Irena Barbara Rybczyńska-Holland „Marta”

Archiwum Historii Mówionej

Irena Rybczyńska-Holland. Rybczyńska jest moim rodowym nazwiskiem, Holland po mężu Henryku Hollandzie, który zginął tragicznie samobójczą śmiercią, będąc w rękach UB.

  • W którym roku się pani urodziła?


1925.

  • Gdzie pani była w czasie Powstania, w jakiej dzielnicy?


W czasie Powstania byłam w Jeziornie Fabrycznej, to jest gmina Jeziorna Królewska, a Jeziorna Fabryczna, tam była fabryka papieru, była tam szkoła. Ojciec mój, z wykształcenia nauczyciel, był kierownikiem tej szkoły.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, w jakim oddziale pani była podczas Powstania.


Podczas Powstania byłam w oddziale partyzanckim „Grzegorza” i potem „Grzymały”, który powstał na bazie pierwotnego zgrupowania kapitana „Grzegorza” Pełczyńskiego i rozszerzony o kilkusetosobową grupę wypieranych z Warszawy żołnierzy „Baszty”. Miał za zadanie dostarczanie Warszawie wsparcia militarnego i zaopatrzeniowego, co zostało wykonane w sierpniu czterdziestego czwartego roku w marszu na Wilanów, gdzie zginęło dużo ludzi. To była krwawa bitwa, uczestniczyłam w niej. Znalazłam się w grupie, która się nie przedarła do Warszawy, ale musieliśmy się wycofać do Lasu Kabackiego.

  • O tym będziemy rozmawiały później. Poproszę teraz panią, żeby była pani uprzejma nam opowiedzieć o swojej rodzinie. Gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Łucku, na Wołyniu, a dlatego, że mój ojciec był tam wówczas inspektorem szkolnym. Moja matka, z domu Kowalczewska, na imię miała Teofila, umarła bardzo wcześnie, ja miałam trzy miesiące, kiedy matka umarła w szpitalu we Lwowie. Zachorowała na raka żołądka.

  • Wychowywał panią sam tata?


Wychowywał mnie ojciec, ale była też babcia i znalazła się w domu mojego ojca najmłodsza siostra mojej matki, ich było pięć sióstr. Najmłodsza siostra miała na imię Weronika i tak się stało, że ojciec się z nią związał i ona została moją drugą matką.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Tak. Z tego związku mojego ojca z moją drugą matką urodził się chłopiec, Bogusław, mój brat, nieżyjący dzisiaj już, z którym byłam bardzo serdecznie związana do końca.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?


Do szkoły zaczęłam chodzić właśnie w Jeziornie Fabrycznej, gdzie mój ojciec był kierownikiem szkoły.

  • Kiedy się państwo tam przeprowadziliście?


Miałam sześć lat. Chcę powiedzieć, że ojciec był zwolennikiem przyjmowania do szkoły dzieci od sześciu lat i głosił to wśród społeczeństwa, gdzie przebywał, ale oczywiście zakładał dowolność. Znaczy jeśli rodzice chcą posłać dziecko sześcioletnie, to świetnie, a jak nie, to trudno, bo uważał, że powinny dzieci w wieku sześciu lat podjąć naukę, gdyż według wiedzy, jaką posiadał, wykształcenia, jakie posiadał, człowiek sześcioletni jest już całkowicie uformowany psychicznie i intelektualnie i powinien już podjąć życie dorosłe, powiedzmy w cudzysłowie.

  • Jak pani zapamiętała tę swoją pierwszą szkołę?


Pierwszą szkołę zapamiętałam dobrze. Miałam wspaniałą pamięć, fotograficzną. Jeżeli kazano nauczyć się opowiadać jakąś opowiastkę, to ja ją po prostu opowiadałam dosłownie. Miałam zupełnie fotograficzną pamięć i byłam przesuwana z klasy do klasy jako takie dziwne zwierzątko, które ma taką umiejętność fotografowania właściwie pamięcią tekstów. No i niestety po wojnie już straciłem tę świetną pamięć, a dzisiaj przy moim wieku to w ogóle jest normalne, że się ma słabszą pamięć.

  • Czy w pani szkole, tej pierwszej, było harcerstwo i czy pani do niego należała?


Tak, tak. Należałam do harcerstwa w okresie szkolnym. Najpierw do zuchów, bo do zuchów się należało, potem do harcerstwa, no i do końca szkoły powszechnej należałam do harcerstwa, potem już nie.

  • Jakie pani z harcerstwa wyniosła wartości? Czy harcerstwo zaszczepiło w pani jakieś cechy?


Przede wszystkim urok wędrowania po lasach, bośmy z naszą grupą przebywali to tu, to tam, z naszym oddziałem harcerskim i dużo się chodziło. Zresztą ojciec mi to właściwie przede wszystkim zaszczepił, gdyż pochodził ze wsi, z lasów ogromnych, które były nad Pilicą, w okolicach Piotrkowa, tam nasza wieś rodzinna, a harcerstwo to jeszcze utrwaliło. No i mam to do dzisiaj, na szczęście mam domek na Mazurach, gdzie są wielkie, wielkie lasy, i dalej wędruję.

  • A czy jakieś patriotyczne elementy w tym harcerstwie były? Czy uczono was patriotyzmu?


Natrętnie. Ja bardzo tego nie lubiłam, a już w wieku gimnazjalnym to w ogóle naśmiewaliśmy się z takich jakichś patriotycznych uniesień. A jeżeli – już mówię o okupacji – jakiś kolega czy koleżanka uciekali się do takiej frazeologii patriotycznej, to zyskiwał u nas miano „płomienny zasraniec”. Nie cierpieliśmy tego rodzaju patriotycznej retoryki w ogóle.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała 1 września trzydziestego dziewiątego roku.


Bardzo dobrze i w szczególny sposób. Mianowicie muszę sięgnąć do tego, że zawsze marzyłam o własnym rowerze. I wreszcie ojciec kupił rower. Ja się zaraz przejechałam (mieszkaliśmy w Jeziornie Fabrycznej) do Konstancina i tam wjechałam na chodnik, i mandat mi wypisał policjant, złotówka. Byłam strasznie zmartwiona, że przyjdzie wezwanie. Ja nie miałam złotówki, nie nosiły dzieci pieniędzy przy sobie wówczas, przynajmniej w moim środowisku. Nie powiedziałam w domu o tym. Nie był ojciec taki srogi, ale był dość skąpy, muszę powiedzieć. Pochodził ze wsi i każdą złotówkę cenił. No więc nie powiedziałam. A jak wybuchła wojna, to się przede wszystkim ucieszyłam, że mi się upiekło.

  • Czy ten mandat był wypisany 1 września?


Tak, dzień przed wojną.

  • Jak pani zapamiętała naloty na Warszawę?

 

Naloty obejmowały też ten teren, w którym myśmy mieszkali, no to baliśmy się, ale w pobliżu Jeziornej, gdzie mieszkaliśmy, nie było nalotów. Ciągle krążyły jakieś samoloty, więc był pewien lęk, ale przede wszystkim moja grupa koleżeńska nastawiła się na to, żeby łapać szpiegów, bo były szalone naciski na to i przez radio ciągle apelowano, że szpiedzy niemieccy błąkają się po Polsce i nasilili swoją działalność z wybuchem wojny. No i myśmy w naszej grupie koleżeńskiej szukali jakichś szpiegów. Bogu ducha winną jakąś parę żeśmy zgłosili do gminy w Jeziornie, że się błąkają po naszych łąkach. Rzeczywiście była taka para. Bardzo tego żałuję, ale tak zrobiliśmy, to była psychoza straszna, że Hitler nasłał na Polskę bardzo dużo szpiegów.

 

  • Miała pani czternaście lat, jak zaczęła się wojna. Do jakiej szkoły pani chodziła? Bo już tę podstawową szkołę pani skończyła, czy dalej pani się uczyła…


Ja chodziłam już od dwunastego roku życia do Gimnazjum Królowej Jadwigi w Warszawie. Dojeżdżałam tak zwaną kolejką wilanowską. Kolejka wilanowska, która miała swoją końcową stację w Warszawie na Belwederskiej ulicy, w drugą stronę na południe jechała do Piaseczna, a po drodze to był Wilanów, Powsin, Klarysew, Konstancin i tak dalej.

  • Jak pani wspomina tę drugą szkołę?


Gimnazjum? Bardzo dobrze wspominam gimnazjum. Dwa lata tylko chodziłam do gimnazjum. Tam od razu się poznałam z moją ukochaną przyjaciółką, która do jej, przedwczesnej niestety, śmierci była mi najbliższym na świecie człowiekiem. To była Bohdana Majda. Była potem aktorką, była wspaniałym, świetnym człowiekiem i jej dom stał się dla mnie drugim domem. Oni mieszkali na ulicy Grzybowskiej. Z jednej strony były Sądy, na północ patrząc, a na lewo była ulica Żelazna, no i w czasie okupacji wznosił się tam mur getta. Więc ponieważ byliśmy bardzo uczuleni na cierpienia Żydów, moi rodzice i moi przyjaciele, to dużo mieliśmy z tym do czynienia, starając się nieść jakąś pomoc. Z tego tytułu doczekałam się takiego medalu Sprawiedliwi wśród Narodów Świata.

  • Proszę opowiedzieć o tym, jak pani w miarę swoich możliwości pomagała ludziom w getcie.

 

Ludziom w getcie pomagała pani Barbara Majdowa, matka mojej Bohdany, która była Czeszką, wspaniałą kobietą, i jej adres był znany w getcie. I tam przez Sądy przemykały się dzieci żydowskie i zawsze do Barbary biegły, i dostawały zaopatrzenie, jeszcze do domu coś nanosiły i tak dalej. Z drugiej strony Żelazna to był wysoki mur getta. Tam trudno było cokolwiek [zrobić].


Natomiast miałam do czynienia z Żydami, którzy się ukrywali, którzy zdołali uciec z getta. Przede wszystkim przyjaciel mój, nazywał się Arnold Majorek, a nazwisko okupacyjne było Jan Andrzej Masłowski, który uciekł z getta, ja go poznałam przez moich przyjaciół i stał się moim oficjalnym narzeczonym. Faktycznie nie był moim narzeczonym i nie było między nami erotyki, byliśmy przyjaciółmi, ale umówiliśmy się, że będziemy funkcjonować jako narzeczeni. I wprowadziłam go do domu, rodzice zaakceptowali tę sytuację i wszędzie wśród przyjaciół i rodziny ten Anek, bo Anek mówiliśmy na niego, bo był Arnold, a z drugiej strony Jan, więc Anek, był wszystkim znany dookoła jako mój narzeczony. To stwarzało mu większe bezpieczeństwo, bo ciągle ze mną się afiszował, jak chodził do urzędów i tak dalej coś załatwiać, to zawsze ze mną. I tak było do końca. Po Powstaniu straciłam z nim kontakt.

  • Po Powstaniu Warszawskim?


Po Powstaniu, bo on w Warszawie był, a ja w Jeziornej. Straciłam z nim kontakt i znalazłam się pewnego dnia u rodziny moich przyjaciół w Grodzisku Mazowieckim. Dlatego to wspominam, bo tam pierwszy raz został naruszony mój taki racjonalny stosunek do świata. Bo cyganka: „Powróżyć, powróżyć…”. Tam grosik dałam. I ona mówi: „Nie martw się, bo Janek i Władek żyją”. A to byli moi dwaj przyjaciele, czyli Janek, Jan Andrzej Masłowski i Władysław, też się przyjaźniłam z tymi chłopakami. Więc to mnie poruszyło i wprowadziło pewne zamieszanie, że skąd ta Cyganka wyłapała trafnie te imiona. Do dzisiaj mnie to zastanawia, ale tak się stało. W ten sposób dowiedziałam się, uderzona trafnością tych imion, poszłam tą ścieżką i zaczęłam szukać Anka. I dotarłam do informacji, że on się znalazł w szpitalu w Rawie Mazowieckiej, o ile dobrze pamiętam. Poczłapałam, jakoś tam się dostałam, to było trudno, bo nie chodziły regularnie pociągi, ale tam się dostałam. Tam go oczywiście wszyscy znali, dlatego że był bardzo dużym przystojniakiem, takim przystojnym mężczyzną, bardzo wykształconym. Władał biegle trzema językami: francuskim, angielskim, niemieckim i pomagał im bardzo, bo wtedy się przesuwało dużo różnych nacji przez teren całej Polski i on był im zawsze pomocny, wszystkie dziewczyny tam się w nim kochały. No i wskazali mi, gdzie on się znalazł. Okazuje się, że on się znalazł jako guwerner w jakiejś rodzinie ziemiańskiej, na granicy Reichu prawie. Więc podjęłam wycieczkę do niego.

  • Który to był rok?


No, to był rok czterdziesty czwarty. Nie, to nie mogła być jesień czterdziesty czwarty, to musiała być jesień czterdziesty trzeci…

  • Ale pani mówiła, że to już było po Powstaniu, że po Powstaniu straciła pani z nimi kontakt.


Tak, czterdziesty czwarty, jesień czterdziesty czwarty. Więc podjęłam tam wycieczkę, dotarłam do stacji kolejowej, na której trzeba było wysiąść, żeby dotrzeć do tego o trzy kilometry oddalonego dworu ziemiańskiego. Ja tam dotarłam wieczorem na tę stację. Tam był maciupeńki domeczek, gdzie było jedno krzesło, mały stoliczek i dróżnik. Ja się do niego zgłosiłam, bo to był jedyny człowiek, do którego się mogłam zgłosić, i mówię mu, że szukam krewnego, który tu i tu. To on mówi: „Musi pani iść”, choć już było po godzinie policyjnej, a godzina policyjna była o ósmej. Więc ja mówię: „Może ja tu u pana przenocuję?”. On mówi: „Jak? Na kolanach?”. Obrzucił mnie wzrokiem, a ja trochę ważyłam, więc mówi: „Nie wytrzymam do rana trzymać pani na kolanach”. To był dowcipny dróżnik. Mówi: „Niech pani idzie, przecież nic pani nie zrobią. Blondynka z niebieskimi oczami – Niemcy pani nic nie zrobią”. Ja oczywiście poszłam, rzeczywiście natknęłam się na patrol niemiecki, ale niczego mi złego nie zrobili, jeszcze wskazali drogę. No i ja tam idąc, się zastanawiałam, jak się przedstawię, jak wejdę do tej kuchni. No i doszłam do wniosku, że tylko muszę się przedstawić jako krewna, bo nie mogę jako narzeczona, bo pomyślą, że sobie przygadał jakąś dziewuszkę czy to z potrzeby ducha, czy też dla asekuracji, więc tak czy inaczej najlepiej, jak będę krewną. No i rzeczywiście tam dotarłam. Kuchnia ogromna jak w kinie, na środku piec kuchenny, dookoła kręcą się kucharki, dużo światła, wtedy było zaciemnienie, ale tam wewnątrz było dużo światła. Mówię, że szukam pana Jana Masłowskiego, no że jest, wywołały go. I że jestem kuzynką, wywołały go. Anek jak wyszedł do kuchni i mnie zobaczył, to osłupiał kompletnie. Weźcie państwo pod uwagę, że to było po Powstaniu, że wędrowanie gdzieś daleko to było bardzo trudne i tak dalej. No ale w każdym razie radość była wielka. Byłam też takim gościem bardzo dobrze przyjętym również przez to, że umiałam dużo opowiedzieć, co się dzieje w Powstaniu, jak ta Warszawa wygląda. Warszawa, jak wiadomo, wcale nie wyglądała, już jej nie było właściwie. Więc to wszystko opowiedziałam, spędziliśmy całą noc z Ankiem przy butelce wiśniaku, którą żeśmy solidnie opróżnili, a rano wróciłam do siebie.

  • Wróćmy teraz do okresu okupacji. Wspomniała pani, że bardzo dobrze pani wspomina tę swoją gimnazjalną szkołę. Po dwóch latach nauki szkoła została zlikwidowana, tak?

 

Zlikwidowana, ale były tajne komplety i ja uczęszczałam na te tajne komplety, i maturę zdawałam w czterdziestym czwartym roku, na ulicy Pięknej, w takim jakimś miejscu, gdzie był jakiś zakon. Jakieś siostry zakonne miały swoją siedzibę i użyczyły nam sali.

  • Czy pamięta pani nazwiska tych swoich nauczycieli?


Pamiętam nazwisko dyrektorki szkoły, pani Frankowska, bardzo porządny człowiek, bardzo ostra, taka szorstka osoba. ale bardzo przyzwoita. I prowadziła cały czas komplety w czasie okupacji. Komplety, przynajmniej dla naszej grupy, odbywały się na ulicy Polnej 40, gdzie ciotka mojej przyjaciółki, Barbary Ostrowskiej, była właścicielką kamienicy. Na pierwszym piętrze było jej mieszkanie, tam były nasze lekcje, a nad nami mieszkała Maria Dąbrowska, którą uwielbiałyśmy i czatowałyśmy na nią. Uwielbiałyśmy ją i za „Noce i dnie”, ale również za to, że jako jedyna pisarka w Polsce przed wojną wystąpiła publicznie przeciwko gettu ławkowemu, więc była w naszym środowisku z tego znana i ceniona. Potem różnie się okazało, jeśli idzie o jej światopogląd, bo miedzy innymi z niej wybuchnął wybujały antysemityzm, nie wiem, czy państwo wiecie o tym. Taką bardzo przykrą metamorfozę ona przebyła, nie rozumiem tego kompletnie, zwłaszcza, że miała taką przyjaciółkę, daleko idącą przyjaźnią damską, która była Żydówką. Nie wiem, trudno tego dociec. W każdym razie żeśmy czciły wówczas Dąbrowską i cieszyłyśmy się, że mieszkamy w jej pobliżu. Składałyśmy jej hołdy przy każdej okazji.

  • Ale nie odwiedzałyście jej w domu?


Nie, ona nas nie zapraszała.

 

  • Proszę powiedzieć, kiedy pani zetknęła się z konspiracją i w jakich to było okolicznościach?


Ja jeszcze jedną rzecz chcę powiedzieć. Takim mentorem naszym, jeśli chodzi o światopoglądowe sprawy i polityczne, był Janek Strzelecki. Wskazuję, bo tu jest jego książka wielka. Janek Strzelecki, który się przyjaźnił ze starszym bratem mojej Bohdany Majdy. Był to młody medyk, Aleksander Majda, on przyjaźnił się z Jankiem Strzeleckim. Janek Strzelecki nam przekazywał różne nauki, że tak powiem, moralno-ideologiczno-polityczne. To, co zapamiętałam bardzo dobrze na całe życie z jego rad różnych, to było takie powiedzenie, że marksizm zajmuje się masami ludzkimi, a socjalizm jest zdolny pochylić się nad każdym człowiekiem. Tak powiedział Janek Strzelecki, wówczas nam przekazał taką wiedzę, że tak powiem.

  • Czy on był waszym nauczycielem na tych kompletach?


Nie, nie. Myśmy się wówczas nie spotkali, po wojnie się dopiero z nim spotkałam. Był u nas nawet parę razy z żoną. Zginął tragicznie, wiecie państwo jak – zamordowany przez jakichś łobuzów, kiedy w samochodzie mu się skończyła benzyna. Jechał Wisłostradą, wysiadł z samochodu, dopadli go jacyś bandyci i go po prostu zatłukli na śmierć. Coś koszmarnego zupełnie.

  • A jak pani go poznała w czasie okupacji?


Poznałam go za pośrednictwem brata Bohdany Majdy, Aleksandra, młodego medyka, ale myśmy się nie poznali fizycznie, że tak powiem, tylko zawsze mieliśmy przekazy od niego podawane przez Anka. Fizycznie poznałam go dopiero po wojnie, odwiedzał nas z żoną. Tu chcę powiedzieć, że jeśli chodzi o brata Danki Majdy, to on z grupą medyków wynajęli willę na Mokotowie i tam schroniło się kilku Żydów, między innymi Marek Edelman. W pewnym momencie zaczęło być niewyraźnie, bo dozorca jakoś się dziwnie zaczął zachowywać, i postanowiono ewakuować tych ludzi stamtąd. Zrobiono to przy pomocy pielęgniarek ze szkoły pielęgniarskiej, które wzięły nosze i poszły z noszami tam do tej willi. Położyło się tam tych mieszkańców willi, a wśród nich był Marek Edelman, położyło się na nosze, poprzykrywało prześcieradłami i przy każdych noszach był kij z napisem: „Tyfus, tyfus, tyfus”. I tak się wyniosło tych chłopaków wszystkich razem z Markiem z tej willi i przeniosło w inne bezpieczne miejsce. Chcę powiedzieć, że wśród tych pielęgniarek, które tam poszły zabrać tych chłopaków, była Alina Margolis, która stała się później żoną Marka Edelmana i miała z nim dwoje dzieci. Tak się poznali wtedy. Więc to wszystko obrastało w taką jakąś niezwykłą treść.

  • Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?


Wstąpiłam w sierpniu czterdziestego roku, dlatego że musiałam skończyć szesnaście lat. Przed ukończeniem szesnastego roku życia nie przyjmowano, przynajmniej w naszej tej…

  • Kto panią wprowadził do konspiracji?

 

Miejscowy przywódca ZWZ-u, bo to jeszcze był Związek Walki Zbrojnej. Nazywał się Stefan Krystosiak. Bardzo świetny człowiek, dzielny, inteligentny, szlachetny, ale był prostym robotnikiem, do takiej elity robotniczej należał, Stefan Krystosiak. Myśmy się poznali, już nie pamiętam w jakich okolicznościach, ale zaprzyjaźniliśmy się mimo kilkuletniej różnicy wieku. On mnie zaprosił do siebie do domu, żeby mnie przyjąć do ZWZ-u, ale trzeba było czekać, aż skończę szesnaście lat. I to się stało w sierpniu czterdziestego pierwszego roku. I przyszłam do niego złożyć przysięgę. Jak się okazało, u niego w domu nie było żadnych książek, już nie mówiąc o modlitewnikach. Jedynym pisanym tomikiem był słownik polsko-niemiecki i ja złożyłam przysięgę, kładąc rękę na tym słowniku, bo nie miałam na czym innym. To była taka śmiesznostka. Więc to było w sierpniu czterdziestego pierwszego roku.
Od tego czasu pełniłam funkcję łączniczki. Polegało to na tym, że przywoziłam z Warszawy na teren Jeziorny, Klarysewa i potem to szło do Piaseczna (już ktoś inny do Piaseczna dawał), literaturę podziemną, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”. Ale w pewnym momencie, już nie pamiętam dokładnie kiedy to było, skontaktował mnie Stefan z Kedywem, z człowiekiem, który zajmował się sprawami Kedywu na przestrzeni od Mokotowa i Piaseczna, ale siedzibę swoją miał w Klarysewie. Nie pamiętam jego nazwiska, ale pseudonim był jego „Profesor”. Po wojnie się z nim spotkałam, jeszcze jakiś czas żeśmy utrzymywali łączność. Bardzo szlachetny, miły, dobry człowiek. Ja do niego przynosiłam literaturę w języku niemieckim, do szerzenia dywersji wśród wermachtowców. Ale on miał swoich laufrów takich, chłopaków, którzy to zabierali potem od niego i rozrzucali gdzieś w miejscach, gdzie wermachtowcy mieli swoje siedziby. Więc to był taki mój udział w Kedywie. Polegał na tym, że przewoziłam tę literaturę w języku niemieckim.

  • Czy jeszcze jakieś zadania pani pełniła, otrzymywała?


W Kedywie?

  • Nie, w ogóle w czasie okupacji.


Jako łączniczka przewoziłam ten „Biuletyn Informacyjny”, poza tym jak gdyby realizowałam łączność pomiędzy poszczególnymi przywódcami różnych grup w Warszawie, przewoziłam korespondencję do nich, jakieś krótkie rozkazy, coś w tym rodzaju. I chcę powiedzieć, że Tadzio Konwicki w swojej ostatniej publikacji, taki wywiad rzeka był ogromny, nie pamiętam tytułu, to w tym właśnie wywiadzie jak gdyby zamieścił takie dwa, duże… jak się powiedzieć... forma pisarska – takie dwie duże opowieści, dwa duże tematy. Jeden poświęcony swojej żonie, a drugi poświęcony łączniczkom. I nie natknęłam się nigdy więcej, ani przedtem, ani potem, w literaturze pięknej na jakiś zapis, który by wskazywał na tyle znajomości rzeczy w tej dziedzinie i tyle jakby podziwu i uznania, i szacunku dla pracy i roli łączniczek. Bo rzeczywiście łączniczki były krwiobiegiem w konspiracji. Wszędzie, wszystko, wszystkim dostarczały, tak jak było trzeba, w ciągłym ruchu. Więc ich rola była rzeczywiście bardzo ważna.

 

  • W związku z tym, ponieważ poruszała się pani dużo po Warszawie w czasie okupacji, czy była pani świadkiem jakichś drastycznych wydarzeń, na przykład łapanek, rozstrzeliwań?


Byłam świadkiem. Na ulicy Bagatela Niemcy zastrzelili idącego młodzieńca. On padł i krew się rozlała, i z ust mu się rozlała krew. Nawet napisałam wiersz wtedy na ten temat duży i gdzieś go przechowuję, bo pisałam wiersze wtedy w ogóle. Byłam wielokrotnie świadkiem łapanek, miałam dzikie szczęście w czasie okupacji. Chodziłam zwykle na komplety raz w tygodniu na ulicę Elektryczną i schodziłam Książęcą na dół, na Wybrzeże i szłam. A raz poszłam do Krakowskiego Przedmieścia i tam zeszłam na dół, już nie pamiętam, jak się nazywa ta ulica. Normalną trasą poszłam, tylko inaczej. A właśnie na tej normalnej trasie w tym samym czasie zrobiono ogromną łapankę i wyłapano dużo młodzieży na wywózkę. Mówię dla przykładu, bo rzeczywiście miałam dzikie szczęście w czasie okupacji. Raz, że miałam szczęście, po drugie, że się nie bałam, to mi też bardzo pomagało.

Ja miałam taką przygodę, szczegół, w czasie Powstania, na początku Powstania. Jak przyszedł do mnie dowódca mój, właśnie Stefan Krystosiak, powiedzieć mi, że wybuchnie Powstanie następnego dnia, że będzie Powstanie, na co w odpowiedzi zareagowałam wielkim, powiedziałabym, gniewem. Uważałam, że to jest idiotyczne, że nie mieli prawa tego robić. Spytałam, czy to Londyn, ten Krystosiak powiedział, że to nie Londyn, że to jest autonomiczna decyzja środowiska warszawskich przywódców AK. I powiedziałam wówczas, że to jest zbrodnicza decyzja, że jej rezultatem będzie tylko data w historii, śmierć wielu tysięcy ludzi, w tym wspaniałej młodzieży i zlikwidowanie Warszawy w ogóle jako miasta. I tak się stało, Warszawa została zniesiona z powierzchni ziemi. Teatry, wszystkie miejsca kultury, wszystko jak jakiś współczesny Babilon zupełnie zostało zmiecione z powierzchni ziemi. Oczywiście zginęło bardzo dużo ludzi. I mówię do tego mojego dowódcy: „Cóż oni sobie wyobrażają? Że my zwyciężymy? My zwyciężymy niemieckich żołnierzy? Nasi chłopcy, Powstańcy? Nie, nigdy nie zwyciężymy ich”. I oni kombinują, że my zwyciężymy, zrobimy administrację w Warszawie, Rosjanie grzecznie poczekają, aż się tę Warszawę tak ucywilizuje i dopiero przyjdą.

  • Mimo swojego przekonania, że to nie ma sensu, że to nie jest dobry moment na Powstanie, wzięła pani udział w Powstaniu.


To nie było wyboru żadnego. Trzeba było to robić, był to rozkaz.

  • Gdzie się pani miała zgłosić?


Ja miałam wziąć... Na strychu w naszym domu... Ojciec jako kierownik szkoły miał mieszkanie w samej szkole, na pierwszym piętrze. I na strychu tej naszej kamienicy szkolnej przechowywaliśmy broń, amunicję i opaski powstańcze. Zawczasu, dużo wcześniej przygotowane opaski powstańcze. I Stefan właśnie jak przyszedł z tą wiadomością o tym, że wybuchnie Powstanie, to jak mu to wszystko powiedziałam, to on poprosił, żebym tak czy inaczej przywiozła do Kabat, do wsi Kabaty, pod Lasem Kabackim, żebym przywiozła walizkę, ile mi się uda naładować pistoletów, amunicji i opasek powstańczych. Naładowałam tę walizkę, ciężka była jak diabli, zniosłam ją ze strychu na pierwsze piętro. Tu mnie dopadł jakiś wermachtowiec, bo zawsze w czasie wakacji wermachtowcy zajmowali całą szkołę i myśmy z nimi koegzystowali. Oni byli bardzo posłuszni i grzeczni, i wszystkie klasy były zajęte łóżkami tych żołnierzy Wehrmachtu. I jak ja znosiłam tę walizkę, to podbiegł do mnie jakiś wermachtowiec, już żeśmy byli w takiej sąsiedzkiej komitywie, można powiedzieć, no i pomógł mi to nosić. Mówi: „Na litość Boską, co ty dźwigasz takiego potwornie ciężkiego?”. To ja powiedziałam: Glas – szkło. Przygotowałam wcześniej rower na dole i usadowiłam tę walizkę na bagażniku roweru, to mówi: „Poczekaj, ja ci przyniosę porządny pas żołnierski, my to dobrze przytroczymy, żeby ci tam coś nie wypadło”. I pchnął mnie jeszcze, i tak pojechałam z tą walizką.

  • Czy pani ojciec wiedział o tym, że na górze jest ten magazyn i że pani…


Rodzice wiedzieli o tym. Mieliśmy też radio czynne stale. Ale kiedyś, ja nie wiem, jak to się stało, nie umiem tego wytłumaczyć, dostaliśmy wiadomość, że Niemcy namierzają nasze radio (nie umiem teraz wytłumaczyć, jak to się stało) i musieliśmy zrezygnować ze słuchania radia od tego czasu, żeby nie naprowadzić na siebie Niemów.

  • Proszę pani, z walizką pani dotarła, gdzie się pani miała…


Do wsi Kabaty. Dotarłam do wsi Kabaty i doznałam… „przykrości” to trudno powiedzieć, ale rozpaczy, bo okazało się, że chwilę przedtem część naszego oddziału usiłowała zniszczyć stanowisko reflektorów niemieckich. Za wsią Kabaty było stanowisko, żeby oni wyszukiwali, bo Anglicy, Amerykanie robili zrzuty na Las Kabacki. Myśmy przejęli dwa zrzuty takie, bardzo cenne zresztą.

  • Czy pamięta pani, co w nich było?


W nich była przeważnie broń i amunicja, ale była też żywność, taka wyszukana żywność jakaś. W każdym razie kiedy dotarłam do tej wsi Kabaty, do wskazanego miejsca, to zastałam straszną rozpacz, płacz, dlatego że został zastrzelony jedyny syn właścicieli tego gospodarstwa, który właśnie wziął udział w akcji, która miała doprowadzić do zniszczenia tego gniazda reflektorów niemieckich.

 

  • To było 1 sierpnia czy 31 lipca czterdziestego czwartego?


1 sierpnia. I tam w tym domu była jeszcze córka, która wstąpiła do naszego oddziału, ale szczęśliwie przeżyła. Rodzice zostali osieroceni przez syna i córkę jeszcze oddali do walki.

  • Pamięta pani, jak oni się nazywali?


Nie.

  • Proszę powiedzieć, co dalej się z panią działo.


Dalej wstąpiłam do oddziału, gdzie ze zdumieniem zobaczyłam, że znajduje się mój braciszek Bogusław, który miał wtedy piętnaście lat. Okazało się potem, o czym ja nie wiedziałam, że on dostał polecenie od Stefana Krystosiaka, dostał rewolwer i dostał polecenie, żeby iść do fabryki, do odpowiedniego miejsca i zarekwirować platformę z dwoma końmi, bo jest nam bardzo potrzebna. I poszedł. Młody, taki szczuplutki chłopiec.

  • Sam jeden?


Sam jeden, tak, ale z rewolwerem. Zarekwirował tę platformę i przywiózł – ten wątły, taki szczupły chłopczyk prowadził platformę z dwoma końmi (dziwne, że to nie wzbudziło jakiejś reakcji ze strony Niemców) i szczęśliwie dojechał do wsi Kabaty z tą platformą. Ona nam była bardzo potrzebna. Już wstąpił do tego oddziału i następnego dnia rano dopiero się o tym przekonałam, bo już byliśmy rozłączeni, nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Pojechałam z nim następnego dnia do Jeziorny, do fabryki, żeby zobaczyć, co się dzieje z rodzicami. Jeszcze była moja maleńka siostrzyczka, wówczas miała rok. I nie było rodziców w ogóle w domu, nikogo nie było w domu z mieszkańców, bo do sąsiadów też popukałam. Okazuje się, że w tym momencie wszyscy mieszkańcy zostali wyciągnięci z domów i zgrupowani na dziedzińcu fabrycznym z perspektywą jakąś bardzo złą. Więc strach i rozpacz, co robić dalej. Potem moja przyjaciółka Barbara Ostrowska pojechała, żeby sprawdzić, co się stało. Okazało się, że rozpuścili tę ludność do domów, powróciła ta ludność, jednak przy tej okazji Baśka, ta moja przyjaciółka, została złapana przez Niemców jako osoba podejrzana, zawieziona do Jeziorny Królewskiej i zamknięta w jakimś pokoju z podejrzeniem, że to jakaś jest partyzantka, właściwie z przeznaczeniem, że ona się nadaje do rozstrzelania. Zamknięto ją w pokoju i wszedł jakiś oficer do tego pokoju, powiedział: „Co pani tu robi?”, a ona powiedziała: „Właśnie wychodzę”. I wyszła. Wyszła i pobiegła szybko w stronę Klarysewa, tam zaszła do lekarza, naszego przyjaciela, który ją schował w piwnicy z węglem. Tam, donosząc jej jedzenie, chował ją przez całą dobę. Wyszła z tego węgla wymorusana jak Murzyn, ale szczęśliwie ocalała, bo mogło być źle. Potem byłyśmy razem cały czas w partyzantce.

Tu chcę powiedzieć, że dołączyli do nas żołnierze radzieccy, sześciu żołnierzy radzieckich, którzy uciekli z niewoli niemieckiej i tułali się. Ludność ich wspierała, pomagała im, bo zimę przetrwali, kryjąc się po stodołach. Jak zaistniała nasza grupa partyzancka w Lesie Kabackim, to oni do nas dołączyli. Jednego z nich mi przydzielili do kuchni. On mi życie uratował, bo raz Niemcy podjęli taki atak na cały Las Kabacki, żeby nas stamtąd wykurzyć. To okropne wrażenie, jak artyleryjskie pociski lecą w lesie. Odnosi się wrażenie, że wszystkie drzewa walą się na łeb człowiekowi, bardzo nieprzyjemna sprawa. No i właśnie podjęli Niemcy atak na ten nasz oddział, w momencie kiedy ja rozdawałam zupę. A żeby rozdawać zupę, to musiałam wejść na stopień i chochlą tę zupę wyciągać. I wtedy mój pomocnik, rosyjski żołnierz, chwycił mnie, rzucił mnie na ziemię i położył się na mnie. I uratował mi życie, bo te kule trafiły w ten kocioł z zupą, zaczęła sikać ta zupa. Wiele kłopotów z tym było, żeby to naprawić. Tym właściwie uratował mi naprawdę życie. Ci Rosjanie byli bardzo sympatyczni, a nasz przywódca zachował się też bardzo przyzwoicie, bo kiedy oni byli już z nami jakieś dziesięć dni, to dowództwo naszego oddziału zrobiło wielką uroczystość, wszystkich tych sześciu Rosjan wcielono do wojska polskiego, dano im broń i odbyła się wielka popijawa. Potem się tylko bardzo martwiłam, jak na to zareagowała armia radziecka, znaczy dowódcy armii radzieckiej, jak oni wkroczyli już na te tereny. I myślałam, że ci biedni Rosjanie nasi musieli się chować przed nimi, bo przecież możecie sobie państwo wyobrazić, na pewno ich od razu by traktowali jako podejrzanych i ich los nie byłby lekki ani łatwy. Nie wiem, co się potem z nimi stało, może jakoś z powrotem wrócili do niewoli niemieckiej, bo to było właściwie najbardziej bezpieczne wyjście z sytuacji.

 

  • Proszę powiedzieć, jakie warunki były w lesie, w tym Lesie Kabackim, w tej partyzantce? Gdzie pani mieszkała, spała, jak to życie wyglądało?


Spało się na takich legowiskach, namiotów trochę mieliśmy, troszkę jakichś materaców, coś takiego. Jakoś się tam spało. Chcę powiedzieć, że ja i Basia byłyśmy jedynymi dziewczynami w oddziale i nigdy, nigdy, ani ona, ani ja, nie byłyśmy molestowane. Nigdy. Więc uważam, że to świadczy o wysokim morale tego naszego środowiska. Bardzo byli fajni chłopcy, bardzo, bardzo. Robiliśmy różne rzeczy. Naszym zadaniem było również paraliżować dostarczanie broni i wszystkiego, co im potrzebne, żołnierzom Wehrmachtu, do Warszawy. Tośmy atakowali przejeżdżające samochody niemieckie, coś tam podkładali, jakieś szkło, żeby one przebijały opony i żeby im dokuczyć jakoś, na różny sposób.
Co mogę powiedzieć jeszcze o tym okresie… Przemieszczaliśmy się z Lasu Kabackiego do Chojnowskiego. Już nie mogę sobie przypomnieć, czym to było powodowane. Kiedy byliśmy w Lesie Chojnowskim, to żeśmy weszli w kontakt z Węgrami, bo Węgrzy funkcjonowali w armii niemieckiej. Było trochę Węgrów wcielonych do armii niemieckiej, ale nasze dowództwo nawiązało kontakt z tymi Węgrami, oni okazali się bardzo pomocni i w wielu sytuacjach nas uprzedzali, co Niemcy zamierzają, żebyśmy się wynieśli z Chojnowskiego Lasu na przykład do Kabackiego i tak dalej. Byliśmy z nimi w stałym kontakcie, to był bardzo ważny, dobry kontakt z tymi Węgrami.

  • Czy pamięta pani, jak długo byliście w Lesie Kabackim, a potem przejścia do lasów chojnowskich?


Ja myślę, że byliśmy miesiąc tu i miesiąc tam. A kiedy już się zaczęło robić zimno, wiedzieliśmy, że nie przenocujemy w lesie w takiej grupie, oddział został rozwiązany.

  • A jak duży był ten oddział?


Jakieś dwieście osób mniej więcej. Notabene powiem, że jak już żeśmy dochodzili do końca… A, jeszcze powiem, że mieliśmy zaopatrzenie żywnościowe z dwóch środowisk, mam zapisane, od ziemian, którzy tam w pobliżu mieli swoje majątki. Mam notatkę, to tam potem państwo znajdziecie. I na koniec już, kiedy już listopad na karku był, przełom października, listopada, jeszcze trochę listopada, już zaczęło być bardzo zimno, zrozumieliśmy, że nie mamy warunków, żeby przetrwać w lesie, wobec tego już się likwidowało wszelkie jadło. Na końcu został mi tylko spirytus, jaja i cukier i narobiłam kolosalną ilość ajerkoniaku. To było nasze pożegnanie z partyzantką i z lasem, z wojną.

  • A proszę powiedzieć, w jaki sposób dowiedzieliście się o tym, że Powstanie się skończyło, że upadło?


Był kontakt, nasze dowództwo miało stały kontakt radiowy. Były takie odpowiednie urządzenia, że wiedzieliśmy, co się dzieje.

  • Jaki wtedy nastrój był w oddziale?


Wisielczy, ale uratował nas ajerkoniak.

  • Oddział został rozwiązany. Jakie decyzje pani podjęła?


Wróciłam do domu.

  • Nie było problemów?


Nie, nie było takiego UB wtedy. Niemcy nie mieli takiej siatki wywiadowczej, nie.

  • Czy mieliście kontakt z ludnością, która wyszła z Warszawy? Czy w jakiś sposób byliście w stanie im pomóc?


Tak, tak, po wsiach się ci ludzie rozeszli, ale grono Powstańców się znalazło w Pruszkowie, w tamtą stronę, na zachód szli.

  • Proszę powiedzieć, co się z panią dalej działo po powrocie do domu rodzinnego? Myślę tutaj o okresie do stycznia czterdziestego piątego roku.


Po pierwsze chcę powiedzieć, że Jeziorna Fabryczna, gdzie mieszkaliśmy, została w pełni wyludniona, ludność została przepędzona z tego. Myśmy się znaleźli wówczas nie w Chylicach, tylko przed Chylicami. W Skolimowie? W Skolimowie, tak, w Skolimowie u takich naszych przyjaciół zamieszkaliśmy, dali do naszej dyspozycji pokój. No i wszyscy mieszkańcy fabryki gdzieś tam się poutykali. Ojciec stracił warsztat pracy, a nie bardzo umiał zarobić bez tego. Ja pożyczyłam od naszych przyjaciół trzy tysiące złotych, a miałam też już, że tak powiem, na głowie moich przyjaciół Żydów, to było małżeństwo, jak mówiłam, z malutkim dzieckiem, bo już tymczasem się urodził Piotruś i trzeba było myśleć, jak im zapewnić środki do życia. Oni mieszkali, jak już mówiłam, w domku ogrodnika.

  • Nie mówiła pani, właśnie nie opowiedziała pani historii o tej rodzinie. To może to jest dobry moment, żeby pani nam opowiedziała o tej rodzinie żydowskiej.


Dobrze. Otóż jak już wspomniałam, miałam tego oficjalnego narzeczonego Anka. On był na wakacjach jako guwerner ze swoim chlebodawcą, któremu skądinąd robił też różne rzeczy, opakowania jego kosmetyków i ulotki reklamowe, bo był graficznie bardzo utalentowany. I tam, jak go spotkałam w Chylicach, to już potem codziennie tam podjeżdżałam rowerem, a tam jakieś piętnaście kilometrów, i myśmy się spotykali. I pewnego dnia on powiedział, że spotkał swoich przyjaciół z getta, którzy dwukrotnie już zostali przez… Jak to się nazywali ci ohydni Polacy, którzy łapali Żydów i albo donosili Niemcom… szmalcownicy. Że przez szmalcowników zostali kompletnie ogołoceni, zostało im trzysta złotych, a za te trzysta złotych wynajęli w Chylicach mieszkanie jako letniacy, a jedli tylko to, co on w nocy ukradł na grządkach, warzywa jakieś, a ona była w piątym miesiącu ciąży. Więc jak Anek to powiedział nam, to prosiłam, żeby on nas skontaktował z nimi, ale oni się tak strasznie bali Polaków, że trwało to dwa tygodnie, zanim on zdołał ich namówić do spotkania z nami, a już zresztą kończyła im się wszelka możliwość życia dalszego, więc zgodzili się na to. I bardzo to śmieszna była sytuacja, którą widzę bardzo wyraziście w swojej pamięci, że siedzimy na brzegu glinianki – wiecie państwo, co to jest glinianka, wysoki taki brzeg, na dole takie okienko wody – siedzimy, machamy nogami, rozmawiamy o wszystkim, o symfoniach Bacha czy Beethovena, o Lechoniu, o literaturze, tylko nie o tym, co trzeba. Wreszcie zaczęliśmy się dogadywać i skończyło się na tym, że Baśki Ostrowskiej, mojej przyjaciółki, ciotka tam miała willę i miała domek ogrodnika. I potrzebowała ogrodnika. I myśmy ciotce powiedzieli, że właśnie spotkaliśmy przyjaciół z Warszawy, że to jest małżeństwo skłócone z rodzicami, bo rodzice uznali, że ich syn popełnił mezalians, bo wziął ubogą dziewczynę, i że oni się tułają i tak dalej, i tak dalej. No i ciotka oddała im tę stróżówkę, ten domek ogrodnika, w zamian on podjął pracę ogrodnika, a ciotka potem powiedziała nam: „Wy chyba głupi jesteście. Myślicie, że i ja jestem głupia, że ja nie wiedziałam, że to są Żydzi? Od razu wiedziałam po jego ryżych oczach, że to są Żydzi”. Po ryżych oczach, bo miał takie żółte oczy. Ciotka była bardzo szlachetna i dzielna, bo to trzeba było być dzielnym przede wszystkim. I ich tam przyjęła, i oni dzięki temu przetrwali. Potem po półtora roku wysiedlono tam ludzi z Chylic, z kolei żeśmy znaleźli im jakieś mieszkanko w Chyliczkach, już na garnuszku ciotki nie można było być, więc wzięłam męża Wandy, tej mojej przyjaciółki (Zdzisław był, polskie imię było Zdzisław), pożyczyłam od drugiego przyjaciela trzy tysiące złotych, pamiętam, i zaczęliśmy razem handlować. Jeździliśmy do Grodziska i się kupowało cukier albo spirytus i to się taszczyło do Piaseczna, i tam się sprzedawało. Pewnego razu weszliśmy do sklepiku, żeby się napić wody, dźwigając ten cukier i tak dalej, i w pewnym momencie wszedł jakiś facet, zaczął się pilnie przyglądać temu Zdziśkowi i mówi: „Pan ze mną wyjdzie”. To bardzo niedobrze wyglądało. Ja mówię: „Razem wychodzimy, wychodzimy razem”. Oni się opierają, wreszcie Zdzisiek mówi: „Słuchaj, zostań, to moja sprawa”. Oni wyszli, ja ścierpłam zupełnie, bo: „Pan ze mną wyjdzie” to nieładnie brzmiało. Ale po chwili obaj panowie, bardzo wesołe miny, przychodzą. Okazało się, że to był Józek Zeman, znana postać w środowisku żydowskim, zwłaszcza Żydów, którzy zajmowali się pomocą innym. Józek Zeman, którego zadaniem było rozglądać się po okolicach Warszawy, gdzie znalazło schronienie wielu Żydów, wyszukiwać tych Żydów i zapewniać im pomoc stałą, ponieważ dysponowali pieniędzmi od Żydów amerykańskich. Proszę sobie wyobrazić, że po wielu latach wyszła taka książka „[Żydzi] po aryjskiej stronie [Warszawy]” i w tej książce znalazłam, że osobą, która przyjmowała te pieniądze i potem już kierowała ich rozdzielnictwem, była następnie moja wielka przyjaciółka, Irena Gelblum, inaczej Conti, Irena Conti, znana postać potem się stała, bo ona była poetką i tak dalej. I to ona kierowała całą tą akcją pomocy Żydom. Ale o tym się w ogóle dowiedziałam, już kiedy ona umarła przedwcześnie i w tej książce „[Żydzi] po aryjskiej stronie [Warszawy]” znalazłam taką opowieść, że miałyśmy jakby ten kontakt przez tego Zemana i ci moi przyjaciele otrzymali w ten sposób taki już spokojniejszy byt, mieli to zaopatrzenie już do końca.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pojawili się Rosjanie, wojska radzieckie, jak to pierwsze wrażenie wyglądało i czy nie było z nimi problemu?


Proszę panią, ze zdumieniem nieraz czytam jakieś wypowiedzi na ten temat, że Rosjanie nas najechali i tak dalej. To tylko musi mówić człowiek, który w ogóle nie ma pojęcia o tym, jaka była okupacja, co to znaczyło i co to znaczyło dla nas tutaj, pod tym ciężarem okupacji, przeżyliśmy tyle lat, pięć, prawda. To znaczyło, że jak wyjrzałam przez okno, dosłownie, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że Niemców nie ma, tylko są Rosjanie i Polacy, to była taka szaleńcza radość, gdyż Rosjanie nie nieśli nam żadnej śmierci i oni szli. Tak jak jeden czytelnik „Gazety Wyborczej” napisał: „Co tu mówić, że nas oswobodzili? Im było po drodze”. Było im po drodze, ale jakby była inna kolej tego wyswobadzania i pognębienia Niemiec. Amerykanie by przeszli aż do granicy radzieckiej, byłoby im po drodze, to byśmy ich czcili, ale jak Rosjanie to zrobili, to się mówi: „Co zrobili? Nic nie zrobili, było im po drodze”. A Rosjanie między sobą się kłócą, kto wyzwolił Oświęcim, czy Rosjanie, czy Ukraińcy, bo faktycznie to był oddział armii radzieckiej, ale złożony z Ukraińców i do dziś oni się kłócą między sobą, kto wyzwolił Oświęcim. Więc to są takie śmieszne strony tego dramatycznego okresu.

  • Jak pani zapamiętała koniec wojny? Bo najpierw styczeń, wyzwolenie Warszawy. Czy pani się wybrała do Warszawy zobaczyć, jak wygląda miasto?


Tak, od razu się wybrałam. To była straszna wycieczka, straszna. Po pierwsze, po drodze trupy, w rowach leżące. Potem Warszawy nie było, no nie było Warszawy, po prostu nie było Warszawy. Nie wiem, czy ja o tym już wspomniałam, że jak przyszedł mówić mi o tym, że będzie Powstanie, to ja powiedziałam, że to strasznie głupia decyzja, zabójcza. To jest skazanie Warszawy na śmierć.

  • Tak, mówiła pani o tym.


Ja po prostu nie mogę zrozumieć, że to, co było dla mnie, wówczas osiemnastolatki, oczywiste, nie pojawiło się w głowach tych przywódców. Ale oni tak strasznie dążyli do tego, żeby zaistnieć w historii i żeby była data, żeby było to Powstanie Warszawskie, które przyniosło tylko śmierć i zagładę miasta, i datę w historii, rzeczywiście, oraz nazwiska tych, którzy wydali wyrok na Warszawę. Takie jest do dziś moje zdanie i na ten temat się zawsze kłóciłam z kochanym skądinąd Bartoszewskim. To był temat naszego sporu, ilekroć żeśmy się spotkali, a bywali naszymi gośćmi niejednokrotnie.

  • Czy jest pani w stanie przybliżyć nam obraz Warszawy ze stycznia czterdziestego piątego roku?

 

Tak. Po pierwsze, jak już wspomniałam, trupy po drodze. Po drugie, gruzy, same gruzy, same gruzy i tylko gdzieniegdzie kartki z nazwiskami: „Poszukuję ten tego i tego, ta i ta, jestem tu i tu, Isia ocalała, Jurek zginął” i takie apele i listy zwrócone do osób, które być może żyją i być może tutaj trafią i na tej resztce muru gdzieś znajdą jakąś informację. To było bardzo dramatyczne, bardzo, bo Warszawy nie było, były tylko gruzy i szczątki tych kamienic.

 

  • A jak pani losy potoczyły się po zakończeniu wojny?


Po zakończeniu wojny, po pierwsze, wyprowadziłam się z domu. Związałam się ze Stronnictwem Ludowym, ponieważ na skutek pochodzenia mojego ojca ciążyłam ku temu środowisku i związałam się ze Stronnictwem Ludowym, tam zostałam chętnie przyjęta, bo potrzebowali pracowników, i zostałam najpierw sekretarką sekretarza generalnego, a potem kierownikiem kancelarii ogólnej tego Zarządu Głównego Stronnictwa Ludowego najpierw, a potem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego.

  • Który to był rok, kiedy pani zaczęła pracować w Stronnictwie?


To był rok czterdziesty piąty. To był rok czterdziesty piąty, zaraz na jesieni, pod koniec jesieni tam zaczęłam pracować i notabene bardzo szczęśliwie się złożyło, ponieważ Antoni Korzycki, który był sekretarzem generalnym tego Stronnictwa Ludowego, miał za zadanie między innymi pomagać w zbudowaniu administracji na Ziemiach Zachodnich, a mój ociec – pamiętam to do dzisiaj, taką sytuację – palimy w piecu, bo mieliśmy piec kaflowy, ojciec stoi pod tym piecem i tak rozważa, że ziemie wschodnie musimy oddać Ukraińcom, bo to są ich ziemie, a znał je dobrze, bo tam siedział. Zresztą wyleciał stamtąd przeniesiony do gorszego miejsca, do Biłgoraju, jako inspektor szkolny, ponieważ nie pozwolił sfałszować takiego referendum wśród miejscowej ludności, w jakim języku chcą, żeby ich dzieci były uczone. A ponieważ to był żywioł ukraiński w większości, to przyszło tajne polecenie z Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, żeby nauczyciele, którzy będą przeprowadzać to badanie, to referendum, żeby stawiali krzyżyk w pozycji „język polski”, że niby Ukraińcy chcą, żeby ich dzieci były uczone w języku polskim. I ojciec nie poszedł na ten numer i przekazał to zgodnie z rzeczywistym stanem rzeczy. Został uznany za antypaństwowca i przeniesiony do Biłgoraju, gdzie też [pracował] na stanowisku inspektora szkolnego, ale to już był mniejszy zasięg i tak dalej. I wówczas ojciec, który Piłsudskiego szanował, ale do momentu, kiedy Piłsudski powołał Berezę Kartuską. Bo w momencie kiedy powołał Berezę Kartuską, to ojciec uznał, że jego przywódca, faworyt zdolny jest stworzyć miejsce odosobnienia dla ludzi o innych przekonaniach i tam ich poniżać, zmuszać do ciężkiej pracy i tak dalej, przestał kochać Piłsudskiego i odmówił wstąpienia do BBWR. Z chwilą kiedy odmówił wstąpienia do BBWR, a wszyscy wysocy urzędnicy państwowi byli zobowiązani, tak jak w PRL-u do PPR, to go przeniesiono na emeryturę, miał czterdzieści lat. I jaką trudną drogą doszedł. Miał czterdzieści lat, ale był niezłomny, nie szedł na żadne takie kompromisy z sumieniem, nie. Już potem jeszcze dorabiał w prywatnym szkolnictwie trochę, tak że jakoś żeśmy funkcjonowali, ale był bardzo uczciwym człowiekiem, nie był zdolny zmienić przekonań dla kariery.

  • W którym roku pani ojciec przeszedł na tę emeryturę w wieku czterdziestu lat? Po wojnie już czy w trakcie wojny, jak to było?


To było przed wojną, bo przecież BBWR nie funkcjonowało w czasie wojny. Przed wojną.

  • Ale znalazł się tutaj w szkole?


Miał prawo pracować w prywatnym szkolnictwie, w państwowym nie miał prawa, w prywatnym tak. A to była szkoła fabryczna, cała fabryka należała wówczas do takiej bogatej rodziny żydowskiej Natansohn. Oni tam mieli swoją posiadłość, piękny ogród i tak dalej, no i byli właścicielami tej szkoły. Notabene zrobili referendum wśród ludności Natansohnowie, czy chcą, żeby im zbudować szkołę, czy kościół, ale ludność wybrała kościół, więc oni zbudowali kościół, bardzo okazały w takiej osadzie. Ale szkołę w końcu też musieli zbudować, ale już była dość skromna, i myśmy tam mieszkali.

  • Czy długo pani pracowała w Stronnictwie Ludowym?


W czasie wojny prowadziłam lekcje języka polskiego i historii w szkole, to znaczy sekretnie, podziemnie, można powiedzieć. Ale potem byłam nauczycielką, tylko krótko bardzo, w czterdziestym piątym roku. Może ja pani dam potem taki zapis [wspomnień], jak znajdę potem, to pani przyślę, jak pani poda swój adres, kiedy właśnie myśmy z Danką, moją przyjaciółką, musieliśmy utrzymywać nasze rodziny. A więc zaczęłyśmy handlować na trasie między Warszawą a Lublinem. Rwało nas do tego Lublina, żeby zobaczyć, co to jest ten nowy rząd polski.

  • Czyli to był ten okres już po Powstaniu, tak, to zaangażowanie w tę pracę?


To była zima czterdziestego piątego roku. W styczniu myśmy z Danką podjęły taką wędrówkę i mam to opisane, dam to pani, jeśli będę miała pod ręką. Ta nasza wędrówka była bardzo szczególna, bardzo malownicza i wiele miałyśmy przygód, do tego Lublina, bo nie funkcjonowały normalne pociągi. Wracałyśmy w taki sposób, że mając towar na plecach, bośmy handlowały, odbyłyśmy całą drogę, a to był styczeń czterdziestego piątego roku, na stopniach wagonu, na stopniach przyczepione. Mnóstwo ludzi, cały wagon był oblepiony jak jakimiś zwierzątkami tymi ludźmi, a w środku siedzieli żołnierze, przeważnie radzieccy. I myśmy się wykrzywiali wszyscy do nich przez okno. Ja tam [niezrozumiałe], tu kobiety uwieszone na zewnątrz, przy tych klamkach, w ten mróz straszny, a oni tam siedzą, lulki palą i tak dalej, i naśmiewają się z nas. No, różne były przygody. W każdym razie strasznie nas ciągnęło do tego Lublina, żeby zobaczyć, co to jest, powąchać, co jest. Moja przyjaciółka, właśnie Irena Conti di Mauro, Gelblum inaczej, z Kazikiem Ratajzerem (nie wiem, czy coś mówi to nazwisko państwu) zostali wysłani, przez AK zresztą, do Lublina, żeby się spotkać z Gomułką i powiedzieć mu o Powstaniu, o wszystkim, co się dzieje. Na to wszystko, co oni mu powiedzieli, to Gomułka powiedział im tylko jedną rzecz, a mianowicie powiedział: „To już teraz Żydzi będą musieli sami na siebie pracować”. Co to miało znaczyć? Jakby on pracował na Żydów kiedy czy kto. Bo oni sami musieli na siebie zarobić. Ale to była jego jedyna reakcja. „Teraz już Żydzi będą musieli na siebie zarobić”. Kazik w swojej książce to przypomina, że to było jedyne, co miał im do powiedzenia. To świadczy o jego horyzontach jednak, to był bardzo ciasny człowiek.

  • Jak pani odebrała Lublin czterdziestego piątego?


No, trudno to było odbierać. Było to normalne miasto, toczyło się normalne życie, wszystko można było dostać, jak się miało pieniądze, a z tymi dygnitarzami niewiele mieliśmy do czynienia. Irena z Kazikiem tam dotarli, mieli jakiś prestiż, a myśmy były dziewuszkami, które nic nie znaczyły, więc tam nie miałyśmy się gdzie pchać. Pobyłyśmy tam trochę przy tej siedzibie rządu, biegali ludzie w tę i we w tę z różnymi… Gdybyśmy miały tam zostać, to byśmy szukały pracy w tym, ale myśmy musiały wracać i żywić nasze rodziny, więc myśmy tylko powąchały, jak ta władza wygląda, jacy to ludzie. Tacy sami jak my i tyle. I niczego żeśmy specjalnie nie dowiedziały się, tylko powąchałyśmy.

  • Proszę panią, proszę powiedzieć, czy była pani represjonowana po wojnie?


Po wojnie? Nie tak bardzo dotkliwie, ale trochę. Pierwszy taki znak, mianowicie założyłam czasopismo „Nowa Wieś”, do tego mnie skłonili moi przyjaciele Janusz Zarzycki i Jerzy Morawski (nie wiem, czy państwo mówią coś te nazwiska). Oni byli wtedy w czołówce tego środowiska politycznego. Młodzi ludzie, troszkę starsi ode mnie, ale jeszcze młodzi, i oni powierzyli mi zorganizowanie tego pisma „Nowa Wieś”. Chociaż był konkurs na tytuł, pamiętam, Ochab upierał się, żeby dać tytuł… Wiecie, kto to Ochab? Żeby dać tytuł „Na Przyzbie”. No a my wręcz odwrotnie, nie chcieliśmy na żadnej przyzbie, tylko chcieliśmy nowoczesności na wsi i w tym kierunku żeśmy działali cały czas, póki byłam redaktorem tego pisma. Zorganizowałam to pismo i wtedy Kazio Dziewanowski (nie wiem, czy coś mówi nazwisko Dziewanowski, był [potem] ambasadorem Polski w Ameryce, Jurek Urban, ten Urban obecny, grubas, był chłopaczkiem młodym, i mój braciszek, paru takich fajnych chłopaków, żeśmy zaczęli to pismo organizować. I jak tylko wyszedł pierwszy numer, to mnie zwolnili z pracy na polecenie Bermana jako akówkę. To była właśnie taka pierwsza represja. Nawet się nie przejęłam tym specjalnie, dlatego że akurat 28 listopada wyszedł pierwszy numer „Nowej Wsi” i urodziłam moją córkę, Agnieszkę. Więc ta radość z powodu urodzenia dziecka przyćmiła wszystkie inne rzeczy, tak że ta przykrość mnie nie ugodziła specjalnie, ale była to represja. Potem trzeba było pracować, bo Henryk, mój mąż pierwszy… Aha, on był redaktorem „Walki Młodych”, ale też go zwolnili, nie wiem dlaczego, z tej pracy. Już nie pamiętam dlaczego, mądrzył się strasznie, bardzo był krytyczny, wobec Gomułki zwłaszcza.

  • W którym to roku mogło być?


To było w czterdziestym piątym roku, w czterdziestym piątym albo w pięćdziesiątym, ale… Nie, to ja źle mówię, przepraszam. To było w roku urodzenia Agnieszki, więc to było w roku czterdziestym ósmym. No, wyrzucili mnie, było ciężko. Ale po trzech miesiącach, jak już nie musiałam karmić, a powinnam była, ale wtedy był taki nastrój pouczenia, że trzy miesiące koniecznie, a potem to już się nie musi... Ale poza tym to ja musiałam iść do pracy, trzeba było z czegoś żyć, więc się zgłosiłam do radia. Wtedy dyrektorem radia był Zygmunt Młynarski, bardzo fajny gość, inteligentny, świetny facet i Jerzy Baumritter. I ci dwaj panowie mnie przesłuchiwali, kiedy zgłosiłam się tam do pracy. I to, za co mnie zwolnili z „Nowej Wsi”, to było atutem w ich oczach. Znaczy moja przeszłość akowska bardzo ich zaintrygowała i stanowiła plus w ich oczach. A więc jest to świadectwem, że jeszcze to nie był taki monopolistyczny system w Polsce, bo można było jednak coś ugrać na swojej przeszłości. No i tam, o dziwo, wsadzili mnie na takie idiotyczne stanowisko: zostałam kierownikiem takiej cenzury politycznej, że wszystkie teksty musiałam oceniać z punktu widzenia ich poprawności politycznej. Było to dość zaskakujące dla mnie, w takiej sprzeczności z tym, za co mnie zwolnili. Niezbyt mi to odpowiadało, ale wzięłam się za to. Jedno, co zapamiętałam z tego, co zatrzymałam, to była jakaś wypowiedź jakiegoś tam dziennikarza o tym, że nie ma już różnicy płci. Że nie gra już roli różnica płci, rolę grają sprzeczności klasowe. To mi utkwiło w głowie. A więc bardzo mi się nie podobała ta praca i żądałam, żeby dali mnie do redakcji oświatowej, ale bardzo tęskniłam za pismem, za pracą w piśmie i moi przyjaciele, Janusz Zarzycki i właśnie Morawski Jurek… Bo tymczasem „Nowa Wieś” strasznie podupadła, jakoś nie szło, więc przyszli, przeprosili mnie i mnie znów powołali do „Nowej Wsi”. Byłam bardzo szczęśliwa, bo bardzo lubiłam redagować pismo. I żeśmy sposób redagowania tego pisma troszkę… Sięgaliśmy do „Przekroju”, staraliśmy się stworzyć taki „Przekrój” dla wsi i to się nam udało. Prowadziliśmy mnóstwo różnych akcji, między innymi „Książka dla wsi”. Prowadziliśmy przy pomocy całej takiej komórki, która zajmowała się wydawaniem książek w Polsce, taką umowę, że pewną ilość dla naszych czytelników i potem żeśmy te książki propagowali, i poprzez naszą redakcję dotarło bardzo dużo na wieś. Potem z takim dyrektorem Ruchu (dyrektor Ruchu zapomniałam, jak się nazywał, Hertz zdaje się) tośmy powzięli ideę zakładania klubokawiarni na wsi. Zamiast pod budką z piwem, żeby prawda, było inaczej, to się zakładało i założyliśmy mnóstwo klubokawiarni. Taki snobizm, żeby zbudować wśród młodzieży wiejskiej, że nie stoją pod budką z piwem, tylko idą do klubokawiarni, gdzie jest prasa, gdzie są jakieś gry i tego. To się też nam bardzo udało. To już teraz tak zanikło, ale przez parę dziesiątków lat to się utrzymywała ta forma stwarzania jakiegoś dźwigu intelektualnego dla młodzieży wiejskiej. Dużo robiliśmy różnych akcji, bardzo nam się dużo udawało w „Nowej Wsi”, trzeba przyznać.

  • Jak długo pani tam pracowała?


Ja tam pracowałam do czterdziestego ósmego roku, bardzo długo, pracowałam tam osiemnaście lat. Moim zastępcą był Jan Bijak, nie wiem, czy wam coś mówi to nazwisko.

  • Pani mówi, że pracowała tam do czterdziestego ósmego.


Od czterdziestego ósmego do sześćdziesiątego ósmego.

  • Czyli dwadzieścia lat.


Czyli prawie dwadzieścia lat.

  • A potem?


A potem mnie wyrzucili za zażydzenie redakcji. Takie było zebranie Zarządu Głównego Związku Młodzieży Wiejskiej i był tam nawet Józek Tejchma, który był wtedy prezesem Związku Młodzieży Wiejskiej, i który był, jest, zawsze porządnym bardzo człowiekiem, ale uczestniczył wówczas na stanowisku władzy i jakoś się tam tak za bardzo nie wychylał. I w pewnym momencie, w sześćdziesiątym ósmym roku mnie zaprosili i powiedzieli, że wypowiadają zaufanie mnie oraz Irenie Waniewicz (Gelblum) i jeszcze był jeden... Ryszardowi Kornowi i Leonowi Susidowi. No, ja mówię: „Ja rozumiem, że wam politycznie nie odpowiadam, i wcale mnie to nie dziwi, to jest wasze prawo odebrać mi zaufanie polityczne i wobec tego ja muszę odejść z tej redakcji. Ale tych troje moich kolegów zwalniacie dlatego, że są Żydami. Od kiedy w Ruchu Młodzieży Wiejskiej zaistniał antysemityzm? Będziecie oryginalnie zapisani w historii ruchu wiejskiego”. Bo tylko dlatego ich zwolnili, bo byli Żydami. A to było w sześćdziesiątym ósmym roku, wtedy była nagonka wielka. To słynne przemówienie Gomułki na posiedzeniu związków zawodowych... To był zjazd związków zawodowych i on tam właśnie powiedział o tej piątej kolumnie, to są Żydzi, którzy działają na szkodę Polski i tak dalej. I wtedy się rozpoczął w Polsce naprawdę silny taki antysemityzm urzędowy. I naprawdę przez wiele miesięcy nie było dnia, żebyśmy na Dworcu Zachodnim nie żegnali naszych przyjaciół, którzy odjeżdżali bądź do Izraela, bądź do Szwecji czy tam gdzie indziej, jak ktoś gdzieś miał. A nad tym dworcem wisiał taki napis: Visitez la Pologne! To było bardzo żałosne, przykre. Wszyscy prawie moi przyjaciele wyjechali, większość do Szwecji zresztą.
Późniejsze losy... Jak mnie wyrzucili, zwolnili z „Nowej Wsi”, to mnie zaprosiła do siebie Maria Borowska, wdowa po Tadeuszu Borowskim, z którą byłam zaprzyjaźniona, do redakcji „Ty i Ja”, którą ona prowadziła. I to był też bardzo dobry okres w moim życiu, praca w redakcji „Ty i Ja”. Nie wiem, czy znacie to pismo. To było wspaniałe pismo, naprawdę wielkie pismo, które zaspakajało potrzeby i intelektualne, i takie życiowe, praktyczne, bo miało taki szeroki wachlarz tematyczny. Nie widzieliście nigdy tego pisma? Bo mam roczniki. I tam mi się bardzo dobrze pracowało. Tam było świetne grono ludzi, przede wszystkim Maria Borowska była człowiekiem światłym i sensownym, inteligentnym, z piękną przeszłością, trudną. Znałam ją przedtem już i tam mi się dobrze pracowało, ale potem KC doszło do wniosku, że to jest niewłaściwe pismo, że to pismo jest nikomu niepotrzebne, co było absurdem, dlatego że nakład był limitowany, sto tysięcy, a sprzedałoby się milion lekko, bo myśmy przeprowadzali badania, zresztą Biuro Prasy też przeprowadzało badania. Każdy egzemplarz czytało co najmniej pięć osób albo i więcej. Ale oni uznali, że to pismo nie ma racji bytu. Jeszcze tak, klientelą tego pisma była inteligencja, urzędnicy, bardzo duży krąg ludzi, odbiór był ogromny tego pisma. I ja poszłam do ówczesnego sekretarza, który się zajmował sprawami prasy, do KC, zapomniałam, jak się nazywał, paskudny był facet, ale w każdym razie mówię: „Słuchaj, nie odważylibyście się zamknąć fabryki butów, która zaspokaja potrzeby trzystu tysięcy ludzi, a tu zamykacie pismo, które zaspokaja potrzeby miliona ludzi. Dlaczego to robicie, dlaczego?”. – „Ale nie zostawimy was bez roboty, bo powstanie »Magazyn Rodzinny« na to miejsce, będzie bardziej potrzebny, damy wam redaktora, będzie wiedział, o co chodzi”.
Myśmy to nazwali „masłem roślinnym”, ten „Magazyn Rodzinny”, a redaktor był alkoholikiem. Jego zastępczynią była instruktorka KC, z którą byliśmy w ciągłej kłótni. Ja prowadziłam dział społeczny i między innymi ja zaproponowałam taki cykl materiałów na temat przemocy nad dziećmi, na temat używania przemocy jako środka wychowawczego. To proszę sobie wyobrazić, jaki był poziom tej zastępczyni redaktora naczelnego, która przyszła na zebranie mojego zespołu i słucha tego planu. A ona mówi tak: „Czy wyście zwariowały? Jak ja bym swojemu nie przyłożyła, to by się go nie dało wychować”. I proszę sobie wyobrazić, jakie straszne nieszczęście, jej syn popełnił samobójstwo. Na pewno nie dlatego, że ona mu przyłożyła, ale w każdym razie jak to strasznie się złożyło, prawda. To aż wszystkich dreszcz przechodził potworny. No, świadczyło to o jakichś zaburzeniach w tym środowisku rodzinnym, że taki chłopak popełnił samobójstwo, chociaż nigdy nie wiadomo, co może pchnąć do samobójstwa młodego człowieka. Trudno tu cokolwiek sądzić. Spotkało ją wielkie nieszczęście, ale w każdym razie nie miała ona żadnego pojęcia o wychowaniu, była bardzo prymitywną osobą. Tak że tam dogadać się nie można było. Notabene muszę jeszcze powiedzieć, że po zwolnieniu mnie z „Nowej Wsi” Biuro Prasy KC dało polecenie do RSW Prasy, że ja, jeśli znajdę jeszcze jakąś pracę w prasie podległej RSW Prasie, to należy zrobić zastrzeżenie, że ja nigdy nie mogę pobierać pensji większej jak dwa tysiące osiemset złotych. A pobierałam jako redaktor naczelna „Wsi” pięć tysięcy złotych. Więc poziom życia mojej rodziny i moje możliwości... A tymczasem córki robiły się coraz starsze, a zdolne były obie bardzo, trzeba im było zapewnić jakąś możność użycia tych zdolności w dobrą stronę, w dobrym celu. Tak że musiałam bardzo mocno kręcić głową.
Mąż mój, ojciec moich dzieci, zginął, jak wiecie Państwo, w sześćdziesiątym pierwszym roku, popełnił samobójstwo. Ale potem zrozumiałam po latach, dzięki jeszcze różnym kontaktom z ludźmi, którzy go znali w czasie wojny, a on spędził wojnę w Związku Radzieckim, i przyjaciele z tamtego czasu, z którymi potem weszłam w bliski kontakt, mówili, że oni też zresztą w ogóle nie mieli pojęcia o tym, co się działo w Polsce w czasie okupacji, żadnego pojęcia. Nie słyszeli w ogóle słowa holocaust. Nie wiedzieli o tym, że Hitler przepuścił przez komin trzy miliony Żydów w Polsce. Nie mieli o tym najmniejszego pojęcia. I dopiero, zwycięskim marszem idąc ku Berlinowi, do nich ta prawda zaczęła docierać, co się właściwie stało. Oni idąc tu, myśleli, że spotkają swoich bliskich, że zatrzymają się w Warszawie. Nie było Warszawy, nie było bliskich, nie było kogo szukać, nie było adresu, nic. Po wojnie, kiedy związałam się z Henrykiem, to po jakimś czasie przez Czerwony Krzyż odnaleźliśmy jego siostrę jako jedyną osobę, która ocalała. A ocalała dlatego, że była bardzo dzielna, bystra. Kiedy rodzice zginęli... Ojciec zresztą zastrzelony na ulicy przez żołnierza niemieckiego, przed którym nie zdjął czapki. Ten go uderzył, a ten mu oddał i go zastrzelono, więc to dobra śmierć była dla Żyda wtedy. W każdym razie nie było już rodziców i była tylko siostrzyczka Celinka, młoda. I Maryla, starsza siostra Henryka, poszła do biura pracy i poprosiła, żeby ją wysłali do pracy do Niemiec, a on ją wysłał do getta. A w getcie ona zdobyła aryjskie papiery, a tymczasem Celinka, młodsza siostrzyczka, umarła. I ona weszła do trumny, i razem z ciałem zmarłej siostrzyczki znalazła się poza terenem getta. Można sobie wyobrazić zdumienie tych żałobników, jak im wyszła jedna żywa kobieta z tej trumny. W każdym razie ona już miała dobre papiery i poszła do tego biura prasy, powiedziała: „Mam dobre papiery, może mnie pan wysłać, pan niczym nie ryzykuje, a jak mnie pan znów wyśle do getta, to pan mnie skaże na śmierć. Po co to panu?”. I on ją wysłał do Niemiec. On ją wysłał do Niemiec, co miało dalsze swoje skutki takie, że ona tam została przydzielona, była internowana i została przydzielona do pracy u gospodarzy, z którymi się zaprzyjaźniła, którzy byli dla niej bardzo dobrzy. Ona ich zapamiętała i potem, jak spotkała się z nami, jak żeśmy ją odnaleźli, to opowiedziała o tym Henrykowi, a Henryk, będąc w Niemczech, odnalazł tych ludzi i poszedł im podziękować, że tak dobrze traktowali jego siostrę. I tam poznał córkę tych ludzi – zaraz zrozumiecie państwo, dlaczego ja to wszystko opowiadam – która była aktorką. Zaprzyjaźnił się z tą dziewczyną i pisali do siebie listy, których treścią było zwykle takie poszukiwanie sposobów, do jakich powinni uciec się ludzie kultury – on był dziennikarzem, ona aktorką – żeby zasypywać ten dół nienawiści między Polską a Niemcami. To była treść ich listów. Potem te listy oczywiście UB sobie odbiło i potem te listy stały się w interpretacji Radkiewicza, który był ministrem od UB u Gomułki, dowodem na szpiegostwo Henryka na rzecz Niemców. I pod tym zarzutem od został aresztowany, że on szpiegował na rzecz Niemców.

  • W którym roku było to aresztowanie?


W sześćdziesiątym pierwszym. I on zginął wtedy. Pojechali z nim do jego mieszkania, to on wyskoczył przez okno. Bo przedtem go strasznie nękali rozmaitymi przepytywaniami i tak dalej. I jeszcze zaplątał się w taką historię, kiedy był w Paryżu, w jakiejś sprawie był w Paryżu i tam natrafił na kobietę, która była żoną polskiego attaché, który w Japonii był attaché wojskowym i przyjechał do Paryża, i tajemniczo zginął. I Henryk spotkał tę kobietę, a że był bardzo uczynny, to zaczął jej pomagać w poszukiwaniu tego męża, który nagle gdzieś zginął. I to było jak w tym filmie „Frantic”, że mężczyzna się golił, a żona mu naraz wyszła z tej łazienki i zniknęła, już nie mógł jej znaleźć, ciągle jej szukał. A oni szukali, Henryk z tą żoną, tego jej męża. Potem się okazało, że oni go aresztowali, bo zrobili z niego szpiega. Ponieważ Henryk jej pomagał, to potem został też wpleciony w sprawę tego szpiegostwa. Okropne, naprawdę, wszystko okropne. Tak że on już był tak udręczony, Henryk, tym wszystkim. Jeszcze na koniec było takie tajne posiedzenie KC, Komunistycznej Partii Rosji, radzieckiej, na której zginął Beria, podczas której on zginął. I do nas, wszystko to splecione…
Mój drugi mąż był w Niemczech i tam miał spotkania na wysokich szczeblach, przywiózł dużo informacji, napisał wielki artykuł. Przyszedł do nas Starewicz z partii KC, który był odpowiedzialny za prasę, za kulturę i tak dalej, i tak dalej. Raz jeden w życiu do nas przyszedł, żeby się dowiedzieć, jak był w Niemczech, czego się dowiedział, z kim rozmawiał i tak dalej. No to potem powiedział nam, jak zginął Beria. Następnego dnia przyszedł Henryk do nas na obiad i myśmy mu opowiedzieli, jak zginął Beria. Następnego dnia Henryk poszedł do hotelu, tam gdzie są bracia Jabłkowscy, to jest taki narożny hotel, gdzie była jego przyjaciółka, która była żoną redaktora „Le Monde” i opowiedział im, jak zginął Beria. I z tego zaczęła się sprawa, że on szpieguje znów na rzecz, nie wiem, Francuzów czy co do licha, że on rozpowszechnia. A wszyscy wiedzieli, sama prasa podała, ale dla niego zrobiono sprawę z tego interesu. Tak że zaczęto go po prostu ze wszystkich stron nękać strasznie i był w bardzo złym stanie psychicznym, bo gdzie się nie obrócił, coś było przeciwko niemu. I ja go bardzo prosiłam, żeby on szedł do Komisji Kontroli Partyjnej i żeby z nimi rozmawiał, i żeby zażądał, żeby mu powiedzieli, o co chodzi, co on może przewidywać, że mogą mu zaszkodzić, jakaś nieostrożność w sprawie tego Berii czy co, słowem, żeby wziął byka za rogi. Ale on tego nie zrobił i dalej go nękali, nękali, wreszcie go aresztowali i pojechali z nim do jego mieszkania. To jest dla mnie do dzisiaj zagadką, jak mogli go wpuścić do pokoju, w którym było otwarte okno. Jak mogli go w ogóle samotnego wpuścić na mieszkanie. On wszedł, wtedy Madzia zadzwoniła do niego, bo tam ustaliłam godziny, Madzia ciągle dzwoniła, bardzo kochała ojca, młodsza córka moja i ciągle nie mogła z nim się złapać. Ona zadzwoniła, on pobiegł do telefonu szybko, tamten ubek wołał: „Stój, stój, stój!”, a on pobiegł do tego telefonu, a było otwarte okno, no i wyskoczył. Czy było otwarte okno, czy mogli go wprowadzić do mieszkania, w którym było otwarte okno, nie wiem. Nie wiem.

  • A jak sobie pani dalej radziła po tej tragedii w kraju, w którym ciągle…


Znaczy psychicznie?

  • Tak, tak.


Było dla mnie strasznie ciężkie, że go opuściłam. Bo ja odeszłam od niego, nasze małżeństwo nie było udane. Ale on bardzo chciał ze mną być, tak że ja w końcu… Aha. Boże, Jaki był ten bodziec. Koło niego mieszkała Bożena Puchalska (nie wiem, czy to coś mówi), później żona generała Hibnera, i mieszkała Stasiakowa, Alina Stasiakowa, dwie przyjaciółki. Przez ścianę mieszkały z Henrykiem. I pewnego wieczoru słyszały jakieś dźwięki nienaturalne z jego mieszkania, jakieś charczenie, coś. I jakoś tam nawet wywarzyły drzwi i zastały go w fatalnym stanie, leżącego na ziemi, wezwały pogotowie. Okazuje się, że on usiłował się otruć. Wzięli go do szpitala, płukanie żołądka to, śmo i tak dalej, przetrzymali go tam. One do mnie przyszły z tą wiadomością. Ja już nie byłam w stanie tego udźwignąć i związałam z nim.

  • Czy chciałaby pani jeszcze do swojej opowieści o swoim życiu, o swoich losach coś dodać?


No, było bardzo dramatyczne w sumie. Było dużo trudnych przejść, ale było też dużo… Przede wszystkim miałam dwie wspaniałe córki, były świetne dziewczynki i do dzisiaj są świetne. Agnieszka osiągnęła bardzo dużo w swojej dziedzinie, w reżyserii filmowej, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że jest bardzo dobrą, czułą córką. Ona mnie pomaga stale, inaczej nie mogłabym żyć na tym poziomie, na którym żyję. Ona mi systematycznie pomaga bardzo mocno i stara się zapewnić mi dobre warunki życia. Madzia nie ma takich możliwości, mieszka ze mną przez ścianę, ale tak jak może, też mnie wspiera. Mam świetne wnuki, mam troje wnuków, Gabrysia, Antek i… Gabrysia i Antek to są dzieci Magdy Łazarkiewicz, a Kasia Adamik to jest córka Agnieszki. I te wnuki są bardzo dobre. Teraz ja kończyłam dziewięćdziesiąt lat w zeszłym miesiącu i oni wszyscy urządzili mi ogromną frajdę, przyjęcie w restauracji, mnóstwo ludzi. Było bardzo uroczyście i pięknie to wszystko wyglądało.

Warszawa, 10 czerwca 2015 roku

Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Irena Barbara Rybczyńska-Holland Pseudonim: „Marta” Stopień: łączniczka, sanitariuszka, starszy strzelec Formacja: Obwód VII „Obroża”, V Rejon „Gątyń” Dzielnica: Jeziorna Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter