Henryk Majewicz „Marecki”

Archiwum Historii Mówionej

Henryk Antoni Majewicz. Rocznik mój 1925, [w czasie Powstania miałem] dziewiętnaście lat. Przed wojną mieszkałem na Pomorzu, w Warszawie dopiero od czasu, jak mnie [i moją rodzinę Niemcy z Pomorza wyrzucili w ostatnich dniach 1939 roku]. Przed Powstaniem byłem w NSZ i [miałem] pseudonim „Marecki” i ten pseudonim zatrzymałem w czasie Powstania.
Na początku byłem saperem, a później byłem starszym saperem. Starszym saperem zrobili mnie gdzieś początek września. Mam zresztą legitymację, tam będzie data wpisana.

  • W jakiej formacji był pan saperem?


8. kompania Batalionu „Kiliński”, IV pluton saperski.

  • Bardzo proszę powiedzieć, urodził się pan w Poznaniu, jak się pan znalazł w Warszawie?


W bardzo prosty sposób. Jakieś cztery i pół roku przed wojną, ojciec kupił majątek Janiszewo na Pomorzu i tam żeśmy mieszkali, ale chodziłem do szkoły w Bydgoszczy. Jak Niemcy zajęli zachodnią część Polski, to Janiszewo zostało [przez nich] skonfiskowane i wsadzili nam zarządcę niemieckiego, [ale] pozwolili [nam] tam [przez krótki czas] mieszkać, [lecz dwa dni przed końcem 1939 roku, kazali się nam wynieść i pojechaliśmy do Warszawy].
Na początku [mieszkaliśmy u mojego] wujka na Forcie Bema, bo [wujek] był [emerytowanym majorem i miał na forcie mieszkanie, ale wkrótce żeśmy się przenieśli na Marszałkowską…]

  • Dlaczego zmieniał mieszkanie?


Dlatego że nie mogliśmy mieszkać dłużej. Tam była taka historia, że chłopcy się bawili prochem i Niemca w ustępie mało nie wysadzili w powietrze, więc wyskoczył w każdym razie ze spodniami w rękach i trochę brązowo wyglądał na siedzeniu. Niemcy myśleli, że to był zamach na [tego Niemca, więc powiedzieli, że wszyscy Polacy będą musieli się wynieść z fortu Bema]. Na szczęście mój wujek, Ogórkowski poszedł do niemieckich oficerów, którzy tam zarządzali i wytłumaczył, że to dzieci się bawiły prochem.

  • Wystarczyło takie tłumaczenie?


[Wujek był emerytowanym majorem, (przez co nie był w obozie jeńców), więc jako koledzy po fachu, to mu uwierzyli, bo oni byli oficerami Wehrmachtu a nie SS. Więc w rezultacie] Polacy nie [musieli] od razu wychodzić, ale [im zapowiedziano, że], powinni sobie poszukać mieszkań, [bo i tak te oddziały niemieckie, które są teraz rozkwaterowane w mieście], będą przeniesione na Fort Bema.[ To była ważna wiadomość, bo myśmy wiedzieli że Niemcy będą opuszczali zajęte lokale, więc ojciec zaczął się rozglądać za dobrym sklepem, który był zajęty przez Niemców i znalazł taki na rogu Zielnej i Królewskiej, który razem z piwnicami był używany jako magazyn przez Niemców]. Poszedł więc do właściciela domu i mówi: „Słuchaj, chciałbym ten sklep wynająć”. On mówi: „Nie mogę wam wynająć, Niemcy go mają”. „Płacą ci coś?”. „Nie, nic”. „To słuchaj, zapłacę ci od teraz, ale z tym, że jak oni się wyniosą, ja to dostanę”. I dwa miesiące później dostał sklep. Wtedy było ciężko dostać [sklepy], bo było tyle ruin, ale [się udało].

  • To autentycznie oni się wynieśli?


Oni się wynieśli, tak jak tamci [oficerowie] powiedzieli, że wszystkie oddziały, co są luźno w mieście, z wyjątkiem żandarmerii, to mają na Fort Bema się przenieść i do innych takich miejsc.

  • Gdzie państwo wtedy zamieszkali?


Na Marszałkowskiej 60 (zdaje się, że to był ten numer, ale nie mam dobrej pamięci do numerów). [Nie mieszkaliśmy tam długo, bo] ojciec chciał mieć własne mieszkanie i znalazł mieszkanie na Siennej 41. Można powiedzieć, to była moja największa zasługa w czasie Powstania, że uratowałem ten dom od spalenia. Bo byłem pierwszy na strychu, jak cały zasobnik bomb zapalających, a to był duży [budynek], siedemdziesiąt kilka [mieszkań].

  • Skąd był ten zasobnik?


Samolot przelatywał i otworzył zasobnik z bombami zapalającymi i na strychach było około czterdziestu bomb zapalających. Byłem [wtedy] w naszym mieszkaniu na czwartym piętrze i z początku był alarm [na nalot], chciałem zbiec na dół [do schronu], ale usłyszałem huk jakby z karabinu ktoś strzelał, [to wiedziałem że to bomby zapalające, a nie burzące], bo to upada, przebija przez dach i [wznieca pożar, więc] nie zbiegłem na dół. Wyjrzałem przez okno [i zobaczyłem, że] dym zaczyna wychodzić przez szpary w dachu. Wystawiłem głowę przez okno i krzyknąłem: „Ope-el, na górę, pożar na strychu!”. I sam pobiegłem na strych.
[Posypywałem jedną bombę po drugiej przy pomocy łopaty, piaskiem z dużych puszek od karbidu, które tam stały, ale to było za wolne, bo bomb było dużo, więc wysypałem połowę piasku z jednego bębna, żeby móc unieść i posypywałem bomby prosto z tego]. Na początku to żadne niebezpieczeństwo, na początku tylko się żarzy, dopiero jak zaczyna pryskać [fontanną iskier, to trudno podejść]. Jak człowiek zdąży [posypać piaskiem], to piasek się [stopi od żaru] i zamknie dopływ powietrza i bomba już nie pali się. Później, nie wiem jakim cudem, ale podnosiłem cały bęben [z piaskiem i biegałem od bomby do bomby i nim posypywałem]. Nie wiem, gdzie znalazłem na to siłę, ale człowiek w takich warunkach różne rzeczy może zrobić.

  • Jednym słowem, dom się nie spalił?


Nie spalił się. Około czterdziestu bomb zapalających w ten sposób wydusiłem.

  • To była Sienna 41?


Sienna 41. Później narożnik tego domu został zburzony przez pocisk artylerii ciężkiej, który nie uderzył wprost w dom, ale obok i później krowy rozwaliły kawałek dachu, ale to zostało zreperowane po wojnie. Mówię, moja zasługa jest, że siedemdziesiąt kilka rodzin miało mieszkania. Z plutonu wysłali nas na gaszenie Głównej Poczty na Placu Napoleona. Wtedy byłem zwykłym saperem, ale miałem przeszkolenie strażackie…

  • Kiedy było to gaszenie?


To było w pierwszej połowie Powstania, nie pamiętam [daty. Myśmy ugasili ten pożar, ale kilka dni później Niemcy znów zapalili i poczta się spaliła].

  • Ale już Powstanie w każdym razie?


Tak. [To było w czasie gdy jeszcze był prąd i gaz, więc wcześnie w Powstaniu].

  • Jeszcze chciałabym przed Powstaniem, jeśli można, króciutko bardzo, o pana zajęciu. Mówił pan, że się nauczył zegarmistrzostwa.


Na początku 1940 roku matka uderzyła gdzieś zegarkiem i mówi: „Weź ten zegarek, poszukaj jakiegoś zegarmistrza, żeby mógł mi to [zreperować]. Ile to będzie kosztować, dowiedz się”. Poszedłem do zegarmistrza i on patrzy, otworzył, odkręcił śrubkę, podniósł balans, mówi: „Pęknięta oska, to trzeba będzie wymienić…” Tyle i tyle będzie kosztować. Mówię do niego, że w dziwny sposób trzymał śrubokręt. „A jak byś ty trzymał?”. Dał mi śrubokręt. Pokazuję. „Och, gdzieś ty się tego nauczył?”. „Miałem kuzyna zegarmistrza, widziałem, jak on to robi”. „Chciałbyś się nauczyć zegarmistrzostwa?”. Mówię: „Z przyjemnością”. „Potrzebuję ucznia”. Mówię: „Muszę się od ojca dowiedzieć czy…”

  • O zgodę?


…O zgodę. A w pierwszym roku nie było szkół i ojciec powiedział: „Możesz, ale jak szkoły się zaczną, z powrotem do szkoły”. „Dobrze”. Dopiero we wrześniu [szkoły] się zaczęły, a ja od początku lutego 1940 roku u niego uczyłem się. Mam zdolności mechaniczne, więc dobrze to poszło.

  • Wykorzystał pan ten zawód w życiu?


Wykorzystałem. Później z tym zegarmistrzem, jak się szkoły zaczęły, to chodziłem do szkoły, ale wieczorem chodziłem do niego pracować. Prostsze roboty ja robiłem, jak czyszczenie i tak dalej, a jak coś było poważniejszego, to on robił. Wtedy jako szesnastoletni chłopak to potrzebowałem forsę, więc nauczyłem się dość dużo. Później Niemcy musieli go złapać, bo on zniknął pewnego dnia, po prostu kamień w wodę. Prawdopodobnie jak go złapali w łapankach ulicznych, jak dowiedzieli się, że zegarmistrz, to do jakiejś precyzyjnej pracy w fabryce zbrojeniowej [go zabrali]. A w Niemczech było tak, że jak posłali go do pracy na rolę, to mógł pisać listy do domu, a jak do tajnej fabryki, kamień w wodę, jak mówią i nie pozwolili pisać, żeby angielski wywiad się nie dowiedział, że tam on przy takim czymś pracuje.

  • Wróćmy do okresu przedwojennego. Kiedy pan się zetknął z konspiracją?


Mniej więcej pierwsze to było 1941 rok, przed, wtedy jeszcze nie byłem w NSZ. Chodziło o to, że potrzebowali gości do obserwacji [ruchu niemieckich pojazdów wojskowych przez Wisłę]. Jedna grupa była tutaj, wewnątrz, jak tutaj z lornetkami, kilku było, jeden zapisywał: taki oddział niemiecki, tego rodzaju, jak myśmy nie wiedzieli co za pułk był, czy coś takiego, ten z Hamburgu to miał nosiłki z wodą, a inne nie pamiętam wszystkich, ale ten to specjalnie zapamiętałem, ile idzie w tą stronę, jeśli ciągnik z czołgiem na nim, to też trzeba było zapisać, czy armaty czy coś. [Myśmy obserwowali ruch na wschód przez most Poniatowskiego, a druga taka grupa na Pradze obserwowała ruch na zachód. Mnie wciągnięto do tej pracy, przez znajomość języka niemieckiego, by tłumaczyć napisy na ciężarówkach].

  • Komu była ta informacja przekazywana?


[Nie byłem wtedy w konspiracji, więc nie znam szczegółów, ale codziennie przychodził goniec albo oficer z dowództwa i zabierał wypełnione papiery. Pewnego razu przyszedł po papiery gość, którego nie znałem, ale jeden z obecnych mówił do niego „panie majorze” i ten zatrzymał się żeby trochę porozmawiać na temat naszej pracy. Powiedział wtedy, że Anglicy skądś wiedzą, że Hitler szykuje się do ataku na Rosję, więc nasza robota jest żeby wiedzieć kiedy ten atak nastąpi. Powiedział, że z naszych raportów wynika, że jak Niemcy wycofują jakiś oddział z nad Bugu, to na jego miejsce wysyłają zwiększone siły, więc się szykują do ataku. „Wiemy z tego, że się szykują, ale nie wiemy na kiedy”. Wtedy ja się wtrąciłem do rozmowy, mówiąc: „To, co wiem o Hitlerze, to będzie zaczynał atak w tym samym dniu, kiedy cesarz Napoleon przekroczył granicę Rosji, czyli 21 lipca”. Pomyliłem się o jeden dzień, bo atak zaczął się 22. Lata później, gdy mieszkałem w Anglii, dowiedziałem się, że angielski wywiad dowiedział się po wojnie z zapisków niemieckiego sztabu głównego, że Hitler zarządził atak na 21, ale coś opóźniło go o jeden dzień. Ten major mnie sobie zapamiętał i rok później kazał mnie wciągnąć do organizacji, choć ta grupa nie przyjmowała nikogo poniżej osiemnastu lat, bo uważali że to był przedwojenny wiek na służbę w wojsku, a ja byłem wtedy o rok młodszy. Tak samo później postarał się żeby mnie przyjęto na podchorążówkę, która miała trwać dwa lata. Przed wojną podchorążówka rezerwy trwała osiem miesięcy, ale w warunkach, jakie były pod okupacją niemiecką dobrze było jak mogliśmy dwa dni w tygodniu poświęcić. Do tego, to nie była podchorążówka normalna, bo NSZ nie miał takiego uprawnienia, ale mówili, że to jest to samo przeszkolenie, które bym przed wojną na podchorążówce piechoty dostał, z pewnymi dodatkami, takimi jak produkcja i użycie materiałów wybuchowych. Ten cały kurs miał się skończyć w listopadzie 1944 roku, więc nigdy nie doszedłem do końca, bo Powstanie zaczęło się w sierpniu, a ja nie dostałem się do swojego oddziału].

  • Właśnie, gdzie pana zastało Powstanie?


Byłem w Śródmieściu, ale [zobaczyłem grupy młodych ludzi w wieku poborowym, którzy chowając coś pod płaszczami biegli, a tam inne takie grupy, więc wiedziałem, coś się dzieje]. Więc wybrałem się od razu na Wolę, gdzie był punkt zborny i nie dostałem się na miejsce…

  • Gdzie miał pan się zameldować?


Za Kercelakiem było miejsce, nie pamiętam teraz nazwy tej ulicy, ja taki wojenny warszawiak, ale wiedziałem dokładnie, w którym miejscu, gdzie i jakie..

  • I nie dostał się pan do tego miejsca?


Dostałem się [tam dopiero] drugiego czy trzeciego dnia Powstania, ale już tamtych nie było.

  • To wszystko było na Woli?


Na Woli. Nie mogłem przejść na drugą stronę Wolskiej, bo niemieckie kolumny szły na wschód i strzelali do każdego, kto próbował [przejść]. Przez kilka dni zatrzymałem się u kolegi z mego oddziału, który też nie mógł dostać się na drugą stronę, ale on mieszkał z południowej strony. Chciałem się przyłączyć do jakiegokolwiek oddziału, który był na miejscu, ale wtedy broni owało, więc jak ktoś miał własną broń, to go przyjmowali z otwartymi ramionami, ale jak nie miał, to nie. Robiliśmy z chłopakami, co tylko można i w jednym miejscu żeśmy chcieli czołg spalić. O butelki z benzyną było łatwo. Tam był balkon na górze i występ oknami pod balkonem, z którego można było patrzeć wzdłuż ulicy. Myśmy stali w drzwiach z butelkami z benzyną gotowi, a jeden z nas patrzał na nadjeżdżającą grupę czołgów przez szpary między podporami bariery balkonu, aż zawołał „Teraz!”. I myśmy się wychylili i rzuciliśmy te butelki. W tym samym momencie balkon się zatrząsł, huknęło i tynk się posypał. Zeszliśmy na dół i chłopcy z przeciwnej strony ulicy zaczęli nas klepać po plecach i chwalić za odwagę, że pomimo wybuchu pod samymi nogami, rzuciliśmy te butelki i zapaliliśmy czołg. Wtedy dopiero zobaczyłem wyrwę od pocisku z czołgu pod samą podłogą balkonu. Ale poszliśmy zobaczyć nasz spalony czołg, bo ta grupa czołgów skręciła w ulicę. Żelazną. Pytaliśmy: „Gdzie jest ten czołg, co się palił?”. odpowiedź była „Palił się, ale zgasł”. Trudno, więc nie trafiliśmy w dobre miejsce, żeby ogień dostał się tam, gdzie by jego własna benzyna się też zapaliła. Człowiek nie wiedział wtedy jeszcze.
Parę dni później, jak żeśmy dostali się na punkt zborny naszego oddziału, już ich tam nie było, i dopiero w drugiej połowie Powstania, gdzie dużo ze Starówki przeszło do Śródmieścia, spotkałem dwóch z mego oddziału i powiedzieli, że tak jak wiedzą, to oni są jedynymi, którzy z całego oddziału zostali przy życiu.

  • Przez kilka pierwszych dni pan był bez żadnych dowódców?


Przez kilka dni byłem, tylko pomagałem gdzie mogłem. Nawet w jednym miejscu, wraz z miejscowym oddziałem żeśmy zrobili pułapkę na czołg, przy pomocy dużej butli do robienia wina z benzyną i sznurem.
Poszedłem do Śródmieścia, bo tam znałem całą paczkę, o których wiedziałem, że są w Armii Krajowej, bo chciałem się przyłączyć do jakiegoś oddziału. Nie chciałem być taki, jak to mówią, żeby nie należeć do czegoś, ostatecznie wojna z Niemcami się zaczęła, więc trzeba mieć przyjemność i na nich polować trochę. Poszedłem na ulicę Sienną, bo tam było wtedy dowództwo i zaczęli mnie pytać, co robiłem przed Powstaniem, w jakim oddziale i tak dalej. Wszystko powiedziałem. Jakie przeszkolenie miałem? Jak usłyszeli, o produkcji i użyciu materiałów wybuchowych, to mi powiedzieli: „My potrzebujemy saperów”. i dostałem od razu przydział do plutonu saperskiego. W ten sposób dostałem się do saperów i zostałem na czas Powstania saperem, chociaż przedtem miałem przeszkolenie piechoty. Ostatecznie…

  • Gdzie było wasze miejsce postoju?


Na ulicy Złotej, w tym miejscu gdzie było przed Powstaniem kino. Nie pamiętam jak się ono nazywało, ale ono było wtedy tylko dla Niemców. Myśmy mieli kwaterę w tym budynku i tam żeśmy byli przez większość sierpnia. Naszą główną nocną pracę, było zbudowanie przez Aleje Jerozolimskie barykady koło ulicy Kruczej, która wtedy dochodziła tylko od południa do Alei Jerozolimskich, a naprzeciw były budynki i od jednego z nich zaczynała się barykada. Mieliśmy tam duże straty, bo Niemcy starali się odciąć Śródmieście południowe od północnego, a to było jedyne połączenie, więc obserwowali i nadsłuchiwali z górnych pięter BGK i jak coś usłyszeli, to dali serię karabinu maszynowego, co było sygnałem dla obsługi granatników, a ci zaczynali na nas puszczać ich bomby. To, że to było w nocy, nie przeszkadzało im, bo mieli wstrzelane te granatniki w ciągu dnia, tak, że ich bomby padały koło naszej barykady i raniły lub zabijały.
O wiele przyjemniejsze było, gdy po nocnej pracy przy naszej barykadzie, wysłano jedną drużynę do gaszenie pożaru na Poczcie Głównej, na Placu Napoleona, który teraz nazywa się placem Powstańców Warszawy. Ja dostałem komendę, bo byłem jedynym, kto miał przeszkolenie strażackie w naszym plutonie. My byliśmy po nocnej pracy zmęczeni, ale gorąco od ognia nam pomogło, gdy na miejscu zobaczyłyśmy, że długi sznur cywilów podaje sobie wiaderka z wodą napełniając je w zbiorniku na placu i chlustając zawartość tych wiader na ogień. Na górnym piętrze gdzie palił się ogień, stały trzy hydronetki, czyli zbiorniki na wodę z ręczną pompą i szprycą. Zapytałem się cywilów:„Czemu ich nie używacie?”. Na co odpowiedzieli: „Bo nie ma ciśnienia”. Pokazałem im jak się ciśnienia robi przy pomocy tej ręcznej pompy i my saperzy wraz z cywilami opanowaliśmy najgorszy pożar, a po tym też używając nasze topory strażackie przecięliśmy belki przechodzące przez ścianę ogniową, by się ogień nie przedostał po nich na drugą stronę budynku.
Na szczęście ten pożar był wtedy tylko na najwyższym piętrze, czy strychu i udało się zapobiec przeniesieniu się ognia niżej, ale trzeba było pilnować, żeby to się nie stało, bo tam była warstwa żużla i co chwilę w miejscach ogień z tego wybuchał i trzeba to było polewać wodą z hydronetek, żeby się nie przeniósł dalej. Na początku mieliśmy duży zapas wody w wiadrach, ale cywile się wynieśli, a ja wysłałem naszych saperów na kwaterę, z wyjątkiem jednego i we dwójkę pilnowaliśmy żeby się ogień nie rozszedł znowu. Gdy nam wody zaczęło ować, zostawiłem kolegę na górze i poszedłem szukać dowódcę od strażaków na poczcie, żeby mu powiedzieć, co ma robić, żeby się reszta budynku nie spaliła. On szybko zorganizował dostawę wody na górne piętro i postawił tam dwóch, żeby pilnowali, żeby się pożar nie rozszedł a także postarał się żeby nakarmili nas w stołówce. Było już ciemno a my nie znaliśmy hasła na ten dzień, żeby móc powrócić na Złotą, wiec zaprowadził nas do dowódcy miejscowego oddziału AK, dostaliśmy hasło i wróciliśmy do plutonu. Wtedy była jeszcze woda w wodociągach, gaz i elektryczność, więc nasze sanitariuszki nakarmiły nas i przygotowały kąpiel. Zasnąłem w wannie, więc mnie stamtąd wyciągnęły i położyły do łóżka i jak się obudziłem, to był już wieczór następnego dnia. Cała ta robota na wiele się nie przydała, bo kilka dni później cały budynek poczty się i tak spalił.

  • Pozwolili tak długo spać?


Nie mogli mnie obudzić. Później się chłopcy śmiali ze mnie i dziewczynki też, bo one mnie nagiego wyciągały z wanny. Ale wesoło było. W każdym razie myślałem, że to jest na drugi dzień wcześnie rano, a to już ciemno się robiło.

  • Młodość tak potrafi. Jakie następne akcje, bardzo proszę?


Następnych akcji to nic takiego przez jakiś czas nie było, ale później…
Myśmy na ulicy Widok musieli ewakuować farby. Był sklep z farbami i ten dom zaczął się palić, nie było możności ugaszenia. Więc cywile i nasz pluton, chodziło żeby to nie zaczęło wybuchać, terpentyna i tak dalej to jest duży kłopot. To nic takiego nie było, ale żeśmy usunęli w bezpieczne miejsce. Co się z farbami później stało, to już nie wiem.

  • A kiedy się pan jako saper najbardziej wykazał?


Oczywiście jako saper gaszenie pożarów to była jedna rzecz, budowa barykady, to była druga rzecz, to była nasza stała robota, tam najwięcej chłopaków zginęło z plutonu.

  • Podczas budowy barykady?


Podczas zwykłej budowy barykady. Jak Niemcy z BGK usłyszeli, że ktoś się tam rusza, to zaczęli strzelać z góry, a ci przy granatnikach usłyszeli, że karabiny strzelają, oni już mieli wstrzelone granatniki ustawione mniej więcej na tą odległość i tam granaty z granatników rąbały. Później znowu były czołgi, też od czasu do czasu rąbali. Raz nam też posłali dwa „goliaty”, ale nie te małe, tylko te duże tankietki kierowane radiem…

  • To już bez przewodu?


Bez przewodu, radiem kierowane i ja nie byłem w tym, właśnie czyściłem niemiecki pistolet maszynowy, bo jeden z kolegów został przysypany trochę gruzem i jego pistolet maszynowy został zapaskudzony w straszny sposób, że nie mógł strzelać, więc to była moja robota jako zegarmistrza, a oprócz tego przed Powstaniem pomagałem rusznikarzowi, to się nauczyłem.

  • Odczyścił pan?


Odczyściłem. Musiałem całkowicie rozebrać, miałem wszystko ładnie wyczyszczone, miałem składać, a kolegom na Alejach Jerozolimskich udało się wysadzić jeden z tych „goliatów” i cały tynk z sufitu mi wprost wpadł na to. Zapaskudził mi to w straszny sposób, musiałem od początku czyścić. Takie czasy.
Dwóch chłopaków od nas zostało rannych, odłamkami z tego „goliata”, ale drugi „goliat” przejechał i utknął w naszej barykadzie. Teraz był kłopot. To już pod wieczór było, na drugi dzień przyjedzie czołg i od BGK, od tej strony zacznie strzelać i wybuchy wysadzą nam te ładunki wybuchowe. A te duże „goliaty” to miały jakieś pięćset kilo materiału wybuchowego, a czasem więcej. Te małe to nie było wiele, ale duży to by nam barykadę w proszek rozniósł i musielibyśmy od nowa budować. Trzeba było w nocy go rozbroić. Mieliśmy jednego zawodowego podoficera saperów, który był przy rozbrojeniu jednego takiego goliata, więc on oczywiście był bez gadania. Kto jeszcze na ochotnika? Jak nikt się nie zgłosił, to ja musiałem.

  • To było z wielkim niebezpieczeństwem rozbrajane.


Pewnie, że było niebezpiecznie, tam wszystko było niebezpieczne. On mówi: „Ty się nic nie przejmuj. O ile to wybuchnie, to nawet nic nie będziesz wiedział o tym, bo to tak szybko jest”. Śmierci się oczywiście nie bałem, bałem się, że zostanę ranny, kaleką, czy coś takiego, albo będę się męczył umierając. Tego się bałem.
Później jak dostaliśmy miotacze ognia i przeszkolenie w tym, to miałem umowę, zawsze było dwóch przy miotaczu ognia, jak bym się zapalił, bo mój miotacz trafili, to masz mnie zastrzelić, żebym się nie palił żywcem. Tak samo jakby on był z miotaczem, bym to samo zrobił. Palić się żywcem? Jak około dwudziestu litrów ropy z benzyną zmieszanej, jak człowiek zalany taką ilością, to z tego nie ma szansy, tylko się męczy jeszcze przez chwilę. Więc to jest jedna z najnieprzyjemniejszych broni, jaką znałem, ale mieliśmy przeszkolenie, jak to używać i czego się spodziewać.

  • Używał pan tej broni?


Używałem w czasie ataku, w dniu zdobycia PAST-y.

  • O tym teraz prosimy powiedzieć.


Pierwsza rzecz, na ulicy Zielnej byliśmy w budynku naprzeciw PAST-y, tamte budynki stały jeszcze, tam była straż pożarna z motopompą strażacką, którą mieli polewać ropą zmieszaną z benzyną. Niestety tam było więcej ropy niż benzyny, ale powinno być trochę więcej benzyny, żeby łatwiej to się zapalało, ale to już inna rzecz.
W każdym razie zanim to zaczęli polewać na budynek PAST-y, a strumień szedł do szóstego piętra i jak uderzył w szybę, to rozbijał szybę i ropa szła do środka, więc dosyć duże ciśnienie. Nasza grupa to podchorąży „Leski”, który był naszym dowódcą drużyny trzech miotaczy ognia i dwóch saperów na miotacz, potem podoficer saper z butlą dużą ze sprężonym dwutlenkiem węgla, żeby ciśnienie w trzecim zbiorniku uzupełniać. Podchorąży „Leski”, jego oryginalne nazwisko było Jerzy Wieczorkiewicz, był kapralem podchorążym, dowódcą naszej ósemki. Teraz on mówi: „Pójdziemy na tyły PAST-y, tam coś trzeba spalić.”, bo minerki zrobiły dziurę w ścianie mniej więcej na wysokości pierwszego piętra. Jak Niemcy tam nie mieli obstrzału, to ustawiły jakby dwa kije dość wysokie i ładunek wybuchowy pomiędzy tym, przytknęli to do ściany w ten sposób i odpalili. I zrobiła się dziura w ścianie, tylko zanim nasi zdążyli tam wskoczyć, to Niemcy zakryli to meblami i ustawili karabin maszynowy, więc było trochę niezdrowo tam się zbliżać z tej strony. Ale tam na dość dużym podwórzu koło tego, po 1939 roku tam były zbudowane sklepy i stragany, gdzie handlowano żelastwem i to się nazywało „Pociejów” i jeden taki sklep był przybudowany do tylnej ściany PAST-y, tylko parter i jeszcze magazyn nad tym i ten był zdaje się jednopiętrowy. To tak wyglądało, że mniej więcej od tej ściany, która była pod kątem prostym do ściany PAST-y, była właśnie ta wysadzona dziura w ścianie, a w ścianie z tego budynku, który był zresztą spalony już wtedy, były drzwi. Musiałem wejść po drabinie do tych drzwi i stanąć na kawałku podłogi i od razu puścić ogień w tą dziurę z barykadą.

  • A na jakim to było poziomie?


To było na poziomie pierwszego piętra. Chciałem wyjrzeć, a miejscowy dowódca mówi: „Nie wychylaj się, bo Niemiec zacznie strzelać”. I powiedział mi, mniej więcej tak daleko, już nie pamiętam dokładnie, około metra czy coś takiego, od tej ściany jest dziura w ścianie PAST-y, tam są meble, to jest mniej więcej na takiej wysokości w stosunku do drzwi. I musisz od razu puścić ogień, bo o ile wyjrzysz to nie żyjesz. On bardzo był ostrożny gość”. Więc jak stałem w tym miejscu, rurę od miotacza trzymałem pionowo, kolega, który był drugi od miotacza, naftą polał krążek i od razu puściłem płomień w tym momencie, ale już za tą ścianę, bo inaczej odprysk bym dostał, zawór otworzyłem i od razu tam ogień puściłem. I ten Niemiec zaczął równocześnie strzelać. To musiał być Spandau, bo bardzo szybkie strzały, inne to trochę wolniej strzelały. Jedna z kul uderzyła w długą rurę od miotacza ognia, ale myślałem, że tylko powierzchowne uszkodzenie i po kilku strzałach, może cztery, może pięć strzałów, nie wiem, już wtedy ropa lała się w jego dziurę, to on przestał strzelać. Nie wiem, co się z nim stało. Czy trafiłem go, czy też od razu uskoczył i się schował, jak miał rozum to, to zrobił, kto chce z płonącą benzyną wojować. Skończyłem jeszcze polewać resztą ze zbiorników, to około dwudziestu litrów mieszanki ropy z benzyną, to tam się dobrze paliło w środku w tej dziurze i moja robota skończona, teraz piechota musi się tym zająć. Wycofaliśmy się z powrotem na drugą stronę ulicy Zielnej do piwnicy i oni skończyli polewać z motopompy strażackiej. Rzucili granaty, żeby to się zapaliło, bo część ropy spłynęła na dół, ale ropa nie bardzo się chciała zapalić, więc któryś z pozostałych dwóch miotaczy ognia, jeden, nie wiem który z nich, to zapalił z miotacza ognia i tak zaczęła się cała ściana płonąć. A tu równocześnie noszą świeże beczki i zbiorniki z ropą i z benzyną by wypełnić ten wielki zbiornik. Tak na oko w tym dużym zbiorniku musiało być około dwóch ton ropy, bo to duża, okrągła beczka była i myśmy brali i wlewali, żeby wypełnić i teraz budynek PAST-y dobrze się pali, ale trzeba dolać jeszcze. Strażacy mówią: „Nie możemy, bo przecież się przerzuci płomień po strumieniu paliwa”. My mówimy: „Nie, w żaden sposób, przecież to tak szybko idzie, że płomień nie zdąży, a tu jest większość ropy”. I w końcu podchorąży „Leski” stanął przy prądownicy i mówi: „Teraz puśćcie”. To jak on sam kierował tym, to już się nie bali, że się przerzuci, więc było wszystko w porządku. Strażacy nie mieli doświadczenia z miotaczami ognia, oni tylko wodą polewali przedtem, więc drugi ładunek ropy poszedł i to się paliło. Więc Niemcy musieli z góry do piwnic uciekać. A w międzyczasie koledzy napełnili moje zbiorniki ropą i trzeci zbiornik z stężonym dwutlenkiem węgla pod wysokim ciśnieniem, tak żebym był przygotowany do następnego polewania. Niemcy już z góry nie strzelali, bo tam się paliło, ale bronili się jeszcze w piwnicy…

  • Ale jak im się udało zejść do piwnicy?


Tam były schody trochę głębiej, zdążyli pouciekać. Paru zostało na górze, ale jakoś ich wyłapali, bo płomień, dwutlenek węgla z ognia. W każdym razie to, co wiem, jeszcze paru znaleźli po różnych kątach. Ale w piwnicy, gdzie ja ich wykurzałem, było trzydziestu pięciu, więc bronili się i nie chcieli się poddać, bo im powiedziało dowództwo, że Polacy wszystkich wykatrupią. Co się zrobiło, nie wiedziałem wtedy, że ostatni zawór w miotaczu ognia się całkowicie nie zamykał, bo gdy wcześniej używałem miotacza, to uderzenie kuli z karabinu maszynowego, coś tam uszkodziło. Na szczęście przedtem na ćwiczeniu mi powiedzieli, że zawór trzeba całkowicie otworzyć, bo jak częściowo, to płomień nie pójdzie zwartym strumieniem, lecz jak pochodnia na boki, więc otworzyć go można było, ale pierwszy zawór, to pod ciśnieniem ropa była, drugi przed samą akcją, a trzeci, to strumień ropy powinien trysnąć. Otwieram trzeci zawór, a tu mi zamiast zwartym strumieniem ropa pójść, tam gdzie miałem wykierowany na dziurę w ścianie, to płomień poszedł na boki, po prostu jak szeroka pochodnia. Gorąco się od razu zrobiło, ściana obok oblana, nie bardzo przyjemne. Więc co zrobiłem? Na szczęście szybciej wtedy myślałem niż teraz, otworzyłem całkowicie ten zawór i zwarty strumień poszedł tak, ale nic nie widzę, bo jeszcze cała pochodnia pali się na wszystkie strony, więc puściłem strumień w bok, zrobiłem jakieś zdaje się krok czy dwa w prawo i zobaczyłem tą dziurę i skierowałem płomień z powrotem. To właśnie był cały kłopot, tu się jeszcze ściana pali, tu mi się odbija, to co polewam, bo nie stałem na wprost dziury, tylko część ropy się odbijała, bo to duża szybkość, pod ciśnieniem, więc tak jak trzymałem, lewą rękę musiałem oczywiście na prądownicy trzymać, a drugą, na zaworze. Od czasu do czasu. głowę chowałem tak jak mogłem za lewym ramieniem, tak że oczy były trochę czasu zakryte, tak że oczy mi się nie upiekły, ale czoło mi się sparzyło w dalszym ciągu i lewa ręka, która była na przedzie. Żebym miał tam rękawicę ochronną, jak powinienem mieć, to by się nic nie stało, ale człowiek z gołymi rękami poszedł na tą akcję. W każdym razie nie dostali tyle ropy do środka do piwnicy, co by dostali jak bym się nie zepsuł ten zawór, ale drugi kolega już szedł, żeby poprawić moją robotę, ale Niemcy zaczęli machać białą płachtą, że już się poddają, bo zobaczyli, że my mamy miotacze ognia, a nie mieli gdzie się schować, bo z piwnicy nie mogli dalej uciec. Jak bym puścił płomień wprost, tak jak na początku myślałem, że zrobię, to oni by się żywcem spalili.

  • Nie byłoby jeńców.


To my byśmy tylko pieczonych Niemców wydostawali stamtąd. Nie mam nic przeciwko temu, żeby kogoś zastrzelić, ale żeby spalić żywcem, to zupełnie inna sprawa. Więc byłem zadowolony, że ostatecznie trochę sam się poparzyłem, oni też, ale nie aż tak mocno.
Wyszedłem stamtąd, wracam, miotacz ognia zdjąłem z pleców a tutaj na ręce bąble wyłażą i na czole też. Dwie sanitariuszki [spotykam]. Jedna mówi: „To trzeba posmarować oliwą”, a druga mówi: „Nie, spirytusem” i zaczęły się kłócić między sobą. Mówię: „Słuchajcie, to dla świętej zgody oliwę na rękę, spirytus na czoło. Jedna tu a druga tu”. Opiekowały się mną bardzo ładnie. Mogę powiedzieć, że jak mi posmarowała oliwą, to przestało boleć, ale później te bąble zrobiły się gorsze, ale czoło, jak posmarowała spirytusem, to piekło jak cholera, ale później zasuszyło się, więc ten bąbel po prostu prawie zniknął, trochę było, ale nie aż tak źle.
Wylazłem stamtąd, a tu ktoś mówi: „Czy może pan nam pozować do zdjęcia z miotaczem ognia?”. Mówię: „Trzeba było być tutaj, jak naprawdę się miotacze używało…”.

  • To było bezpośrednio po zdobyciu?


Po zdobyciu, tak. Ale „Leski” mówi: „A zrób im tą przyjemność, pozuj”. Gdzie, tutaj? Stałem na ulicy naprzeciw głównych drzwi do PAST-y. To mam drugie zdjęcie na filmie, gdzie w bramie głównej PAST-y niska barykadka była czy jakieś gruzy, już nie pamiętam i ktoś mi pomagał włazić do środka, bo jeszcze miotacz ognia musiałem założyć z powrotem na plecy, żeby im pozować do zdjęcia. Poszedłem do środka, a on tam mówi: „O, przy tych drzwiach to będzie ładne zdjęcie”. Drzwi, rozbita szyba. I to jest w książce, w albumie „Miasto Nieujarzmione” i tam jest napisane: „Do szturmu poszły grupy z miotaczami płomieni”. Wielka lipa – nie było wtedy żadnego szturmu, miotacz był pusty, wiec był lekki, a nie było już kogo szprycować. Cała rzecz, ostatecznie potem dostałem z broni, która była zdobyta w budynku PAST-y, Bergmana, jako moją osobistą broń. Poza tym byłem przedstawiony do Krzyża Walecznych też. Podobno go dostałem, ale nie wiem czy z tego, czy za akcję na Ogród Saski, wtedy, kiedy obrońcy Starówki mieli się przebijać do Śródmieścia

  • Nigdy nie dotarł do pana?


Powiedział mi dowódca plutonu, że: „Dostałeś Krzyż Walecznych, musimy pójść do dowództwa, żeby wpisać to wszystko do legitymacji”. To było, tak jak pamiętam około 10 września, wtedy, kiedy nam zbombardowali kwaterę.
Wtedy nam zbombardowali kwaterę, pałacyk naprzeciw ulicy Kruczej, i on zginął wtedy. Potem przenosiliśmy się na inną kwaterę na ulicy Widok i tak jakoś nigdy nie zostało to wpisane. Przedtem jeszcze mi wpisali awans na starszego sapera.

  • Ale jakaś dokumentacja istnieje, prawda?


Prawdopodobnie gdzieś jest, ale później mnie tu nie było, to gdzie było szukać tej dokumentacji. To był właśnie cały kłopot, ale to nie jest takie ważne. W moim wieku, rzadko się przejmuję. Taka piosenka była: „Oj matuś, moja matuś, lepiej siedzieć w chałupie, a wszystkie te medale powiesić na słupie”. Stara piosenka jeszcze z Legionów. Takie rzeczy, ale co się przejmować.

  • Zdobycie PAST-y bardzo podniosło was na duchu.


Tak, PAST-a to było coś wielkiego wtedy. A później mieliśmy akcję na Ogród Saski, to ja z miotaczem ognia zastąpiłem drugiego, tylko że nie miałem miotacza ognia na plecach, tylko byłem drugim przy miotaczu ognia.

  • Ale pan już miał tego Bergmana wtedy?


Miałem Bergmana. Byłem z Bergmanem, a kolega z miotaczem ognia, bo jednego zastąpiłem. On by szedł z miotaczem ognia, bo on był wielki chłop i mocny, a pełno naładowany miotacz to z pięćdziesiąt kilo waży, to nie żarty. A ten drugi co normalnie był jako drugi ze mną, to on miał miotacz ognia, a ja z Bergmanem byłem jego pomocnikiem.

  • Jak wyglądał atak na Ogród Saski?


Nic z tego nie wyszło specjalnego, bo myśmy się spodziewali, że czołgi przyjdą w stronę ruin giełdy i wtedy miotacze ognia by im zrobiły gorące przyjęcie…

  • Gdzie była giełda usytuowana?


Giełda była naprzeciw miejsca, gdzie Zielna dochodzi do Królewskiej, naprzeciw ulicy Zielnej była giełda wtedy, na Królewskiej.
Właśnie wtedy nie przyszły do nas czołgi, więc z miotaczami ognia musieliśmy się stamtąd wycofać. Ale strzelali dosyć z daleka, oni woleli z bliska nie podchodzić, przynajmniej czołgi nie podjeżdżały. Ściany ruin były mniej więcej wysokie do kolan, co zostało po 1939 roku, reszta była usunięta, wiec trudno było głowę podnieść. Jak człowiek głowę wystawił, to mógł dostać coś w głowę, więc zatrucie ołowiem w głowę, jak to mówili. Nasze miotacze ognia nie były tu potrzebne, więc dostaliśmy rozkaz wycofania się stamtąd. Byłem z kolegą, więc myśmy na czworaka stamtąd wyłazili, żeby nie być tam gdzie kule nad głową chodziły. A tam ranny był i sanitariuszki dwie idą i każda nosze ciągnie. Nie jestem z miotaczem ognia, więc wziąłem od jednej nosze i mówię: „Wy dwie dziewczynki zajmijcie się tamtymi”. Ja sam wziąłem na nosze jednego rannego, co w głowę i w pierś był ranny, a jeden z jego kolegów mi pomógł. Ten ranny był grubasem, nie wiem skąd się grubas wziął przed Powstaniem, bo to rzadkość była, ale taki dość tłusty. Ciężko było, a myśmy musieli wynosić go w ten sposób, na łokciach, te nosze, ja i jeszcze jeden jego kolega na drugim końcu noszy.
Przedtem, jak byliśmy na kwaterze przedwypadowej, tam był podchorąży „Szum” z innego plutonu z naszej kompanii. Myśmy tam trochę mieli argumentu, a on mówi: „Na zgodę napijesz się ze mną”. A to cholerny bimber taki był, że można było pochorować się od tego i mnie przez cały czas zgaga piekła. Jak my rannego wyciągnęliśmy w miejsce, gdzie już można było wstać, bo już była zasłona, to wstałem i niosę, a „Leski”, podchorąży, który drużyną miotaczy ognia dowodził, cofnął się, bo zobaczył, że mnie nie ma, więc chciał zobaczyć, czy przypadkowo nie zostałem tam zabity czy ranny. I zobaczył moją sylwetkę w świetle rakiety, bo Niemcy rakiety puszczali. Powiedział: „Heniek, to ty jesteś?”. Mówię: „Tak, ale bierz nosze ode mnie”. „Czemu? Ranny jesteś?”. „Nie, ale rzygam” – mówię. Poszedłem na bok i pozbyłem się zawartości żołądka z tym bimbrem pierońskim. To była dobra heca, ale tak to idzie na tym świecie, że jakoś człowiek musi wytrzymać.

  • W jakich okolicznościach pan był ranny, bo mówił pan, że wyszedł pan cało.


Tak, stamtąd wyszedłem cały. Na końcu ulicy Królewskiej w lewo jest Plac Grzybowski, później szła ulica w prawo. Nas wyciągnęli z giełdy, ale mówili: macie miotacze ognia, jesteście saperami, a tam na końcu Królewskiej przy narożniku Granicznej jest bunkier niemiecki, który warto wysadzić w powietrze, bo strzelają na Plac Grzybowski. Po drugiej stronie Granicznej od tych ruin z bunkrem, były ruiny domu spalonego w 1939 roku, a następny dom wzdłuż Granicznej stał, ale miał w ścianie od strony ruin kilka dziur od pocisków z dział czołgowych. Ruiny tego spalonego narożnikowego domu, były częściowo ogrodzone murem, a w środku tych ruin, było trochę zagłębień, które dawały zabezpieczenie od kul, ale nie od bomb z granatników. Ponieważ te ruiny były naprzeciw ruin z tym bunkrem, z którego strzelano na plac Grzybowski, więc tam żeśmy się umieścili. Ale wkrótce zauważyliśmy, że z tego nie całkiem spalonego domu przy naszych ruinach Niemcy mieli bunkier i zdaje się że dwa karabiny maszynowe (dwa na pewno, trzy możliwe). Tylko że oni nie mieli nakrycia nad głową, myśmy nie mieli granatników, więc myśmy nie mogli ich dostać. To właśnie my mieliśmy za zadanie zlikwidować w jakiś sposób. Z dostawą materiału wybuchowego były pewne kłopoty i nie mieliśmy czym tego bunkra zniszczyć, ale żeśmy ich z tego bunkra wykurzyli rykoszetami. Znaczy się, że oni nie mieli nakrycia z góry, a tam nad nimi była ściana na pół pochylona, jak żeśmy w to zaczęli strzelać, to rykoszety na nich szły, wiec wyrwali z tego bunkra, bo nie mogli strzelać. A drugi obstrzał na plac Grzybowski to był z tego domu naprzeciw naszych ruin, na jakimś drugim, nie pamiętam, czy trzecim piętrze była strzelnica, karabin maszynowy i on też rąbał na Plac Grzybowski. Była przed tym wielka dziura od wybuchu pocisku od czołgu, ale była zastawiona cegłami, że tylko mała dziura na lufę karabinu maszynowego, więc pojedynczymi strzałami w te cegiełki zacząłem im powiększać tą dziurę. Jestem dobrym strzelcem, syn rolnika, na wsi na polowaniu, to człowiek umie strzelać.

  • Gdzie się pan nauczył strzelać?


Jako mały chłopiec. Dopóki naprawdę dobrze się nie nauczyłem strzelać, ojciec nie pozwolił mi polować, a młodemu chłopakowi to imponuje. A jak wojna się zaczęła miałem czternaście lat, to musiałem się nauczyć. W ten sposób nie potrzebowałem się w konspiracji uczyć. W czasie Powstania nowych ochotników uczyłem, jak strzelać. Ostatecznie jak człowiek się od małego nauczył, to później łatwo idzie.

  • Oczywiście. Ale wróćmy do tego, gdzie pan został ranny.


Właśnie tam. Pierwsze, temu zrobiłem nieprzyjemności, że przy karabinie maszynowym cegiełki były ułożone luźno, to je stamtąd wystrzeliwałem. Patrzę, on chce cegiełkę z powrotem wsadzić, to mu ją z ręki wystrzeliłem. Znaczy nie w jego rękę, tylko w cegłę, ale później nie próbował więcej wsadzać. Ale że wielka dziura była, to tam z karabinem maszynowym trochę było niezdrowo dla niego, mogli go dostać. Później jak były ruiny, na ulicy, człowiek był zabezpieczony, ale tu były ruiny na wysokość mniej więcej człowieka. Jeden gość z piechoty, nie wiem z jakiej kompanii, który też był w akcji z nami, został ranny w głowę i krzyczy do swoich kolegów: „Chłopaki pomóżcie mi!”. Jakoś jego koledzy nie bardzo się kwapili w to miejsce, bo tam było gorąco, więc skoczyłem. Na szczęście był w dobrej pozycji, że mogłem go przez plecy przełożyć i wyciągnąć stamtąd. I myślę, że trafiłem na bardzo przyzwoitego Niemca naprzeciw, bo jak zobaczył, że ktoś wynosi rannego, to nie strzelał.
Chwilę później, ponieważ widziałem, że tam jego pistolet maszynowy „Błyskawica” leżał, więc skoczyłem, żeby to zabrać, to wtedy tylko kulki koło mnie pryskały, ale nie dostałem nic. Ale później stamtąd trzeba było się wycofać, więc póki byłem przy gruzach to mi nic nie groziło. Ale [jak wybiegłem] na środek ulicy, to mnie z góry wiedzieli i ten gość, któremu wystrzelałem cegiełki, to prawdopodobnie też mógł strzelać. Tam mogły być inne dziury, których nie widziałem, skąd strzelali, więc jak zacząłem biec, [poszła] krótka seria z karabinu maszynowego. I to zdaje się był sygnał dla tych przy granatnikach, bo zaczęli i jeden granat uderzył za mną, trochę z boku za mną koło cegieł. Jakiś odłamek mnie rąbnął tu w nogę. Myślałem, jak cegły koło mnie fruwały, że cegłą oberwałem, ale to mnie wywróciło, hełm mi spadł z głowy i w tym momencie przede mną jakieś może dwa metry inny granat rąbnął i ten tu w głowę, jeszcze mam, troszkę jest ślad. Po Powstaniu mogłem malutki magnez przyłożyć i on się trzymał w tym miejscu. To pozostało, teraz tam jest tylko rdza zdaje się, bo wtedy to był świeży kawałek metalu.
Jak byłem w II Korpusie po wojnie, mnie prześwietlili i mówią: „Tego lepiej nie ruszać, bo on jest w czaszce utknięty. Nie przeszedł na wylot, jest w porządku, ale jak wyciągniemy, może coś pęknąć, więc lepiej go zostawić w spokoju”. A ten w nodze też jeszcze jest dzisiaj, bo też doktor powiedział. On tam siedzi, wiele kłopotu teraz już nie robi, bo się jakoś zarosło, a jak byśmy musieli go wycinać, to więcej szkody byśmy narobili niż to warto, więc on jeszcze tam siedzi. Te drobne odłamki co później dostałem, to nie warto liczyć, bo je sam wyciągnąłem przy pomocy mojej pincetki zegarmistrzowskiej. Gdy dostałem rozkaz od „Leskiego” by stamtąd się wycofać do bramy budynku na ulicy Grzybowskiej, Niemcy musieli nas obserwować, bo usłyszałem krótką serią z karabinu maszynowego, która była pewnie sygnałem dla tych przy granatnikach, bo gdy zacząłem biec na ulicy, zaczęły granaty padać. Jeden granat upadł za mną, z prawej strony i musiał upaść za grupą cegieł, bo pamiętam, że cegły koło mnie fruwały, i myślałem, że jedna uderzyła mnie w nogę, bo poczułem uderzenie i upadłem i hełm mi spadł z głowy, a w tym samym czasie, drugi granat upadł parę metrów przede mną. Gdy wbiegłem do bramy, gdzie reszta czekała, jedna z sanitariuszek zawołała: „Heniek, ranny jesteś!” odpowiedziałem: „Nie, ale oberwałem cegłą po nodze”. Na to ona: „Krew ci idzie spod hełmu!”. Zdjąłem hełm a ona przystrzygła włosy dookoła rany i zalepiła to plastrem.
Po tym musieliśmy wracać na kwaterę przedwypadową, która była wtedy na Marszałkowskiej po stronie nieparzystych numerów, naprzeciw Rysiej, więc musieliśmy obejść plac Grzybowski od południa i ja niosłem na noszach jedną z naszych sanitariuszek, która była ciężko ranna.
Moja lewa noga bolała mnie coraz mocniej, więc oddałem nosze koledze, ale dopiero jak doszliśmy na naszą kwaterą na Marszałkowskiej, to zobaczyłem, że mam tam ranę i wtedy zaczęło mnie poważnie boleć.
Oczywiście pamiętam dobrze dowódcę naszego plutonu saperów, porucznika Wiesława, jego nazwisko było Wielisław Krycki. A ten, którego nam przysłali później po śmierci por. Wiesława, nie był wiele wart jako dowódca. Tak że nawet nie pamiętam jego pseudonimu. Był też w plutonie saper „Jakub”, którego nazwiska nie pamiętam, ale wsławił się tym, że gdy nam zbombardowali kwaterę, to przeżył w piwnicy tego domu 63 godziny, chociaż wszyscy myśleli, że piwnica jest też całkowicie zasypana, i nawet postawiliśmy na tych ruinach krzyż z jego nazwiskiem i datą zgonu. Teraz on ma na pamiątkę zdjęcie przy tym swoim własnym nagrobku z datą zgonu.
Ktoś w plutonie powiedział, że jak on ma nagrobek za życia, to będzie żył przez 100 lat. Ja w takie przesądy nie wierzę, ale gdy podchorąży „Leski” został zabity przez granat z granatnika, to „Jakub”, który szedł razem z nim, nie dostał ani jednego odłamka.
Mnie ta noga bolała, ale niosłem sanitariuszkę na noszach przez jakiś czas, a potem mówię do jednego z kolegów: „Bierz nosze, bo noga mnie coraz bardziej boli”. On mówi: „Co ty, ranny jesteś?”. Mówię: „Nie, ale zdaje się cegłą oberwałem po nodze i to cholernie boli”. Przeszliśmy okrężną drogą na Marszałkowską i do szpitala, który był na ulicy Świętokrzyskiej w piwnicy, w budynku, po południowej stronie ulicy Świętokrzyskiej. Tam jedna z naszych sanitariuszek „Kola” Eleonora Kulaskówna była razem za mną, ona też była ranna, wiec najpierw jej parę odłamków wyciągnął doktor, a później mnie. Ona nawet nie pisnęła i potem patrzy, ciekawa jak ja będę się zachowywał. Doktor patrzy na nogę, mówi: „Masz odłamek.”, to mnie wtedy zaczęło naprawdę boleć. Przedtem, jak myślałem, że to cegła, to nie było tak źle. Czujnik wsadził do rany, żeby namacać ten odłamek, ale mówi: „Nie, on tam siedzi dosyć głęboko, to by było trudno wyciągnąć”, więc zostawił. Mówi: „To się zagoi”. A na głowę mi założył jeden szew, w tym miejscu i też powiedział, że on mocno tkwi w czaszce, więc tego lepiej nie wyciągać, bo może spowodować pęknięcie.

  • To widział, że tam jest odłamek?


Tak, bo namacał go. Z początku nie wiedziałem. Jak się wycofałem z tej ulicy do bramy, jedna z sanitariuszek mówi: „Heniek, ranny jesteś?”. Mówię: „Nie, cegła mnie rąbnęła”. Ona: „Ale krew ci spod hełmu leci”. To zdjąłem hełm, ona wystrzygła trochę włosów i plasterek nalepiła. A później doktor jeden szew mi założył, zdaje się że jeden szew, później sanitariuszki nasze wyciągnęły. Dobre były dziewczynki. Była jedna sanitariuszka „Kola”, to ją przedstawili do Virtuti Militari, ale nie dostała niestety. Należało jej się, bo była dzielną dziewczyną. Przeżyła Powstanie, ale nie żyje już teraz.

  • Kogo pan zapamiętał, jakie nazwiska, przyjaciół?


Niektórych pamiętałem, niektórych nie. Był na przykład skrzypek, Jurek Myszkowski się nazywał. O ile pamiętam jego pseudonim był „Gonzaga”, ale nie gwarantuję tego.

  • Co to znaczy skrzypek? Zawód skrzypek?


Zawód skrzypek, koncertowy skrzypek. On później jak był na zachodzie, to jako solista w koncertach grał, więc rzeczywiście świetny skrzypek. Moja siostra była pianistką, to jak kiedyś mieliśmy trochę wolnego czasu i go przyprowadziłem, to ta dwójka, moja siostra i on, (fortepian mieliśmy na czwartym piętrze), przez cały czas muzykę na cztery ręce odwalali. Interesujący gość, w niewoli był razem ze mną później. W niewoli, ciekawa rzecz, że dowódca obozu jak usłyszał, jak on gra, to dał mu zwolnienie od wszelkich prac, które by mogły jego ręce uszkodzić. Tak samo ułatwienie, że jakby potrzebował jakieś instrumenty, to… Mieliśmy wyjątkowo dobrego Niemca na dowódcę obozu jeńców IV B w Mühlberg am Elbe. To był jeden z największych obozów jeńców wyposażony na dwadzieścia trzy tysiące jeńców, więc miał pełnego pułkownika na dowódcę, który podobno sam był jeńcem w pierwszej wojnie światowej u Francuzów. Miał więc pewną sympatię dla innych jeńców, a wiedział, że i tak, nie dadzą mu awansu na generała.
Ale pytanie było: „Czy pamiętam jakie inne nazwiska – przyjaciół?”. Mieliśmy w plutonie saperów plutonowego podchorążego Zakrzewskiego, który w czasie Powstania był szefem plutonu , pseudonim „Zenon” i to było też jego imię. On był jeńcem wojennym z września 1939 roku, uciekł z niewoli krótko przed Powstaniem, a po kapitulacji trafił do tego samego obozu, z którego uciekł, czyli do Mühlberg.

  • O tym też porozmawiamy oczywiście, ale jeszcze proszę wrócić do Powstania.


Po akcji na Ogród Saski wylazłem jako tako cały. Później mnie wsadzili na wyleczenie nogi specjalnie, bo trudno było chodzić.

  • Był pan w szpitalu?


Nie, w prywatnym. U matki i siostry jednego z kolegów z plutonu, które tak bardzo się mną opiekowały, że ja uciekłem stamtąd w końcu, bo nie można było wytrzymać i wróciłem do plutonu. Po niemiecku mówię dość dobrze, więc mnie do pilnowania Niemców wzięli na ten czas. Ci Niemcy to nie próbowali uciekać.

  • To byli jeńcy z PAST-y?


Nie, to byli inni jeńcy… Na Alejach Jerozolimskich było niemieckie biuro urlopowe. Jak ktoś przyjeżdżał, z frontu wschodniego do Niemiec, wysyłany na wyleczenie czy coś, to przychodził do tego biura, dostał albo świeży mundur, albo wymienili mu te części, co się rozlatywały trochę, zapłacili zaległy żołd, dali butelkę polskiej wódki i niemieckiego szampana. Sekt się nazywał, tam był cały zapas w piwnicy, myśmy zdobyli ten budynek na początku Powstania.

  • Gdzie to było usytuowane?


To było po północnej stronie Alej Jerozolimskich, zanim dochodzi się do Kruczej od strony dworca kolejowego. To były dwa budynki, tak jak sobie przypominam. Przy zdobywaniu to się spaliło też. Tam myśmy trochę jeńców złowili. To wszystko byli starsi Niemcy, bo oni byli na biurowe roboty, a młodych na front wysyłali, więc dosyć przyzwoite towarzystwo. Jak byli u nas jako jeńcy, to w najlepszej zgodzie z nami byli. Jako jeńcy musieli naładowywać dla nas worki z piaskiem, i jak dużo nasypali, to dostali papierosów, a jak niewystarczającą ilość to tylko kaszkę „pluj”. Więc pracowali, bo wszyscy byli palaczami. To było dosyć przyjemne. Musiałem wszystko tłumaczyć.
Kiedyś, już wtedy nie było wodociągów, sanitariuszka z dwoma Niemcami poszła do jednej ze studni po wodę, z małym pistoletem, nie tyle żeby ich pilnować, bo oni nie próbowali uciekać, bo wtedy by byli tam gdzie strzelają. A tutaj na tyłach ich trzymali, więc było bezpieczniej, a tylko na to [miała ten pistolet], żeby ich cywile nie pobili, bo cywile też po wodę przychodzili do tej studni. Granat z granatnika rąbnął, ona została ranna, tych dwóch przyniosło tą sanitariuszkę, jeden oddaje jej pistolet. Jej wypadł. To była mała FNK 6,35, z tego wielkiej krzywdy by nie zrobiła, bo najwyżej pod skórę wlazła by małego kalibru kula. W każdym razie dziewczynka miała to, bo niby ich pilnowała. Nie każdy Niemiec próbował uciekać, próbuje się przedostać przez front, to go zastrzelą po drodze, to niebezpiecznie, a z tyłu trochę trzeba popracować. Oni mieli do wyboru, albo być u nas, pomagać nam w pracy, albo iść do punktów zbornych, że polska żandarmeria wojskowa ich będzie pilnowała. To oni woleli być z oddziałem frontowym, bo bezpieczniej. Tak to idzie, takie czasy były zwariowane. W każdym razie co się stało, to to że zostali u nas.
Później nic ciekawego nie było, nam zbombardowali kwaterę, pałacyk naprzeciw ulicy Kruczej, tylko po północnej stronie Alej Jerozolimskich. Mnie się udało. Sanitariuszka „Kola” stała przy oknie i stałem obok niej, żeśmy rozmawiali, było strzelanie na trójkąt błędów, bo mieliśmy kilku nowych ochotników, trzeba było im pokazać jak strzelać, jak mierzyć. Trójkąt błędów to jest tak, że tarcza na ścianie jest, na tarczy nie ma nic narysowanego, jest gładki papier i karabin wycelowany w to miejsce. Tam jeden gość kółko na patyku [trzyma], trójkąt i tam gdzie koniec tego trójkąta jest dziurka. Więc ten patrzy podług celownika, mówi: „Trochę w prawo. Nie, trochę w górę. Dwa centymetry w dół. Teraz dobrze. Więc on przez tą dziurkę kropkę robi na tym papierze. Potem drugi raz, i jeszcze raz. I to tak zwykle wychodzi, w jeden punkt to musi być wyjątkowy strzelec, żeby w jeden punkt trafił, ale większość nowych to miał jeden punkt tu, jeden tam, jeden gdzie indziej, ale powoli się uczyli.
Z nią stoję w oknie i wtedy samoloty nadleciały, patrzę, bomba w to miejsce. Za nim bomba wybuchła i odłamki poszły, to sanitariuszkę za rękę, i pociągnąłem ją od razu na dół, żeby za parapetem okna się schować, bo murek na dole osłania, a szyba, której nie było już wtedy, od wybuchów się rozleciała dawno, nie obroniłaby przed odłamkami, gdybyśmy nie padli. Po chwili kilka innych bomb wybuchło. Złapałem ją za rękę i stamtąd wyciągnąłem. Ona nie orientowała się, co robić i w drzwiach żeśmy stanęli, bo zawsze ściana nad głową, jak się sufit zawali, to jest jaka taka osłona. W takich zwariowanych warunkach objąłem ją i zacząłem całować i ona mnie też. Takie warunki dziwne.
Nie wiem jak byśmy daleko zaszli, ale słyszymy krzyk „Ratunku!”. Inna z sanitariuszek została przyszpilona przy klatce schodowej, belki jakieś… Długa drzazga, grubsza niż mój palec, tutaj przebiła się, tak daleko weszła. Poszliśmy ją ratować, ale podchorąży „Leski” przyszedł równocześnie z nami, on miał nóż, więc ściął tą wielką drzazgę wyżej i poniżej, bo ta drzazga przymała się jeszcze belki, a na dole była wbita w ziemię, więc musiał odciąć, żeby ona z tym wyszła. Później to już sanitariusze czy doktorzy usunęli ten kawałek.
Później mówię do „Koli”: „Słuchaj, może byśmy to poprzednie zajęcie zaczęli z powrotem?”. Ona mówi: „Okazja minęła. Za późno, trzeba było wtedy. Jadzia krzyknęła, to do niczego nie doszło”. Wyleźliśmy stamtąd, a tu się okazało, nasz dowódca plutonu zginął wtedy. A tego dnia wcześnie rano on mi powiedział, że miałem Krzyż Walecznych.
Potem przenosiliśmy się na inna kwaterę, myśmy jego próbowali wykopać stamtąd gdzie został, on w łóżku spał, poprzednią noc nie było okazji spania, więc… i w łóżku go musiało przydusić i zgnieść, a później się tam paliło wszystko. Jeden z kolegów, „Jakub” był na straży, bo trzeba było zawsze pilnować, żeby Niemcy gdzieś niespodzianie nie wleźli, stał przy bocznym wejściu do budynku, a za nim były schody do piwnicy. Jak bomby uderzyły i on zobaczył, że bomby padają, to skoczył, żeby do piwnicy zbiec. Pierwsze parę kroków to biegł, a resztę to wybuch bomby go poniósł. Stracił przytomność I obudził się leżąc w piwnicy wśród gruzów na klatce schodowej. Karabin jak zwykle miał przy sobie i miał latarkę, bo myśmy mieli dosyć dużo latarek takich, że można było na guzik zahaczyć. Ciemno, świeci na wszystkie strony, jest w piwnicy, już widzi co jest, szuka wyjścia, nie ma wyjścia, zasypany. W jednym miejscu trochę światła przechodziło, ale co próbował tam wyleźć, to się cegły mu na głowę sypały i nie mógł wyleźć, więc wołał przez tą dziurę, ale to było w środku ruin i tam nikt nie właził. Zaczął szukać po piwnicach, głodny był, coś do zjedzenia i do picia. Znalazł trzy butelki z sokiem malinowym, bardzo słodkim i znalazł konserwy, coś w rodzaju gulaszu, słone jak nieszczęście. Więc gulasz jadł, popijał sokiem słodkim. To wszystko mu się w brzuchu wywróciło, że nic w brzuchu nie zostało potem. W dalszym ciągu miał karabin i sześćdziesiąt sztuk amunicji, więc kombinuje gdzie może być ściana na zewnątrz. Przy takim budynku ściana na zewnątrz to jest jakieś sześćdziesiąt centymetrów czy grubsza, więc co robił? Strzelał w ścianę, kijem od szczotki, który znalazł w jednej z piwnic, gruz wygarniał, i strzelał w tą samą dziurę znalazł kilka świeczek tak samo, tak że bateria mu starczyła i zapałki znalazł przy tych świeczkach, bo ludzie używali to jako schron, jak bomby leciały, więc wygarniał gruz i strzelał dalej. Kij od szczotki, swoją chusteczkę przywiązał do tego i jak słyszał, że ktoś na podwórzu szedł, wystawił to, zaczął kiwać i wołać tą dziurą. To nie była wielka dziura, tak żeby ręki trudno było nawet całą przesadzić, ale wystarczyło żeby kogoś zawołać. Mówi: „Zawiadomcie IV Pluton Saperski” „Tu nie ma, tu jest ruina nad głową”. „To zawiadomcie dowództwo”. Dowództwo naszej kompanii zawiadomili, a oni zawiadomili nas. A ja w tym czasie jak raz byłem w domu u rodziny z wizytą. Wracam z powrotem, on mówi: „»Jakuba« znaleźli!”. Mówię: „Co, to on żyje?”, bo myśmy myśleli, że on zabity został tymi wybuchami. „Tak, w piwnicy zasypany, odkopują go”. Wziąłem manierkę z wodą i butelkę z winem, bo myśmy od braci Pakulskich, zdaje się, dostali trochę butelek z winem, więc butelkę z winem jedną i jak przyszedłem, to właśnie dziurę, którą on pierwszy znalazł, podparli tam, gdzie się obsypywało i poszerzyli trochę tą dziurę na dół i w ten sposób dwa sznurki mu rzucili, które on pod pachy założył, i tak go wyciągali tamtą dziurą. Od razu go na nosze, bo on już wtedy nie bardzo mógł chodzić. Tam było gorąco, bo reszta tego domu się spaliła. Przychodzę, mówię: „»Jakub«, chcesz wina?”. „Oj nie. Masz wodę?”. mówię, o źle z „Jakubem”, bo on wino lubił. Dałem mu manierkę z wodą, napił się, „A teraz dawaj to wino” – mówi. Więc odżył. To był jeden z naszego plutonu, który miał nagrobek za życia wystawiony, bo myśmy już zdążyli krzyż postawić z jego nazwiskiem i datą śmierci.

  • I przeżył do końca?


Przeżył do samego końca Powstania. Jak mówili, jak miał grób ustawiony za życia, to będzie żył sto lat. Nie wiem, co się z nim później stało, może jeszcze gdzieś żyje.

  • Z kim jeszcze pan utrzymuje kontakty ewentualnie?


Z tych z plutonu jest jedna sanitariuszka, która była przy naszym plutonie, „Sarna” był jej pseudonim. Ona jest w… środowisko Batalionu „Kiliński”, ją tam spotkałem. Ja też do tego należę.

  • Organizujecie jakieś spotkania?


Od czasu do czasu jak jestem w Polsce, a z nią myśmy widzieli się trzy razy. Pierwszy raz, mieliśmy wspólny obiadek i ona siedzi przy mojej żonie. Pyta się: „Czy pani była…?”. Do mojej żony. „Nie, tylko mąż był”. „A w jakiej kompanii?”. Mówię: „IV Pluton Saperski, 8. kompania, Batalion „Kiliński”. Ona w pierwszej chwili nie poznała mnie i później powiedziała, że pomyślała: „Kto się tu pod saperów podszywa?”. Ale jak nazwisko usłyszała, „A, teraz już wiem kto”. Tak to idzie na tym świecie.
Ostatni raz ją widziałem, jak była sześćdziesiąta rocznica Powstania, w Domu Chłopa był obiad dla tych z Batalionu „Kiliński”, tam myśmy ją spotkali.

  • Jak wiele osób jeszcze żyje do tej pory?


Nie wiem. O niej wiem, o innych, myślałem, że w tym środowisku Batalionu „Kiliński”, ale trudno powiedzieć, mogą być za granicą, tak jak ja byłem, tylko czy w Australii czy w Ameryce, więc… Tak się nasze towarzystwo rozeszło po świecie.

  • Wróćmy w takim razie. Jak pan zapamiętał życie codzienne, bo oprócz walki jeszcze była codzienność. Co jedliście? Już pan wspominał o zupie – „plujka”.


Oczywiście kaszka „pluj” to było normalne. Myśmy mieli dosyć dużo tego. Poza tym mieliśmy dość dużo cukru w kostkach, bośmy znaleźli tam, gdzie był bimber produkowany jakieś miejsce i mieli cały magazyn cukru, wiec cukru w kostkach mieliśmy ileś tam worków. Oczywiście inne plutony dostały też, ale i u nas został duży ładunek. To było bardzo pożyteczne też.
Poza tym mieliśmy skrzynkę z „mersolatem”, to jest tłuszcz palmowy do wyrobu mydła. Mieliśmy chemika, jak on to zbadał, mówi: „To można jeść, ale nie za dużo, bo to jest niezdrowe jak w większej ilości”, tośmy używali tłuszcz palmowy jako dodatek właśnie do kaszki „pluj”. Od czasu do czasu kaszka „pluj” z cukrem, kaszka „pluj” sama i kaszka „pluj” z tłuszczem palmowym. Ale to jakoś człowiek wyżył.
Później, jak żeśmy do niewoli mieli odchodzić już, zrobiłem paczki dla tych, co zostali jeszcze w plutonie, po dwa kilo cukru na jedną paczkę i powiedziałem: „Słuchajcie tacy owacy, jak nas Niemcy będą gdzieś prowadzić, możecie wyrzucić wszystko, ale nie ten cukier”. A oni: „Czemu?”. „Przecież to takie żelazne racje, energię daje. Jak będą was gdzieś prowadzić, to musicie…”, bo przecież już wiedzieliśmy, że musimy kilkanaście kilometrów przejść, bo tutaj nigdzie całych torów już nie było.…

  • Jak wyglądała kapitulacja i wymarsz?


Jak kapitulacja, to właśnie podchorąży „Leski” zginął w ostatnim dniu Powstania. Na drugi dzień było zawieszenie broni, nie było strzelania. On wieczorem szedł zmienić wartę, znaczy świeżego wartownika prowadził, to właśnie był ten saper, który miał nagrobek wystawiony za życia i idą przez podwórze i granaty z granatników rąbnęły w to podwórze. Ten drugi gość ani jednego odłamka nie dostał, a „Leski” do diabła i trochę odłamków. Musiało coś zasłaniać tamtego, w każdym razie „Leski” żył jakiś czas, ale umarł.
Jeszcze miałem takie zajęcie, do tego jak już miał być pogrzeb, to już była kapitulacja oficjalnie i naprzeciw Niemcy byli i tam był kapitan z Wehrmachtu i myśmy oddali im tych naszych kilku, którzy dla nas worki nasypywali. Idę tam, bo mówiłem po niemiecku, dowódca nasz posłał mnie, „Słuchajcie, czy możemy salwę honorową nad grobem?”, bo to po kapitulacji. I on mówi: „Lepiej nie, bo jakaś strzelanina, to ktoś może pomyśleć, że zerwanie warunków kapitulacji, to może być poważny kłopot”. W końcu na tym wyszło. Ale on jeszcze: „Podziękuj swojemu dowódcy za dobre traktowanie moich żołnierzy – których on dostał kilku z powrotem – że bardzo dobrze o was mówili, żeście się nimi dobrze opiekowali, musieli pracować, ale to jest nic. W każdym razie w całości wyszli z powrotem”. To byli „wehrmachtowcy”, a kto się z „wehrmachtowcami” kłóci.
Jak była kapitulacja, byłem w oddziale porządkowym, zdaje się trzystu sześćdziesięciu czy iluś było, to Niemcy nam ostemplowali legitymacje, (mam legitymację ostemplowaną przez Niemców, żandarmeria niemiecka wojskowa, taki stempelek i że ci mają prawo jeszcze po 4 października z bronią chodzić) i byliśmy z grubsza na prawach żandarmerii niemieckiej, z tym że jak żeśmy któregoś, na nasz teren przyszedł i coś nabroił, to nie mogliśmy go u siebie zamknąć, to musieliśmy do najbliższego niemieckiego posterunku naprzeciw zaprowadzić. To było w porządku, wiec takiego strasznego… „Wermachtowcy”, co chodzili po naszym terenie zwiedzać i po prostu na pogaduszki…
Byłem na ulicy Marszałkowskiej, byłem też dowódcą tej placówki, dlatego że po niemiecku mówiłem, chodziło o to… Chciałem wypocząć, o ile mnie pamięć nie myli, budynek na początku przy Ogrodzie Saskim, a później, jak cywile wyszli z tego terenu, to przy ulicy Złotej. Tam był nieuszkodzony stosunkowo budynek Marszałkowska 120 i na dole był sklep z tapetami. To żeby się wyspać, myśmy urządzili się w ten sposób, że się tapety gniotło, przykrywało się niezgnieconą tapetą i na tym żeśmy spali. Ostatecznie nie było tak zimno, więc można było się nie przykrywać. Ale miałem ten kłopot, że żaden z kolegów, co był na tej placówce, nie umiał po niemiecku, dlatego się chciałem chwilę wyspać. „Heniek, przychodzi jakiś szkop i coś chce – mówi – chodź tłumaczyć”. Jeden przyszedł „Co to za pistolet maszynowy? – zobaczył „Błyskawicę”, mówi – Tyle widziałem, widziałem francuskie, widziałem węgierskie, widziałem rosyjskie, a takiego jeszcze nie widziałem”. Mówię: „To naszej własnej produkcji konspiracyjnej, Armia Krajowa”. „Niemożliwe. Wyście nie mieli takich narzędzi”. Mówię do kolegi, który miał ten pistolet: „Wyjmij magazynek i odciągnij zamek. A teraz wyceluj mu prosto w oko”. A ten w pierwszej chwili, ale zobaczył, że nie ma magazynku, znaczy strzelić nie może. Mówię: „Zobacz w środku”. Po niemiecku dobrze mówię, ale nie wiem jak się gwint nazywa tego rodzaju, więc powiedziałem keine Schraube, znaczy: nie ma śruby. To wtedy dopiero uwierzył, że to było, bo myśmy, mówi, nie mieli takich narzędzi, ale w mieście na niewielkie odległości, to on świetnie strzela. Dogadaliśmy się w każdym razie.

  • Zaimponowaliście mu.


Tak, zaimponowaliśmy. Oni byli stosunkowo przyjaźni, „wehrmachtowcy”, bo esesmanów nie dostali z powrotem, a blisko dwa tysiące „wehrmachtowców” wróciło, jeńców wojennych, którzy byli w naszych rękach.

  • Jak w ogóle pan zapamiętał Niemców, kontakty z nimi?


W czasie Powstania paru jeńców, cośmy mieli do pomocy, co pracowali u nas. Przed Powstaniem spotkałem kilku Niemców, którzy byli przyzwoici, bym się z nimi przywitał bardzo grzecznie. Spotkałem tak samo jeszcze więcej takich, co bym ich z przyjemnością uścisną za szyję i tak cisnął, dopóki nie przestaliby oddychać. To zależy jak którego. Nie każdy Niemiec był hitlerowcem. Miałem przed wojną kolegę w szkole, który był w polskiej szkole prywatnej razem ze mną w tej samej klasie. W Bydgoszczy to było. Mój stryj się pytał jego ojca, mówi: „Czemu ty nie poślesz go do niemieckiej szkoły, tam byś nie musiał płacić?”. A ten ojciec powiedział: „Tam by z niego hitlerowca zrobili”. Więc nie każdy Niemiec był hitlerowcem. Ostatecznie po wojnie pierwszy kanclerz niemiecki był Konrad Adenauer, który w czasie wojny siedział w obozie koncentracyjnym, jego Niemcy czasem gorzej traktowali niż Polaków, którzy tam byli, bo uważali, że on jest zdrajca. Po wojnie spotkałem Niemca we Włoszech, byłem na wakacjach i on się zainteresował moim autem, bo miałem auto z 1961 roku, jaguara angielskiego. Właśnie dolewałem wody do chłodnicy, bo we Włoszech gorąco, wiec trochę wyparowało i on przyszedł zobaczył „GB”, to zaczął po angielsku do mnie: „Co to za auto?”, on takiego nie widział. Zorientowałem się, że on Niemiec, mówiłem lepiej po niemiecku niż on po angielsku, więc przerzuciliśmy się na niemiecki i mówię, że to jest angielski jaguar i to wszystko. Ale on słucha mojego akcentu, „Ale ty nie jesteś Anglik, ty masz inny akcent jak mówisz po niemiecku”. Chciałem mu powiedzieć, że jestem Polak, mówi: „Nie mów mi. Niech zgadnę. Akcent masz słowiański, taki jak Słowianie mówią, znaczy albo Jugosławia albo Czechosłowacja albo Polska. Ale blond włosy, niebieskie oczy to Polska”. Mówię: „Zgadłeś”. On mówi: „Jak się wojna zaczęła miałem tylko cztery lata”. Mówię: „Słuchaj, nie potrzebujesz się obawiać, jestem na wakacjach, w czasie wakacji nie walczę z Niemcami, więc jesteś bezpieczny”. On się zaczął śmiać, ja też, tośmy się dobrze zaprzyjaźnili. On mi powiedział, że jak się wojna skończyła, on miał dziesięć lat i on był strasznym hitlerowcem, a ojciec był Socialdemokrat, ale on mi tego nie mógł powiedzieć, bo jak on by mi to powiedział, to bym go z miejsca zadenuncjował. Tak było z młodymi Niemcami, oni mieli bzika na punkcie Hitlera. W drugim wypadku spotkałem się z grupą młodych lotników, oni [zrobili] sobie sport, ci młodzi esesmani i miejscowi lotnicy…

  • Ale gdzie się pan z nimi spotkał?


W Warszawie przed Powstaniem jeszcze. Oni zrobili taki głupi sport, że szło ich kilku na chodniku, a jak im ktoś nie ustąpił, nie zszedł na jezdnię, to go sprali albo coś. Dla „narodu panów” trzeba było miejsce zrobić.
Idę z dwoma dziewczynkami i z kuzynem, kuzyn miał tyrolskie spodnie skórzane. Widzimy, że ta paczka idzie, cały chodnik zajmuje, więc żeśmy zeszli, ale nie zszedłem do rynsztoka, tylko na brzegu chodnika [szedłem] i ten z brzegu mnie [pchnął] ramieniem. Po niemiecku krzyknąłem: „Uważaj jak leziesz!”. On się spojrzał: „Przepraszam, przepraszam”. Spojrzał na kuzyna spodnie, myślał, że trafił na Niemców, więc nas przeprosił. Ale tacy idioci, jak ktoś by protestował, to by go sprali i skopali. To właśnie było. Byli tacy, byli inni, różni.

  • Poznał pan także inne nacje?


Tych co po stronie niemieckiej byli?

  • Na przykład.


Spotkałem się na przykład, był Ukrainiec, który pracował jako woźny w gestapo, a znów jego córka była po stronie Polaków. Widzi pani, cała różnica. Z różnymi ludźmi człowiek się spotykał w tym czasie. Byłem w niewoli później, to rozmawiałem z różnymi narodowościami, z tymi co mogłem się dogadać. Najłatwiej…

  • W jakim pan był obozie?


Stalag IV B, Mühlberg am Elbe. Wyjątkowo dobry obóz, jeśli chodzi o obozy, jak rozmawiałem po wojnie z innymi byłymi jeńcami wojennymi. To był duży obóz, miał dwadzieścia dwa tysiące jeńców wojennych i dowódcą był pełny pułkownik, starszy pan, oficer z I wojny światowej i on podobno był jeńcem, wojennym u Francuzów, więc miał pewną sympatię do innych jeńców wojennych i nie tylko to. On wiedział, że jego generałem nie zrobią, bo już powołali go z powrotem do służby czynnej i do pilnowania obozu. A znów ci młodzi w mniejszych obozach, to jakiś kapitan był, to myślał: „Może majorem mnie zrobią”, to jeszcze starał się pokazać. Obóz był niedaleko nas, to w czasie nalotu, jak przelatywały samoloty angielskie czy amerykańskie, to wszyscy mieli w barakach być i wachmani mieli rozkaz strzelania do każdego, który pokaże się. A u nas myśmy chodzili w czasie nalotu i to było w porządku, on mówi: „Byle nie uciekali”. Kto by uciekał? W październiku dostałem się do niewoli, zima się zbliża, nie ma wariatów na zimę uciekać. Wiosna się zaczęła zbliżać, to już wiadomo było, że Niemcy się rozlatują i kto będzie próbował uciekać i ryzykować, to trzeba poczekać aż nas wyzwolą.

  • Jakie były warunki obozowe?


Nie było specjalnie dużo do jedzenia, ale nie było żadnych szykan, zachowywali się Niemcy przyzwoicie, z wachmanami całkiem przyjaźnie gadałem. Spotkałem takiego jednego, po niemiecku żeśmy rozmawiali. Myśmy byli do pomocy przy kuchni, brukiew i kartofle obierać. Zwykle mnie przysłali z każdą taką grupą, bo po niemiecku mówiłem. On mówi: „Wiem, że ty jesteś z Powstania Warszawskiego. Gdzieś w Warszawie mieszkał przed wojną?”. „Nie, mieszkałem na Pomorzu”. „Na Pomorzu? Gdzie?”. „W powiecie Tczewskim, koło Pelplina”. „Koło Pelplina? Jak się ta miejscowość nazywała?”. Mówię: „Janiszewo”. „Coś ty tam robił?”. Mówię: „Mój ojciec to kupił cztery i pół roku przed wojną, ten majątek”. On mówi: „To ty się Majewicz nazywasz”. A ja aż takie oczy, mało ust nie otworzyłem. „Skąd wiesz?”. „Pracowałem u rzeźnika w Pelplinie i ciężarówką mnie przysyłał na farmę twojego ojca po świnie”, więc on wiedział nazwisko. Bardzo przyjazny Niemiec był potem, mogłem z nim handlować, bo oni byli bardzo karani, jak jaki handel wymienny robili z jeńcami, a jeńcowi wiele nie mogli zrobić, bo i tak zamknięty jest, ale wachmani mogli być ukarani bardzo poważnie, ale on mnie wierzył, że jestem z tej samej okolicy co on, to chleb raz u niego kupiłem za papierosy, innym razem nie pamiętam co, kilka takich rzeczy.
Drugiego spotkałem wachmana, który był zegarmistrzem za cywila. To przez to parę drobnych narzędzi za papierosy kupiłem i tak samo pomagał mi w inny sposób. On powiedział mi: „Słuchaj, tu niedaleko mój ojciec, ale on jest za stary by reperować zegarki. Chciałbyś u niego pracować? To byś czarnego chleba nie jadł, tylko biały. Zegarmistrzów jest mało w Niemczech, jest zapotrzebowanie”. Mówię: „Tu się wojna kończy, wolę siedzieć tu z kolegami, bezpieczniej w obozie”. O mówi: „Słuchaj, jak mój ojciec by powiedział, że tu jest zegarmistrz, którego on chce do roboty, to cię wyślą”. A ja mówię: „Patrz, jak przyjdę, to mogę być dobrym zegarmistrzem, mogę być złym zegarmistrzem. Chyba byś nie chciał, żebym zapaskudził opinię twojego ojca na miejscu i zegarki niedobrze reperował?”. On się tylko zaczął śmiać. To byli przeważnie starsi ludzie, w wieku około pięćdziesięciu i tak dalej, to na front ich nie wysyłali, tylko na takie roboty, jak pilnowanie jeńców lub tamto biuro urlopowe. To właśnie cała rzecz, z nimi można było gadać. To nie było kłopotu, żołnierz z żołnierzem. Mówię: „Jestem dziś w niewoli, ty będziesz jutro, tak?”. A oni już wiedzieli, że to się dla nich szykuje.

  • Kto wyzwolił obóz?


Rosjanie, ale się dostałem do Amerykanów. Jeszcze na początku kwietnia historia była taka. Wziął komendant obozu, pułkownik, zwołał zebranie mężów zaufania i ich zastępców, każda narodowość miała swojego męża zaufania. Pokazał im dużą mapę na ścianie, mówi: „Tu jest sytuacja. My jesteśmy tu, tu jest rosyjski front, tu jest amerykański. Mniej więcej sto kilometrów z grubsza w każdą stronę i w tej chwili wszyscy stoją i nic nie robią, ale wiosna, coraz cieplej się robi i front się któryś ruszy. Nie mam żadnych rozkazów z Oberkommando Wehrmacht – znaczy z dowództwa niemieckiego – co z wami zrobić, więc to pozostaje dla mnie do mojej decyzji. Nie chcę nikogo przynaglać. Chcecie tu siedzieć i czekać aż was wyzwolą, to możecie siedzieć, a jak którzy się chcą ewakuować, to im pomogę. Jak się front amerykański ruszy naprzód pierwszy, kto chce się ewakuować? – Nikt się nie zgłosił. – A jak się front rosyjski zacznie ruszać?”. Polski mąż zaufania mówił: „W takim razie większość Polaków będzie chciała się ewakuować na zachód”. Więc dowodzący obozu mówi: „Dobrze, dostarczę wam wartowników, którzy z wami pójdą jako eskorta, bo nie możecie jako jeńcy wojenni sami chodzić, przepustki i zaprowiantowanie na drogę”. Bardzo ładnie z jego strony.
Z dziewięciuset dwudziestu Polaków, którzy byli w obozie, osiemset czterdzieści poszło na ewakuację. Ewakuacja się zaczęła 20 kwietnia, bo Rosjanie zrobili Hitlerowi prezent urodzinowy i zaczęli wiosenny atak na Hitlera urodziny, 20 kwietnia. Z tego powodu pamiętam urodziny Hitlera, bo do naszego baraku przyszedł podoficer niemiecki i mówi, że musicie się przygotować, bo o północy wymarsz będzie, bo musicie przejść przez rzekę na Muldzie, który most był dwadzieścia parę kilometrów od nas, przed godziną piątą rano, bo później byście musieli czekać do następnego dnia, myśmy byli po wschodniej stronie rzeki, a tu bliżej mosty były zniszczone, a tamten będzie wojsko używało, byście musieli czekać. Ok. Któryś z kolegów mówi: „Wiecie co, to są urodziny Hitlera, Stalin robi prezent Hitlerowi”. Przetłumaczyłem to temu Niemcowi, „Widzisz, on ma rację, prawdopodobnie o to się rozchodzi”. Cztery dni i noce mieliśmy, żeby dojść do rzek Muldy, bo myśmy byli nad Elbą, a do rzeki Muldy musieliśmy przejść, za Muldą byli Amerykanie. Amerykanie nie szli naprzód, bo ich dowództwo powiedziało: „Mamy umowę, że tamten teren ma być zajęty przez Rosjan, to po co my mamy za nich wojować, niech oni to sami zajmują…” i czekali. Jak żeśmy szli, po drodze Niemcy wycofywali stamtąd wojsko, jakie mieli jeszcze i posłali na wschód, żeby bronić przed Rosjanami. Wtedy w miejscowości Koenitz, to było niedaleko rzeki Muldy, miejscowy Volkssturm, czyli cywilne wojsko niemieckie, złożyło broń na rynku w mieście i komendant niemiecki przekazuje władzę naszemu najstarszemu oficerowi. Najstarszy oficer z nami to był doktor w stopniu majora. Ten Niemiec mówi: „Proszę o opiekę nad ludnością cywilną, żeby wasi żołnierze nie robili jakiś brzydkich kawałów im i tak dalej” i oddaje mu swój pas z pistoletem. To bardzo ładnie, a nasz doktór mówi: „My jesteśmy cywilizowanym narodem i nie męczymy cywilnej ludności, nie potrzebujesz się tego obawiać”. Nasi chłopcy pozabierali, tą broń którą Volkssturm złożył na rynku i trzy kompanie miały pełne wyposażenie, z karabinami maszynowymi Panzerfustami i cokolwiek. Teraz żeśmy zarekwirowali transport i plecaki już jechały na wozach, bośmy z miejscowych niemieckich farm zarekwirowali wozy i była platforma z browaru, którą beczki dowozili z piwem, to na podniesieniu stały dwa karabiny maszynowe naprzód i niemieckie konie oczywiście ciągnęły. Jakaś grupa się wycofywała kilkunastu esesmanów Niemców. Jak ich oficer zobaczył, że to takie zwariowane wojsko idzie naprzeciw, zaczął wydawać rozkazy, żeby się w tyralierę rozrzucili i zaczęli strzelać. Ale jego żołnierze patrzą, tu dwa karabiny z góry, oni nie mają żadnej osłony, więc nie wykonali rozkazu. On złapał za pistolet maszynowy i jego żołnierze go rozbroili, bo inaczej sieczkę byśmy jeszcze z nich zrobili. Nasi chłopcy go zaaresztowali i wzięli jako jeńca wojennego, a tamtym powiedzieli: „Uciekajcie do domu, to może wam się uda od Rusków uciec”. A nasi wachmani idą z nami. U nas trzy kompanie uzbrojone, a nasi wachmani jeszcze ze swoimi karabinami…

  • To wy szliście do Amerykanów?


Myśmy szli. Przychodzimy do rzeki Muldy, most został wysadzony przez Amerykanów, bo oni nie chcieli specjalnie wiele kontaktu z Rosjanami. A tam była rzeka Mulda i kanał Muldy, nie pamiętam, który był pierwszy, który drugi, dwa mosty, zdaje się ta druga była rzeka, przez kanał był most, jeszcze słupy były, a tam niedaleko była jakaś budowa, coś robili i deski były, różne liny i narzędzia, tośmy zorganizowali przejście pojedynczo po tych deskach, które żeśmy użyli żeby zrobić pomost na tych słupach co zostały z mostu, dosyć szerokie deski i trzymając się sznurów. Dziewięćset dwudziestu już wtedy było, blisko w każdym razie tysiąca, bo tacy, co pracowali po farmach, się przyłączyli do nas. Z ośmiuset czterdziestu to było blisko tysiąc, jak żeśmy doszli do rzeki. Przy samej rzecze wiele z mostu nie zostało, więc nie mogliśmy tego zrobić, ale chłopaki znaleźli dwie łodzie rybackie, bo tam ryby łowili w rzece, tośmy z budowy, co tam była, deski, połączyliśmy dwie łodzie tymi deskami i …

  • Powstał ponton.


Taki prom żeśmy zrobili. Stalowe liny były, więc jedną linę przyciągnęli idąc daleko w wodę na drugą stronę i później zahaczyło się wzdłuż liny jeszcze inną stalową, dwa sznury, tam i z powrotem. Więc pierwsza grupa to niewiele ich było naprzeciw, ale ci co przeciągnęli linę i wciągnęli ich sznurkiem, czternastu za jednym zamachem na dwóch łodziach. Potem ciągnęli z powrotem, następna grupa, znów czternastka wsiadła, ci co przedtem wysiedli i tak tam i z powrotem, tam i z powrotem. W ten sposób około sześciuset przeszło na drugą stronę, a tutaj Ruski się zbliżają, bo już widać błyski wystrzałów stamtąd. Wiec mówi, niezdrowo. To reszta, żeśmy przeciągnęli dodatkowe liny na drugą stronę, tak głęboko w wodę i na drugą stronę.

  • Trzymali się lin.


Wtedy było zimno, bo to był 24 kwiecień. Wiec poszli wpław. Po drugiej stronie były stodoły niemieckie, tam już ci czekali, co mieli ręczniki i ich wycierać, żeby nam się koledzy nie przeziębili. I tak się złożyło, że nikt się nie przeziębił od tej kąpieli, wiec wszystko w porządku. Od tego czasu już żeśmy na piechotę nie potrzebowali chodzić, amerykańskie ciężarówki nas woziły. Byliśmy w miejscowości Grima, dawne koszary niemieckie, to też nad rzeką Muldą po stronie amerykańskiej. Niemcy byli w naszych obozach jeńców wojennych, a myśmy zajmowali ich koszary wtedy, myśmy byli jeńcy wojenni wtedy, oficjalna nazwa. Tam było sześć tysięcy Rosjan, półtora tysiąca Polaków…

  • Rosjan jeńców?


Tak, ci co byli w niewoli niemieckiej. Potem było blisko tysiąc Jugosłowian. Więc jak oni mieli wymienić strefy okupacyjne jedną z drugą, że jeszcze Rosjanie mieli dalej na zachód pójść, a w innym miejscu Amerykanie znów tam jakiś teren zajmowali, którzy Rosjanie zajęli w walkach. Myśmy jako Polacy, naród sprzymierzony, mieliśmy gwarantowany transport na zachód.
Jugosłowianie mieli być odesłani do Tity, ale oni byli w większości czetnicy od Michajłowicza [!], to mieli strasznego pietra przed Tito. A Rosjanie mieli wielki wiec na głównym placu koszar, przyjechali politrucy, słyszeliśmy: Za Stalina! – Hurra! Za rodinu! –Hurra! Na drugi dzień rano miały ciężarówki przyjechać, żeby ich zabrać, połowa Rosjan uciekła w nocy. Później Amerykanie ich wyłapywali po okolicy. A Jugosłowianie – połowa z nich przerobiła się na Polaków i pojechała z nami na zachód. Miałem trochę guzików z orzełkami, to oddałem jednemu. Takie czasy były. Zwariowana historia, można powiedzieć, ale jakoś człowiek żył.
Ja byłem jako były aliancki jeniec wojenny później nas przenieśli do Northeim, prowincja Hanower, na północy to już była nie amerykańska strefa tylko angielska, więc tam nas przerzucili i zostawili pod opieką Anglików. Myśmy zajechali pociągiem towarowym z wygodami, z Jugosłowianami, o których nie wiem co się później z nimi stało – ale wtedy w dalszym ciągu udawali Polaków, myśmy nie mieli nic przeciwko temu, bardzo przyjemne towarzystwo było, a niektórzy gdzieś się przenieśli, gdzie indziej, albo poszli do cywila. W każdym razie Anglicy na początku wysyłali Jugosłowian do Tity, ale przestali to robić.
Kiedy Tito pierwszy ładunek wziął i kazał wymordować, to później Anglicy i Amerykanie przestali ich wysyłać. To samo było z całą paczką Ukraińców, którzy walczyli po stronie niemieckiej i jak rosyjskie wojska szły naprzód, to oni uciekli, po drodze zabierając swoje rodziny, więc też ich mieli odesłać. Tych odsyłali na Ruś, bo alianci uważali, że to są niemieccy żołnierze. Ale jak pierwszy transport kolejowy został odesłany i wrócił z powrotem po więcej z postrzelanymi ścianami i krwią w wagonach, to Anglicy, Amerykanie przestali ich odsyłać, bo to było wysłanie już w czasie, gdzie wojna się skończyła, na pewną śmierć, więc tego nie chcieli robić.

  • Chciałabym jeszcze prosić pana o jakieś podsumowanie.


Myśmy byli na Ukrainie, 2001 czy 2002 rok, bo żona tam się na Podolu urodziła, więc myśmy pojechali odwiedzić tą miejscowość. Po drodze, koło Trembowli piękny cmentarz SS Galicien. Przedtem, gdzie byli pochowani, to byli, a teraz gdzie znajdują, to w jedno miejsce przenoszą i z honorami, bo walczyli przeciwko Rosjanom o wolność Ukrainy. W jednym miejscu pole bitwy polsko-ukraińskiej z czasów trylogii jeszcze, kopiec w tym miejscu, wspólny grób, napis: „Bohaterowie obojga narodów”. Znaczy Ukraińcy się troszeczkę pod tym względem ucywilizowali.

  • Czy ma pan jakieś przemyślenia, które chciałby pan powiedzieć jako kwintesencję tej wypowiedzi? Na temat zrywu patriotycznego, Powstania...


Trudno było uniknąć. Gdyby to się nie stało, gdyby nie było rozkazów, to zaczęłyby się walki i byłaby rzeźnia. Tak, jako tako było zorganizowane. Niemcy szykowali się do obrony Warszawy i chcieli, żeby dostać sto tysięcy Polaków, ochotników czy nie ochotników, bo by byli pod przymusem, żeby kopać okopy wzdłuż Wisły. W rezultacie tego nie dostali. Rosjanie co zrobili? Wzywali: „Ludu Warszawy wstańcie i powstańcie i walczcie z najeźdźcą…”.

  • Jak pan się o tym dowiedział, że Rosjanie…?


Słyszałem przez radio.

  • Słyszał pan?


Słyszałem. To była jedna rzecz. Zatem to wiedziałem w tym czasie. U mnie w domu radia nie było, ale grupa konspiracyjna miała doskonały nasłuch, tam gdzie byłem nie mogli mieć połączenia z Londynem, bo nie było nadajnika, ale był odbiornik, gdzie dostawali dużo z tych właśnie informacji. Mnie Anglicy pytali się, że oni słyszeli, że Polscy pomogli im znaleźć Peenemuende do zbombardowania. „Jak to mogli zrobić, przecież to było tajne u Niemców”. Mówię tak: „Niemcy używali do rakiet V-1 Polskę jako poligon, więc te rakiety spadały tu i tam i gdzie indziej, wybuchały i oni po nie przyjeżdżali i zabierali to co zostało, więc w pewnym czasie miałem takie zapytanie, dostałem z dowództwa i nie tylko ja, ale wszyscy w tej grupie to mieli, „O ile zobaczycie ciężarówkę niemiecką i na niej są kawałki albo całe jakby co wyglądało na małe samoloty, macie zapisać numer tej ciężarówki, godzinę o której to było, w którym miejscu i w którym kierunku ona jechała, czy w którym kierunku była zwrócona”. Mówię, sam nigdy takiego czegoś nie spotkałem, ale w armii podziemnej, w Armii Krajowej i w NSZ było w kupie około trzysta tysięcy ludzi, więc ten zauważył tutaj z tymi numerami, do dowództwa to poszło, tam zauważył ktoś inny i a, to ona tu jedzie, tam jedzie, tu jedzie i w końcu trafili na Peenemuende.

  • Wiele jednak zawdzięczali Polakom.


Polakom. Przecież weźmy Enigmę. Przecież Enigma była jako cywilny przyrząd zarejestrowana w urzędzie patentowym w 1919 roku. I to niby miało być dla przemysłu, jak ktoś nie chce, żeby konkurencja się dowiedziała, co oni mają, a mają fabryki w kilku miejscach, to muszą tajne informacje utrzymać. Tu jest właśnie jedna rzecz, że znalazł się w Niemczech, tak jak wiedziałem, Polak, który pracował w przemyśle niemieckim, pojechał na targi w którymś mieście i zobaczył ten aparat. Będąc technikiem zorientował się, co to jest i co to może robić, więc jak wrócił do Polski na wakacje, skomunikował się z polskim wywiadem i mówi: „Słuchajcie, Niemcy mają maszynę do szyfrowania, to będzie na pewno używane w przyszłości do szyfrów wojskowych”. Polski wywiad przez jedną firmę polską kupił, dwie takie maszyny, że niby do ich własnych połączeń i co słyszałem, tego już nie mogę być pewny, że Niemcy po pokonaniu Polski w 1939 roku, poszli do tej firmy, żeby sprawdzić, co się stało z tą maszyną, którą ta firma kupiła. Pokazano im zakurzone dwie te maszyny w jakimś magazynie i powiedziano, że one były zbyt skomplikowane w użyciu, więc łatwiej było zwykłe listy posyłać do innych fabryk w tej grupie przez posłańca, na motocyklu.
Ale nie powiedzieli Niemcom, że robiono kopie z tych maszyn i dwie takie kopie dostali Anglicy przed wojną i dwie takie kopie zrobione w Polsce dostali Francuzi, więc już wiedzieli co Niemcy używają, mieli podstawę do tego. Co jeszcze się zrobiło z Enigmą, to Polacy znali szyfr niemiecki do końca 1938 roku, ale później Niemcy zmienili sposób szyfrowania i Polacy stracili to. Ale Anglicy już wtedy zrobili, wtedy pierwszy elektroniczny, można powiedzieć komputer. Bo to było tak, zrobili i dali radę to rozszyfrować. Kłopot był ten, że marynarka wojenna niemiecka używała inny sposób szyfrowania, bo szyfr był ten sam… Chodzi o to, że przypadkowo całkiem Anglicy uszkodzili łódź podwodną niemiecką, znaczy ona by była zatopiona, ale jeszcze nie od razu nie zatonęła, więc załoga uciekła. I zanim to łódź zatonęła, oficer i dwóch marynarzy wleźli na łódź podwodną i znaleźli książkę szyfrową, którą Niemcy powinni do wody wrzucić, albo zniszczyć i Anglicy dostali szyfr marynarki. Tych marynarzy, których wzięli do niewoli z łodzi podwodnej, zabrali z miejsca i trzymali z daleka od innych jeńców wojennych, żeby nikt się nie dowiedział, co oni mają. Dzięki tej książce i Enigmie, co dostali od Polaków, zaczęli wiedzieć, gdzie są niemieckie okręty zaopatrzeniowe, gdzie łodzie podwodne będą w danym czasie i Niemcy zaczęli więcej tracić łodzi podwodnych, niż mogli zatopić okrętów. Wtedy to pomogło Anglikom wygrać wojnę na Atlantyku.

  • Piękne zakończenie rozmowy. Bardzo panu dziękujemy.


Warszawa, 3 Czerwiec 2005 [Poprawki naniosłem] 9 stycznia 2010 roku, mam za sobą 84 lata życia, mieszkam w Polsce w Bydgoszczy. W Anglii mieszkałem prawie 60 lat. Myślę, że warto dodać coś z tego, co się zdarzyło później i nie było wspomniane w wywiadzie.
Jak już wspomniałem poprzednio, Polacy dostali transport kolejowy z miejscowości Grimma nad Muldą w amerykańskiej strefie okupacyjnej do Northeim w prowincji Hanower, gdzie nas umieszczono w miejscowych koszarach niemieckich, które były wolne, bo niemieccy żołnierze zajmowali w tym czasie obozy jeńców wojennych.
W tym obozie było razem około czterech tysięcy Polaków i Jugosłowian, którzy udawali Polaków, by nie być wysłanymi do Jugosławii pod władzę Tity.
Niedaleko od Northeim, założono szkołę dla małoletnich żołnierzy AK, w miejscowości Imbshausen i mnie tam wysłano jako zegarmistrza, żebym zreperował dla tej szkoły dosyć zegarów z kukułką, żeby był jeden na ścianie w każdej klasie. Byłem tam kilka tygodni, poczym wróciłem do naszych poniemieckich koszar.
Tam, pod koniec lipca dowiedziałem się, że II Korpus we Włoszech, przyjmuje ochotników, żeby uzupełnić straty, jakie mieli na Monte Cassino i w reszcie walk we Włoszech.
Nie chciałem wracać do Polski, pod panowaniem rosyjskim, więc wybrałem się z kilku kolegami do Włoch.
Przejechaliśmy głównie pociągami na południe Niemiec do obozu oficerskiego w Murnau bo tam przyjeżdżały ciężarówki z II Korpusu, żeby zabrać ochotników do Włoch. Musiałem czekać jakieś trzy tygodnie na transport, ale w końcu doczekałem się i byliśmy we Włoszech, gdzie zostałem przydzielony do 9. Pułku Artylerii Ciężkiej. Nie było wiele do roboty, bo byliśmy oddziałem okupacyjnym, którego głównym zadaniem była obecność na miejscu. W końcu zostałem wysłany na podchorążówkę artylerii, na południe Włoch do miejscowości Matera.
Jakiejś kilka tygodni po przybyciu do podchorążówki, na porannej zbiórce został odczytany rozkaz z dowództwa II Korpusu, o otwarciu liceum elektrycznego i mechanicznego z dodatkiem, że nauka cywilna ma pierwszeństwo przed wojskową.
Na drugi dzień, dziesięciu z podchorążówki zgłosiło się do dowódcy podchorążówki do raportu z prośbą, o odesłanie nas do oddziałów, byśmy mogli pójść do jednej z tych szkół. Ja byłem jednym z nich. Odesłano nas do środkowych Włoch, gdzie, była większość pułków artylerii i trzy miesiące później byłem uczniem liceum elektrycznego w Fermo.
Gdy II Korpus przenosił się do Anglii, nasza szkoła jechała tam jako oddział wojskowy i po kilkunastu tygodniach w obozie wojskowym w pobliżu Liverpool, została przeniesiona na lotnisko wojenne koło miejscowości Millom w Cumberlandzie, gdzie było też wiele innych szkół założonych przez wojsko.
Zostałem zdemobilizowany w połowie1947 roku i zacząłem pracować jako zegarmistrz w miejscowości Newport w Monmouthshire i pracowałem tam niecałe dwa lata, by się nauczyć języka angielskiego, po czym przeniosłem się do tego samego Millom, gdzie byłem w liceum elektrycznym.
Wybrałem to miejsce, bo je znałem i podobała mi się okolica. Po jednej stronie piękne góry, a po drugiej stronie morze i tam się ożeniłem z Polką, która jako dyiesicioletnie dziecko była wywieziona z całą rodziną na Syberię, skąd wydostali się przez Persję z oddziałami Andersa. Mieliśmy dwoje dzieci, które świetnie mówią po polsku i oboje są po uniwersytecie. Mój syn w Londynie, a córka w Cambridge. Teraz mamy siedmioro wnuków, z których pięcioro też już jest absolwentami uniwersytetów, a dwoje najmłodszych jeszcze studiuje, z tego jeden w Oxford.
Mój sklep w Millom też się rozwinął, z jednego pokoju w bocznej ulicy, do sklepu z 5 oknami wystawowymi na głównej ulicy miasta i po czterdziestu dwóch latach pracy jako zegarmistrz i złotnik, we własnym sklepie, przeszedłem na emeryturę.
Do Polski przyjechaliśmy po raz pierwszy od wojny w roku 1991 i od tego czasu byliśmy w kraju przez kilka miesięcy w każdym roku, a w kwietniu 2007 przenieśliśmy się tu na stałe i zamieszkaliśmy w Bydgoszczy.



Warszawa, 3 czerwca 2005  roku
Rozmowę prowadziłą Iwona Brandt

Henryk Majewicz Pseudonim: „Marecki” Stopień: starszy saper Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter