Henryk Troszczyński „Murarz”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Troszczyński, urodzony 28 lipca 1923 roku w Warszawie.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?

Przed wojną zamieszkiwałem przy ulicy Wolskiej 22 opodal ulicy Młynarskiej – pomiędzy ulicą Młynarską a Karolkową.

  • Tam zastał pana wybuch wojny?

Tak, tam mnie zastał wybuch wojny w 1939 roku.

  • Jak pan zapamiętał ten dzień?

Byłem świadkiem wkraczania wojsk. Po kapitulacji Warszawy Niemcy wydali nakaz magistratu uprzątnąć wszystko, bo Warszawa i ulica Wolska wyglądała jak po trzęsieniu ziemi. Były poobrywane druty tramwajowe, na ulicach, na trotuarach było pełno szkła. Kazali to wszystko uprzątnąć. Kiedy ulica była uprzątnięta, od ulicy Wolskiej nastąpiło wkraczanie wojsk. Pamiętam, że pierwszy na białym koniu jechał wysokiej rangi oficer niemiecki. Koń tak stawiał kopyta po dźwięczącej kostce bazaltowej, jak gdyby był wytresowany. Za nim szła piechota, a hełmy trzęsły się im na głowach w jeden rytm. Na nas wszystkich robiło to takie wrażenie, jakbyśmy musieli się ich strasznie bać. Za piechotą wkraczały czołgi, a później jechały samochody pancerne. Stałem w bramie, obserwowałem to wszystko. Miałem wtedy szesnaście lat i sobie w duchu myślałem, że teraz wchodzą, a kiedyś będą wychodzić jak w 1918 roku. Zaczęła się okupacja, zaczęły się łapanki, aresztowania, terror, wywózka do obozów do Niemiec. Taka była okupacja.

  • Czym zajmował się pan na co dzień w czasie okupacji?

Wtedy byłem chłopcem, miałem szesnaście lat. Później, jak już dorastałem, to trzeba było gdzieś pracować u Niemców, bo innej pracy nie było. Nie było prywatnych fabryk, warsztatów, więc trzeba było mieć ausweis. Kto nie posiadał ausweisu, był podejrzanym i mógł podlegać wywózce do Niemiec, więc musiałem się zarejestrować w Arbeitsamcie, bo taki był nakaz. Początkowo byłem zatrudniony na lotnisku Okęcie w tak zwanym „Bauleitungu”. Pracowałem na lotnisku. Byłem robotnikiem, kopałem doły.

  • Uczestniczył pan w tajnym nauczaniu?

Nie, nie uczestniczyłem.

  • Kiedy zetknął się pan z konspiracją?

Z konspiracją zetknąłem się zimą 1942 roku. Polegało to na tej zasadzie, że kolega podchodził do kolegi i pytał się: „Czy gdzieś jesteś w jakiejś komórce konspiracyjnej?”. Tak kolega dopytywał się kolegi. Mówię, żeby podszedł do mnie kolega, który akurat był później w „Kedywie”. Zapytał się mnie: „Heniek, jesteś?”. – „Nie”. – „A chcesz być w Armii Krajowej?”. – „Oczywiście, chcę”. Zaprowadził mnie wtedy do dowódcy. Po pewnym czasie przed kapitanem „Halem” Stykowskim odbyła się przysięga. Przysięga odbyła się w mieszkaniu Jana Kota w naszym podwórku, bo nasze podwórko to nie było jedno podwórko, tylko to były trzy podwórka. To był bardzo duży dom. Tam mieszkało bardzo dużo ludzi, a w czasie okupacji to jeszcze przybyło bardzo wielu ludzi. Tam właśnie w mieszkaniu przed kapitanem „Halem” złożyłem przysięgę na krzyż na wierność Armii Krajowej.

  • Na czym polegały pańskie zadania w konspiracji?

Bardzo mało zadań wykonywałem i to już pod koniec, to znaczy przed samym Powstaniem, a przedtem to tylko uczyliśmy się obsługiwać broń: ładować, rozładowywać, jakby jakieś zacięcie było, jak szybko rozebrać i tak dalej. Przed samym Powstaniem to już mieliśmy wielkie zadania. Gdzieś z Obozowej (nie przypomnę sobie tego numeru) nocą przenosiliśmy granaty. Tak nam powiedziano, bo nie wiedziałem, [co przenoszę], bo to było zapakowane. Ja i mój kolega Adamczyk – wierny kolega z Armii Krajowej – przenosiliśmy te paczki. Powiedziano nam, że to są granaty. Byliśmy w obstawie i nocą z Obozowej (nie pamiętam numeru) na Wolską 22 przenosiliśmy paczki. Następnie z ulicy Wolskiej 39 (w tym domu była produkcja granatów „filipinek”) przed samym Powstaniem powierzono mi również w obstawie przenieść, ile uradziłem – ile mi nasypali, tyle mogłem uradzić granatów „filipinek”. Przeniosłem je do naszego punktu konspiracyjnego na Wolskiej 22. Następnie przenosiłem broń z fabryki Franaszka na Wolskiej 41 na ulicę Płocką (nie przypominam sobie, który to był numer). To była broń pistolet automatyczny MPi – szmajser – przenosiłem szmajsera. Oczywiście tam, kiedy wszedłem, to na hasło oczywiście było (ja go nie znałem, on mnie nie znał), rozpiąłem płaszcz, on mi zawiesił [pistolet na szyi], zapiąłem się. Na słomianych nogach przeniosłem broń na Płocką. Poza tym, ale to już zaopatrzenie, jakie mieliśmy na czas Powstania… Dostaliśmy po dwadzieścia pięć kilogramów… Z Wolskiej 39 przenosiliśmy skrzynki rąbanki i masła, które ważyły po dwadzieścia pięć kilogramów. Pochodziło to z rozbitej za torami na Wolskiej chłodni. To było zmagazynowane na Wolskiej 39, kiedy przychodziłem po granaty. Następnie raz poszedłem po rąbankę, ale nie skorzystałem z tego wiele, bo poszedłem do Powstania. Tyle było moich akcji przed Powstaniem.

  • Czy wcześniej było wiadomo, że Powstanie wybuchnie?

Byliśmy informowani i wiedzieliśmy już rano. O wybuchu Powstania dowiedziałem się od mojego dowódcy Jana Kota już 1 sierpnia rano. Dowiedziałem się, że o siedemnastej wybuchnie Powstanie.

  • Jak dla pana wyglądał ten dzień?

To nie był dzień pełen strachu. Dla nas, młodych ludzi (my się do tego rwaliśmy) to był dzień pełen radości, wreszcie wierzyliśmy w zwycięstwo, ale walki potoczyły się inaczej – tragicznie.

  • Jak byliście uzbrojeni?

Uzbrojenie było kiepskie. Nasz pluton liczący siedemnaście osób był w posiadaniu tylko… Czego nie wiedziałem, dopiero na zbiórce dowiedziałem się, że jest tak mało broni. Po prostu o tym wiadomo, o tym mówi historia, że tam, gdzie była broń na Ulrychowie, to te tereny zajęli Niemcy i broń była niedostępna. Ona tam była, ale na tym terenie byli Niemcy, tak że my byliśmy bardzo słabo uzbrojeni. Na nas siedemnastu to były tylko dwa pistolety maszynowe „Błyskawica”, jeden karabin, jeden vis i każdy dostał po dwie „filipinki”. To wszystko. Słabo byliśmy uzbrojeni. Akurat tak przypadło, że mój kolega Stanisław Adamczyk dostał „Błyskawicę”, a ja byłem przy nim ładowniczym. Miałem do niego dwa zapasowe magazynki i jeszcze miałem amunicję w tekturowych pudełkach.

  • Jak wyglądały walki?

Pierwszego sierpnia o godzinie szesnastej na nasze podwórko przyszedł oficer Armii Krajowej. Mundur Wojska Polskiego ze szlifami porucznika miał okryty płaszczem. Przyszedł na nasze podwórko o godzinie szesnastej. Wtedy dowódca naszego plutonu zarządził zbiórkę, wszyscy stanęliśmy frontem do porucznika. Porucznik przemówił do nas krótko, wydał odpowiednie rozkazy dla podchorążego Jana Kota. Ten następnie rozdał nam broń, opaski, granaty i wyruszyliśmy przed bramę naszego domu, jeszcze wtedy zamkniętą, i czekaliśmy do godziny siedemnastej. Równo o godzinie siedemnastej wyszliśmy na ulicę. Z oddali z kościoła przy Karolkowej było słychać dzwon kościelny, gdzieś z oddali było słychać syrenę fabryczną. Plutonem doszliśmy do ulicy Młynarskiej, następnie minęliśmy Staszica, doszliśmy do Działdowskiej i do Płockiej. W tym miejscu nasz dowódca zawrócił nas, powiedział, że dalej już nie jest nasz rejon. W powrotnej drodze przy ulicy Działdowskiej napotkaliśmy podobny oddział Armii Krajowej, z którym wymieniliśmy pozdrowienia i wróciliśmy na Wolską 22. W tym dniu nie napotkaliśmy żadnych zaczepnych akcji.
Oczywiście one były gdzie indziej: były na placu Kercelego, były na Żoliborzu, były gdzie indziej, ale u nas nie było żadnych zaczepnych akcji. Wróciliśmy na Wolską 22. Następnego dnia, to jest 2 i 3 sierpnia, to już było gorzej. Plutonem doszliśmy do ulicy Młynarskiej. Nasz dowódca Jan Kot zameldował się przed kapitanem „Halem”, który wydał mu rozkaz, żeby nasz pluton został podzielony na dwie części, żeby jedni zajęli stanowiska po lewej stronie ulicy Wolskiej za Młynarską, a żeby drudzy zajęli stanowiska po prawej stronie od Staszica do młyna Michlera. Moje stanowisko to było Wolska 39 przed fabryką Franaszka. Za mną przy „Franaszku” widziałem innych kolegów z Armii Krajowej. Właściwie tego dnia (2, 3 sierpnia) to było już gorzej, bo czołgi niemieckie przesuwały się w stronę barykady. Nie było czym walczyć, więc właściwie kryliśmy się. Obserwowaliśmy, bo nie mieliśmy czym stawić czoła przeciw tak po zęby uzbrojonym żołnierzom niemieckim. Czekaliśmy jakiejś okazji.

Natrafiła się właśnie taka okazja, gdzie oni byli do nas tyłem, a zajęci byli walką po drugiej stronie ulicy, właśnie młynem Michlera. Kolega z tyłu oddał strzały do tych żołnierzy, bo natrafiła się taka okazja, a ja rzuciłem granaty i szybko wbiegliśmy do bramy Wolska 39. Z tego podwórka przez komórki, parkany wskoczyliśmy na teren Szpitala Zakaźnego [imienia] świętego Stanisława. Tam byliśmy do 5 sierpnia. Dostaliśmy się do pierwszego budynku, który był najbliżej ulicy Wolskiej. Kiedy weszliśmy na salę tego budynku, zastaliśmy duży oddział dobrze uzbrojonych [żołnierzy]. To była właściwie miejscowa szpitalna straż pożarna. Byli bardzo dobrze uzbrojeni. Były stojaki, w których były ustawione karabiny i automaty. Dowódca tego oddziału chętnie nas przyjął i wtedy nadeszła taka chwila, że na ten budynek przez otwartą bramą i właściwie w bramie stanął czołg z wycelowanym ryjem armatnim akurat na nasz budynek. Dowódca tego oddziału, wtedy tego naszego oddziału, podjął samodzielnie decyzję: otworzył okno i pierwszy oddał strzały z karabinu do grenadierów. Za przykładem dowódcy poszła reszta załogi i przez następne okna oddali strzały, i momentalnie schylili się pod parapety okien. Wtedy dowódca powiedział do nas: „Panowie, albo jesteśmy bohaterami i umieramy, albo się wycofujemy, ale każdy na własną rękę”. W pierwszej chwili ja z moim kolegą nie wiedziałem, co robić. Byliśmy po prostu oszołomieni. Wybiegliśmy na dziedziniec podwórka, na dziedziniec szpitala do następnego oddalonego budynku. Wbiegliśmy do piwnicy. Tam kolega ukrył „Błyskawicę”, ja ukryłem resztę granatów, bo miałem ich więcej, opaski, i wbiegliśmy wysoko na salę. Napotkaliśmy siostry zakonne. Mówimy: „Siostrzyczki, ukryjcie nas gdzieś. Jesteśmy Powstańcami Armii Krajowej”. Siostry dały nam bielusieńkie długie fartuchy i opaski Czerwonego Krzyża, i na głowę czepki Czerwonego Krzyża, i wpuściły nas na salę. Tam zajęliśmy się rannymi i chorymi częściowo, improwizując, a częściowo udzielając im pomocy. Za chwilę na salę wszedł oficer niemiecki i kijem podnosił koce, prześcieradła. Patrzył, czy nie ma rannych. Na ten widok podeszła do niego siostra zakonna, powiedziała po niemiecku, żeby niczego nie dotykał i żeby lepiej stąd poszedł, bo tu są sami chorzy na tyfus. Ten, usłyszawszy to, szybko wyszedł, a my oddaliśmy siostrom fartuchy, czepki, podziękowaliśmy i zlecieliśmy na dół. Kolega odszukał broń, ja granaty i opaski. Wybiegliśmy na dziedziniec, patrzymy, że nikogo nie ma. Przebiegliśmy przez parkan szpitala. Wbiegliśmy do zajezdni tramwajowej, z zajezdni tramwajowej na drugi parkan, gdzie była wielka polana. Wyszliśmy na tą polanę. Po polanie szliśmy w kierunku ulicy Karolkowej. Nagle przykrył nas ogień z karabinu maszynowego wystrzeliwany z dachu fabryki „Philipsa”. Tam przesiedzieliśmy cały dzień.
O zmroku, kiedy było ciemno, wyczołgaliśmy się i poszliśmy na ulicę Wolską 22 z myślą, że może zastaniemy naszych kolegów z naszego plutonu, bo wtedy właśnie – 2, 3 i 4 sierpnia – nasz pluton był cały rozbity, nie mogliśmy się odszukać. Tylko nas było czterech kolegów. W tym miejscu znowuż się pogubiliśmy, tak że inni koledzy poszli w jedną stronę, a trzech kolegów poszło na Wolską 22 do miejsca naszego zamieszkania, z myślą, że może zastaniemy tam jakichś kolegów, ale zastaliśmy tylko nasz płonący dom i świeżo usypane mogiły na podwórku. Tego dnia zrobiliśmy zwiad przez ogród, który sięgał z naszego domu do ulicy Leszno. Wyszliśmy na ulicę Leszno i stwierdziliśmy, że barykada przy ulicy Górczewskiej również została opuszczona przez naszych Powstańców, więc wróciliśmy do naszego domu. Wtedy była już wolna droga dla Niemców, już czołgi przeszły barykadę przy ulicy Młynarskiej, ale jeszcze przed tym wypuściły „goliata”, który szedł ulicą Wolską, a kiedy był przed naszą bramą, któryś z kolegów rzucił butelką z benzyną na „goliata”, ale „goliat” poszedł dalej i wybuchnął dopiero przy rogatkach przy ulicy Chłodnej. Wtedy nie było już innego [wyboru], jak tylko się kryć.
Szóstego sierpnia z rana usłyszeliśmy tupot butów. To biegli Niemcy na nasze podwórko, krzycząc, wrzeszcząc, żeby wychodzić. Wbiegli do piwnic, wyciągnęli nas. Podzielili osobno kobiety i dzieci, a nas mężczyzn osobno. Wtedy kilka mężatek zgwałcili i poprowadzili kobiety i dzieci na przeciwną stronę ulicy do pałacyku hrabiego Biernackiego. Po Powstaniu dowiedziałem się, że tam było bardzo dużo zabitych z tłumokami ludzi, dzieci leżały potłamszone. Było bardzo dużo zabitych w tym pałacyku. Nas, mężczyzn, pognano na ulicę Wolską 26. Kiedy wbiegliśmy na podwórko przy akompaniamencie muzyki fortepianowej rozbawieni, upici Niemcy rzucali w nas butelkami po wypitym alkoholu, a nas z podniesionymi rękami pognali na drugie podwórko Wolskiej 26. Tam stanęliśmy już na trupy rozstrzelanych [mężczyzn], którzy przed nami byli już rozstrzelani. Stanęliśmy na trupach z podniesionymi rękami. Tak staliśmy długo, czas się dłużył, aż wreszcie przyszedł niemiecki żołnierz z ręcznym karabinem maszynowym – bergmanem – ustawiał go na nóżkach, założył taśmę karabinu maszynowego do bergmana. Zauważyłem, bo cały czas patrzyłem spod ręki, co się dzieje za nami, więc ten żołnierz ustawiał karabin maszynowy, założył do niego taśmę, ale on się chwiał razem z karabinem, bo był bardzo pijany i długo mu to schodziło. Kiedy już wszystko było gotowe, oficer wyjął rewolwer z kabury, wystrzelił, i na ten znak warknął i zaterkotał karabin maszynowy, a my staliśmy pod ołowianym deszczem i śmierć nas kosiła. Tego, co się stało później, nikt nie mógł przewidzieć. Usłyszeliśmy znów tupot butów żandarmów, którzy przechodzili ulicą Wolską i usłyszeli karabin maszynowy. Wbiegli na podwórko, krzycząc, żeby nie rozstrzeliwać. Nie dlatego, żeby nas nie rozstrzeliwać, tylko dlatego że byliśmy im potrzebni jako siła robocza, więc kazali nam się odwrócić od ściany, spytali, czy jest Dolmetscher. Wystąpił nasz kolega Roman Dolny z naszego już nie istniejącego plutonu. Dali nam na plecy załadować skrzynki z amunicją i poprowadzili nas przez płonącą ulicę Młynarską. Wtedy paliła się cała ulica Młynarska, tak że języki ognia zlewały się z obu stron. Trudno było przejść, bo żar palił.
Wrócę jeszcze do podwórka Wolska 26. Pośród nas było bardzo dużo rannych, którzy po prostu nie mogli się ujawnić, że są rannymi, bo oczywiście by ich rozstrzelali na miejscu, więc nasi koledzy darli koszule i ukradkiem opatrywali rannych. Miałem dwa opatrunki PCK, które były wydane razem z bronią, to tymi opatrunkami też opatrywałem kolegów, a byli ranni w nogi, w ręce, w pośladki. Tak Niemcy doprowadzili nas do ulicy Działdowskiej. Tam była duża opuszczona barykada. Stały czołgi, Niemcy nie mogli przejść przez tę barykadę, więc kazali nam ją zasypać, ale przed tym rozprowadzono nas na podwórka ulicy Działdowskiej, gdzie były makabryczne widoki. Na każdym podwórku ulicy Działdowskiej było masę rozstrzelanych mężczyzn. Kazali nam stawać pomiędzy nogami tych mężczyzn i ciągnąć ich do barykady za nogi, twarzą do ziemi. Tak tą barykadę zasypaliśmy trupami, później ziemią, ułożyliśmy kostkę i po trupach rozstrzelanych Polaków przeszła niezłomna armia niemiecka. Po Powstaniu, kiedy wyszedłem z obozu, wróciłem na to miejsce. W tej barykadzie było 165 rozstrzelanych. Odbyła się ekshumacja. Następnie dali nam trochę odpoczynku i, krzycząc, ponownie wydali nam łopaty, zerwali nas i biegiem pognali na ulicę Żytnią. Tam była niemiecka barykada częściowo ułożona z drewna. To były różne szafy, półki, łóżka drewniane. Ta barykada zapaliła się i Niemcy chcieli, żebyśmy ją ugasili. Biegliśmy od tyłu. Oni się nie spodziewali, że my lecimy z pomocą eskortowani przez innych Niemców, odwrócili się do nas i obrzucili nas granatami. Wtedy kilku z naszych chłopców zostało rannych i zginął jeden Niemiec, któremu granat urwał głowę. Po ugaszeniu i umocnieniu barykady przenieśli nas dalej na ulicę Żytnią w okolice cmentarza kalwińskiego. To było 6 sierpnia.
Noc przespaliśmy na cmentarzu przytuleni do murawy mogił. Nad ranem wbiegli Niemcy i zaczęli krzyczeć: Zehn junge Mann! Zehn junge Mann! Wiedzieliśmy, o co im chodzi, więc zbiliśmy się w jedną bryłę. Niemcy, odrywając nas, bili nas po rękach. Oderwali dziesięciu chłopców, ustawili tyralierą, kazali biec Żytnią w stronę ulicy Karolkowej. I tak nasi biegli. Patrzeliśmy na nich. Wiedzieliśmy, co się może z nimi stać. Wtedy nastąpił ogromny wybuch min. Poleciały strzępy do góry, a kiedy opadły, nie widzieliśmy chłopców. Po tym wszystkim całą naszą resztę, a byli tam też i inni, odprowadzili do ulicy Płockiej. Tam dołączyła do nas grupa rannych, chorych, lekarzy, pielęgniarek ze Szpitala Wolskiego – duża grupa dołączyła do nas. Tak żeśmy tą kalwaryjską drogą szli zmaltretowani, głodni ulicą Górczewską do wiaduktu na ulicy Górczewskiej. Nieśliśmy rannych na drzwiach, na krzesłach, jak tylko było można. Przed wiaduktem na ulicy Górczewskiej zauważyłem leżącego przed dużym murem chłopca w wieku około ośmiu lat. Z nóg sączyła mu się krew. Kiedy dotknąłem chłopca, on na chwilę otworzył oczy. Wtedy poprosiłem kolegę, żeby zdjął płaszcz i żeby tego chłopca wziąć w płaszcz, i za poły nieśliśmy go. Zauważył to Niemiec. Przyłożył z bliska chłopcu broń do głowy, a ja nie bacząc na to, nie wiem, czy odważnie czy mężnie, ale wiedziałem na pewno, że z pogardą dla własnej śmierci, chwyciłem za rewolwer i krzyknąłem: Nicht schießen! Der Kind noch leben! – co miało znaczyć: „Nie strzelaj, bo ten chłopiec żyje jeszcze”. Stał się cud. Niemiec szarpnął, rewolwer wyrwał do tyłu, coś pomamrotał i poleciał. Później sam niosłem tego chłopca na plecach, bo kolega okazał się słaby fizycznie i psychicznie. Niosłem chłopca na plecach, po drodze zrywałem marchewkę, którą żywiłem tego chłopca. Tak doszliśmy do Fortu Wola. Tam położyłem chłopca za bramą na trawie pośród innych dzieci, którymi opiekowały się siostry szarytki. Byliśmy tam jedną noc. Nad ranem Niemcy wbiegli, krzycząc: Hundert jungen Mann! Hundert jungen Mann! Schnell! – co miało znaczyć: „Stu młodych mężczyzn szybko do nas!”. Mężczyźni zbili się w bryłę. Ci, tak jak przedtem, bili po rękach karabinami, odrywali. Odliczyli stu mężczyzn, ustawili czwórkami i wyprowadzili za bramę. Kobiety i dzieci, matki, żony rzucały przekleństwa na Niemców, a później wiedzieliśmy, że mężczyźni zostali wzięci do palenia zwłok na Moczydle i jeszcze w innych miejscach Warszawy. Stamtąd byliśmy wyprowadzeni. Kiedy szliśmy ulicą Wolską do Dworca Zachodniego, po drodze widziałem przy ulicy Wolskiej na cmentarzu prawosławnym palący się stos ciał. Po Powstaniu dowiedziałem się, że były to zamordowane dzieci z sierocińca – zamordowane i następnie spalone. To był stos palących się ciał.
Następnie pociągami przyjechaliśmy do Pruszkowa do obozu, skąd zostałem wywieziony do obozu do Niemiec – miejscowość Namslau. Kiedy byliśmy już prowadzeni przez ulice Namslau, tamtejsza ludność pytała się żołnierzy, którzy nas eskortowali: Was sind Leute?. Oni odpowiadali: Das sind polnische Banditen von Warschau!. To nam przynosiło dumy. Szedłem w pierwszej czwórce tych prowadzonych. Taki Hitlerjugend, młody chłopak, poszczuł mnie psem (pies szarpał mnie za nogawkę) i rzucił ogryzkiem od jabłka w oko, które mnie później bardzo bolało. Tak byliśmy doprowadzeni do obozu. Naszym zadaniem w obozie było… Nasz obóz był przenoszony z miejsca na miejsce. To był barak przenoszony z miejsca na miejsce, dlatego że pełniliśmy funkcję kopaczy rowów przeciwczołgowych. Kiedy wykopaliśmy rowy przeciwczołgowe na pewnym odcinku, przenosiliśmy barak dalej. Tak kopaliśmy rowy. Muszę powiedzieć, że w obozie byłem ciężko chory, tak że do pracy jeszcze szedłem, ale siły kopać już nie miałem, dlatego Niemcy mówili na mnie faul – leń. Ciągle mnie nie było, bo chodziłem do latryny – do wychodka. Pytali się zawsze: Wo ist die Faul? („Gdzie ten leń poszedł?”), a koledzy mówią: Gehen nach Latrine („Poszedł do wychodka”). Kiedy byłem w wychodku, przyszedł do mnie Niemiec. Zląkłem się, uciekam, a on mówi: Sitzen! Sitzen!. Popatrzył i mówi: Du bist deine Scheiße?. Mówię: Ja. On mówi: Du bist krank?. Mówię: Ja. Trochę po niemiecku, trochę rysowaliśmy sobie na piasku i dogadaliśmy się. To był bardzo dobry człowiek spośród całej załogi niemieckiej. Można powiedzieć, że on uratował mi życie, bo przynosił mi lekarstwa. Mówił, żebym poszedł do szpitala. Mówię, że już byłem, że mnie wypędzili ze szpitala, to powiedział: Morgen wir zusammen gehen – że jutro nad ranem pójdziemy razem do szpitala. Kiedy poszliśmy do szpitala, on mnie przedstawił naczelnemu lekarzowi, powiedział, co mi jest. Lekarz naczelny doszedł do mnie, jak mnie kopnął, przewróciłem się, a do Niemca powiedział po niemiecku (ten Niemiec mi później powtórzył), że nie ma chorych, są tylko zdrowi i umarli. On mi przynosił lekarstwa z wolności.
Następnie 19 stycznia, pamiętam, to był piękny, słoneczny dzień, Niemcy oznajmili nam, że nasz obóz zostaje ewakuowany do Breslau – do Wrocławia – że wstępuje armia rosyjska i będziemy ewakuowani. Szliśmy tylko nocami. Kiedy doszliśmy do Wrocławia, to tam był międzynarodowy obóz. Tam byli i Francuzi, i Jugosłowianie, tam była różna narodowość. Tam wykorzystywano nas również do prac przyfrontowych: donosiliśmy im amunicję, kopaliśmy rowy i tak dalej. Breslau był okrążony. Kiedy Niemcy przerwali, wyprowadzili nas na zachód i kiedy byliśmy już na trzynastym kilometrze za Wrocławiem (my niewolnicy maszerowaliśmy całym obozem, a było nas wtedy 165) od zachodu nadleciały samoloty rosyjskie, zbombardowały szosę i rozbiły to wszystko, co znajdowało się na szosie, to znaczy wojska niemieckie i nas. Niemcy oświadczyli nam, że pójdziemy trzy kilometry w bok do jakiegoś folwarku. Kiedy dotarliśmy tam i byliśmy już w folwarku usłyszeliśmy, że nadchodzą czołgi. Kiedy byli już przed nami, wskoczyliśmy na parkan. To był mocny, silny parkan, ale pod tyloma ludźmi parkan się załamał. Gdy parkan się załamał, czołgi stanęły, nakręciły wieżyczki na nas i wieżyczki otworzyły się. Pytają się: Kto wy?. Powiedzieliśmy, że jesteśmy w łachmanach, bez broni. Od nas wyszedł jeden starszy pan i powiedział: My polskie plenne rabotniki. My was ożdali. Wy nasze oswabodziciele. Rosjanie zobaczyli, że my, to Polacy, to zapytali: A germańca zdzies jest?. Mówimy: „Są”. [Oni mówią]: A kuda oni?. Mówimy, że się poukrywali po piwnicach. Poszli do piwnic, zaczęli krzyczeć: Germańca dawaj tuda! Germańca dawaj tuda!. Niemcy powychodzili z podniesionymi rękami, karabiny w jednym ręku, zamki od karabinów w drugim ręku. Rosjanie po rozbrojeniu ich, po zrewidowaniu ich, ustawili ich nad rowem przy szosie, wszystkich rozstrzelili i przejechali czołgiem, zmiażdżyli ich wszystkich, a my zostaliśmy pseudo-oswobodzeni. Kiedy wracałem już wolny, napotkałem innych Rosjan. Mówili: A wy to jeszcze młodoj. Wy jeszcze na japońca pojedziecie. Tak się stało. Oczywiście po powrocie do Warszawy 18 marca zostałem zmobilizowany do Wojska Polskiego.
Wrócę jeszcze do ulicy Górczewskiej, kiedy byliśmy prowadzeni, kiedy napotkałem tego chłopca. Po prawej stronie ulicy zauważyłem, że z podwórka wybiegała kobieta. Strasznie szlochając, biegła w naszą stronę, trzymając dzieciątko na ręku. Kiedy zauważył to Niemiec, wyrwał jej to dzieciątko z ręki i trzymając za nóżki głową w dół kobiecie matce wystrzelił w piersi, a z dzieckiem podbiegł pod mur i trzymając za nóżki rzucił o ścianę, i zabił. W tej sprawie była audycja i poszukiwali właśnie świadków tego wydarzenia. Zgłosiłem się. Była u mnie telewizja i właśnie ten incydent opowiedziałem również przed kamerą. Byłem świadkiem tego wypadku. Taka była gehenna. Trudno jest wracać myślami do tamtych dni, bo to jest…

  • Co się stało z panem po mobilizacji w Warszawie?

Tak się stało, że przed wojną miałem początki zawodowej szkoły radiotechnicznej i byłem zaciętym amatorem radia. Przed wojną, mając dwanaście lat, już zbudowałem radio kryształkowe. W czasie mobilizacji wybierali (był przydział) do różnych jednostek mechaników, szewców, krawców, różnych specjalności, ale był przydział do odpowiednich jednostek. Ponieważ znałem radiotechnikę, przydzielili mnie do łączności i z miejsca wysłali na kurs radiotelegrafistów, i po półrocznym kursie pracowałem na dużej stacji radiotelegraficznej. To była moja służba w wojsku.
  • Wróćmy do obozu w Breslau. Jak wyglądały kontakty z osobami innych narodowości, które też tam przebywały?

Tam było bardzo wesoło. To było w Breslau przy ulicy Mathiasstrasse. To był wielki, ogromy budynek o dużych salach wykładowych, bo to była Szkoła Gospodarstwa Domowego. Tam żeśmy spali, były urządzane zabawy, śpiewy, Niemcy w ogóle na wszystko już nam wtedy pozwalali, bo wiedzieli, że nastąpi kapitulacja. Byliśmy tam prawie że wolni. Chodziliśmy, gdzie chcieliśmy, nie byliśmy eskortowani. Uciec nie było gdzie, bo Breslau I był okrążony, tak że nawet na ulicę wychodziliśmy i wracaliśmy z powrotem.

  • Jak przez cały czas od momentu wybuchu Powstania wyglądały pańskie kontakty z rodziną?

Wyszedłem z domu, pożegnałem się z matką, z dwiema siostrami i poszedłem do Powstania. Nie wiedziałem, co się później z nimi stało. Dopiero później dowiedziałem się, że matka przebywała w kościele Świętego Wojciecha przy Wolskiej. Tam były ogromne rozstrzeliwania. Moja matka z siostrami wróciła z Niemiec dopiero za rok, znalazła się w strefie amerykańskiej, bo była wywieziona daleko w głąb Niemiec. Wróciła po roku czasu. Byłem wtedy już w wojsku. Spotkałem się z matką. Nie było gdzie matki zakwaterować, żeby gdzieś mieszkała. W gruzach poszukałem jakieś zgruzowane mieszkanie bez okna, bez drzwi, bez tynku, bez podłóg. Wprowadziłem tam matkę, a ponieważ stacjonowałem w Warszawie, bo wtedy byłem jeszcze na kursie, z jednostki wojskowej poprosiłem o futrynę i drzwi. Samochodem przywieźli, oprawili i matka mieszkała w tym zgruzowanym pokoju. Dopiero po powrocie z wojska wziąłem się za remont mieszkania. Takie były kontakty.
Nadmienię jeszcze o bracie. Brat mój zginął z rąk Armii Ludowej, o czym nie wiedziałem. Dowiedziałem się dopiero nie tak dawno. Zadzwoniła do mnie pani Agnieszka Pawelec i zapytała, czy miałem brata. Odpowiedziałem: „Tak, miałem”. Ona pyta przez telefon: „A co się z nim stało?”. Mówię: „Nie wiem, został zabity”. – „A przez kogo?”. – „Nie wiem”. – „To pan przyjedzie do nas, to panu powiemy”. Zdziwiłem się. Kiedy przybyłem na miejsce, był tam również obecny świadek zdarzenia, od którego otrzymałem całą relację. Mój brat został zabity w następujących okolicznościach.
Był dzień 12 grudnia 1943 roku, kiedy mój brat został zastrzelony w zbójecki sposób, dlatego że był naocznym świadkiem bandyckiego napadu Armii Ludowej na kino „Roxy” przy ulicy Wolskiej 14. Tam nieznani sprawcy tego dnia weszli do kina, zrabowali kasę, następnie weszli na widownię podczas seansu filmowego i oddali strzały do ludności. Zabito i raniono kilka osób. Ponieważ mój brat był świadkiem tego napadu, bo inaczej nie można tego nazwać, został zastrzelony, kiedy wracał do domu, tegoż właśnie dnia. Świadkiem tego wypadku był kolega brata, którego brat znał z Armii Krajowej. O tym wypadku dowiedziałem się dopiero nie tak dawno. Wiadomości otrzymałem z Muzeum Powstania Warszawskiego.

  • Czy z rąk Armii Ludowej zginęło wtedy więcej osób?

Tylko mój brat. Zostali zastrzeleni ci na widowni, zostali ranni, a brat jako świadek był zastrzelony po powrocie do domu. Te wszystkie relacje otrzymałem od pani Agnieszki Pawelec.

  • Czy po 1945 roku mówił pan o tym, że uczestniczył w Powstaniu, czy ukrywał pan tę informację?

Nie, nie ukrywałem, nawet kiedy była tak zwana rehabilitacja (to się również w wojsku odbywało). Nawet będąc w wojsku w 1946 roku napisałem deklarację, że byłem w Armii Krajowej i brałem udział w Powstaniu Warszawskim. Nigdy tego nie ukrywałem.

  • Nie spotykały pana represje z tego powodu?

Nie, nie spotykały mnie represje, dlatego że byłem żołnierzem, a represje były na oficerach.

  • Czy chciałby pan dodać coś jeszcze o Powstaniu? Jakie było pana najmilsze wspomnienie z Powstania?

Nie wiem, czy historia gdzieś to zanotowała, że na barykadzie zginął chłopiec. Nie wiem, ile miał lat. To był chłopiec. To było na barykadzie przy Młynarskiej w czasie walk. Dowiedziałem się, że zginął od zdobycznego panzerfausta. Wystawił lufą, a nie pociskiem do czołgu i tak odpalił. Wtedy zginął na barykadzie. Nie wiem, czy w historii zanotował się ten fakt. To można by dodać.

  • Zaraz po tym, jak został pan po Powstaniu zabrany przez Niemców i przebywał pan w obozach, gdzie mieściły się obozy, zanim dotarliście do Wrocławia?

W całym powiecie Namslau, bo obóz był przenoszony, bo kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. […] [Przypomnę jeszcze jeden wątek]. Pracowałem w niemieckiej firmie „Bauleitung” na lotnisku Okęcie i to już było po przysiędze w Armii Krajowej. Wtedy już byłem zaprzysiężony. Pewnego dnia przyszedł do nas kierownik i oświadczył nam, że „Bauleitung” przenosi się w okolice frontu wschodniego do Smoleńska, i że będziemy musieli wyjechać na roboty. Oświadczono nam, że kto nie podpisze zgody, to zostanie wysłany do obozu koncentracyjnego Oświęcim. Podpisaliśmy [zgodę] na wyjazd, ponieważ baliśmy się, że jak nie na nas, to na rodzinie będą represje. Przyjechaliśmy do Smoleńska. Początkowo byliśmy zatrudnieni przy remoncie dworca kolejowego, który był zniszczony podczas działań wojennych. Następnie przeniesiono nas do miejscowości Kozie Górki w okolice Katynia.

  • W którym to było roku?

To był 1942 rok, zima, luty. Od miejscowej ludności, kiedy chodziliśmy po wsiach i po wypiciu z nimi samogonu (gorzałki, którą oni tam produkowali) rozwiązywały im się języki, dowiedzieliśmy się od nich, że dochodziły do nich [odgłosy] strzałów. Do ich chałup nocami i dniami dochodziły [odgłosy] strzałów. Oni się dobrze w tym orientowali, dlatego że ta miejscowość była zajmowana przez NKWD. Tam znajdowały się wille enkawudzistów i w tych miejscach rozstrzeliwano nawet już i przed wojną. Pewnego dnia nasi koledzy z łopatami poszli razem z Rosjanami we wskazane miejsce, rozkopali ziemię, wydobyli kilka orzełków od mundurów. Na tym miejscu postawili dwa drewniane krzyże, o czym mówi historia, a ja o tym wiem. Pracując razem z robotnikami niemieckimi z Baukommando robotnicy niemieccy, nie robotnicy, żołnierze niemieccy, którzy w Baukommando pracowali, dowiedzieli się od nas, co my odkryliśmy. Oni donieśli swoim przełożonym i tak zaczęło się odkrycie Katynia. Byłem przy ekshumacji, przy odkryciu pierwszych grobów.

  • Pierwszej ekshumacji dokonali Niemcy?

Pierwszej ekshumacji dokonali Niemcy w obecności międzynarodowej komisji i komisji Polskiego Czerwonego Krzyża. Międzynarodowa komisja składała się z oficerów wyższej rangi, Amerykanów, Anglików, którzy byli jeńcami. Widziałem ekshumację. Groby były o wielkości od około dziesięciu do dwunastu metrów w kwadracie. Ponieważ nie można było tego wszystkiego deptać, to wbite były paliki, a na nich były ułożone deski, po których specjalnymi taczkami z płaskimi podestami wywożono [zwłoki]. Czynili to jeńcy rosyjscy, wydobywali zwłoki i układali na stołach lub na ziemi przed komisją. Zwłoki były badane szczegółowo. Widziałem czaszki, gdzie stwierdzono, że strzelano w tył głowy, ponieważ otwory były z tyłu czaszki i z przodu czaszki. Wszyscy mieli ręce powiązane z tyłu sznurkiem, a niektórzy nawet drutem. Widziałem (mogę przekręcić nazwisko, bo nie pamiętam dokładnie) kobietę pilota – porucznik Mościcka – jej trupa widziałem, a przy niej, czego nie notuje historia (nie mogę tego spotkać), widziałem chłopca. Początkowo myślałem, że to matka z synem. Właśnie tego chłopca nie notuje historia, a ja go widziałem leżącego przy niej, wyciągniętego z dołu. Zwłoki były badane, z kieszeni wyjmowano dokumenty, różne przedmioty, wkładano do kopert, koperty i zwłoki były numerowane.
Wyjechałem z Katynia w czerwcu [1942 roku]. Wróciłem do Warszawy. W dalszym ciągu były odkrywane dalsze groby, ale to już później, po moim wyjeździe. Doły były odszukiwane w ten sposób, że były długie stalowe dzidy, na końcu których był stalowy haczyk i te dzidy wbijano w ziemię i wyciągano, a na haczyku znajdowały się strzępy zwłok, mundurów. Właśnie w ten sposób odkrywano groby. Byłem świadkiem.

  • Czy po powrocie do Polski mówił pan o tym, co pan widział?

Oczywiście mówiłem wiernym przyjaciołom. Wiedziała to też i moja żona, ale dzieci już nie – dzieciom już tego nie powiedziałem. Kiedy tylko w 1989 roku można było usta otworzyć, pobiegłem do Muzeum Katyńskiego i przedstawiłem całą tą historię kustoszowi Muzeum Katyńskiego. Następnie byłem wezwany do IPN-u, ponieważ jakimiś drogami dowiedzieli się, że byłem [w Katyniu], po prostu na relację tego wszystkiego. Złożyłem relację przed panią prokurator, której nazwiska nie mogę sobie przypomnieć.




Warszawa, 20 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska
Henryk Troszczyński Pseudonim: „Murarz” Stopień: strzelec, amunicyjny Formacja: Obwód III Wola, Zgrupowanie „Waligóra” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter