Henryk Olszewski „Jodła”, „Jodełka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Henryk Olszewski, urodziłem się 22 września 1927 roku na wsi pod Warszawą, w Warszawicach. Całe moje dzieciństwo spędziłem w Warszawie, gdzie rodzice przeprowadzili się kilka lat przed wojną. Mieszkałem na Wilczej 61, zawsze w tym samym miejscu. Był dom, kamienica, studnia. Wyjątkowy dom, wyjątkowi ludzie tam mieszkali, zwłaszcza w okresie wojny. Mieszkała tam na przykład księżna Stojowska, księżna Puzynianka, hrabina Ejsmotnowa. Właścicielem domu był doktor Rząśnicki, współtwórca ubezpieczeń społecznych. Jednocześnie w tym samym domu mieszkał mój imiennik – pułkownik Olszewski, dyplomowany malarz, ale mieszkał też kierowca – taksówkarz warszawski. Mieszkał też komisarz policji Fręchowicz, który po wojnie był bardzo poszukiwany i prześladowany, jako że był komisarzem policji w Warszawie. Ten dom miał wyjątkowy wyraz. W okresie okupacji przyjechała do Rząśnickiego córka, która mieszkała w Kościanie. Przed wojną on był dyrektorem cukrowni w Kościanie. Mieli trzy córki. Opowiadam o tym dlatego, bo to jest historia, gdzie do córek lat osiemnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa przychodzili chłopaki, a ja byłem małym chłopakiem. Miałem piętnaście lat, a oni mieli osiemnaście, dwadzieścia, więc duża różnica. Bardzo mi imponowali swoim byciem. Oni bardzo się cieszyli, jak było bombardowanie, bo wówczas byli szklarzami i zarabiali, bo wstawiali szyby. Ojciec mi zawsze mówił: „Widzisz, jaka to jest dobra wprawa mieć wykształcenie techniczne”, bo oni byli studentami na politechnice. Mnie to bardzo imponowało. Jak chodziłem, a do szkoły zostałem zapisany przed samą wojną, do miejskiego gimnazjum mechanicznego na Targowej, zmienionego w okresie okupacji na szkołę ślusarko-mechaniczną, to zawsze interesowałem się techniką, żeby nie być tylko urzędnikiem. Po szkole zapisałem się do obowiązkowej szkoły na tajne komplety, które mieściły się na Koszykowej 64 w gmachu wydziału architektury Politechniki [Warszawskiej]. Do dnia dzisiejszego ten gmach istnieje.

  • Cofnijmy się do okresu przedwojennego. Państwo przeprowadzili się do Warszawy. Z tego co pan wspominał, była tradycja niepodległościowa, ojciec był piłsudczykiem. Mógłby pan bliżej nam o tym opowiedzieć?

Mój ojciec brał udział w pierwszej wojnie światowej, był piłsudczykiem. Był w 1. Pułku Artylerii Lekkiej. Brał udział w akcji na Kijów. Cały szlak bojowy przeszedł w tej wojnie. Był bardzo cenionym człowiekiem. Chociaż był tylko prostym robotnikiem, ale był bardzo cenionym, zwłaszcza z uwagi na swoje tradycje niepodległościowe, patriotyzm. Mówię to, dlatego że w pierwszych dniach wojny (wojna była w 1939 roku) ojciec z profesorem Lorenzem, poleconym właśnie przez Rząsińskiego, wynosił obrazy, chował obrazy z Muzeum Narodowego, więc miał duże przywileje, duże uznanie, zwłaszcza w tym domu, w którym mieszkaliśmy.

  • Pamięta pan może, czy do tarła do pana informacja, jak odbywało się wynoszenie obrazów? Gdzie były potem przechowywane? Jak to wyglądało?

Nie, nigdy tego nie widziałem. Wiem, że ojciec wynosił obrazy z Muzeum Narodowego. Część kryjówek była na Hożej w dawnej mleczarni. Na Hożej mieściły się mleczarnie. Mieszkałem na Wilczej 61, naprzeciwko nas poza tym była mleczarnia, to znaczy zakłady mleczarskie. One były jeszcze po wojnie. Wiem, że część obrazów ojciec tam przenosił.
Tradycja była bardzo silna. Ojciec był szanowanym. Wspominałem o pani księżnej Stojowskiej. Ona przed wojną, kiedy byłem chłopcem, zaczęła mnie uczyć francuskiego i gry na pianinie, co się nigdy nie [przydało], bo chłopak nie ma z pianinem nic wspólnego. Powiedziała: „Ty wyrośniesz na porządnego człowieka. Język francuski bardzo ci się przyda”. Dzisiaj oczywiście jest angielski, ale dawniej francuski uważano za język bardzo ważny i istotny. Tak jak powiedziałem, w tym domu było masę bardzo różnych osób. Mieszkała dyrektor gimnazjum (nie pamiętam, jakiego gimnazjum). Jej mąż był dziedzicem, który miał majątek pod Górą Kalwarią. Bardzo różni ludzie mieszkali. Mieszkał pułkownik Madejski. Jego żona w okresie okupacji była folksdojczką. On się ukrywał. Był wójtem pod innym nazwiskiem w Osiecku, z którego pochodził mój ojciec.

  • Czy on też pracował z Niemcami?

Nie, on był pułkownikiem dyplomowanym, był w AK.

  • Czyli tylko żona?

Tak, żona. Takie sytuacje zdarzały się. Fręchowicz, który był komisarzem policji... Ogromną ilość rzeczy przywożono w okupacji po żydowskich [rodzinach]. Nikt nie wiedział o tym, że on jednocześnie był w AK. On był oficerem AK. Na co dzień jednak obrazy żydowskie zwoziło się na naszą Wilczą. To jest oczywiście moja dygresja, ale takie było życie.

  • Proszę opowiedzieć o szkole. Jak to wyglądało? Jak wyglądała pańska szkoła, uczenie się?

Ojciec zapisał mnie do miejskiego gimnazjum mechanicznego, bo miał ulgę. Był piłsudczykiem, więc nie płacił. Szkoła przed wojną kosztowała około stu złotych. Nie płaciłem za to, to znaczy ojciec mój nie płacił za szkołę, więc wysłał mnie tam. Zresztą ojciec uważał, że nie mogę iść do normalnego gimnazjum, bo to nie jest zawód. U nas była tradycja, że musiało się mieć jakiś zawód, obojętnie jaki. Ja właśnie nie chciałem być ślusarzem, mechanikiem, ale trafiło się gimnazjum mechaniczne. Miałem zresztą potem masę kolegów, bo do szkoły podstawowej chodziłem tu, gdzie teraz jest Dom Partii. Tu była szkoła podstawowa. Duży dom obok Muzeum Narodowego. To była ogromna nowoczesna szkoła i tam właśnie chodziłem do szkoły podstawowej, którą skończyłem.
W okresie okupacji ona została zniszczona i ojciec zapisał mnie do gimnazjum. Dla mnie to było o tyle bardzo interesujące, że mogłem jeździć tramwajem. To się dzisiaj może wydawać dziwne, ale dostawałem piętnaście groszy na tramwaj w jedną i w drugą stronę. Nie zawsze udawało mi się płacić. Często jeździłem na gapę i za to szliśmy na Żelazną, gdzie były kina dla młodzieży i miałem kino albo ciacho. Za piętnaście groszy było duże ciacho, tak że to była dla mnie, dla chłopaka, bardzo korzystna sytuacja.
Szkoła była bardzo ciekawa, interesująca, dlatego że jednak uczyła zawodu, nauczyciele byli bardzo twardzi. W szkole byli głównie chłopacy, to była męska szkoła. Wycisk w tej szkole był dobry. Poza tym Pragi nie znałem, a Targowa nie była nadzwyczajną ulicą, 11 listopada to przede wszystkim żydowskie duże osady, bo bardzo blisko był bazar Różyckiego. Chodziliśmy tam często. Nasze wyprawy odbywały się na ten bazar, żeby pochodzić, zwrócić [coś] albo zabrać. Zresztą miałem dużo kolegów z Pragi, bo oni byli bliżej, więc zawsze mnie wyciągali na eskapady na bazar i za bazar. Tak że wspominam pozytywnie okres mojej szkoły, którą skończyłem w 1943 roku. Potem zapisałem się już samodzielnie od obowiązkowej szkoły zawodowej, pod tą nazwą na tajne komplety, na Koszykowej 64. Mieściła się na byłym budynku po wydziale architektury Politechniki Warszawskiej. Tak że taka była moja młodość.
Ojciec często miał spotkania. To, co cechowało przedwojennych legionistów to to, że oni się spotykali. Ojciec miał propozycję otrzymania dużej [powierzchni] ziemi na Wołyniu. Dla legionistów były duże przywileje. [Ojciec] pięknie mówił, pięknie czytał. Był prostym człowiekiem, ale w ogóle bardzo dużo czytał, źle pisał, ale bardzo pięknie mówił, bardzo pięknie czytał, więc przyciągał do siebie duże grono ludzi, dawnych legionistów. Przychodzili do naszego domu, do niego, do nas.

  • Pamięta pan może nazwiska osób, które przychodziły?

Nie, tak dawno to było, że nie pamiętam. Na ulicy, jak chodziłem z ojcem, często spotykam się... Byłem ulubieńcem ojca, dlatego że byłem najstarszy. Było nas troje dzieci, byłem najstarszym. Między mną a [bratem] była siostra, która była trzy lata młodsza. Bardzo duża różnica wieku była pomiędzy bratem, który urodził się w 1940 roku, więc pomiędzy mną a nim była różnica trzynastu lat, więc ogromna.

  • Pamięta pan może, jak pan odebrał sam wybuch wojny? Co pan robił, jak wkroczyli Niemcy, jak była okupacja? Chyba już było wiadomo, że nie będzie tak dobrze, już były sygnały?

Ojciec mój był znaną osobą w tym domu, był zarządcą, dysponentem doktora Rząsińskiego i organizował dobrze życie. Jak były pierwsze dni wojny, nie było jedzenia, bo nikt się nie spodziewał, że będzie wojna. Każdy mówił o wojnie, ale nie spodziewaliśmy się, że będzie wojna. Pamiętam, że na ulicy Wilczej [leżał] zabity koń. Ojciec poszedł go ćwiartować i oczywiście rozdawał mięso. Był jeszcze ważniejszy [wśród mieszkańców], bo [właśnie] on się tym zajął. Wspominałem również, że po drugiej stronie były zakłady mleczarskie na Hożej, naprzeciwko Hożej 61. Ojciec, właśnie z uwagi na to, że chodził tam i znał widocznie to środowisko, przynosił dużo serów. Mówimy o pierwszych dniach wojny w 1939 roku. Był bardzo lubiany wówczas. W domu, w którym mieszkałem, była typowa inteligencja, paniusie, księżne, hrabiny. Bardzo się ucieszyły, jak przynosił im sery czy koninę. Nie wolno było powiedzieć, że to jest konina, tylko że zdobył [mięso] w jatce na Koszykowej w Hali Koszyki. Ona dzisiaj nie istnieje, została rozebrana. Mówił, że tam skombinował trochę mięsa, bo oczywiście koniny nikt by nie jadł. Ja wiem o tym, bo ojciec przynosił, dzielił w domu koninę, ale [mówił], że skombinował z jatki z hali na Koszykowej. Takie były moje wspomnienia z lat dziecięcych, młodych, przedwojennych i jak wojna się zaczęła.
  • Pamięta pan może samą obronę Warszawy?

Pamiętam, dlatego że byłem wścibskim chłopakiem. Nasz dom był trzypiętrowy, a ja byłem „najważniejszym” człowiekiem. Wycinało się otwory w bramach. Kamienice były zamknięte, tylko bramy były. Wycinało się otwory dla gazu. Na pewno będą rzucane gazy, więc dla przewietrzania wycinało się otwory. Drzwi były piękne, kute. Wycinało się otwory. Mnie, ponieważ byłem chłopcem od wszystkiego, to miałem czuwać, czy nie będzie jakiejś bomby zapalającej. Trzeba przyznać – byłem odważny. Byłem na dachu, często wchodziłem na dach i rozglądałem się. W ogóle się nie bałem bombardowań. Paniusie mówiły do ojca, że spadnę, ale nie spadłem.
Jedną rzecz, którą jeszcze muszę przypomnieć to to, że przed samym wybuchem wojny ojciec poszedł na wojnę i nie przyjęli go. Był już taki rozgardiasz, że powiedzieli: „Jak będzie potrzeba, to pana przyjmiemy”. On uważał za swój obowiązek iść na wojnę i bronić Warszawy. Po tym, jak zaczęła się wojna, budowaliśmy barykady, bo się zaczęło, że Niemcy będą wkraczać. Oni w drugiej połowie września wkroczyli do Warszawy. Bardzo szybko się wszystko działo. Budowaliśmy barykady i moim obowiązkiem było to, że miałem być przygotowany do polewania ognia, jeśli będzie pożar. Bez przerwy chodziłem na dachy, żeby patrzeć, czy gdzieś się nie pali, czy coś się nie dzieje. Dla mnie to była duża frajda. Tak że to były początki mojej wojny, mojego chłopięcego wieku.

  • Jest okupacja. Pan zapisał się do następnej szkoły. Jak zetknął się pan z ruchem konspiracyjnym? Jak to wyglądało? Czy to było w szkole, czy poza szkołą?

Moja przygoda wojenna była bardzo ciekawa. Mówiłem, że z Poznańskiego sprowadzili się Bojowie – [nazwisko] Boje. Ojciec był Władysław Boje, córka Rząśnicka, też Bojowa. Mieli trzy córki. Też przychodzili chłopcy do tych dziewczyn. Oni mi bardzo imponowali, bo mieli lat dwadzieścia, dwadzieścia dwa, a ja w tym czasie miałem lat szesnaście, siedemnaście. Wiedziało się o tym, że oni biorą udział w konspiracji. Byłem pewien, że oni przychodzili jak strażacy, co mnie bardzo dziwiło. Żeby ustrzec się przed łapankami, to mieli legitymacje i byli w straży ogniowej na Polnej. Rzeczywiście tam rzekomo byli – raczej nie byli, ale mundury i legitymacje mieli ze straży ogniowej. Ponieważ chodziłem już do obowiązkowej szkoły zawodowej na tajne komplety, to pytali się, czy nie chciałbym być w organizacji, a byłem jeszcze szczeniakiem, to organizacja była jeszcze daleką sprawą. Ojciec należał do RPPS-u. Był w organizacji konspiracyjnej. Być może chciał mnie strzec, więc nie byłem z nim. Był na przykład Wierusz-Kowalski. Znane nazwisko, syn oficera Wierusza-Kowalskiego. Oni mnie skontaktowali... Przychodził też Janek Rodowicz – „Anoda”. Postać dość znana obecnie. Mieszkał na Lwowskiej, chyba 8 (nie pamiętam). Jego rodzice tam mieszkali, ojciec był profesorem. On przychodził do naszego domu, właśnie do tych dziewczyn. Oni właśnie jego prosili, żeby mnie zapisał do organizacji. On mówi: „Dobrze, wprowadzę cię do harcerstwa i będziesz w harcerstwie”. Zapisał mnie do BS-ów. Przysięgę, przyrzeczenie harcerskie składałem na Lwowskiej blisko jego domu, ale nie w jego domu. Drużynowym, dowódcą był Leszek Topiak. To było moje pierwsze zetknięcie się z BS-em. Miałem jeszcze kolegę Kazimierz Burza. Mieszka na Wspólnej. Drugiego kolegę miałem ze szkoły z Targowej. Nazywał się Ryszard Kania, pseudonim „Kula”. Okazuje się, że oni również byli w BS-ie. Spotkaliśmy się w lesie na ćwiczeniach. W każdym razie dziwny zbieg okoliczności, że Kazimierz Burza i Kania Ryszard z Pragi...
Byłem związany ze Śródmieściem na Lwowskiej, bo to było najbliżej mnie. Początek to głównie szkolenie, szkolenie i jeszcze raz szkolenie, to znaczy musztra, regulamin. Ja byłem trochę ofermowaty, to znaczy nie bardzo może nawet widziałem, ale dawali nam w kość. Naszym zadaniem było również [zbieranie] informacji, co się działo na ulicy, żebyśmy byli bliżej Koszykowej. Wojsko niemieckie stacjonowało na rogu Koszykowej i Niepodległości. Tam był kompleks wojskowy dla Niemców, więc między innymi mieliśmy tam chodzić, obserwować, co się dzieje, ile samochodów wjeżdża, ile wyjeżdża, jaki tam jest ruch. Troszeczkę to trwało. Potem mieliśmy malować znaki, różne znaki, kotwice, „V”, najróżniejsze. Obowiązkiem naszym było również wymyślanie ulotek, to znaczy może nie ulotek, ale takich małych plakacików z jakąś nazwą. To się wciskało w tramwajach ludziom do kieszeni. Oni nawet nie wiedzieli, że wciskaliśmy im ulotki, łącznie z „Biuletynem Informacyjnym”, który kolportowaliśmy. Często mieliśmy z tym duże przygody, dlatego że jak jeździliśmy tramwajem, na przykład przez getto (dzisiaj to nawet trudno sobie wyobrazić, że Warszawa była podzielona gettem), tramwaj jechał, nie zatrzymywał się, ale często był najróżniejsze kontrole, a my z ulotkami. Dla młodych chłopaków to nie była przyjemna sprawa.
  • Pamięta pan może kontrolę, która była groźna?

Bardzo przeżyłem. Starsza młodzież, jak szła na akcję, miała broń. My broń musieliśmy często odbierać i przenosić. Często kazali nam gdzieś tą broń przenosić. Miałem taką sytuację, że szedłem z kolegą z krótką bronią ulicą Koszykową w stronę Marszałkowskiej, od strony Mokotowskiej. Na rogu Pięknej i Marszałkowskiej była kawiarnia. Miałem ulotki i broń. Jakby na złość miałem dwie rzeczy naraz. Kino „Polonia” jest do dnia dzisiejszego w tym samym miejscu. Wchodzimy na Marszałkowskiej. Patrzymy, po dwóch stronach idą żandarmi z blachami – żandarmi polowi. Mieli duże blachy na piersiach i prawie że każdego kontrolują, a zwłaszcza młodych. Było ich może z dziesięciu, dwunastu. Byłem przerażony. To było dla mnie ogromne przeżycie. [Nie wiedziałem], co zrobić. Kolega był trochę starszy. On cofnął się i zginął mi z oczu. Wpadł w bramę, a ja nie wiedziałem, co dalej robić. Patrzę, że ci żandarmi po drugiej stronie, jakby mniej kontrolują. Myślę sobie: trudno, nic więcej nie zrobię. Byłem z dziesięć, dwadzieścia metrów od nich. Przechodzę przez ulicę. Spotykamy się, oni się rozstępują i puszczają mnie. Była kawiarnia „Pomianowski”. Wchodzę do tej kawiarni i mdleję z wrażenia – takie to było dla mnie przeżycie. Oczywiście tam mnie złapali, ocucili mnie wodą, wyprowadzili na zaplecze i wypuścili mnie ulicą Piusa do domu. To było dla mnie wielkie przeżycie: strach, to, że oni się rozstąpili. Nawet nie widziałem, jak oni się rozstąpili, jednak nie zaczepili mnie. Z bronią przyszedłem do domu. Miałem gazetki. Widocznie [byłem] tak przerażony akcją i tym wszystkim, że położyłem się na łóżku i broń położyłem blisko siebie. Przyszła matka. Matka nie wiedziała, to znaczy [domyślała się], że jestem w organizacji, ale nie wiedziała. Oczywiście wielka awantura, że broń, rewolwer, gazetki. Mówi: „Synu, co ty wyprawiasz. Nas wszystkich aresztują”. Przecież bez przerwy były łapanki. To było moje ogromne przeżycie.
Drugie moje przeżycie, ale trochę może mniej drastyczne, było, jak jechałem tramwajem z gazetkami. Miałem gazetki obłożone w „Kurier Warszawski”, trzymam je. Tramwaj się ruszył, wysunęły mi się z tego i się wysypały. Ciekawa rzecz, że ludzie zaczęli pomagać mi to zbierać. Nie patrzyli, że to są gazetki. Ja wiedziałem, że to jest prasa podziemna, tak że to było ogromne przeżycie.
W marcu 1944 roku, widocznie dobrze się sprawowałem, a miałem poparcie... Trzeba powiedzieć, że starsi koledzy jak Rodowicz „Anoda” przenieśli mnie do GS-u. W zasadzie od osiemnastu lat był GS, a ja miałem siedemnaście. Przeniesiono mnie do GS-u. Przed nominacją na starszego strzelca mieliśmy ćwiczenia. Ćwiczenia mieli prawie zawsze w parku Dreszera, przy kościele Świętego Michała (tam na dole był sierociniec). Często mieliśmy ćwiczenia, ale po raz pierwszy mieliśmy ćwiczenia w lasach chojnowskich w 1943 roku. Do dnia dzisiejszego pamiętam te ćwiczenia, dlatego że pojechaliśmy po obiedzie w sobotę. Mieliśmy być sobotę i w niedzielę do popołudnia. Całą noc trzeba było maszerować, ubezpieczać. Dla mnie to było ogromne przeżycie, bo już była broń. Szliśmy nad ranem przez wsie, ludzie patrzyli, co to za oddział, a nas było z czterdziestu ludzi. Była wielka dyscyplina. W studniach było mleko. Chłopi na sznurku w studniach dla oziębienia trzymali mleko. Często nam się zdarzało, że jak się rozluźniła [atmosfera], to jeden chłopak złapał mleko: „Chodź, chodź »Jodełka«, mamy do picia”. To było ogromne przeżycie. Nad ranem, jak się wracało z ćwiczeń, a to było z soboty na niedzielę, to rzeczywiście było dla mnie ogromne przeżycie. Wydawało się, że to jest wolna Polska, w lasach nie było Niemców. Po tych ćwiczeniach dostałem awans na starszego strzelca i przeniesiono mnie do GS-ów – do starszej grupy.
W GS-ach nasza rola była podobna, to znaczy kolportaż. Brałem udział w [akcji] na osi mosty Wawer – „psie figle”, to znaczy na przykład zmiany kierunkowskazów. Do Wawra jak się szło... Z frontu wschodniego jak jechali Niemcy, to się znaki przestawiało. Zawsze coś się działo, żeby znaki były odwrotnie [postawione], przenosiło się znaki albo się brało jeden znak i [ustawiało] kilometr wcześniej, i dawało się inny odwrotny kierunek. Również w tym czasie mieliśmy za zadanie kontrolę przepływu Niemców, co się dzieje na Dworcu Wschodnim. Właśnie w okresie mojej nauki na Pradze poznawałem bliżej ten dworzec (to był oczywiście zupełnie inny dworzec niż dzisiaj jest) i Dworzec Wileński. Rzeczywiście robiliśmy tam dużo różnych akcji. Głównie to śledzenie, liczenie, przestawiania, nawet zwrotnic. To było naszym jakby obowiązkiem. Ten okres czasu uważam też za ciekawy, interesujący.
U nas nie było dziewczyn. Bardzo boleliśmy, że nie było dziewczyn. Zawsze były gdzieś łączniczki, a u nas nie było. Same chłopaki były. Chciałem, żeby kiedyś były łączniczki. Na zgrupowaniu, ćwiczeniach w lasach chojnowskich poznałem dziewczynę. Były tam łączniczki, sanitariuszki, bardzo mi to imponowało. Tak że to był taki okres wojenny i potem przyszło Powstanie.
Byłem zmobilizowany... Chyba 26 sierpnia już byłem powołany na koncentrację. Koncentrację miałem w alei Niepodległości, mniej więcej przy Narbutta, nie pamiętam dokładnie adresu. Przed samym Powstaniem dostałem zawiadomienie – łącznik przybiegł, że jest koncentracja. Bardzo się ucieszyłem, że nareszcie będzie wojna. Koncentracja była w alei Niepodległości w nowym bloku przy Narbutta. Było nas pięciu. Było ładne nowoczesne mieszkanie. Bardzo się cieszyliśmy, że jest koncentracja, że coś się będzie działo. Przed koncentracją musiałem się pożegnać z rodzicami i z paniami, z którymi byłem bardzo zaprzyjaźniony. Księżna Puzynianka mówi: „Henio, co ty się martwisz. Za trzy, pięć dni będziesz z powrotem. Przejdą Niemcy, przejdą Rosjanie, będziemy mieli wolną Polskę. Nie ma się co martwić”. Z kolei ojciec mówił: „Wiesz co, jak jest Powstanie, to wywiozę brata do dziadka, do Osiecka. Wówczas będę spokojniejszy, że matka zostanie tylko z córką”. Ojciec mnie pięknie ubrał. Byłem najstarszy i jednocześnie hołubiony przez ojca. Dostałem piękny garnitur szyty na miarę, jasny, spodnie bryczesy. Miałem być żołnierzem – powstańcem. Na wszelki wypadek dostałem płaszcz z gabardyny. Poszedłem na koncentrację. Byliśmy tam półtora dnia, może dwa dni. 28 lipca rozwiązanie, nie ma koncentracji, do domu. Z Niepodległości na Wilczą było bardzo trudno przejść. Dzisiaj jest to niewyobrażalny teren, dlatego że tam gdzie dzisiaj są zabudowania politechniki, był bazar na Polnej. Przed wojną były tam wyścigi konne. One nie były na Służewcu, tylko przy Polnej się mieściły. Cały ten teren był [obsadzony] najróżniejszymi roślinami: groch, kartofle. Każdy miał swoją działkę. Ojciec miał działkę na Niepodległości. To była nowa ulica. Między jedną jezdnią a drugą mieściła się nasza działka. Jak wracałem, było już późnawo, była przecież obowiązkowa godzina [policyjna]. Nie wolno było chodzić, więc [szedłem] przez kartofliska. Długo mi się szło. Przed samą godziną wieczorną doszedłem do domu umorusany, brudny, bo leżałem w kartoflach, bo co jakiś czas bałem się, że coś się stanie. Przyszedłem do domu.
Na drugi czy trzeci dzień mamy się stawić na Niepodległości. Jesteśmy na Niepodległości. Właścicielka mieszkania przygotowała nam paczki z jedzeniem, środki opatrunkowe. [Mówi]: „Weźcie, może się wam to przyda”. Było nas pięć osób, pięć chłopaków. Z koncentracji mieliśmy pojechać na ulicę Huculską. Mniej więcej przy Belgijskiej na dole był nasz magazyn broni. Mieliśmy do tego magazynu pójść i wziąć broń. Mój dowódca drużyny miał rikszę rowerową. Na rikszę rowerową załadowaliśmy broń. Pojechaliśmy Puławską z dołu do góry. On jechał rikszą, a my we dwóch: on po jednej stronie, ja z drugiej strony, szliśmy dla ubezpieczenia tego. Gdzieś o godzinie trzeciej, może wpół do czwartej znaleźliśmy się w miejscu koncentracji, to znaczy na Chocimskiej 24 w Państwowych Zakładach Higieny – ogromny kompleks budynków. Tam byłem. Znalazł się tam nasz cały pluton, który nazywał się OS V pod dowództwem „Janusza”. Podchorąży „Janusz” był dowódcą plutonu. Pluton to nie był taki pluton jak dzisiejszy, to znaczy cały pluton miał ze dwudziestu kilku chłopaków. Różne były plutony po osiem, siedem, dziesięć osób. Nasz pluton się tam zgrupował. To było dowództwo obwodu Mokotowa. My byliśmy włączeni do osłony sztabu V Obwodu, który się mieścił na... Zakład Higieny jak to zakład, to znaczy były długie korytarze, pokoje, laboratoria, więc my jako młodzi chłopcy, jako osłona... Cały sztab, to jak pamiętam, było dziesięć oficerów, osiem kobiet. Ci żołnierze byli starsi, głównie oficerowie. To było starsze towarzystwo, a my byliśmy młodzi chłopacy. Oczywiście nasza pierwsza rzecz to były warty, warty i warty. Pamiętam, że było dużo piasku. To był Zakład Higieny i oni mieli piasek na wypadek wojny. Piasek był w domach i oni [też] mieli.
Pełniliśmy służbę wartowniczą. Zakład Higieny znajdował się tuż przy Rakowieckiej, gdzie był ogromy garnizon niemiecki. Koszary ciągnęły się od Rakowieckiej, Puławskiej aż do Niepodległości, więc ogromny obszar koszar niemieckich. Na Willowej, bardzo blisko Willowa, aleja Szucha, bardzo blisko plac Unii Lubelskiej. To było na zapleczu zajezdni tramwajowej, bo od Puławskiej była zajezdnia tramwajowa, Chocimska i instytut higieny usytuowany na skarpie. Zaraz była ulica Willowa. Na Willowej też byli żandarmi, na Dworkowej żandarmi, wszędzie Niemcy i my w środku. Był duży strach. Było tam dowództwo Obwodu V. Nie mieliśmy specjalnej broni. Nie było nadzwyczajnego uzbrojenia. Była [broń] krótka, trochę karabinów było, ale bardzo mało. Głównie pełniliśmy służbę wartowniczą. Kiedyś wieczorem miałem służbę, siąpił deszcz. Ponieważ to był wysoki parter, za oknami drzewa się kołysały. Miałem cholernego stracha, że Niemcy podchodzą, że już coś się dzieje. To było w pierwszym dniu Powstania. Potem trochę się przyzwyczaiłem do tej sytuacji, ale gałęzie, ruszające się drzewa prześladowały mnie cały czas, że Niemcy na pewno się zakradają. Na drugi, trzeci dzień było czuć wszędzie spalenizną, wszędzie się paliło. Do nas zwozili rannych, którzy byli ranni w potyczkach na Willowej, Puławskiej. Pamiętam, przywieźli dziewczynę. Dzisiaj to trudno mówić, ale wnętrzności z brzucha miała [na zewnątrz]. To były niezapomniane rzeczy, nawet widokowo. W sztabie byli lekarze, a poza tym to był duży instytut, dużo pomieszczeń i rannych zwozili. To nie był dla nas przyjemny pobyt.
Chyba 6 sierpnia zwołali nas na zbiórkę. Byliśmy oddziałem harcerskim, więc nie wiedzieliśmy o tym, ale okazuje się, że o godzinie jedenastej wieczorem zbiórka. Ogłaszają nam rozkaz wymarszu, opuszczenie Zakładu Higieny. To się wydaje proste opuścić Zakład Higieny, ale wokół nas byli Niemcy, wszędzie byli Niemcy. Byliśmy otoczeni. Rzeczywiście o jedenastej wieczorem, późno wieczorem wyszliśmy na Kujawską. Zakład Higieny leżał dość wysoko, na skarpie. Musieliśmy zejść skarpą w stronę Kujawskiej. Była Promenada, Parkowa, Podchorążych, szliśmy w stronę Łazienek, żeby przebić... Była jeszcze kolejka wilanowska. Przez tory kolejki przebiliśmy się. Było nas około sto pięćdziesiąt ludzi. Doszliśmy bez większych [strat]. Prowadził nas chłopiec, który znał tamten teren. On tam mieszkał, był obeznany z tym terenem. Na rogu Chocimskiej był bunkier. To nie szło się gromadą tak, że jeden za drugim. [Pomiędzy jednym i drugim] było dwadzieścia metrów. To była cholernie długa droga. To była noc, nie było nic widać. Wiedzieliśmy, że jest bunkier, bo nam mówiono, że będzie bunkier. Ci, co prowadzili nasz oddział, poszli zobaczyć, co tam się dzieje. Nic się nie działo, ale już było nad ranem. Zaczęło się robić rano. [Pokonaliśmy] mały odcinek, a już zaczynało świtać. Na Chocimskiej były siostry. Ulokowano nas w klasztorze u tych sióstr. Od rana cały dzień tam byliśmy. Doszli do wniosku, że jednak zrobią selekcję, to znaczy, że jednak wszyscy nie pójdą. Kto może, to niech się rozejrzy i gdzieś się zgłosi, do domu albo gdzieś w okolicach ma rodzinę. Późnym wieczorem następnego dnia wyszło nas może sto ludzi. Dużo zostało u sióstr. One nie miały nic do jedzenia. Sytuacja była tragiczna. Ja się jednak załapałem i szedłem do lasów chojnowskich. Szliśmy na zrzuty. Nasz wymarsz był podyktowany koniecznością uzyskania zrzutów, które w miały być lasach chojnowskich. Nim doszliśmy do lasów kabackich, to Niemcy zorientowali się, że idzie jakiś oddział i zaczęli strzelać z zabudowań pałacu wilanowskiego oraz ze skarpy służewieckiej, natolińskiej z erkaemów, z cekaemów. Chowając się, szliśmy ulicą Sobieskiego. Były duże, ogromne drzewa i rowy. Nie było takiej ulicy, jak dzisiaj. Szliśmy bardzo wolno. Rzeczywiście przeskoczyliśmy przez moczary, które były od Wilanowskiej do skarpy natolińskiej. Dzisiaj tych moczar nie ma, jest osiedle, buduje się Wilanów. Byłem pięknie ubrany. W Zakładzie Higieny przebrali mnie – i nie tylko mnie – w garnitur papierowy dla umarlaków. To były bardzo ładne, bardzo mocne garnitury. Byłem w papierowym garniturze. To były plecione garnitury. Ponieważ było mokro, to garnitur zaczął mi się rozłazić. Ojciec mnie tak ładnie ubrał, a potem... Byłem ubrany na jasno, byłem widoczny, więc kazali mi się [przebrać] i dali garnitur dla umarlaków i rzeczywiście w tym byłem. Byłem przerażony, starałem się jak najmniej zmoczyć. Doszliśmy do lasów kabackich po bardzo silnym ostrzale z Wilanowa. Znowu zgubiliśmy się, bo trzeba pamiętać, że dwadzieścia metrów... Miała być wzrokowa łączność. W nocy trudno powiedzieć, że coś się tam rusza – nie wiem, czy już mam iść, czy jeszcze nie iść. Mnie jeszcze opieprzali. Rzeczywiście, opóźniłem się. Nie bardzo orientowałem się, krzak się rusza i myślałem, że oni jeszcze siedzą. Porucznik [krzyczał]: „Ty skurwysynu! Co ty robisz! Naprzód marsz!”. Nie przebierali w słowach. Rzeczywiście poszliśmy do lasów kabackich. Byliśmy bardzo głodni, bo już drugi dzień nie jedliśmy. Jednak młody chłopak potrzebował jeść. Po drodze trafiła nam się marchew. Część ludzi jadło marchew. Ja nie byłem taki do jedzenia, ale trochę marchwi zjadłem. Wymarsz był dalej do lasów chojnowskich w stronę Złotokłosu. Byliśmy rozmieszczeni w zabudowaniach wiejskich, w stodołach przy lesie.
9 sierpnia byłem wysłany na patrol. Był ze mną Rysiek Kania. On chodził ze mną do szkoły, cwaniak z Pragi. Nie pamiętam, kto był jeszcze ze mną. Rano już było, szliśmy skrajem lasu i widzimy, że drogą idą żandarmi – Niemcy idą z erkaemem. Może ich było z dziesięciu, siedmiu (nie pamiętam ilu). Miałem stena, mieliśmy granaty, oni mieli krótką broń. Może byli ze dwadzieścia metrów od nas. Myśmy leżeli za krzakami w lesie, oni szli drogą przy lesie. Mówię: „Czekamy, aż będą na wprost. Stenem i granatami będziemy ich rozwalać”. Oni rzeczywiście byli dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów [od nas]. Strzelam, Sten stuknął, ale nie strzelił. Właśnie Kania – „Kula” jak nie rąbnie granatem. I rzeczywiście trafił – dwóch Niemców leży, tamci uciekają. Erkaem leży na drodze, no to my go łapiemy i w nogi. Do naszej placówki mieliśmy może z pięćset metrów. Dobiegliśmy. Cicho, spokój. Przylatuje porucznik Zbroja i mówi: „Rozkładaj ten erkaem!”. Nie wiedziałem jak to się rozkłada. Wszystko wiedziałem, ale nie wiedziałem, jak to się rozkłada. [Krzyczy]: „Broń, a amunicja?! Nie było tam skrzynek?!”. – „Były tam skrzynki”. – „Dawaj jeszcze raz!”. Bałem się i nie poszedłem. Nas jak gdyby zostawili, tylko kilku innych doświadczonych ludzi od niego poszło po skrzynki z amunicją. Rzeczywiście zdobyli skrzynki, ale jednocześnie i pasy, i hełmy. To była ogromna zdobycz. Za jakieś pół godziny, ogromna kanonada, Niemcy. Wszędzie się pali, jakaś wieś z pięćset metrów. To był sierpień, zboże było poustawiane w kopki, nie mamy się gdzie schować. Tam był las, a tutaj nie ma lasu. Tam, gdzie były zabudowania, nie było lasu, tylko były kopki, a więc [schowaliśmy się] za kopkami. Mój dowódca podchorąży „Janusz” siedzi za kopką i krzyczy: „»Jodełka«, »Jodełka« jestem ranny! Krew mi leci!”. Okazuje się, że on rzeczywiście był ranny, ciężko ranny. Dostał kulę w serce, tylko że miał portfel i to była opatrzność. Był ranny dość ciężko, ale [kula] nie przebiła się. Ześlizgnęła się i poszła bokiem. [„Janusz”] został ranny. Kilku było rannych, ale bardzo lekko, natomiast dwóch Niemców – żandarmów było zabitych i kilku rannych. Niemcy zorientowali się, że jest taka sytuacja, więc dużą kompanią, dużą ilością szli. Wszystko oczywiście palili, strzelali, co się ruszało, to niszczyli. Mieliśmy tam być kilka dni. Okazuje się, że musimy uciekać.
Jest bardzo przykra sytuacja, że we wsi, która się paliła, ludzie ładują pierzyny, dzieci, tobołki na wozy, krowy za tym ciągną i wszystko ucieka. My również uciekamy, wycofujemy się (źle powiedziałem), a byliśmy jednak cały czas zmęczeni, głodni. [Wycofujemy się] w stronę Runowa – wieś Runów. Zatrzymaliśmy się we wsi, może kilka kilometrów od tego miejsca, ale ponieważ było dużo ludzi i były kobiety, sztab, lekarze, więc rzeczywiście była trudna nasza droga. Dostaliśmy wieczorem cielaka. Kupili gdzieś cielaka, bo kraść nam nie wolno było. Poćwiartowali. Jak zaczęliśmy jeść, nim się ugotowało, to znowu potyczka i znowu Niemcy, trzeba było dalej uciekać, więc do chlebaków mięso i dalej wycofywaliśmy się. Nie jadłem tego mięsa i byłem może najzdrowszy, bo mało jadłem marchwi... Marchew, którą zdobywaliśmy, wykopując po drodze z pola, to większość dostała krwawień z jelit, rozwolnienia, tak że mieliśmy sytuację taką, że dużo osób zamiast z karabinem, to karabin był oparty o drzewo, a oni srali. Wszędzie cuchniało, to była straszna rzecz, ale nie było możliwości ochrony. Dopiero po tej nocy, mięso pół-prawdziwe, pół-dobre, patrzę, ono ma białe robaki. Wyrzuciłem mięso, w ogóle nie jadłem, ale niektórzy potem gotowali i jedli. Ja się brzydziłem i nie jadłem tego mięsa. Byłem prawie że zdrowy. Coś nas prześladowało. Jak już zatrzymywaliśmy się na postojach we wsi, to była selekcja. Część ludzi zabrano do szpitali w Zalesiu, w Piasecznie. Byli jednak rzeczywiście chorzy. Mojego dowódcę w jakiejś miejscowości koło Złotokłosu też zabrano do lekarza, a potem go przetransportowali. Tak że to była nasza bardzo trudna wyprawa, głównie głodno i chłodno. Nareszcie mieliśmy zrzuty. Uczestniczyłem w trzech zrzutach. To było też niezmiernie wielkie przeżycie, bo co innego w Warszawie, a co innego tam. Paliliśmy ogniska i oni starali się tam trafić. Dość dobrze trafiali, część pojemników oczywiście zginęła nam. W pojemnikach zrzucali broń, amunicję, trochę jedzenia. Przynajmniej jak ja byłem, to były trzy zrzutowiska.
  • To były zrzuty alianckie?

Tak, alianckie.

  • Pamięta pan może, jakimi samolotami przylecieli alianci?

Nawet się nie zastanawiałem.

  • Rosjanie zrzucali z kukuruźników.

Ale nie do lasów chojnowskich. W Warszawie była taka sytuacja, ale nie tam. Zrzuty były w czasie mojej obecności w oddziale. Były trzy zrzuty. W okolicach 20 sierpnia oddział sztabowy został przeformowany.

  • Pamięta pan może miejscowość, gdzie to było? To może było koło Złotokłosu?

Nie, koło Runowa. Na zrzutowisko naprowadzało się w ten sposób, że paliło się z dwóch stron ogniska na drogach albo tam, gdzie była wolna przestrzeń. To było znakiem, gdzie mają zrzucać. Część trafiała. Część trafiała do chłopów. Nie odzyskaliśmy tego, ginęło to. Spadochrony na ogół ginęły, bo to była bardzo cenna rzecz.
Około 20 sierpnia oddział został przeformowany. W lasach chojnowskich były też inne oddziały wojskowe. Niektóre połączyły się z nami, niektóre nie. Oddział został przeformowany. Ja już tym razem nie zostałem zabrany. Około pięćdziesięciu ludzi, może siedemdziesięciu zostało wysłanych z powrotem do Warszawy na Powstanie Warszawskie, z bronią, ciężko obładowani. Ja nie zostałem zabrany i zostałem do dalszej obsługi zrzutowiska. Niestety byłem mniej więcej do 20 września w lasach, w partyzantce, ale zrzutowiska już nie było, zrzuty się skończyły. Ryszard Kania „Kula”, poszedł z powrotem do Warszawy. Uważali, że ja jestem za słaby, że jednak bardziej przydam się na miejscu z zrzutowiskami. Tak się zakończył mój okres Powstania i popowstańczy związany z Warszawą.
Około 20 września mówiłem dowódcy, że nie mam co tu dalej siedzieć, że nie mam co robić, więc pójdę do mego stryja, który mieszkał niedaleko Błonia w Rochalikach. Tam się zakwateruję, przeczekam ten czas. Rzeczywiście poprzez Milanówek dostałem się do Rochalik do Błonia. Tam była rodzina składająca się z sześciu chłopaków i dwie siostry, więc liczna rodzina. Stryj miał dość dużo ziemi, z pięćdziesiąt hektarów, więc był bogatym kułakiem. Jak przyszedłem, to była wielka sensacja, że przyszedł Heniek z Warszawy – warszawiak. Jeden z moich braci stryjecznych był w konspiracji, więc zaczęliśmy działać razem: ja z doświadczeniem wojennym, a on mniej, chociaż bardzo blisko było Leszno i Kampinos, dwa kilometry, bardzo blisko, ale to nie był jakby nasz rejon. W Kampinosie były inne oddziały leśne, myśmy tam nie działali, byliśmy bliżej Błonia, bliżej tego obszaru. Tam szkolenia, były głównie akcje dywersyjne, ale o mały znaczeniu. Zresztą to był wrzesień i zaraz wkraczali Rosjanie.
Około 20 stycznia wkroczyli Rosjanie, zresztą poprzez Warszawę do Błonia. Może dlatego że byłem warszawiakiem i ktoś oskarżył, że tutaj są akowcy, że oni mieli broń... Już 4 lutego w Błoniu zostali aresztowani przez UB Henryk Karcz, Zygmunt Kolatorowicz. Byli przetrzymywani kilka dni w Błoniu. Byli bardzo bici, wbijali [im] drzazgi za paznokcie. Przyjeżdżali na rewizję. Rzeczywiście, oni przyjeżdżali tam, gdzie ci chłopcy mieszkali w małym mająteczku. Henryk Karcz był spadkobiercą tego mająteczku. Kolatorowicz był z Poznańskiego, nie był tamtejszy, przebywał tam w czasie wojny. U mojego stryja [zrobili] wszędzie rewizję. Oni wydali, gdzie znajduje się broń. U stryja robili rewizję, ale broni nie znaleźli.
20 stycznia poszedłem do Warszawy, więc już mnie tam nie było. Natomiast jak Janek dowiedział się, że mój brat stryjeczny jest poszukiwany i przyjechali po niego i po mnie, to on za mną do Warszawy. My mieliśmy place na Służewie (ojciec kupił to przed wojną). Matka moja z siostrą była wywieziona w okolice Częstochowy. Nie miałem żadnej rodziny. Przez Warszawę (nie miałem się gdzie zatrzymać) poszedłem do Osiecka, gdzie wyjechał ojciec z moim małym bratem. Po drodze ludzie mi mówili... To się nazywało Polesie. Mój dziadek był też dość zamożnym człowiekiem. Po drodze, jak szedłem z Warszawy piechotą do Osiecka pod Garwolin, to już ludzie mówili: „Ty jesteś Olszewski? Ty wiesz, że twój ojciec został zabity?”. Nie wiedziałem o tym. Myśmy nie wiedzieli, bo przecież byliśmy w Warszawie, a ojciec wyjechał około 28 czy 29 lipca po to, żeby zawieźć tego małego chłopca i miał wrócić na Powstanie, bo też miał brać udział w Powstaniu Warszawskim, ale front rosyjski przeszedł przecież 1 lipca do Wisły i nie mógł się dostać, już nie wrócił. Jak szedłem do Osiecka, to mówili mi, że ojciec został zabity. Jakoś nie wierzyłem. Okazuje się, że ojciec został zabity wraz z dziadkiem 1 listopada – to jest tragizm – w dzień Wszystkich Świętych. My jesteśmy wierzący w większości. Zostali zastrzeleni w mieszkaniu w obecności małego, czteroletniego brata przez kapitana rosyjskiego. Brata wzięli Polacy, którzy byli w wojsku polskim z Rosjanami do okopów. Jak przyszedłem tam, to on tam był. Był mały, dla niego to wszystko było inne. W każdym razie mieszkańcy mówili mi, że był ogromny pogrzeb. To było niewiarygodne, żeby zabić, zastrzelić ojca i syna. Dziadek miał sześćdziesiąt pięć lat, o ojciec czterdzieści. Uważałem, że był stary. Ten tragizm... Dopiero dzisiaj można powiedzieć, że on miał czterdzieści jeden, czterdzieści dwa lata, ja miałem siedemnaście, a mały miał cztery lata. Oczywiście w raporcie było, że to byli pijani Rosjanie i że oni przyszli i ich zastrzelili. To było jednak tak, że ojciec był bardzo znaną postacią, to znaczy był działaczem. Robił reformę rolną, był znany. Ogromna ilość ludzi była ponoć na pogrzebie w listopadzie.
Jak dowiedziałem się, przyszedłem ponownie do Warszawy. Spotkałem matkę, ale nasz dom na Wilczej 61 był spalony. Jak matka wychodziła, bo była do ostatnich dni Powstania na Śródmieściu, to dom był cały. Potem został spalony. Nie mieliśmy gdzie się podziać. Mieliśmy plac na Służewie. To była jakby wieś. Dzisiaj to jest aleja Wilanowska, Puławska. Pobudowałem budę, domek. Tam zaczęliśmy mieszkać. W tym czasie nas poszukiwali, ale oni nie kojarzyli, bo nie było jeszcze meldunku, to było zaraz po wojnie. I tak ocalałam. Natomiast mój brat Janek zapisał się do wojska jako ochotnik i też ocalał przez to. On się ujawnił, ja się nie ujawniłem. On się ujawnił. Był w lotnictwie, w Dęblinie kończył szkołę. Ujawnił się, to znaczy, on się nie ujawnił, jego ujawnili w 1948 roku, bo podpisał, że będzie osiem czy dziesięć lat w wojsku, ale jednak gdzieś wykryli, że to jest były akowiec i kazali mu się natychmiast zwolnić z wojska. Zdemobilizowali go. Tak się skończyła nasza rola w wojnie.
Po wojnie mieliśmy bardzo trudne życie, bardzo trudne. Ludzie mieli renty, zapomogi, a my byliśmy prześladowani, nie mogliśmy nigdzie iść. Gdzie poszedłem albo matka, to mówili: „Przecież Rosjanie was zastrzelą”. To nie był przypadek. Dla nikogo nie było wiarygodne, że można było zastrzelić osobę bez sądu, bez niczego. Tak że mieliśmy bardzo trudne lata. Matka była nieporadna, zresztą nie mieliśmy nic. Musiałem zatrudnić się i jednocześnie uczyłem się na tajnych kompletach na politechnice. Jeszcze była ta możliwość, więc uznano, że mogę... To moje środowisko, przyjaźnie okupacyjne, przedwojenne, wojenne, były bardzo pomocne. Wszyscy profesorowie mówili: „Heniek, jesteś, nareszcie jesteś” – i wszędzie mi ułatwiano, ale mnie z życiem, z jedzeniem było trudno, tak że bardzo długi czas się borykaliśmy z życiem. Byłem nieufny i przez te wszystkie lata nie należałem, nie brałem udziału w życiu społecznym, nawet w ZBoWiD-zie. Ludzie kombinowali, a ja byłem jakby odrzucany i sam nie chciałem. W „Baszcie” byłem ze trzy, cztery razy [...]. Po wojnie jakby rozszedłem się z życiem społeczno-gospodarczym. Zawsze zazdrościłem ojcu, że był legionistą, był bardzo poważany, a my byliśmy „karły zaplute”, zwłaszcza ja, gdzie straciłem ojca i dziadka i to zastrzelonych przez Rosjan. Zawsze byliśmy marginesem, nie byliśmy dobrze widziani. Trudne były moje lata powojenne.

  • W którym roku oficjalnie pan ujawnił, że należał do Armii Krajowej?

Bardzo późno. Tak naprawdę w latach osiemdziesiątych, jak już był [Warszawski] Krzyż Powstańczy, to my niektórzy skrzyknęliśmy się. Jeszcze żył podchorąży „Janusz” – dowódca plutonu. Było nas ośmiu, mieliśmy [Warszawskie] Krzyże Powstańcze i właśnie wówczas zaświadczenie się pisało. Kania chodził jeszcze ze mną po wojnie na kursy, właśnie przez niego były przypadkowe znajomości, ale w zasadzie nie ujawniałem się.

  • Czyli w ciągu czterdziestu lat dla własnego bezpieczeństwa nie ujawniał się pan.

Nawet nie dla bezpieczeństwa. Potem może trochę przesadziłem, ale uważałem, że ogromnie mnie skrzywdzono. Przecież mój ojciec, który w zasadzie był prostym człowiekiem, ale był legionistą, był bardzo hołubiony, był bardzo lubiany – [dzięki niemu] miałem wszędzie wstęp. To trudno może sobie wyobrazić, żeby ludzie w zamkniętej kamienicy starali się mnie uczyć francuskiego, gry na pianinie. To jest nie do pomyślenia. Po wojnie kiedyś spotkałem się z komisarzem Fręchowiczem, o którym wspominałem, on mnie poszukiwał po to, żeby zaświadczyć, że on był w AK, ale ja sam byłem poszukiwany. On był poszukiwany, to co ja miałem mu zrobić? Iść powiedzieć: proszę pana, on był komisarzem policji, od Żydów zabierał rzeczy. Widocznie tak było, ja tego nie wiem, ale on był poszukiwany i ja byłem poszukiwany. Starałem się jak gdyby zginąć, nie istnieć. Nie dostałem orderu, do dnia dzisiejszego nie mam odznaczeń za wyjątkiem [Warszawskiego] Krzyża Powstańczego. [...]



Warszawa, 27 lipca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Henryk Olszewski Pseudonim: „Jodła”, „Jodełka” Stopień: starszy strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, OS V Dzielnica: Mokotów, lasy chojnowskie Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter