmy i biegiem do wsi bauerskiej.
Wieś była opanowana przez Serbów, tam była komenda serbska. Przywitali nas Serbowie, inaczej się nie odnosili do Polaków, Polak to był brat. „Głodni jesteście?” – „Tak”. Nakarmili nas, dali nam po misce wołowiny z grochem czy z kaszą. Nie pamiętam, w każdym razie chyba był groch albo fasola z wołowiną. Myśmy to zjedli. W nocy dostaliśmy boleści. Rano wychodzimy, a krew z nas leci, załatwialiśmy się krwią, jeden drugiego wyprowadzał za stodołę, szedł do toalety. Serbowie to zaobserwowali. Oczywiście do lekarza, ale lekarza w okolicy nie było. Był tylko lekarz od koni, konie ratowali u bauerów. Koński doktor nas zbadał, mówi: „To jest czerwonka, kleik tylko możecie dostać”. W każdym razie tym kleikiem nas poili przez dwa dni. Nie widzieliśmy żołnierza niemieckiego ani amerykańskiego. Po dwóch dniach mieliśmy dosyć gościnności serbskiej. Mówię: „Roman uciekamy stąd, bo nas przekarmią albo niedobrze z nami będzie”. Zdecydował, że idziemy.
Wyszliśmy ze wsi. Odeszliśmy jakieś dwa kilometry, nadjeżdża łazik. Pierwszy samochód z Amerykanami, z nasłuchem. Słuchali, czy gdzieś jeszcze nie ma oporu ze strony Niemiec. Wtedy zobaczyliśmy pierwszego żołnierza amerykańskiego. To było prawie trzy albo cztery dni od przejścia czołgu. Normalnie za czołgami powinna iść piechota, żeby zajmować okolicę, brać jeńców. Nie widzieliśmy nikogo za czołgami, nawet czołgów nie widzieliśmy, tylko warkot, jak czołgi przeszły i cisza. Ta cisza była dominująca. Zatrzymali nas, wyskoczyli z automatami do nas. Pytają się, kto my jesteśmy, czy jesteśmy ruscy. „Nie”. − „To kto wy jesteście?”. Jeden z nich po niemiecku umiał, a kolega po niemiecku odpowiadał, że my Polacy. A on po polsku do nas mówi. Okazuje się, że na pierwszej linii walk dużo było Amerykanów pochodzenia polskiego. Mówi: „Idźcie do najbliższej wsi w okolicy. powiedzcie, żeby Niemcy dali wam zaopatrzenie, a my was później pozbieramy”. Według rozkazu idziemy do najbliższej wsi. Doszliśmy do wsi, bauer wyszedł, kolega do niego po niemiecku, że jesteśmy przysłani przez wojsko amerykańskie. „Macie nas nakarmić, dać nam zakwaterowanie, oni nas później stąd zabiorą”. Dobrze, zaprosił nas do chaty. Miska kartofli jakieś Gemüse, zielona kapusta. To było smaczne. Kawa czarna, kawałek chleba do tego. To wszystko. W końcu przynosi widły, każe nam iść do obory, nawóz wyrzucać. Kolega bierze widły, poszedł do tej pracy. Wziąłem widły od tego szwaba, rzuciłem mu pod nogi: Verdammter Hitler, sam wyrzucaj, teraz jesteśmy wyzwoleni przez Amerykanów, nie będziemy pracowali na szwabów. Z jakiej racji? Do mojego kolegi mówię: „Jak ty chcesz pracować z nimi, to pracuj. Idę szukać Polaków, tutaj nie będę siedział”. Odszedłem spory kawałek, patrzę, biegnie mój kolega za mną. Mówi: „Heniek, masz rację, przecież się wojna skończyła chyba”. To był początek maja. Odeszliśmy, szliśmy w kierunku miasteczka. Po drodze jedzie chłopak w wieku dwadzieścia parę lat na rowerze, biało-czerwona opaska na ręku. „Polak?”. − „Polak, tak”. – „Gdzie tutaj Polacy mogą się zebrać?”. − „Tu jest obóz polski, mamy swojego komendanta, całkiem niedaleko − pokazał okolicę, budynek. − Idźcie, oni was przyjmą”.
Poszliśmy. Okazuje się, że komendantem tego obozu był Austriak. Pracował razem z niektórymi z obozowiczów. Ustalili, że będzie godnie reprezentował tę społeczność, tym bardziej że znał dobrze język niemiecki i potrafi się w tym środowisku poruszać. Z uwagi na to, że myśmy byli najbardziej wynędzniali z całej okolicy, przeznaczył nas do grupy zaopatrzeniowej. Dał nam wózek, pismo do piekarza, po chleb nas wysyłał. Z tym wózkiem do piekarza idziemy. Ileś bochenków chleba dał. Żeśmy liczyli po jednej czwartej bochenka na osobę. Było chyba ze dwieście osób, z pięćdziesiąt bochenków. Było wyszczególnione, że tyle bochenków chleba ma dać. Niemiec odliczył te bochenki, mówię: „Roman, tu jeszcze potrzeba dwa bochenki”. On mówi: „Jest w porządku”. − „Nie w porządku, jeden dla ciebie, drugi dla mnie. Wiesz, tam mają co jeść, uje im chleba. Za ten chleb możemy coś dostać od innych”. Widzieliśmy, że mieli konserwy, mieli tam inne rzeczy, a nie mieli chleba. Mówię do Niemca, że jeszcze dwa bochenki uje. Poszedł, przyniósł te bochenki, wrzucił nam. Zawieźliśmy. Wymiana była, trochę podjedliśmy, zaczęliśmy inaczej patrzeć na świat.
Będą nas wywozić do Polski, Amerykanie przyjadą samochodami. Przyjechali samochodami na drugi dzień, załadowali nas na te samochody, wywieźli do Werla na lotnisko, do koszar wojskowych. Tam było chyba szesnaście bloków koszarowych. Dwa bloki były przeznaczone dla nas, a reszta dla ruskich. Było kilka tysięcy ruskich. W naszym [baraku] wojskowych było chyba trzystu, trochę cywilnych ludzi i Serbowie do nas się przyłączyli. Pierwszym komendantem obozu był porucznik Janusz Radzikowski z Armii Krajowej. On organizował całe towarzystwo. Pierwszego dnia od razu była kuchnia polowa, zupa wojskowa, czarna kawa. Rano czarna kawa, na obiad zupa, to wszystko. Resztę trzeba było sobie zorganizować. Ruscy byli zorganizowani lepiej jak my, bo Stalin załatwił, dostawali paczki amerykańskie raz na kwartał, suchy prowiant. Tam była czekolada, papierosy, konserwy. Paki dosyć duże, formatu jak pół stołu, cztery mniejsze paczki, różne znakomitości. Myśmy tego nie dostawali. U nas codziennie musztra. Amerykanie szykowali nas jako oddział pomocniczy – bo jeszcze była walka z Japończykami – do walki z Japończykami, na okupację Japonii z nimi. Później, jak rzucili bomby na Hiroszimę, to nie zdążyli.
Władza w obozie należała do ruskich. Ich było więcej, było parę tysięcy. Rewidowali nas, zabierali nam różne rzeczy do czasu, dopóki myśmy się nie zorganizowali, w sensie: zawarliśmy znajomość z Amerykanami polskiego pochodzenia. Oni zaproponowali nam pracę w magazynach, do konwojowania żywności i przewożenia tej żywności do magazynów centralnych. Dostaliśmy mundury amerykańskie. Ruscy już bali się nas rewidować. Oni przeważnie w łachach cywilnych chodzili, bo ich mundury były nie do użytku. Pamiętam żandarmów ruskich na bramie, którzy byli ubrani w jakieś żakiety damskie i mieli kapelusze damskie na głowie, pasek pod brodę. To żandarm. Pracowaliśmy przy przewożeniu żywności. Magazyny żywnościowe były przez Niemców lokowane przy kopalniach. Samochodami Amerykanie jeździli do magazynów centralnych, myśmy załadowywali żywność na samochody. Magazyny centralne znajdowały się kilkadziesiąt kilometrów poza obrębem, z którego żeśmy wozili żywność. Kierowcami przeważnie byli Murzyni. Byłem z kolegą. Jak jechaliśmy i widzieliśmy flagi biało-czerwone, to wiedzieliśmy, że tam są Polacy, to parę skrzynek po drodze się wyrzuciło. Miałem nową czapkę kolejarską, bo dostałem od kolejarzy w czasie odgruzowywania W Bochum spotkaliśmy się z kolejarzami. Jeden z nich miał nową czapkę, rogatywkę kolejarską. Widział, że byłem z gołą głową, a wtedy deszcz padał. Mówi: „Weź tę czapkę, przynajmniej głowa ci nie zmoknie”. W tej czapce paradowałem przez cały okres. Jak zrzucałem skrzynkę z cukierkami koło miejscowości, gdzie biało-czerwona flaga, czapka mi spadła. Jechał za nami łazikiem oficer amerykański, zatrzymał, podniósł czapkę. Jedzie za nami. W magazynie, gdzieśmy rozładowywali towar, podszedł, pyta się, czyja to czapka. Mówię: „Moja”. Nie mogłem skłamać, bo widział przecież, jak zrzucałem. Myślałem, że miał pretensję o to, że po drodze rzucam żywność, a raczej cukierki, tam cukierki były. Pyta się, czy on może sobie tą czapkę zatrzymać. Mówię: „Proszę bardzo”. Oddał mi swoją furażerkę, a czapkę zatrzymał. Taki pierwszy incydent. Chciałem, żeby kolega ze mną pracował, ale nie mieli dla niego munduru. On miał metr dziewięćdziesiąt. Amerykanie nie byli takiego wysokiego wzrostu. Nie mieli munduru, nie przyjęli go, sam musiałem. Ale po drodze, jak wracaliśmy do koszar, Amerykanie nas wozili samochodami, to jak można było znowu coś wziąć – nie mówię, że ukraść – to braliśmy czekoladę, papierosy. Nie wolno było paczki przy sobie nieść, tylko spodnie zawiązywaliśmy sznurowadłem, pakowaliśmy w nogawki, jeden drugiego później podsadzał do samochodu. W ten sposób uzupełnialiśmy zapasy w obozie, dzieliliśmy się z kolegami.
To trwało parę tygodni. Na terenie tego miasta było więzienie, w Werlu, tam siedziało dużo Polaków, więźniów politycznych, między innymi kapral podchorąży Ciągardlak Klemens, jego przyjaciel Kląskała Stefan z Poznania, wielu innych. Chyba dwudziestu, trzydziestu przywieźli do obozu, trzeba się było nimi zaopiekować. Byli wycieńczeni, zmaltretowani. Każdy sobie dobierał według gustu. Wziąłem z Warszawy. Pytam się: „Kto z Warszawy?”. Mówi: „Ja jestem, kapral podchorąży Ciągardlak”. „To będziesz ze mną”. Zaprowadziłem go do pokoju, pokazałem, gdzie jest szafa, gdzie są prowianty. Tam były konserwy, suchary, herbatniki. Mówię: „Jak będziesz głodny, to możesz brać, ile chcesz. Możesz zjeść”. On potrafił wiaderko od marmolady (pojemności było chyba z pięć litrów) zupy zjeść za jednym przysiadem. Wziął sobie między nogi kociołek i jadł. Myślałem, że zachoruje, większość z nich chorowała, a on nie. Mówię: „Jak ty taki wygłodniały jesteś, to ci załatwię pracę u Amerykanów”. Porozmawiałem z tymi, co mnie przyjmowali. Bardzo chętnie, niech przyjdzie. Dostał mundur. Pierwszą paczkę, którą ukradł Amerykanom, przyniósł do mnie. Mówi, żebyśmy się podzielili. Mówię: „Bierz sam, jeśli możesz. Inni dostają paczki, nie wolno, zabiorą ci. Po kieszeniach coś lepszego możesz sobie zabrać”. Był bardzo wdzięczny. Później przyjacielem był, przez niego wróciłem do Polski, bo dostał pierwszą wiadomość z Polski. Pisałem kilka listów, żadnej odpowiedzi nie miałem. Raczej były takie wieści, że całe Bródno jest spalone, zniszczone. To było możliwe, bo zabudowa była przeważnie drewniana, tylko myśmy mieszkali w budynku murowanym przy ulicy Bartniczej. Była solidna piwnica, w czasie ostatnich dni obrony Warszawy tam nawet sztab odcinka się znajdował.

  • Jak długo był pan w obozie amerykańskim?

Byłem do czasu ich wyjazdu do Austrii. Likwidowali magazyny, przemieszczali się do Austrii. Proponowali nam (bo kilku ich zginęło w terenie, na którym przebywali, bo lubili towarzystwo, gdzieś się zabawili czy Niemcy ich zamordowali, czy coś się stało), żeby wstąpić do tej formacji. Trzeba było podpisać kontrakt. Nie mogłem kolegi zostawić jednego i drugiego. Ten z Warszawy, Ciągardlak, nie chciał. Mówi: „Co ja będę się włóczył po Austrii, kiedy mnie tutaj dobrze w obozie”. A Furmaniak nie mógł być przyjęty, bo był za wysoki. Wyjechali, nastąpiła zmiana. Teren przejęli Anglicy.
Od razu się zmieniło, bo Amerykanie przestali się interesować oddziałami pomocniczymi, żeby ich zabrać z sobą. Anglicy z kolei tworzyli grupy do ochrony obozów. Od razu zdjęli Rosjan z bram, wartę już trzymali Polacy. Ruscy zaczęli się gotować do wyjazdu. Anglicy zrobili blokadę całego terenu, cztery samochody broni, amunicji im odebrali. Tak byli uzbrojeni, bo przejęli jakieś magazyny wojskowe. W końcu ruscy wyjechali. Napotkałem dwóch ruskich, z którymi pracowałem razem w kopalni. Namawiali mnie, żeby z nimi jechać. Całe szczęście, że się nie zdecydowałem, bo miałem chęć. Przy nich bym wcześniej do Polski przyjechał, ale podobno jak oni wrócili, to ich wszystkich na rozkaz Stalina zlikwidowano. Mam zdjęcia z Anglikami na warcie, przy naszym obozie w Werlu.
Anglicy zaproponowali nam ochronę, pracę w takiej accommodation group, do pomocy przy pilnowaniu jeńców niemieckich, którzy byli zatrudnieni przy naprawie urządzeń dla kasyna oficerskiego w Wamel, Möhnesee nad jeziorem. Słynne jezioro, zapora wodna zbombardowana przez Anglików w czasie II wojny światowej. Do chwili, w której tam byłem, nawet nie były odbudowane ani zapora, ani mosty, które prowadziły przez jezioro. Objazd był parę kilometrów, żeby się dostać na drugą stronę jeziora. Zgłosiło się nas sześćdziesięciu, naszym dowódcą był kapral podchorąży Latanowicz z Francji. Pierwszego dnia przyjechaliśmy, musieliśmy sobie przygotować lokum po Italikach. Barak był zapluskwiony, trzeba było wszystko wydezynfekować, wymyć, przygotować sobie prycze. Dostaliśmy wyposażenie. Na drugi dzień od razu do rozładowywania samochodów z koksem. W nowych mundurach. A Niemcy opalali się na wzgórzu, nie byli do tego typowani, bo [Anglicy] obawiali się, żeby nie zrobili jakiegoś sabotażu. Na trzeci dzień kolega mówi: „Słuchaj, nie myślę tutaj tak harować. Przyszliśmy na pracę niewolniczą? Przecież za to nam nie płacą”. Myśmy żołd dostawali w naszych obozach wyjściowych, mieliśmy 180 marek okupacyjnych, mieliśmy przydział papierosów, jedzenie. A tu dostaliśmy jedzenie i jeszcze trzeba było ciężko pracować, zamiast kontrolować Niemców.
Przyszedł rozkaz od naszego naczalstwa: dwóch ludzi do ochrony Belgijskiego Czerwonego Krzyża, którego pomieszczenie było po przeciwnej stronie jeziora. To była restauracja niemiecka, gdzie były dosyć duże sale, tarasy z widokiem na jezioro. Tam przyjeżdżali żołnierze na wypoczynek. Kolega mówi do mnie: „Zgłaszamy się?”. – „Zgłaszamy”. – „To idziemy”. We dwóch się zgłosiliśmy, kapral podchorąży Ciągardlak i ja. Bardzo przyjemnie nas przyjęli. Jeden dzień – karmią nas odpadkami, kolega zauważył pootwierane puszki po wizycie kolejnych Belgów czy Anglików. Niemki przynosiły to dla nas, żebyśmy my zjadali. „Heniek – mówi – nie jedzmy tego. Co to jest? Resztkami będą nas odżywiać? Nie”. Zbuntowaliśmy się i nie jemy. Trzeba było zaopatrzenie do magazynów czy teren kontrolować, musieliśmy pilnować tego terenu. Tak jeden dzień minął, drugi dzień minął. Poskarżyły się Niemki Belgijkom, że nie chcemy jeść posiłków. Przychodzi komendantka Czerwonego Krzyża, pyta się, dlaczego my nie chcemy jeść. Kolega mówi, że to wszystko jest niedobre, nieświeże, nie chcemy się zatruć. Nie mogli się dogadać. Skontaktowała się ze swoimi władzami. Przysłali dolmeczerkę, przyjechała pani porucznik, Litwinka w mundurze polskim, która znała język francuski. Była naszym tłumaczem. Oczywiście pytali się, dlaczego. Powiedziałem, że Niemki chcą nas otruć, bo dają nam odpadki, których my nie chcemy konsumować. W taki razie dobrze, pyta się: „Jak wam się pracuje?”. Kolega mówi, że trochę nie bardzo, bo jesteśmy podejrzani widocznie, Niemcy mają większe prawa jak my. „A co chcecie robić?”. Kolega mówi: „Wszystko, co by nie ubliżało honorowi polskiego munduru”. − „Dobrze”. W takim razie mnie mianowała (przedtem była Niemka, która miała klucze od magazynu) głównym odpowiedzialnym za magazyny. „A ty będziesz moim zastępcą”. Ona miała swego zastępcę, ale jego mianowała. Była tam między innymi córka konsula belgijskiego w Polsce, przez nią daliśmy wiadomość do Polski i tę wiadomość moja mama otrzymała, ale odpowiedzi nie było żadnej. Cenzura czy coś zatrzymało, widocznie napisali nie to, co potrzeba.
To była dosyć przyjemna sytuacja. Mieliśmy bardzo dobrze. Wspaniałych ludzi poznaliśmy, poznaliśmy kapitana Tyszkiewicza, oficera łącznikowego na teren strefy brytyjskiej. Jemu podlegały wszystkie obozy na terenie strefy angielskiej. był z Tyszkiewiczów litewskich, hrabia Tyszkiewicz. Przyjeżdżał do Belgijskiego Czerwonego Krzyża, ale przyszedł do nas, bo widział, że mamy Poland na mundurach. Mówi: „Polacy, macie jakąś polską wódkę? Bo od tej belgijskiej to mnie głowa boli”. Zaprosiliśmy go do siebie, cała noc przegadaliśmy. Opowiadał historie o swojej rodzinie na Litwie, jak musieli uciekać. Oczywiście strasznie lubił łowić ryby, a myśmy zdobyli od Niemca za parę konserw technologię zarzucenia sznura. Zarzucało się sznur na jeziorze wieczorem, rano przed wschodem słońca trzeba było wyciągać. Pojechał z nami na przejażdżkę łodzią, myśmy wyciągnęli węgorza, chyba z kilogram miał. Taka kicha, że nie można było objąć. Zabrał z sobą. Mówi: „Jak będziecie mieli jakieś potrzeby, moje stanowisko jest w mieście Unna. Załatwię wam transport do obozów, do Werl, gdzie chcecie jechać”. Parę razy się skontaktowaliśmy z Tyszkiewiczem. Z tym że kolega pytał się: „Co my mamy w tej sytuacji robić? Czy zostać w Niemczech?”. Proponowali nam później wyjazdy na tereny imperium angielskiego, czyli Australia, Nowa Zelandia, Kanada. On mówi: „Absolutnie, tylko Polska jest dla Polaków. Chętnie bym wrócił, ale jak wrócę, to mnie od razu zamkną”. Nas też mogli zamknąć…
Likwiduje się Czerwony Krzyż, wyjeżdża do Austrii. Proponują, żeby wyjechać z nimi. Miałem chęć, ale kolega mówi: „Nie, nie jedziemy, wracamy do kasyna angielskiego”. Tam już sytuacja się zmieniła. Zapoznałem sierżanta Neumanna, który był bardzo przyjacielsko do Polski nastawiony. Była rozróba miedzy Polakami a Anglikami, bo potłukli się przez Angielki, Angielki więcej do Polaków przychodziły jak do nich. Dowództwo zdecydowało: sala, gdzie były five o'clock czy inne uroczystości, podzielona była na połowę. Orkiestra grała twarzą do Anglików, a tyłem do nas. To nie przeszkadzało. Piwo było dostępne zarówno dla Anglików, jak i dla Polaków, ile kto chciał. Miał przyjechać marszałek Montgomery, trzeba było przygotować cały teren. Droga musiała być wysypana białym piaskiem. To robili Polacy i Anglicy. Wykopywaliśmy świerki z lasu, cała droga była obsadzona świerkami. Jednego dnia było dosyć upalnie, koło południa byłem trochę zmęczony. Zabrałem się, poszedłem w las, położyłem się, zasnąłem. Wszyscy poszli na kolację. Dowódca pyta się, gdzie jestem. Kazał mi się zameldować u siebie. Wróciłem, ale już w nocy, było ciemno nawet. Latanowicz, mój dowódca, mówi: „Idź do Neumanna, bo on koniecznie chciał ciebie obrugać za to, że nie byłeś w pracy”. W międzyczasie był kolega, który przywiózł nam zdjęcia z obozu koncentracyjnego, nie pamiętam nazwy. To było chyba ze czterdzieści zdjęć z krematorium, stosy trupów, wynędzniały tłum więźniów. To wyglądało bardzo makabrycznie. Miałem to w kieszeni, przy sobie. Zameldowałem się u Neumanna. Byłem w spodniach i w zielonym swetrze amerykańskim. Miałem jeszcze igły na sobie z lasu. On pyta się, czy byłem z dziewczyną, pokazuje na igły. Mówię, że nie, byłem zmęczony, schlafen . Rozmawialiśmy żargonem angielsko-niemieckim, on znał parę słów po polsku. Poczęstował mnie papierosami angielskimi. Miałem amerykańskie z paczek, które dostawaliśmy w obozie. Następnym razem częstuję go amerykańskimi. Przy okazji, zamiast paczkę papierosów, wyciągnąłem zdjęcia. Pokazuję, on się zainteresował tymi zdjęciami, zaczął oglądać. Fucking Germany! Pyta się, czy może te zdjęcia dostać ode mnie. Mówię: „Proszę bardzo, weź, pokaż swoim. Wy nie wiecie, co Niemcy wyrabiali z ludźmi”. Jego brat podobno był jakimś spikerem w radio londyńskim. Oddałem mu. Od tamtej pory był naszym najlepszym przyjacielem, przychodził do naszego baraku. Jak dostał butelkę whisky, bo oficerowie i starsi podoficerowie dostawali co kwartał butelkę whisky, to alkohol przynosił do nas, częstował. Myśmy mieli okazyjnie dostawy z naszego obozu, też mieliśmy alkohol. Nieraz sobie popił z nami, kiedyś nawet do tego stopnia, że nie oddał honorów oficerom. Na miesiąc go zdegradowali.
  • Jak długo znajdował się pan w tym miejscu?

To było parę miesięcy. Mój przyjaciel Neumann wyjeżdżał na urlop. Jeszcze przed wyjazdem zapoznał mnie z Angielką polskiego pochodzenia, nazywała się Gabriela Kuskowska. Ojciec był lekarzem w Liverpoolu, z tym że po I wojnie światowej przebywał w armii. Po polsku znała tylko: „I’m pani Kuskowska, Matka Boska Częstochowska, my – polska krew”. Tyle znała. Jak mój przyjaciel wyjeżdżał do Anglii, to mówi, żebym był na miejscu, bo on przyjedzie do pracy w administracji okupacyjnej i chciałby mnie ze sobą zatrzymać. Na jego miejsce przyszedł rudy Anglik, którzy zaczął mnie prześladować. Chodził za mną i mówił: Fucking polish, fucking polish . W końcu zdenerwowałem się kiedyś: You fucking english Jew boy! (ty pieprzony angielski Żydzie!). Oczywiście to była obraza dla niego, bo on był w stopniu kaprala, a ja byłem szeregowym, po awansach, które nam przyznał prezydent z Londynu, mieliśmy starszy szeregowy. Nie dbałem o te stopnie, zresztą stopnie się zdobywało w szkole albo na wojnie. Wojny nie było, po Powstaniu też nas nie honorowali specjalnie. Sąd wojenny nade mną zrobili, bo poskarżył się dowództwu. Byłem na rozprawie sądu wojennego, gdzie mnie bronił mój dowódca Ratanowicz, ale nie bardzo mu to wychodziło. Przecież tamten mnie prześladował, przez kilka dni chodził za mną: Fucking polish . Niepotrzebnie powiedziałem mu: ty Żydzie. To było za bardzo obraźliwe dla niego. Była decyzja sądu, że mam go przeprosić. Powiedziałem: „Jak on mnie przeprosi pierwszy, to go przeproszę też. On mnie pierwszy prześladował, pierwszy powinien mnie przeprosić”. Na to się nie mogli zgodzić. Mieli mnie do karnego obozu wywieźć. Parę dni byłem na wyżywieniu i zakwaterowaniu, bo nie mieli samochodu, który by mnie odwiózł do obozu karnego. Musieli mnie do obozu macierzystego, czyli do Werl. W międzyczasie był mianowany przez Tyszkiewicza na komendanta obozu mój kolega, Roman Furmaniak. Zawieźli mnie do obozu, dają list mojemu koledze. On ten list przeczytał, porwał, rzucił do kosza. Podszedł do mnie, ucałował mnie i mówi: „Czy chcesz ze mną mieszkać, czy mam ci kwaterę przygotować?”. Anglicy zdrętwieli. Myśleli, że mnie do więzienia wsadzą za to, że takie przestępstwo zrobiłem.
W tym obozie przebywałem jeszcze parę miesięcy. Poznałem wspaniałych ludzi, między innymi Kazik Małolepszy. Był strzelcem wyborowym. Był ranny w czasie wojny w głowę, miał trepanację czaszki, miał wstawiona blaszkę platynową. Później Niemcy mu tę blaszkę wyjęli. Dostał padaczki. Był wspaniałym strzelcem. Kiedyś mnie zaprosił. Była taka sytuacja, że nasza stołówka gotowała nam potrawy z konserw, bo nie było mięsa. Myśmy zaopatrzenie mieli angielskie, strajk był w Anglii i nie było dostaw mięsa. Zaproponował mi, że pójdziemy na polowanie. To lasy grafa niemieckiego, były sarny. On to kiedyś penetrował, zaproponował mi udział w polowaniu. Miał legalnie dubeltówkę, brał udział w polowaniach organizowanych przez dowództwo angielskie czy przez innych. Z tym że musiało być jakieś zezwolenie. Trzeba było mieć oznaki angielskie na mundurach albo belgijskie, tylko nie polskie, bo rzucało to się okupantom w oczy i groziło jakąś karą. Wybraliśmy się na polowanie, on z dubeltówką. Nad ranem wyszły sarny na pastwisko. Jedną zastrzelił, drugą ranił ciężko. Dał mi nóż, żebym ją dobił. Podszedłem do tej sarny, żeby nożem dobić, a ona płakała, widziałem łzy w oczach tego zwierzęcia. Rzuciłem nóż: „Słuchaj, ja nie jestem mordercą, nie zabiję jej. Zarżnij ją sam”. Sarny zamaskowaliśmy gałęziami w dole, później na drugi dzień przyjechaliśmy samochodem, zabraliśmy je do obozu. Od razu je oprawili.

  • Do jakiego miesiąca przebywał pan w obozie? Jakie były pana dalsze losy?

Przebywałem gdzieś do połowy 1946 roku. W 1946 roku zaczęli mówić o demobilizacji i przewieźli nas do obozu w Dorsten, koło holenderskiej granicy. Tworzył się Korpus Rozmieszczenia i Przysposobienia, przywieźli czarne mundury i mieli nas przysposabiać do wyjazdu. Tylko trzeba było kontrakt podpisać na pięć lat, że nie wolno nam się ożenić. Rygor wojskowy, dyscyplina wojskowa. Po pięciu latach kontraktu każdy uczestnik dostawał ekwiwalent 5000 dolarów i bilet, w jaką stronę Polski chce. W Dorsten było około trzech tysięcy ludzi w koszarach wojskowych. Nas, którzy nie przyjęli tej propozycji, było chyba niecałe sto osób. Tak że nam zachowali zielone mundury, a tamci otrzymali czarne mundury. Co z nimi się stało, nie wiem. W każdym razie nie zdążyłem nawet pożegnać się ze swoimi kolegami z Werl. To były duże odległości, nie mieliśmy pojazdów, mogliśmy jechać tylko okazją, a okazja to było kilka dni, żeby przemieszczać się przez ten teren. To była Westfalia, Nadrenia. Po tym, jak myśmy się zbuntowali, nie chcemy skorzystać z propozycji, wywieźli nas do Dortmundu. Z Dortmundu nas wywieźli później do Lubeki i w dalszym ciągu proponowali pozostanie na terenie, pod opieką Jej Królewskiej Mości. Żołd dostawaliśmy, do końca wypłacali nam 180 marek okupacyjnych. W Lubece nas parę dni trzymali i jeszcze nas ostrzegali, że jak pojedziemy do Polski, to dostaniemy się pod opiekę ruskich, że nie będziemy tak swobodni jak obecnie. Załadowali nas na okręg Isaar. Wszystko, co żeśmy mieli wartościowego, to wymieniliśmy na alkohol. Kilku oficerów jechało i kapelanów. Nawet kapelani potrafili smutek utopić. Isaar wywoził Niemców na Korsykę.

  • Jak dużo panowie wiedzieli o sytuacji w Polsce?

Wiedzieliśmy, że jest bezpieka, wiedzieliśmy, że głosowanie było „trzy razy tak”. Organizowali u nas w obozach akcje, czy jesteśmy za przyłączeniem Ziem Odzyskanych. Oczywiście każdy się zgadzał przyłączyć, tylko żeby nam oddali wschodnie ziemie. Była akcja organizowana przez misję warszawską. Jak przyjeżdżaliśmy na teren naszych koszar, to zaczęli propagandę. To myśmy wywrócili samochód do góry kołami i ci z misji musieli jak niepyszni wyjeżdżać z obozu, bo nie trafiali do przekonania żołnierzy. Zresztą żołnierze, z którymi przebywałem, pochodzili z Kresów. Jak wróciliby na teren Wileńszczyzny czy Lwowa, to by ich traktowali jako obywateli radzieckich, nie Polaków. Dlatego oni w większości pozostali. Na terenie Niemiec było w ogóle kilkadziesiąt obozów, tam była armia. Zresztą mieliśmy rozkazy prezydenta Raczkiewicza z Londynu, że z bronią w ręku wkroczymy w granice Rzeczpospolitej. Liczyliśmy się jako zaczątek armii polskiej. Wrócimy do kraju z bronią w ręku. Całe szczęście, że nie wróciliśmy z bronią w ręku, bo by nas wszystkich wywieźli na Sybir. Wróciłem w lipcu, a transport poprzedni, który z bronią w reku wrócił z Austrii… Ruscy chcieli ich rozbroić w Wiedniu, a oni powiedzieli, że zdadzą broń, ale Polakom. Pozostawili broń, przekroczyli granicę polską, chcieli oddać Polakom. Polacy nie chcieli przyjąć, bo już mieli rozkaz z góry. Dowieźli ich do Szczecina i w tym samym obozie, co potem byłem, była ich weryfikacja. Załadowali ich w wagony, wywieźli do gułagów. Między innymi był dowódca rozbrojenia, pan Pazdrowski.

  • Jak wyglądał sam moment przyjazdu?

Jeszcze nie zeszliśmy z pokładu, już oficer, który dowodził statkiem, apelował: „Jeżeli ktoś zostanie na pokładzie… Jak zejdzie z pokładu, to już”.

  • Ktoś został?

Nie pamiętam, bo byliśmy zdecydowani, że wracamy. Już byliśmy przerażeni, jak usłyszeliśmy ruski język w drodze do obozu. To był obóz zadaszony drutem kolczastym, był jakiś budynek, hala była, na której były prycze czy prymitywne miejsca, gdzie można było się położyć. Tam nas trzymali parę dni. Było dwóch oficerów, których pamiętam. Był kapitan Pietrzak, którego siostra mieszkała na terenie Szczecina, był z Oświęcimia, a major Grudziński był z Cieszyna. Z uwagi na to, że byłem szeregowym, nawiązałem kontakt z wartownikami. Jeden był z Warszawy, nawet namawiał mnie, że jak nie będę miał pracy, żebym przyjechał, to mi załatwi pracę w Szczecinie. Kapitan Pietrzak mówi: „Słuchaj, dam ci list do mojej siostry, ona mieszka w Szczecinie. − Podał mi ulicę. − Da ci tyle pieniędzy, ile będzie miała, za to wszystko kupisz wódkę i papierosy”. Rozkaz dostałem, więc pojechałem do siostry. Była żoną oficera, który walczył z bandami UPA. Nie było go w domu. Była strasznie zrozpaczona, że nie może się zobaczyć, bo nie dopuszczali do widzenia. Dała mi 14000 złotych. Butelka wódki kosztowała 300 złotych. Kupiłem worek od właściciela sklepu, worek naładowałem wódką i papierosami „Zefir”. Wszyscy oficerowie, kapelani ogłuszali się wódką, bo nie wiedzieli, co ich czeka. Po tygodniu byliśmy już zweryfikowani, mieliśmy karty weryfikacyjne.

  • O co się pytali podczas weryfikacji?

Pytali się przeważnie o oficerów. Mówiliśmy, że to są dobrzy Polacy i patrioci, bo inni nie chcieli wrócić do Polski. Były pogłoski, że wszystkich tutaj aresztują i wsadzają do więzienia.

  • Czy ktoś pytał o Powstanie Warszawskie?

O Powstanie nie. Mieliśmy podwójną dokumentację, mieliśmy legitymacje wojskowe i [jako] cywilny pracownik. Legitymowaliśmy się cywilnymi dokumentami, że jesteśmy wywiezieni na roboty i że wracamy jako repatrianci do kraju. Na mocy tego nas zweryfikowano pozytywnie, z tym że mieliśmy polecenie zameldowania się na policji po przyjeździe. Anglicy dali nam prowiant, konserwy, chleb, nawet suchary, inne rzeczy. To wszystko nam zabrano. Myśmy dostawali miskę kaszy i czarną kawę, chleb. To było całe pożywienie w obozie. Po latach byłem w Szczecinie i chciałem się dowiedzieć, gdzie ten obóz się znajdował. Pytałem miejscowych, to nikt nie potrafił powiedzieć. Ani tablicy, ani żadnej wzmianki nie było, że był obóz przejściowy dla tych, którzy wracali do Polski.

  • Dokąd pan się udał ze Szczecina?

Ze Szczecina do kolegi, który jest kapralem. Dostał wiadomość z Polski, że jego rodzina żyje, że ojciec żyje, że siostra żyje. Mieszkała we Włochach pod Warszawą. Pojechaliśmy do niego najpierw i u niego byłem chyba jeden czy dwa dni. Jego ojciec prowadził hotel w Białej Podlaskiej, dobrze mu się powodziło, miał sporo pieniędzy. Zafundował nam dorożkę. Dorożką z Włoch jechaliśmy przez Warszawę, oczywiście po spożyciu. Płakaliśmy jak żubry.

  • Jak wyglądała wtedy Warszawa?

Kupa gruzów. Myśmy płakali jak żubry. Mostem zwodzonym przejeżdżaliśmy na Bródno, na ulicę Bartniczą, gdzie mieszkałem. Jak przyjechaliśmy, to moja matka zemdlała, bo nie spodziewała się, że w ogóle wrócę. Wszyscy byli w domu, dwóch braci, dwie siostry.

  • Cała pana rodzina przeżyła?

Przeżyła. Niewiele owało, żeby nie, ale jakoś udało się szczęśliwie, dzięki Bogu. Po przyjeździe, bo była umowa… Kolega, przez niego wróciłem, bo pierwszy dostał wiadomość, mówi: „Słuchaj, jak przyjedziemy do Polski, to będę ci pomagał. Wiem, że musisz się jeszcze uczyć. Jak zacznę pracować, to będę ci pomagał dotąd, dopóki nie staniesz na nogi”. Rzeczywiście tak było, że dostał pracę na stacji benzynowej, dobrze zarabiał. Zawsze mi przyniósł parę złotych na papierosy, żebym miał. Mieliśmy się ożenić z dwoma siostrami, on te siostry wynalazł. Jedna była barmanką na ulicy Marszałkowskiej w odgruzowanych budynkach, a dla mnie przeznaczona była Stefcia, pracowała w jakimś sklepie. W tym czasie zapisałem się na kursy maturalne. Nie mieliśmy podręczników, ze skryptów się uczyliśmy. Pieszo trzeba było iść z Bródna na Bracką, gdzie miałem pracę. Pracowałem w magazynach tekstylnych. Stamtąd na wykłady i potem jeszcze pieszo wracać. Zdecydowałem, że będę nocował u znajomych, na ulicy Śliskiej. Oni byli kuzynami spowinowaconymi z jakąś szyszką z rządu, on nazywał się Zawadzki, nie Zawadzki, nie wiem. Moja panna Stefcia też była ranna w Powstaniu, miała uszkodzoną nogę, wyrwany kawał odłamkiem granatu. To było przez parę miesięcy. Potem przenieśli nasze magazyny na ulicę Stalową i czasowo zamieszkałem na ulicy Kamiennej, żeby mieć bliżej do pracy. Pracowałem róg Stalowej i Szwedzkiej.
Teraz będą represje. Moja gospodyni, pani Dobrowolska, miała meble, antyki: szafa gdańska, jakieś kredensy, bardzo wartościowe. Miała sublokatorkę, która była kochanką milicjanta. Mnie zapoznał z nią mój kolega, z którym chodziłem na kursy maturalne, Narcyz Kurpiński. On mówi: „Po co będziesz się z Bródna przemieszczał? Jeszcze chodzisz później na wykłady, to jest bardzo uciążliwe. Zamieszkaj u mojej ciotki, na Kamiennej, będziesz miał blisko”. Rzeczywiście, ona była zadowolona. Ta kamienica należała do niej, miała lokatorów przymusowych. Jeden pokój miała ocalony przeze mnie. Przeważnie tam nie przebywałem całe dnie, tylko pracowałem. Nie robiłem nic, że zawłaszczę ten lokal, zresztą kolega za mnie gwarantował. Kochanka milicjanta wyrzuciła meble ze swego pokoju, bo były niewygodne, i jakaś wersalkę sprowadziła. Gospodyni przychodzi do mnie, mówi: „Panie Heniu, niszczą się, to są wartościowe meble. Niech pan pomoże wstawić z powrotem do pokoju”. Głupi, zgodziłem się. Starszej kobiecie trzeba pomóc. Za godzinę czy dwie wkracza policja. Oczywiście skuli mnie w kajdanki. Na ulicy Środkowej, w suterynie mieściło się UB. Oskarżali mnie o nielegalne posiadanie broni i opór władzy ludowej. To było na początku 1950 roku. W międzyczasie zapoznałem się z moją panią, zaczęła pracę u nas w centrali tekstylnej. Przesłuchanie metodą gestapo. Reflektor w oczy, jeden mnie przesłuchiwał, a drugi straszył. Wysmarowali mi protokół i każą mi podpisywać. Mówię: „W życiu nie podpiszę, wy łobuzy. Jak wyjdę na wolność, to się z wami policzę”. Dwadzieścia cztery godziny mnie trzymali. Po dwudziestu czterech godzinach mnie zwolnili, ale nie podpisałem żadnego protokołu. Kolega na mnie czekał. Wracam na Kamienną, do mieszkania. Mieszkanie zaplombowane pieczęcią milicji, papierowe naklejki. Mówi: „Słuchaj, Heniek, to co? Włazimy!”. Pozdzierał, kluczem otwieram, weszliśmy. Spokój był może więcej jak pół roku. Już się ożeniłem, już byłem z panią Ireną, tu obecną. Po ślubie, to było gdzieś chyba w połowie lata (myśmy zawarli związek małżeński w 1951 roku, kościelny ślub był na Trzech Króli, a cywilny w kwietniu) dostałem wezwanie do sądu. Na Mokotowie była rozprawa sądowa. Sąd odczytał oskarżenie, że nielegalne posiadanie broni i opór władzy ludowej. Byłem bez obrońcy, bo moja pani właścicielka miała na adwokata, a ja byłem sam. Pyta sąd, czy się przyznaję. „Absolutnie się nie przyznaję, żądam rehabilitacji i ukarania winnych za fałszywe oskarżenia”. Sąd ukarał właścicielkę, dostała wyrok za to, że swoje meble wstawiła do swojego pomieszczenia, dwa lata w zawieszeniu. Mnie uniewinnił z zarzutów postawionych. Ale o ukaraniu winnych nie było mowy, bo nawet nie stawili się ci z UB na rozprawę. Albo byli, ale nie ujawniali się. Potem była cisza. Zrobili rewizję na Kamiennej, szukali.
Miałem pistolet w czasie Powstania, tylko nie było naboi. Jak się oddział uzbrojony wycofywał, to dałem jednemu z chłopców. Mówię: „Weź, bo mnie jest nieprzydatne, nie mam naboi. Jak się dostaniesz do punktu oporu, może będą mieli amunicję, możesz wykorzystać”. Koledzy wiedzieli, że tę broń miałem jeszcze przed Powstaniem. Może któryś z nich doniósł czy coś, w każdym razie byłem oskarżony o nielegalne posiadanie broni i opór władzy ludowej. Ale potem już był spokój przez jakiś czas.
Ożeniłem się, mam dwoje dzieci, dwoje wnuków i dwóch prawnuków. Zmieniłem pracę z centrali tekstylnej, bo były różne nieprzyjemności, nie chciałem brać udziału w przekrętach. Zacząłem pracę w Samopomocy Chłopskiej. Też zrezygnowałem, bo prezes kazał mi lepsze towary dawać, nie zgodziłem się. Zrezygnowałem i później pracowałem w fabryce pomp przez prawie dwadzieścia lat. W stanie wojennym dostałem polecenie wyjazdu pod ruską granicę. Mieliśmy kooperanta, który obrabiał nam odlewy do pomp wysokoprężnych dla elektrowni. Groził nam przestój. Było kilkaset odlewów, wirników, kierownic, a nie było kontaktu, teleksy nie działały, telefony nie działały. To było w zimie, w pierwszym roku stanu wojennego. Dostałem polecenie wyjazdu. Głupi, zgodziłem się. Nie powinienem się zgadzać. Było dwadzieścia stopni, to był chyba luty. Pojechałem do Hrubieszowa. Chciałem w hotelu się ulokować, rano wyjechać. Pięć kilometrów od granicy ruskiej był zakład, ale wszystkie hotele były zajęte przez ZOMO. Do księdza proboszcza nie znam adresu, nie wiem, jak się dostać. Idę do milicji, niech mnie zamkną w jakimś areszcie i rano sobie pójdę. Patrzę, pytam się, gdzie jest komisariat milicji. Pokazali mi. Wartownik przy koksowniku się grzeje, mówię: „Chciałem z komendantem mówić”. − „Proszę wejść”. Napalone w piecach, komendant w koszuli z zawiniętymi rękawami. Zameldowałem się do niego: „Jestem w delegacji, chciałem skorzystać, gdyby panowie udostępnili możliwość przenocowania. Jestem zmęczony, wszystkie hotele są zajęte przez ZOMO”. − „Po co żeście tu przyjechali?”. Zwymyślał mnie, kazał mnie zrewidować. Całe szczęście, że przed wyjazdem nie wziąłem żadnych materiałów propagandowych, bo miałem ulotki, miałem odezwę Brzezińskiego, miałem pisma „Solidarności”, miałem różne rzeczy. Miałem nawet przygotowane to na stole, tylko nie wziąłem, bo nie miałem miejsca w torbie. Miałem kanapki i termos. Przyznam się, że zapomniałem. Opaczność czuwała nade mną, bo ochroniłem ludzi przynajmniej. Nie znaleźli przy mnie nic. Był w stopniu porucznika, był chyba pod wpływem narkotyków, bo pianę na ustach miał, jak mi wymyślał. Stał facet przy oknie, wysoki, w cywilnym ubraniu. Podszedł do niego, mówi: „Co ty chcesz od tego człowieka? Delegacje ma, musi wykonać zadanie, trzeba mu pomóc, a nie wrzeszczeć na niego. Czy pan zna kogoś z tego zakładu?”. − „Znam. Pogorzelski, Dyrektor Kuczmara”. − „Czy pan bywał u nich?”. − „Absolutnie prywatnych stosunków, tylko służbowe. Znam ich telefoniczne, znam ich, jak przyjeżdżali do Warszawy podpisywać transakcje”. − „W takim razie wezmę tego pana i zawiozę”. Jeden z tych panów, pan Kuczmara miał willę na terenie Hrubieszowa. Jeszcze powiedziałem, że jak mnie nie zamknie, to do ruskich pójdę. To jest pięć kilometrów od Hrubieszowa. Szlag mało nie trafił tego porucznika.

  • Dobrze się dla pana skończyła ta historia?

Zawieźli nas do dyrektora, przenocował mnie. Mówi: „Rano będzie autobus, to z pracownikami możesz pojechać. Tam będzie dyrektor Pogorzelski, załatwisz sprawę”. Rzeczywiście. Po drodze jeszcze ludzie pytali się, jak w Warszawie.

  • Musimy powoli kończyć, ale chciałabym wrócić do Powstania.

Entuzjazm był wielki. Byliśmy przekonani, że to będzie jakoś inaczej zorganizowane, że będzie broń. Myślałem, że są jakiejś magazyny poza tym, który myśmy przechowywali u siebie. Przechowywaliśmy karabiny, erkaem i amunicję w okopach pozostawionych w 1939 roku. Pistolet miałem bez amunicji, to wszystko było.

  • Jaka jest pana ocena Powstania?

Nawet ten wypad na czołgi z granatami… Chłopcy, którzy byli ze mną, byli nieprzygotowani, oni byli chyba młodsi ode mnie o dwa lata. Dwóch było, nie wiedzieli, jak się zachować. Jak mogłem, to ich pouczałem, że jak czołgi nadejdą, trzeba oblać benzyną czołgi, potem granatami, żeby zapalić. Ale jak nie wybuchnie taki prowizoryczny… Ja miałem dwa granaty oryginalne, obronny i zaczepny, w razie czego to je wykorzystam. Ale jak uszkodzimy czołgi i wyskoczą Niemcy z karabinami maszynowymi, z automatami, co będziemy robili? To jest jeden taki przykład, z gołymi rękoma na czołgi. To jest makabra. Później efektem był atak czołgów na nasze zgrupowanie. Przecież oni by nas rozjechali gąsienicami, żeby się nie przestraszyli płonącej barykady i był ostrzał z naszej strony.

  • W którym to było miejscu?

Róg Białołęckiej i Bartniczej, szkoła podstawowa. To były solidne gmachy, teren ogrodzony murem. Tam dostałem rykoszet odłamkiem muru w kolano. To mnie ocaliło może i życie później, opowiadałem. Podchorąży z dowództwa, który dawał nam polecenia, rozkazy, który rozwiązał później zgrupowanie… Dostaliśmy rozkaz ukrywania się do czasu nadejścia, bo front stanął w Radzyminie i Niemcy stali. Te siły kierowali później na Warszawę i na nas. To by była makabra, jak byśmy bronili się przez dwa, trzy dni nawet, to by wymordowali całą ludność okoliczną. Na Woli wyciągali z domów i przed czołgami pędzili ludność cywilną. Dlaczego zginęło dwadzieścia tysięcy cywilów a osiemnaście tysięcy powstańców? Dlatego że Niemcy stosowali walkę, aby zniszczyć naród. To była mądrość naszego podchorążego. Właściwie nie ma broni, nie ma łączności, jak opór stawiać? Uważam, że on postąpił mądrze. Z drugiej strony Powstanie miało sens, żeby pokazać. Gdyby się udało, gdyby Rosjanie nie blokowali całej sytuacji, to może by się udało. Gdyby front nie stanął, to tymi siłami… Przecież były trzy punkty oporu na Bródnie, jeden był w gimnazjum Lisa-Kuli, drugi był na Bartniczej, gdzie ja byłem, trzeci był w szkole technicznej. W szkole technicznej jako broń osobistą chłopcy dostali pilniki. Oddział, który miał broń, został wymordowany przed Powstaniem. W lasach skierniewickich byli na ćwiczeniach. Tam między innymi zginął mój kuzyn, Józef Kubiak. Byli żywcem spaleni w stodole. Ćwiczyli w nocy, a w dzień spali w stodole. Kolonista niemiecki zawiadomił. Otoczyli ich z karabinami maszynowymi, podpalili stodołę i wystrzelali ich, wymordowali. Jeden tylko ocalał z całego oddziału. Poza tym na terenie Starego Miasta zginął mój stryjeczny brat, Włodek Wagiński. Był podchorążym. Wolności się nie dostaje za darmo, trzeba o nią walczyć. Dlatego był sens, żeby walka była. Dlatego wolność trzeba szanować i cenić.


Warszawa dnia 3 i 12 sierpnia 2011 roku
Rozmowy prowadziły Ewa Berbecka i Małgorzata Rejmak
Henryk Jan Kurek Pseudonim: „Sęp” Formacja: Obwód VI Praga, zgrupowanie 1612 Dzielnica: Nowe Bródno

Zobacz także

Nasz newsletter