Henryk Siemiński „Jamnik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Siemiński.

  • Kiedy i gdzie pan się urodził?

W Warszawie 26 listopada 1928 roku.

  • Bardzo proszę, żeby powiedział pan więcej o swoim dzieciństwie: pierwsze lata, wspomnienia, jakie pan pamięta.

Wspaniałe były lata dziecięce.

  • Na jakiej ulicy pan mieszkał w Warszawie?

Całe życie mieszkałem w Szpitalu Dzieciątka Jezus, do 1958 roku.

  • Ktoś z rodziny był lekarzem?

Ojciec pracował w szpitalu. Nie był lekarzem, tylko laborantem bakteriologiem. Tam byliśmy w 1939 roku w budynku, który został zburzony. Byliśmy w piwnicy, tak że byliśmy pod gruzami – nie byliśmy sami przysypani, tylko w takim dużym lokalu piwnicznym.

  • Miał pan rodzeństwo?

Siostrę; mam jeszcze, starszą o trzy lata.

  • Jak pan zapamiętał przedwojenną szkołę powszechną?

Wspaniale pamiętam i bardzo miło wspominam. Szkoła moja mieściła się przy ulicy Raszyńskiej, bodajże 20. Szkoła powszechna nr 13.

  • Jakie wartości wpajano w szkole w tamtych czasach?

Patriotyczne oczywiście. Jestem piłsudczykiem.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pana i pańskiej rodziny? Tata dalej pracował w szpitalu?

Tak, do śmierci pracował w szpitalu. Ja bardzo dobrze wspominam nawet okupację, bo na terenie szpitala poruszaliśmy się jak w parku, szczególnie dzieciaki. Inne dzieci musiały siedzieć w domu lub na podwórkach-studniach, a my sobie biegaliśmy, graliśmy w piłkę. Zbieraliśmy się w gromadę i gadaliśmy, śpiewaliśmy.

  • Czy dziecięcymi oczami widział pan okupację, jakieś nieprzyjemne sceny związane z łapankami?

Chodziłem po mieście, ale w żadnej łapance nie uczestniczyłem; widziałem, ale nie byłem wśród złapanych.

  • W czasie okupacji kontynuował pan naukę?

Tak.

  • Poszedł pan do gimnazjum?

Tak. Szkołę powszechną skończyłem w 1942 roku i w tym roku wstąpiłem do gimnazjum zawodowego, mechanicznego na Sandomierską, na Mokotowie. Po skończeniu w 1946 roku zacząłem naukę w liceum samochodowym na Hożej.

  • W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją? Jakiś kolega pana wciągnął?

Ksiądz Czajkowski.

  • A jak pan poznał księdza Czajkowskiego?

Był w kościele na terenie Szpitala Dzieciątka Jezus i tam zwerbował nas czterech. Zaczął sam, a potem powiedział: „Jesteście żołnierzami AK”. On nas szkolił, nawet granaty nam przyniósł, żeby zapoznać się; mieliśmy broń. Ponieważ była [taka] możliwość, wykorzystano nas do tego, żeby zrobić arsenalik, ponieważ mieliśmy dostępne piwnice. I tak się stało. Jeżeli któryś z panów ma aparat, to moglibyśmy tam pójść i zobaczyć to miejsce, gdzie przechowywaliśmy broń […]. To była piwnica z posadzką wyłożoną cegłami, bezpośrednio wkopanymi w ziemię. Wyjęliśmy te cegły i wykopaliśmy dół. Mieliśmy taką dużą [około 70 cm] skrzynię czy szafkę – nie wiem, jak to nazwać – po autoklawie. Bezpieczne, bo i szklane, i metalowe, tak że można było, przykrywszy przedtem czymś, zasypać ziemią, położyć cegły. I tak to trwało do Powstania. W Powstaniu była potrzebna broń, więc odkopaliśmy, i ci, którzy nam to dali na przechowanie, przejęli od nas z powrotem, tak że ta broń nie była naszą własnością. Nie my ją zdobyliśmy, tylko dostaliśmy na przechowanie.

  • Jakie szkolenia pan przeszedł przed Powstaniem? Czego pan się nauczył w konspiracji?

Przede wszystkim nauczyłem się konspiracji, tajemnicy.

  • I jakie są zasady konspiracji? Proszę o tym opowiedzieć.

Tajemnica przede wszystkim; nie chwalenie się, co się robi. Kolega, który był naszym dowódcą – nie z naszego środowiska – taki, który w Powstaniu zginął, Andrzej Małachowski, mieszkał na Filtrowej – i tam u niego często mieliśmy zbiórki. Ale przeważnie były u nas, na terenie szpitala. Szkoda, że nie mam takiego zdjęcia, bo bym nawet pokazał, w którym oknie. Ten budynek, w którym byliśmy przysypani z rodzicami i z siostrą, został spalony, ale mury stały i nawet stropy były w środku. Znaleźliśmy sobie taką salę – bo klatka schodowa była też jeszcze dobra, niezniszczona – w której na drewnianych belkach stropowych mieliśmy musztrę, którą prowadzili koledzy poznani u Andrzeja Małachowskiego. Z jednym z nich mam jeszcze kontakt, bo mamy środowiskowe spotkania, a środowisko nazywa się „Gustaw-Harnaś”, dwa powstańcze bataliony. […]

  • Czy jeszcze przed Powstaniem zlecano panu jakieś zadania, jakieś misje?

O tak. Pierwszym naszym zadaniem było notowanie ruchów wojsk niemieckich. Większość oddziałów samochodów, które przewoziły nie wiadomo co, ale jeśli wiadomo było co, to musieliśmy to notować, a jeśli nie, [to] tylko o godzinie i o miejscu. Było to koło koszar niemieckich, troszkę niebezpiecznie dla nas, na ulicy, która teraz […] zapomniałem, jak się nazywa… Dawna Sucha, od Koszykowej do 6 Sierpnia.

  • Czyli misja obserwacyjna. Jakieś jeszcze zadania pan wykonywał?

Tak.

  • Wieszał pan plakaty, ulotki, coś takiego?

Ulotki i stemplowanie plakatów straconych ludzi. Łapy całe były umazane w tuszu, tak że jak by chcieli mnie zwinąć, to by mogli, nie wybronilibyśmy się. Ale jakoś się udało wszystkim szczęśliwie przeżyć. I Powstanie… Ci koledzy moi brali udział w Powstaniu, a ja siedziałem na terenie szpitala.

  • Wiedział pan o tym, że Powstanie się zbliża? Miał pan jakieś informacje?

Wiedziałem, bo była pierwsza koncentracja na ulicy Złotej w szkole – nie pamiętam też – ona teraz jeszcze stoi, blisko ulicy Jana Pawła II.

  • A czy pański tata i siostra też działali w konspiracji?

Nie. Tata był, ale nawet nie wiem gdzie. Nie żyje już. Siostra nie była.

  • Pamięta pan, gdzie wyznaczono panu miejsce zbiórki na na godzinę „W”?

Na Ogrodowej. Żelazna, Ogrodowa, Chłodna – ten rejon. Tam było gestapo na rogu Chłodnej i Żelaznej; budynek ten jeszcze też istnieje.

  • Udało się dotrzeć w to miejsce?

Nie. Nie wiedziałem o tym, bo nie dotarł goniec. […] Wiedziałem tylko od kolegów, którzy tam byli na początku i stamtąd przeszli na Starówkę. Cała nasza kwatera była na Starówce, na Kilińskiego – tam, gdzie ten czołg potem wybuchł; to znaczy nie czołg, a tankietka, bo wszyscy mówią, że to czołg, a to był pojazd gąsienicowy.

  • A pan został w Śródmieściu?

A ja byłem na terenie szpitala. Ale ostatnie moje zadanie w przeddzień Powstania – i pierwszego też byłem na tym miejscu – miałem chodzić za jakimś nieznanym mi kolegą: na Traugutta, Krakowskie Przedmieście, Trębacka, plac Piłsudskiego, plac Małachowskiego i znów do Traugutta. Po Powstaniu go szukałem […] i pytałem różnych kolegów, czy pamiętają; bo Andrzej, u którego poznałem tego kolegę, zginął w czasie Powstania, więc już nie wiem nic o tym. 31 lipca mieliśmy pierwszy dzień tej akcji i to miało być jeszcze 1 sierpnia; nic nie wiedziałem o Powstaniu. Chodziliśmy obydwaj, a na drugi dzień mieliśmy się spotkać, ale on nie przyszedł na spotkanie i ja sam łaziłem tam i pisałem sobie to, co miałem wykonywać poprzedniego dnia. Kiedy zorientowałem się, że się z nim nie spotkam, zacząłem chodzić w kółko w jedną i drugą stronę – ten prostokąt ulic, o których wspomniałem – ale nie doczekałem się i o godzinie mniej więcej drugiej odszedłem stamtąd do domu. Jak przyszedłem na teren szpitala, spotkałem starszych kolegów, którzy siedzieli na ławce, podszedłem do nich i pytałem o Bogdana i Henryka – tego drugiego mojego kolegę. Obaj nie żyją. Bogdan był tam, gdzie ja powinienem być, Henryk też – zaczęli na Kilińskiego, ale potem Henryk został przeniesiony do Śródmieścia. I tak to się zaczęło.
Jak wróciłem na teren szpitala do tych kolegów, rozmawialiśmy sobie i w pewnym momencie przyszło do nas kilku nieznanych nam młodych chłopaków i poprosili, żebyśmy stąd odeszli, bo oni tu mają miejsce, skąd mają wyruszyć do akcji: mają zdobyć Dom Medyków na ulicy Oczki. […] Ale poszli i nic z tego nie wyszło. Wrócili i powiedzieli, że im się nie udało, że było za mało przygotowania do tej akcji. Ale pierwszego dnia Powstania byłem w piwnicy z mamą i siostrą i przez okienko piwniczne usłyszałem głos: „Czy są tu moi chłopcy?”. Wiedziałem, że to ksiądz i mówię: „Jest jeden”. Przedstawiłem się, a on mówi: „To chodź”. Wyciągnęli mnie przez to okienko – bo on był jeszcze z dwoma Powstańcami, wszyscy mieli krótką broń – i ksiądz mnie prosił, żeby zaprowadzić go, bo on też jest zainteresowany Domem Medyków, bo muszą go zdobyć. Zaprowadziłem ich do swojego domu, który był naprzeciwko Domu Medyka – na terenie szpitala, tylko front domu był od ulicy Oczki – Oczki 4. Zaprowadziłem ich tam do różnych mieszkań, których okna – albo z korytarza domu – wychodziły na Oczki, żeby mogli sobie wybrać miejsce. Ale nic im nie odpowiadało, bo powiedzieli, że stąd nie dadzą rady zdobyć tego Domu Medyków. Mnie ksiądz zwolnił; powiedział, żebym już sobie poszedł tam, skąd mnie wyciągnął. Oni chcieli zdobyć Dom Medyków, bo do piwnicy, w której ja byłem, wejście było niemożliwe, ponieważ ostrzał był właśnie z Domu Medyków – dlatego chcieli zlikwidować tych strzelców.

  • Wspomniał pan, że w piwnicy u pana była zakopana broń. Kiedy ta broń była odkopana – przed Powstaniem?

Dzień przed Powstaniem.

  • Był pan w jakiś sposób uzbrojony, jak pan szedł do Powstania?

Nie. Nic nie miałem; myśmy nie mieli nic. Mieliśmy arsenał, z którego nie mogliśmy korzystać, bo to było czyjeś. Przychodzili upoważnieni ludzie, odbierali od nas i przynosili z powrotem po akcji.

  • Trafił pan do jakiejś jednostki na Śródmieściu? Bo wspomniał pan, że był w „Chrobrym”.

Mówiłem o tym, że z tym księdzem miałem zdobywać Dom Medyków. Ale broni nie dostałem.

  • A pełnił pan czynną służbę w czasie Powstania? Wykonywał pan jakieś akcje z oddziałem?

Nie, poza tym krótkim zetknięciem z księdzem i tymi dwoma chłopakami, którzy przyszli. Przy kościele cały szpital był ogrodzony i nie było budynków wychodzących na [niezrozumiałe], [a] od Nowogrodzkiej był wysoki mur z cegły. Kościół stoi jeszcze dziś na rogu Lindleya i Nowogrodzkiej, a stał kiedyś na terenie tylko szpitala i był za murem, a później w czasie okupacji ten mur rozebrano i kościół był już dla wszystkich, dla ludzi spoza szpitala. I przy tym kościele mur został przebity, żeby można było kontaktować się z WIG-iem. WIG to jest Wojskowy Instytut Geograficzny w Alejach Jerozolimskich, na którego wieży jest z daleka widoczny zegar. Chodziłem tam, usiłowałem nawiązać kontakt, ale mnie, za przeproszeniem, przepędzali, bo byłem za mały. Tak że nie brałem żadnego udziału poza tą jedną akcją; jak prowadziłem księdza i tych dwóch chłopaków, to z rogu Alej Jerozolimskich i Chałubińskiego – taki wysoki dom, którego już nie ma – ostrzeliwali nas i na pewno jeszcze dziś są ślady na murze tego budynku, pod którym biegliśmy. Wtedy mogliśmy nawet zginąć wszyscy, bo tak nad nami świstały kule, że jak sobie przypomnę, to jeszcze dziś poty na mnie występują.
  • Jak wyglądało życie codzienne w czasie Powstania?

Na terenie szpitala był spokój. Tak że my mieliśmy rzeczywiście wolność, nie byliśmy zamknięci w żaden sposób. Nie można było tylko szpitala opuszczać.

  • A brał pan udział w jakichś pracach szpitala? W pomocy rannym czy czymś takim?

Tylko przy kopaniu rowów w 1939 roku, a później w czasie Powstania nie, bo nie było takiej potrzeby.

  • […] Gdzie się spało? W piwnicach przez cały okres?

Spało się w piwnicy, tak. W domu nie, bo dom w każdej chwili był narażony na wejście „ukraińców” albo Niemców i wydawania pracowników, tak że był opustoszały. A my byliśmy w tej piwnicy, z której mnie ksiądz wyciągnął, i tam też spaliśmy.

  • Co robił ksiądz Czajkowski w czasie Powstania?

Był w „Chrobrym II”. Wie pan, gdzie jest poczta towarowa na rogu Żelaznej i Alej, tam w wykopie kolei? On tam był, ale mnie nie proponował nawet, żebym przyszedł do nich. Próbowałem dostać się do WIG-u, ale, jak już mówiłem, zostałem wyproszony. Przebiegałem kilkanaście razy na to podwórze, z którego można się było dostać do WIG-u. Znałem to podwórze, dlatego że kolega z mojej klasy mieszkał w domku, który do tej pory chyba jeszcze stoi; dawno tam nie byłem. […]

  • Jakie wydarzenie z czasu Powstania panu najbardziej wryło się w pamięć?

Siedzieliśmy w piwnicy naprzeciwko wejścia do niej […] i ja ze starszymi kolegami, bo tych moich już nie było, siedziałem na ławce. Ja siedziałem koło drzwi, które prowadziły w głąb; to była klinika szpitala Dzieciątka Jezus od Nowogrodzkiej i były [tam] bardzo długie korytarze – można było zabłądzić, jak ktoś nie wiedział. W pewnym momencie usłyszeliśmy jakieś kroki. Wiedzieliśmy, że to są buty podkute gwoździami i domyślaliśmy się, że to Niemcy. Jak zobaczyłem nogę szwaba, to dałem dyla w ten korytarz i poleciałem do rodziców, którzy byli dalej w piwnicy, do naszego legowiska, że tak powiem. Od razu się walnąłem na siennik czy materac, wlazłem pod koc i nie było mnie widać. Słyszałem tylko, [jak] przechodzili koło mnie i [jeden] mówi, że im uciekł tu taki wysoki młody mężczyzna (wysoki [ha, ha], jak ja byłem taki [niewysoki]). No i poszli dalej. Ja wyszedłem, a tych moich kolegów nie zatrzymali nawet; nikogo nie zatrzymali i zniknęli gdzieś ci Niemcy. A oni stacjonowali w KOP-ie, w dawnym budynku KOP-u; Korpus Ochrony Pogranicza na rogu Oczki i Chałubińskiego (po drugiej stronie jest Anatomicum, to należy do szpitala) – stamtąd przyszli. Napędzili nam stracha, ale krzywdy nie zrobili.

  • A był pan świadkiem jakiejś zbrodni popełnionej przez Niemców w czasie Powstania?

Widziałem jednego zabitego; byłem świadkiem, jak stałem przy tej dziurze w murze, żeby przebiec na drugą stronę. Tam z podwórka, które było oddzielone płotkiem, wyszedł jakiś Powstaniec. Z bunkra na Nowogrodzkiej, za placem Starynkiewicza, strzelali Niemcy i zranili kilka osób. On wyszedł stamtąd, zza płotka, klęknął i przyjął pozycję strzelecką klęczącą. Chciał namierzyć tego szkopa w bunkrze, ale tamten był szybszy. Strzału nie słyszeliśmy, bo tam ze mną jeszcze ludzie byli, tylko zobaczyłem, jak ten już trup – teraz to wiem na pewno, bo dostał w serce – wstał, odwrócił się i za ten płotek poleciał, a tam spadł – już nieżywy. Tak że widziałem jednego zabitego w czasie Powstania, a poza tym to nic; pewnie nie wysadzałem nosa spoza terenu szpitala.

  • Jak wyglądał pański typowy dzień w czasie Powstania?

Byłem z rodzicami, więc jak dzieciak: latałem ze starszymi kolegami, graliśmy w piłkę. Nasi koledzy – to dopiero później się dowiedziałem – też byli w konspiracji, akurat w „Zośce”. Tylko jeden z nich został. Było ich trzech ze szpitala: dyrektora szpitala Okolski „Kuba” Konrad, który nawet występował w filmie „Akcja pod Arsenałem”. On bierze udział w tym filmie [jako postać], ale zginął w Powstaniu, później już.

  • Kiedy skończyło się Powstanie dla pana? Momentem kapitulacji?

Nie, wcześniej. Dla mnie się skończyło, kiedy Niemcy zajęli szpital i zabrali wszystkich mężczyzn, a ja zostałem. Miałem dobry ausweis, bo mnie z gimnazjum szkopy wzięli do „Junkersa” na Okęcie. Tam niby na praktyki nas wzięli, bo gimnazjum moje było gimnazjum mechanicznym. Tak że myśleli, że będą mieli z nas pożytek, ale myśmy tam tylko bąki zbijali; oczywiście nic nie robiliśmy.
O, widzi pan, jeszcze może coś, bo to jest ważne: wiem, gdzie Niemcy na lotnisku na Okęciu powiesili Powstańców – a może nie Powstańców, dokładnie nie mogę powiedzieć – ale to było jeszcze przed Powstaniem.

  • Za co ich powiesili?

A za co Polaków wieszali?

  • Czy wśród tych ludzi byli jacyś, których pan znał?

Nie, bo jak nas tam wzięli na Okęcie, było już po wszystkim; tylko wiem, w którym miejscu były szubienice.

  • W którym miejscu, pamięta pan?

Pamiętam mniej więcej. Miałem obowiązek bycia w hali, w której naprawiali uszkodzone w lotach samoloty Junkersy 88, 87. Tam były sabotaże i on prawdopodobnie coś zrobił, ten człowiek, ale to było, zanim ja tam się znalazłem, na dwa czy trzy dni przed naszym wejściem na teren lotniska. Pan pytał, czy byłem szykanowany – jak pan to nazwał?

  • Po wojnie, tak?

Nie, po wojnie byłem tylko brany na spytki i straszony. A tam widziałem na lotnisku, gdzie to było na lotnisku. […] Tam były trzy hale; wejście na teren lotniska było na teren od strony torów kolejowych i byłem w hali C. B to była hala połączona z parkiem maszynowym i tam byli ci, którzy pracowali na obrabiarkach. Koledzy moi, bo tam było ze mną jeszcze kilku z gimnazjum, pracowali na tej hali. Ten kolega, o którym teraz mówię – myślę bardziej niż mówię – Tadzio Szczęsny, był, jak się teraz dopiero dowiedziałem, w „Szarych Szeregach”, a ja byłem w 2. Warszawskiej Chorągwi, to znaczy batalion był potem wcielony do tej harcerskiej chorągwi.

  • Wspomniał pan, że ausweis, który miał pan z zakładów „Junkersa” przydał się panu. W jaki sposób?

On mi się przydał w czasie Powstania, bo jak mnie zatrzymywali Niemcy na terenie szpitala, to powiedziałem raz, że jestem młodym chłopakiem, dzieckiem prawie, ale jak im pokazywałem ten ausweis, to od razu odskakiwali ode mnie i dawali mi spokój. A któregoś sierpnia, chyba 19 – nie pamiętam już daty – w całym szpitalu najpierw wzięli mężczyzn i wywieźli do Niemiec, a ja się zostałem, bo nie byłem mężczyzną. Z mamą i siostrą zostaliśmy; ojca zabrali i wszystkich nadających się, sprawnych mężczyzn od dwudziestego pierwszego roku życia. Potem już był spokój, tylko „ukraińcy” grozili. Były gwałty na terenie szpitala, siostry zakonne gwałcili.
Jak już wyszliśmy ze szpitala, szliśmy na Dworzec Zachodni – cały pochód pracowników, którzy zostali ewakuowani ze szpitala – szliśmy… o rany, znów zapomniałem o tej ulicy Suchej… szliśmy Oczki, wyszliśmy i była zbiórka całego personelu szpitala i tych, którzy wyszli. Bo to byli nie tylko pracownicy, ale i ludzie, których Powstanie zastało na terenie szpitala. Zbiórka była na ulicy Oczki do Lindleya, taka ferajna stała, a potem nas poprowadzili Koszykową w kierunku wschodnim wzdłuż tak zwanej Dermatologii na rogu Koszykowej, Oczki i Lindleya – do tej pory stojący budynek szpitala, należący do oddziału dermatologicznego. Suchą doszliśmy do Filtrowej, na Filtrowej był postój i tam widziałem, jak „ukraińcy” szaleli i nawet przy mnie jakiś Niemiec zabił „ukraińca”, który gwałcił albo chciał zgwałcić jakąś młodą dziewczynę. Był szum, ale dalej nas popędzili i Barską doszliśmy do Dworca Zachodniego.
Tam długo czekaliśmy, ale wsadzili nas do krytego wagonu towarowego i zawieźli do Pruszkowa. Tam mieszkałem jedną noc, ale tata nas wyprowadził – jakoś udało mu się; był w białym fartuchu, więc powiedział, że jest Czerwony Krzyż i wyprowadził nas do Tworek, do szpitala, który był blisko Pruszkowa. Zresztą Tworki to też dzielnica Pruszkowa, tam gdzie był szpital dla nerwowo chorych. Tam żeśmy jedną noc przespali na kamiennej posadzce i na drugi dzień wsiedliśmy do kolejki; EKD nazywała się kiedyś ta kolejka, która przed wojną i przed Powstaniem kończyła bieg przy Marszałkowskiej. Jeździła Nowogrodzką aż do Marszałkowskiej i tam był ostatni przystanek i cała ekspedycja kolejki EKD w budynku, którego już nie ma – tam jest teraz tył hotelu „Polonia”.

  • Stamtąd trafiliście do obozu przejściowego, tak?

Tak.

  • Jakie tam panowały warunki?

Straszne. Spaliśmy jedną noc na betonie, nie było co jeść, tylko kawa była.

  • Mama i siostra były cały czas z panem?

Tak. Stamtąd ojciec nas wyciągnął i wyprowadził, jak już mówiłem, oficjalnie do Tworek. A stamtąd wsiedliśmy w kolejkę wraz z częścią pracowników szpitala. Nie wiem, kto to organizował, bo chyba nie mój tata, ale dojechaliśmy do Podkowy Leśnej – Środkowej czy Średniej, jak to nazywali – a stamtąd drugą kolejką do Milanówka, gdzie został zorganizowali szpital. W gimnazjum przy ulicy Spacerowej w Milanówku powstał szpital, w którego piwnicy mieszkaliśmy. Szesnaście osób w takim pomieszczeniu jak ten mój pokój, w którym siedzi tamten pan. Cztery osoby po cztery rodziny: rodzice i dwoje dzieci w każdej. Każda rodzina miała swój róg piwnicy i na czym można było – na deskach, na podłodze – [mieszkaliśmy] prawie cały rok. W rocznicę Powstania w 1945 roku wyjechaliśmy z Milanówka samochodem ciężarowym. Kto to podstawił? Dyrekcja szpitala. Wróciliśmy do szpitala, do Warszawy. Dom rodziców, w którym mieszkaliśmy, stał cały, tylko obrabowany przez „ukraińców” i może Polaków, którzy zajmowali się tym. Tak że niewiele zostało z całego dobytku, który mama częściowo niosła na plecach, jak nas przywieźli do Pruszkowa i dlatego mieliśmy tam na czym spać.

  • Był pan po wojnie represjonowany przez komunistów?

Nie. Byłem troszkę uszkodzony przez Niemców na hali na lotnisku, bo starsi, którzy byli oblatani na terenie lotniska – ale mogę powiedzieć: koledzy – przysłużyli się temu, że dostałem w łeb od szkopa. Nawet jego nazwisko pamiętam.

  • Mam ostatnie pytanie: co chciałby pan przekazać młodemu pokoleniu Polaków, jakąś myśl?

Żeby byli patriotami, tak jak my w czasie całej okupacji – bo w AK byliśmy od stycznia 1943 roku. Nie wiedzieliśmy, co to jest, ale byliśmy.

  • Czy jeszcze jakieś ciekawe wydarzenie pan pamięta?

Miałem dwa przeżycia okupacyjne. Jedno, to kiedy dostałem rozkaz dostarczenia wyroku śmierci pani wiadomej profesji, która się ze szkopami bratała. One mieszkała w domu, w którym do dziś jeszcze istnieje kino „Polonia” – to znaczy budynek istnieje, kino chyba jest w rękach pani Krystyny Jandy. […] To mieszkanie było na ostatnim piętrze nad kinem „Polonia” – trzecie czy czwarte piętro, nie pamiętam. W każdym razie wiem, że ostatnie [schodki], bo była poręcz, z której jak spojrzałem w dół, to dreszcze przechodziły, bo między schodami była taka studnia i jak by tak człowiek wpadł, to koniec świata.

  • Dostarczył pan jej ten wyrok?

Tak. Zapukałem i usłyszałem czyjąś rozmowę. Po chwili drzwi się otworzyły, powiedziałem, z czym tu przyszedłem, ale szybko uciekłem na dół – szybciej niż wszedłem oczywiście. Wejście na tą klatkę schodową było obok wejścia do kina, a na podwórzu kina były zawsze tłumy.

  • Skąd pan wiedział, że to jest wyrok śmierci? Bo to pewnie było w zamkniętej kopercie?

Nie, dostałem taką wiadomość przy wręczaniu mi tego.

  • A ten wyrok wykonano?

Tego nie wiem. Nic się nie mówiło na ten temat. Drugie takie przeżycie mieliśmy z Bogdanem, o którym na początku wspominałem, który był przez całe Powstanie na Kilińskiego, a potem w Śródmieściu. Tak jak ja [dostałem] ten wyrok śmierci sam, to wtedy dostaliśmy we dwóch polecenie, żeby z naszego arsenału dostarczyć kaburę od pistoletu na ulicę Szarą – to jest uliczka, która biegnie od Rozbrat do Czerniakowskiej. Nie wiedziałem komu, ale zapamiętałem ten adres. Okazało się później, że mam do dziś kontakt z kolegą, któremu zaniosłem tą kaburę z Bogdanem. Szliśmy na piechotę ze szpitala do Książęcej przez plac Trzech Krzyży i Książęcą w dół. Tam była stacja samochodowa (autoserwis „Skody”) i przy tej stacji zobaczyliśmy patrol niemiecki. Nieśliśmy tą kaburę na zmianę: raz ja, raz Bogdan i w tym momencie akurat Bogdan miał ją w spodniach, tak zwanych „narciarskich”, które miały gumkę na dole. Włożył ją sobie przez kieszeń na dół, tak że nie było widać. Ale jak by nas zatrzymali ci Niemcy… Spojrzeli tylko na nas i poszli dalej na plac Trzech Krzyży, a my zbiegliśmy pędem, bo się najedliśmy strachu. Doręczyliśmy tą kaburę, okazało się, koledze, z którym jeszcze mam kontakt i który nadal mieszka w tym mieszkaniu. Ten Stasio Dobrowolski jest sparaliżowany po jakimś wypadku. Teraz się dowiedziałem, dlaczego nas tak narażono – za kaburę przecież też byśmy w łeb dostali; on powiedział, że mieli mało broni i była potrzebna do jakiejś akcji, bo pozorowałaby, że [mają] o jeden pistolet więcej. Ja mówię: „To ładnie żeś nas urządził! Po to, żeby udawać, że się ma broń!”. – „Taki był rozkaz” – mówi. No i myśmy wykonali ten rozkaz, żeby jemu to doręczyć, ale o tym się dopiero dowiedziałem dwa lata temu.



Warszawa, 27 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Henryk Siemiński Pseudonim: „Jamnik” Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter