Irena Bilińska „Isia”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?

Oczywiście, że pamiętam.

  • Co pani wtedy robiła?

Był pierwszy rok nauki w szkole 2 czy 3 września, już nie pamiętam. Musieliśmy zejść do piwnicy z całą klasą, to była jakaś szkoła chyba przy Kępnej. Później wróciłam do domu, była walka powietrzna, zestrzelony został niemiecki samolot. Oczywiście najbliżsi moi sąsiedzi z młodzieży, to wszystko poleciało łapać do niewoli Niemców, ale nawet tam nie dotarliśmy, bo był pożar. Od razu była zastosowana jakaś akcja wojskowa, nas nawet nie dopuścili. Później moja mama, ponieważ była już wdową, pół roku wcześniej zmarł tatuś, pracowała w starostwie powiatowym Warszawy, więc zatelefonowała do sąsiadów, żeby nas ktoś przywiózł − mnie i brata (miałam wtedy trzynaście lat, brat trzy i pół roku młodszy ode mnie) do Śródmieścia, bo pewnie mosty będą zerwane, nie będzie łączności z nami. Przyjechaliśmy do Śródmieścia, zamieszkaliśmy z rodziną na Czerniakowie, na ulicy Chełmskiej. Kiedy była obrona Czerniakowa, wojska polskie nas wszystkich ewakuowały, kazali iść do Śródmieścia. Przechodziliśmy koło Belwederu, olbrzymia masa ludzi, budki tych szyldwachów były poprzewracane, Belweder ciemny, nad nami krążyły zwiadowcze samoloty niemieckie, wszyscy w milczeniu szli, tylko było [słuchać] szuranie nóg. Dostaliśmy kwaterę w jakimś mieszkaniu przy Księdza Skorupki (obecnie Sadowa), przy jakiejś rodzinie żydowskiej. On był adwokatem, miał córkę, która była strasznie przeciwna, że my zamieszkaliśmy, bo zamieszkało nas sześć osób: my z mamą i ciocia z dwojgiem dzieci też. Myśmy naprawdę przeszkadzali, po prostu mieliśmy pokój do dyspozycji. Oczywiście nie było co jeść, bo po wodę trzeba było chodzić na plac Unii bodajże. Mama parę razy przyniosła trochę wody, ale bombardowanie było − dużo osób zginęło wtedy, żeby zdobyć tą wodę. Brat mój z ciotecznym bratem siedzieli na strychu i piaskiem mieli zasypywać [ogień], jak bomby się sypały. Oczywiście naokoło płonęły domy, myśmy siedzieli dosłownie w obcej piwnicy przykryci na węglu. Jakimiś płytkami czy paltem węgiel był przykryty, czy gazetami. Całe noce, dnie siedzieliśmy w piwnicy, dopóki Niemcy nie wkroczyli. Oczywiście, jak wkroczyli, z miejsca poszliśmy [na Grochów, do domu]. Jak wracaliśmy, to pierwszych Niemców zobaczyłam chyba przy placu Trzech Krzyży.
Swoją drogą w czasie jak jeszcze Niemcy nie wkroczyli, wiem, że się paliła jakaś fabryka przetwórstwa koło placu Trzech Krzyży; wiem, że mamie ktoś w rękę dosłownie wcisnął gorącą puszkę ogórków konserwowych, bo ktoś wyrzucał z okien, kto mógł, to łapał. Później właśnie, jak już Niemcy wkroczyli, to pierwszych Niemców zobaczyłam na motorach na placu Trzech Krzyży, a później wracaliśmy na Grochów. Mama marzyła o tym, żeby do wanny wejść się wykąpać, po tych piwnicznych nocach i dniach. Ja [marzyłam, żeby] lalkę ukochaną zobaczyć, brat konia miał na biegunach, takie marzenia były. Później szliśmy, idziemy Waszyngtona, zobaczyliśmy most, dziury w moście, konie pozabijane na ulicach, na moście. Doszliśmy do ulicy Grenadierów i w pewnym momencie rzucił mi się na piersi mój pies. Było to w połowie przystanku do naszego domu, ale ten pies nie wiem, jak wyczuł nas, bo miał oczy wypalone, sierść spaloną, węchu nie miał, tylko instynkt po prostu, to był mój kochany pies. Wracamy, kominy sterczą. Jak się okazało, to Niemcy, jak wkraczali na Grochów, szli ulicą Ostrobramską, tam miało być kiedyś lotnisko, oficerowie sobie budowali wille. To wszystko było spalone, nasz dom ostatni podpalali, ręczne granaty rzucali. Oczywiście wróciliśmy do gruzów. Później zamieszkaliśmy na Chełmskiej u rodziny. Później mama jakoś wyremontowała jeden pokój, mieszkaliśmy aż do końca wojny. [Od 1940 roku do końca wojny i później do wyremontowania pozostałych pomieszczeń do 1960 roku. Wracaliśmy po kapitulacji z Warszawy na Grochów].

  • Na jakiej ulicy pani mieszkała?

Na Kutnowskiej, odchodzi od Grenadierów. [W 1960 roku miasto przejęło nasz dom i pusty plac przy Grenadierów pod zabudowę].

  • Czy pani pamięta wychowanie szczególne w domu, w szkole, takie patriotyczne?

[W domu mój tatuś założył album z wycinkami z gazety i zdjęciami z kolorowych pism o Piłsudskim i jego rodzinie, sam chodził na ćwiczenia wojskowe. Jesienią, gdy wojsko wracało z manewrów w wielkiej gali, szkoły wychodziły witać ich z kwiatami]. Patriotyczne było wychowanie może nie tyle w domu, w domu to miałam dostęp do wszystkich książek, o Sienkiewiczu się nie mówi – największą rolę spełnił w naszym wychowaniu patriotycznym. Miałam dostęp do książek, które były w domu. W wieku trzynastu lat Żeromskiego przeczytałam, Dostojewskiego, Tołstoja, Rodziewiczównę, nie mówiąc już o naszych polskich książkach, całą Trylogię miałam zaliczoną. Należałam do 54. drużyny w harcerstwie, w szkole 54. na Grochowie, skąd zresztą wszyscy późniejsi harcerze właśnie się wywodzili, nasza cała grupa. Poza tym powiedzmy, jak Piłsudski zmarł, to była wtedy wielka uroczystość w szkole, akademie były, musieliśmy znaczki krepą mieć przepasane na beretach. Poza tym chodziliśmy... Pamiętam, byłam w czwartej czy piątej klasie, jak byliśmy w Belwederze, Piłsudski wtedy do nas wyszedł. Miałam może z dziesięć lat, w 1926 roku urodzona, przecież w 1935 zmarł. Pamiętam, że wyszedł do nas i cukierkami nas częstował. Taki jakiś kult był tego Piłsudskiego wtedy i w szkole nawet. Akademie oczywiście. W ogóle kierownik był też taki patriota wielki, zresztą zginął w czasie wojny.

  • Jak bardzo się zmieniło życie codzienne w czasie okupacji w porównaniu do tego przedwojennego?

[Całkowicie. Młodzież spotykała się w mieszkaniach, wypożyczaliśmy sobie książki, uczyliśmy się tańczyć. Po dwóch, trzech latach okupacji trafiliśmy do różnych organizacji podziemnych, nienawidziliśmy Niemców i czekaliśmy na rozkaz wybuchu Powstania. Byliśmy pełni zapału]. W czasie okupacji bieda była. Dosłownie nie było co jeść, na kartki to przecież niewiele co było. Moja mama nie była taka zaradna, pracowała, normalną pensję miała, taką jak przed wojną, niewiele co mogła kupić. Koleżankę miała, która zamiast w biurze pracować, to znalazła sobie miejsce pracy w starostwie jako kierowniczka kuchni, mamie dawała zawsze w jakąś bańkę dwa obiady dla nas, mama zjadała, przynosiła tą bańkę, obiad musiał wystarczyć. W niedzielę [mama] coś pitrasiła, a nie miała specjalnie [z czego]. Ludzie handlowali, a tu nie było co, zostaliśmy wtedy właściwie bez niczego. [Od pierwszego dnia wojny nie mieliśmy dosłownie nic, ani ubrań, ani żywności, ani dachu nad głową. Trochę dorywczo pomagała rodzina, ale każdy zdawał sobie sprawę, że i ich może spotkać to najgorsze, i co wtedy?]

  • Co pani robiła w czasie okupacji?

[Chodziłam na komplety, uczyłam się, chodziłam na zbiórki harcerskie, trochę dawałam korepetycji i dorywczo pracowałam]. W czasie okupacji nawiązałam... Ponieważ dużo młodzieży mieszkało na tej ulicy, wszyscy się znaliśmy jeszcze ze szkoły podstawowej, to jedno drugiego zaczęło wciągać do organizacji. Nawet nie wiedziałam, co to za organizacja, nic, tylko każdy się rwał, że jak Niemcy tu są, to musimy coś robić. To tak traktowało się trochę nie jako zabawę, tylko jako coś nowego, że coś robimy, nie siedzimy bezczynnie. Było szkolenie, przychodził jakiś instruktor, naprawę nie wiem, co to była za organizacja, przypuszczam, że harcerstwo, bo później przeniesiono z tego plutonu. Dopiero później po wojnie dowiedziałam się o wszystkim. W tym pierwszym zgrupowaniu uczyliśmy się, chodziliśmy na plener, wycieczki, znaki rozpoznawcze, jakieś z mapą i tak dalej, jakieś topograficzne oznaczenia. Poza tym [mieliśmy] musztrę z atrapą karabinu, jakiegoś Visa, jeszcze jakieś inne pistolety rozkładaliśmy, składaliśmy, walki w mieście według jakiejś instrukcyjnej książki. Właściwie to wszystko. [Po udzielonym wywiadzie trafiła mi do rąk książka „6. Obwód Armii Krajowej Praga”. Są tam nazwiska moich koleżanek z którymi byłam w pierwszej organizacji Praga Pluton 396.]

  • Czy pani pamięta, w którym roku pani się zaangażowała w działalność?

Właściwie przypuszczam, że jeszcze dużo przed powstaniem w getcie, jakaś połowa 1942 roku, coś takiego, może tak. A później gdzieś w początkach 1943 roku, w lutym bodajże czy marcu, bo tak mam zaliczone, ale tylko to właściwie mam zaliczone, a poprzedniego nie, bo kolega, z którym przeszłam właśnie do plutonu, ma zaliczone, on nie żyje, nawet nie wiedziałam. Dopiero jak Nowik napisał książkę o naszym działaniu na Pradze i o naszej drużynie, to wtedy dopiero się dowiedziałam, a tak to nawet nie wiedziałam kiedy, co. Liczyły się zaliczone lata konspiracji i na tym koniec.

  • Czy pani chodziła też do szkoły?

Chodziłam na komplety, owszem, a później, już po wojnie, próbowałam maturę zrobić, ale nie wyszło. Poszłam do pracy i już pracowałam.

  • Czy pani miała poczucie, że działalność konspiracyjna naraża panią na więzienie?

[Przypomniałam sobie, że sąsiedzi mówili, że szukają dezertera, Niemca, który ukrywa się w naszym domku w tej okolicy]. Raz była jakaś przypadkowa rewizja niemiecka w domu, kiedy mnie nie było, wtedy nikogo nie było, tylko była relacja sąsiadów. Do mnie do szkoły przyleciał mój kolega, blady i powiedział: „Słuchaj, nie wracaj do domu, tylko do mamy do pracy jedź, bo byli u ciebie Niemcy”. Co to było, nie wiem. Ze dwa tygodnie byłam gdzieś poza domem, a mama była w domu, nikt się więcej nie zjawił, nie wiem, co to było, kogo szukali. Zdjęcia miałam przewrócone, wszystkie książki, wszystko poprzewracane, ale nie wiadomo, co to było. [Zdawałem sobie sprawę, że mogę mnie aresztować, ale to była wojna, trzeba było ryzykować, zresztą chcieliśmy przyczynić się do klęski Niemiec i żyć w swoim wyzwolonym kraju].

  • Czy pani mama wiedziała, że pani się zaangażowała?

Nie, mama nie wiedziała i nawet brat nie wiedział, był młodszy ode mnie i dopiero z książki Nowika dowiedziałam się szczegółów, zdjęcia były, wszystko, że on działał też w harcerstwie. Działałam i on nie wiedział o mnie, bo miałam swoje towarzystwo. On był trzy i pół roku ode mnie młodszy i miał swoje [towarzystwo], miał mnóstwo kolegów, ciągle gdzieś latał, ale w ogóle nie rozmawialiśmy o takich rzeczach. Dla mnie był za młody wtedy, żeby dyskutować. Nie mogłam nic powiedzieć w domu. Mama dopiero właściwie dowiedziała się, jak już byliśmy zmobilizowani przed Powstaniem.

  • Czyli to była taka prawdziwa konspiracja. Ile osób pani znała z tych konspirujących kolegów czy koleżanek?

[Towarzysko spotykało się nas dużo osób, bo mieszkaliśmy niedaleko siebie, ale nie wszyscy wiedzieli, że nasza ścisła grupa konspiruje. Po wojnie dowiedzieliśmy się wszyscy o sobie prawdy. Dużo osób zginęło w czasie okupacji i Powstania]. Bardzo dużo [osób] wtedy znałam. Były takie osoby, też właśnie moja serdeczna koleżanka, której brat był w partyzantce i koledzy z partyzantki przyjeżdżali do niego maturę robić czy coś. To środowisko znałam bardzo blisko.
  • Czy przed samym Powstaniem była ogłoszona jakaś mobilizacja? Czy pani widziała, że Powstanie się zbliża?

[Wiedziałam, że mamy być w pogotowiu. Myśleliśmy, że to potrwa kilka dni, nie przypuszczaliśmy, że Powstanie odizoluje nas od Śródmieścia i zostaniemy na prawym brzegu Wisły, między armią sowiecką i naszymi towarzyszami z AK, ginącymi, bez naszej pomocy]. Wiedzieć wiedziałam, ale w tym czasie pracowałam. W lipcu zaczęłam praktykę w domu dziecka na ulicy Krypskiej, dyrektorka była znajoma. Przyszedł do mnie kolega: „Słuchaj, już musimy iść na kwaterę”. Byłam w kropce, co miałam powiedzieć, bo tam nocowałam też, czy powiedzieć dyrektorce, czy nie. Przecież nie mogłam powiedzieć, że jak Powstanie będzie, to ja... Niewiele myśląc, zwinęłam swoje manatki, z jego pomocą jakoś przez płot przeszłam, żelazne sztachety i uciekłam po prostu. Dyrektorka do mamy przyszła później: „Wiecie, co się stało?” – bo przecież mnie nie ma. Mama nic nie wiedziała w ogóle, dopiero później.

  • Kiedy była mobilizacja?

Kilka dni jakoś przed Powstaniem.

  • Gdzie pani spędziła te dni?

Wtedy byłam właśnie w mieszkaniu swojego komendanta, tego dowódcy plutonu, bo byłam jego łączniczką.

  • Już wcześniej przed Powstaniem pani wiedziała, że jest jego łączniczką?

[Tak, od niego otrzymywałam gazetki konspiracyjne, odbierałam i roznosiłam meldunki]. Nie wiedziałam, że tam będę akurat.

  • Czy pani pamięta, że to było kilka dni, zanim wybuchło Powstanie?

Kilka dni. Tam właśnie nas zastało, syreny już wyły, już wiedzieliśmy. To był dom w ogóle niesamowicie zakonspirowany.

  • Gdzie to było? Czy pani pamięta adres?

Na Kamionku, ulica Nowińska 12 mieszkania 29.

  • Pani mówiła, że to był taki bardzo zakonspirowany dom. Na czym to polegało?

Polegało to na tym, że w ogóle nasz komendant był przed wojną w harcerstwie i cała rodzina była zaangażowana. Było dziecko małe, jeszcze jakieś stojące w łóżeczku, dwie córki kilkunastoletnie, młodsze kilka lat ode mnie w każdym bądź razie. Jak przychodziłam po pracy, to one mi szykowały paczki, pod nieobecność ojca wydawały mi to wszystko. Jak był dowódca, to mi dawał meldunki, gdzieś musiałam zanosić, ale paczuszki były popakowane elegancko i tak dalej. Mam w tej chwili nawet w torebce, dla mnie karteczka zostawiona, co mam gdzie zanieść. Gdzieś akurat mi się uchowała ta karteczka. [Miałam w swoim domu skrytki i właśnie tam zachowała mi się ta mała karteczka].

  • Czyli oprócz tego szkolenia przed Powstaniem jeszcze pani zajmowała się roznoszeniem prasy?

Nie, wtedy nie. [Prasę i meldunki roznosiłam od lutego 1943 roku do około 10 sierpnia 1944]. Jak w pierwszej organizacji byłam, to tylko mieliśmy próbne ćwiczenia, a tam byłam naprawdę zadowolona z tego wszystkiego i po prostu zaskoczona tym, że trafiłam do ludzi dorosłych, nieraz kilkadziesiąt lat ode mnie starszych, doświadczonych. To nie było tak – młodzież pełna zapału nic nie robi, tylko się ćwiczy, tylko myśli o tym, żeby jak najwięcej Niemców zabić później. A tutaj było to doskonale zorganizowane.

  • W jaki sposób nastąpiło przejście z organizacji pierwszej do drugiej?

Przeszłam ze swoją byłą sympatią, on też właśnie przeszedł i jego ojciec miał bliższe kontakty, gdzieś mnie najpierw skierowano do kogoś na rozmowę. Później trafiłam do komendanta.

  • Jak się komendant nazywał?

Kuczewski. Kiedyś na jednym z pierwszych takich spotkań wyszłam od niego... Nie wiem, jaką funkcję miał, w każdym razie wiem, że miał pseudonim „Żbik”. Na jednym ze spotkań [powiedział], że wrócimy razem. Mówi: „Wiesz, to przejdziemy przez park”. Mnie po prostu sondował, mój charakter i tak dalej. Później dopiero od dowódcy się dowiedziałam, po wojnie, mówi: „Wiesz co, tyś wtedy z tym »Żbikiem« szła, to on wydał [o tobie] jak najlepszą opinię”. Musieli wysondować, jaka ja jestem i tak dalej.

  • Czy pani pamięta, kiedy pani przeszła do drugiej, takiej bardziej dojrzałej organizacji?

W początku 1943 roku, to wiem, bo mam u nich zaliczone. Wtedy już było takie na poważnie wszystko, wiedziałam, że ufają mi. Ostatecznie przecież, jeżeli byłam łączniczką, nie wiem, gdzie chodziłam, znałam tylko pseudonimy, ciągle Praga, Bródno, Grochów i tak dalej, nie znałam [nazwisk] – jakiś Tolek, Karol – ale gdzieś do Śródmieścia woziłam gazetki czy meldunki. Później, po wojnie, w mieszkaniu prywatnie spotykaliśmy się u […] komendanta i poznałam takich starszych dużo od siebie ludzi. Dzisiaj już nie żyją, ale już tak nie dociekałam wtedy, bo jakoś tak nie było takiej atmosfery, żeby się wypytywać co i jak, bo byłam pionkiem.

  • Czy pani pamięta, jak woziła pani te gazety, gdzie pani to chowała?

Jak chowałam w domu, to nie było problemu z chowaniem. Raz tylko pamiętam, że mama coś musiała wiedzieć, bo kazała wziąć łopatę, zakopać coś w ogródku, że nie będzie tego w domu. Był taki moment. Coś jednak orientowała się widocznie, czy pokazałam, nie mam pojęcia. Kiedyś jakąś prasę zaniosłam do swojej rodziny dalszej, do cioci, wujka, to mnie po prostu za drzwi wyrzucili, żebym głowy nie zawracała, wiem, że w konspiracji byli, później się dowiedziałam. Traktowali mnie jako smarkatą po prostu.

  • Gazety pani rozwoziła?

Rozwoziłam, miałam albo w teczce, albo wieczorem to miałam torebkę, podszewka poobrywana w środku była i gdzieś zawsze coś wtryniłam. Później to już pojedynczo przenosiłam, bo jak jakąś paczuszkę dostałam pierwszy raz, to musiałam przenieść. Ale to się nie robiło z tego problemu, to była normalka.

  • Nie było poczucia zagrożenia?

Nie. [To kwestia przyzwyczajenia, jak złapią to trudno, pech, aby tylko później być odważną i nie sypnąć].

  • A Niemcy?

Nie, uda się albo się nie uda. Ale to się coś robiło, chociaż to nie to samo, jak to szkolenie. Po prostu była satysfakcja, że jestem potrzebna.

  • Czy pani pamięta, co robiliście w domu u komendanta?

Było nas cztery, dwie nocowały u sąsiadki, która też należała do konspiracji. Byłyśmy dosyć krótko, stamtąd rzeczywiście chodziłyśmy dużo. Nie wiem, gdzie one chodziły, bo prawie cały dzień nas nie było w domu. Przedostać się na Pragę to problem, bo dom był usytuowany vis à vis Dworca Wschodniego na Kamionku i były torowiska, rozjazdy. Żeby się dostać na Pragę, to musiałam przez rozjazdy przechodzić, jakieś były niemieckie budki strażnicze, słyszałam niemieckie głosy, ale nie widziałam Niemców, tylko słyszałam śmiechy i niemieckie rozmowy, po prostu jakaś kolejowa straż czy coś. W każdym razie udawało mi się jakoś przechodzić. Szłam do Kijowskiej, jak wiadukt jest i przy wiadukcie były zawsze warty niemieckie. Ludzi prawie wcale nie było, pojedyncze osoby tylko ulicą przechodziły, ale mnie akurat nikt nigdy nie legitymował. Z koleżanką zamieniałyśmy się apaszkami na szyję, coś takiego, żeby nie zwrócić w razie czego uwagi, że ciągle przechodzimy, i udało się po prostu przechodzić. Później Targowa, szłam w kierunku bazyliki na Pradze, na prawo, to trzeba było od Kijowskiej piwnicami przechodzić w domach, podwórkami, gdzieniegdzie były przejścia jakieś powybijane w piwnicy, tamtędy się dostawałam.

  • To jeszcze przed Powstaniem?

Nie, w czasie Powstania. [Od 1 sierpnia, a właściwie od 2 sierpnia rano trzeba było roznosić meldunki].

  • Czyli o siedemnastej, 1 sierpnia była pani w domu u swojego dowódcy.

Tak.

  • Czy pani dostała jakieś umundurowanie, opaskę, broń?

Opaski wzięłam kilka dni przed Powstaniem, polecono mi pójść po opaski i byłam odebrać opaski w mieszkaniu na Ząbkowskiej 3. Pamiętam dlatego adres, że dom po wojnie już nie istniał, był rozebrany czy coś, specjalnie poszłam zobaczyć. Wtedy, kiedy weszłam po opaski, było niesamowite w ogóle zdenerwowanie, była atmosfera straszna, kilka kobiet się krzątało, pakowały coś. Dały mi paczkę z opaskami, powiedziały tylko: „Idź, uciekaj prędko, bo tu zaraz będą Niemcy”. Tylko tyle wiem o tym. Dałam opaski. Na tym koniec.

  • Później pani taką opaskę sama dostała?

Tak, miałam opaskę, [ale ani razu nie miałam okazji jej założyć. Byliśmy na Grochowie, nadal w konspiracji].

  • Czy pani miała jakąś broń?

Nie.

  • Jak pani była ubrana w momencie wybuchu Powstania?

Jak byłam ubrana? Czy ja wiem − nie pamiętam już.

  • Żadnego munduru?

Nie, myśmy nic nie miały kompletnie. Prywatnie wszystko. To tylko kurs nasz sanitarny się przydał, bo dom, który usytuowany był vis à vis torów, to Niemcy strzelali. Była drewniana brama, podwórko i wodę brało się, nie wiem, czy wodociąg był nieczynny, jakaś pompa była. Kto wychodził, to oni strzelali po prostu. Nie patrzyli, czy ranią, czy nie. Ranili jednego mężczyznę, komendant nam polecił go opatrzyć. Niemcy niedaleko, a on ujawnia, że jednak jest ktoś, kto może opatrzyć. Z Krysią Bednarek opatrzyłyśmy go, cały był skrwawiony i tak dalej. Dla nas to przeżycie było niesamowite, bo w jakiejś piwnicy, kupa kobiet płaczących i tak dalej, skrwawiony młody człowiek, ale wyżył podobno. Było tak, że później zrobiłyśmy z drzwi nosze i w nocy jakieś kobiety zaniosły go do szpitala, przedostały się jednak.

  • Czyli pani głównie zajmowała się roznoszeniem meldunków?

Kolportażem, tak.

  • Jak długo Powstanie trwało w tym miejscu, gdzie pani była?

Byłam najpierw tutaj, a później nas oddelegowano do druha Przyjemskiego, harcmistrza, na ulicę Podskarbińską, nie wiem, jaki numer. Też szalenie zaangażowana rodzina, gdzie było troje czy czworo malutkich dzieci w pokoju z kuchnią i my byłyśmy trzy dziewczęta i było dwóch chłopców. Pamiętam, że przynieśli z rzeźni (bo w rzeźni nasi chłopcy podobno byli) jakieś mięso z robakami i wyciągali robaki, później myśmy gotowały, bo nie było co jeść przecież. To pamiętam dobrze, glizdy takie.


  • Czy pani pamięta mniej więcej, kiedy to było?

U komendanta byłam może z półtora tygodnia, tydzień, a później już do rozwiązania Powstania na Pradze do Przyjemskiego i stamtąd też chodziłam. Między innymi też raz miałam dostać się właśnie do rzeźni, żeby kontakt nawiązać z chłopcami, ale to właśnie była moja klęska, bo dotrzeć dotarłam, nic nie załatwiłam. Kiedy weszłam w brukową ulicę (obecnie Okrzei), to ulica była pusta, bramy pozamykane i słyszałam strzały jakieś, ale front się zbliżał, to zawsze był jakiś huk. Jakaś brama się otworzyła, ktoś krzyczy: „Uciekaj do bramy! Jesteś pod obstrzałem!”. Okazuje się, że przy [kościele] Przemienienia Pańskiego był jakiś posterunek, Niemcy byli i strzelali podobno wzdłuż ulicy, jednak nie wiedziałam, że strzały mogą się do mnie odnosić. Ale później dotarłam do rzeźni. Na moje hasło odezwał się tylko głos, osoby nie widziałam – żeby odejść, bo tu nikogo nie ma – i właściwie sprawa niezałatwiona. Nie wiem, co się działo, czy po prostu byli Niemcy za blisko i tu nie chcieli się ujawnić, nie załatwiłam sprawy. [Przy kościele Świętego Floriana i przy szpitalu Przemienienia Pańskiego byli Niemcy].

  • Czy miała pani poczucie, że misja, którą pani wypełniała, była dużym zagrożeniem dla życia?

Nie, wtedy się nie zwracało na to uwagi. Odniosłam zagrożenie do życia raz jeden jedyny, to jest właściwie taka humoreska, można powiedzieć. Kiedy przechodziłam przez bazar Różyckiego, musiałam przejść [bazarem], Ząbkowską nie. Budki były porozwalane, popalone, pełno papierów, wszystko fruwało i wpatrzone były we mnie tysiące szczurzych oczu. Szczurów było mnóstwo po prostu. Miałam gumowe nogi wtedy. Jak przechodziłam na Brzeską przez bazar, to Niemców się nie bałam, a szczurów się bałam.

  • Do kiedy pani była w konspiracji, w Powstaniu, jak to się skończyło? Czy ktoś pani powiedział, że już koniec?

Tak, powiedzieli, że już... W tym czasie całą ludność polską z Grochowa pędzili na 11 Listopada i nocowali w koszarach. Później kopali okopy nad Wisłą. Później gdzieś wywieźli w Kieleckie, do obozów. Między innymi moja dobra koleżanka zginęła, wtedy dostała pocisk w brzuch, kopiąc rowy i zginęła. Wtedy właśnie dostałyśmy parę dni później, że rozwiązanie.

  • Czy pani pamięta, który to był dzień?

Nie pamiętam tego, bo miałam dalszą historię tego wszystkiego.

  • Jakie nastroje panowały, jak pani się czuła, jak się okazywało już, że Powstanie się kończy?

[Byliśmy bardzo zawiedzeni, że nie możemy iść walczyć, pomagać swoim z AK. Rozeszliśmy się, Niemcy zabierali ludzi, wywozili do obozów, do kopania rowów, każdy z nas musiał jakoś sobie radzić]. Powiedzieli nam, że przechodzimy do podziemia i na tym koniec. Wtedy dostałam się na Pragę. Do wejścia wojsk polsko-rosyjskich byłam w bazylice na Pradze w kościele. Była tam atmosfera beznadziejna, że tak powiem, bo ludzie w korytarzach, w podziemiach leżeli pokotem wszyscy. Ani jeść… Niemcy obok podobno stali z czołgami na Otwockiej. Byłam ze swoim kolegą, taką byłą sympatią, jego rodziną, uprzywilejowani, bo ojciec przyjaźnił się bliżej z księżmi, udostępnili nam takie osobne pomieszczenie. Kolega mój, ojciec jego, siostra, matka, dwoje dzieci i ja. Niemcy często robili wypady do kościoła, wyciągali mężczyzn, nawet wiem, że zza ołtarza wyciągnęli kiedyś. Myśmy się chowali do piwniczki pod zakrystią, przykrywano nas dywanem. Przeważnie proboszcz czasami był, chował się, [a poza nim] ja, mój kolega, ojciec jego. Reszta zostawała na zewnątrz. Był kiedyś taki dzień, że Niemcy przez kilka godzin urzędowali nad naszymi głowami, nie wiedzieli, że my siedzimy. Było trochę emocji.

  • Dlaczego pani się znalazła w bazylice?

Po prostu już wszystkich ewakuowali, mojej mamy też nie było. Mama na Targowej z bratem uciekła z tego transportu, jak prowadzili wszystkich ludzi, wiedziała, że jestem w bazylice. Nie pamiętam już, jakim sposobem tam się dostałam wtedy − czy przechodząc akurat, czy wiedziałam, że mamy nie będzie, nie miałam gdzie wracać, już nie wiem. W każdym razie powiedziała, żebym tutaj była, bezpieczniejsza jestem jak tam, bo mogą młodzież znowu zabierać, wyciągać.

  • Czyli po prostu ludzie się w bazylice chronili przed Niemcami?

[Nie tylko, czuli się bezpieczniej w kościele, bliżej Boga]. Jeszcze jedna rzecz, byłam świadkiem, jak przedarł się przez front jakiś oddział partyzancki, to w sumie jakieś dwadzieścia, trzydzieści osób, nie wiem, pełna sala była, mieli odprawę, chcieli właśnie iść do Warszawy na pomoc.

  • W tym kościele to było?

Tak, w tym kościele. Byłam akurat w czasie tego zebrania, bo z taką łączniczką jedną bliżej się zetknęłam, oczywiście nie ujawniając, że jestem w konspiracji. Rozmawiałam z nią, ona jeszcze dała mi swoją torbę (czy plecak to był, czy torba, już nie pamiętam), [na niej] wypisane czarnymi literami „Żaba”, to pewnie jej pseudonim. Prosiła, żeby oddać to (bo ona czuje, że zginie) rodzinie mieszkającej na Gocławiu, część pochodzenia niemieckiego, część polskiego. Po wojnie zaniosłam to, ale nikt się do tego nie przyznał z tej rodziny, nie wzięli ode mnie tego w ogóle. Widocznie się bali jeszcze. Cały oddział podobno poszedł przez Pelcowiznę, chcieli się przedostać, cały został podobno wybity. Taka już pogłoska przyszła do kościoła, że ich wybili. W Warszawie nie było tych wojsk polsko-radzieckich, ale zwiadowca przyszedł, był tak entuzjastycznie witany, to kilka dni wcześniej przed, czarny taki, oczy takie duże, czarne, roześmiane, jego na rękach nosili. [Do bazyliki przedarł się żołnierz radziecki].

  • Chłopak z Warszawy, Powstaniec?

Nie, radziecki żołnierz, z jakąś prasą. Oczywiście czytał, entuzjazm niesamowity, jak ludzie pokotem leżeli całymi dniami w tych korytarzach – już zbliża się to wyzwolenie.

  • Czy pani wiedziała coś o tym, co się dzieje w Warszawie, jak tam Powstanie?

Wtedy to już myśmy nic [nie wiedzieli], nie mieliśmy kontaktu kompletnie. Że już koniec Powstania prawie, to się wiedziało, ale nie mieliśmy dostępu albo nam nie mówili już po prostu, bo wtedy już po konspiracji byłam traktowana jako, nie musiałam być informowana.

  • Czy widać było, co się po drugiej stronie dzieje, czy było widać, że Warszawa się pali?

Przecież to się widziało, wychodziliśmy przecież jednak trochę.

  • Co mówili ludzie o Powstaniu?

Czy ja wiem, co mówili? W kościele nie było takich kontaktów, żeby były takie rozmowy, wszyscy się bali. Nikt się nie uzewnętrzniał, każdy siedział w swoim gronie i na tym koniec. A później, jak się doszło do tego, kto zginął w Powstaniu? Spośród moich koleżanek, kolegów dużo było w Batalionie „Zośka”, w innych batalionach, do dzisiejszego dnia chodzę zresztą do nich na groby, po sąsiedzku dużo młodzieży zginęło, bo się znało, kontakty takie bliższe były, to wszyscy przeżywaliśmy strasznie.

  • Czy będąc w kościele lub wcześniej, zetknęła się pani z jakąś prasą powstańczą?

Z prasą? Pewnie, że tak, czytałam „Informator”, „Biuletyn Informacyjny”, inne, wszystkie przychodziły, to już od samego początku miałam dostęp do tego.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania już nic.

  • Nic.

Nie.

  • Czy w czasie, jak pani była łączniczką, chodziła pani do domu, czy pani miała kontakt z rodziną?

Nie chodziłam. [Przed Powstaniem byłam z rodziną, podczas Powstania nie miałam kontaktu].

  • Jak pani chodziła z meldunkami, to byli ludzie na ulicy?

Bardzo mało, pojedyncze osoby, nikt się nie kręcił. Takie odnosiłam wrażenie, że po tej stronie Targowej to w ogóle ludzi nie ma, tylko wszyscy tam, najwięcej w tym kościele było ludności, a tu ta strona była zupełnie pusta. [Trochę ludzi widziałam, ale każdy gdzieś się śpieszył].

  • Czy pani miała jakiś kontakt z żołnierzami niemieckimi czy z innymi żołnierzami?

[We wrześniu 1939 roku Niemcy w nocy wpadli do domu przy ulicy Chełmskiej 20. Ustawili mężczyzn w korytarzu i zabrali ich. Zabrali mojego wujka i stryjka. Gdy żona wujka zbliżyła się by go pożegnać, Niemiec brutalnie popchnął ją na ścianę. My, wówczas dzieci, słyszeliśmy wtedy niemieckie krzyki. Po miesiącu mężczyźni wrócili do domu. Byli zakładnikami. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Nie zetknęła się pani też z ludźmi, którzy gdzieś uciekali z Warszawy, dostali się na Pragę?

Wtedy takiego kontaktu nie mieliśmy. Nasi koledzy przepłynęli Wisłę, tylko już się później dowiedziałam oczywiście po latach, że przepłynęli Wisłę, wrócili.

  • Ale pani jak powiedziano, że Powstanie na Pradze upada, to po prostu powiedziano, że macie wrócić do konspiracji, czekać na jakieś następne rozkazy?

Tak.

  • Pani już żadnego rozkazu do końca Powstania nie otrzymała?

Nie, już kontakt się zerwał zupełnie. Dopiero później właśnie komendant Kuczewski zaczął organizować (to w latach sześćdziesiątych chyba) spotkania u siebie. Wtedy nawet śmiesznie wychodziło, po tych kilkudziesięciu latach, to siedzi koło mnie jakiś pan, mówi: „Ciebie pamiętam”, znaczy jakiś znajomy, ale z brzuszkiem, nie poznaję go w ogóle. Dopiero mi mówi, kto on jest i tak dalej, bardzo się pozmieniali ludzie wtedy, w okupację szczupli, chudzi wszyscy przeważnie, a później raptem z brzuszkami.

  • Jak długo pani była w kościele?

Póki nie wkroczyło wojsko. Jak weszli, to była dosłownie... Ludzie wyszli na zewnątrz, była cisza absolutna. Żołnierze polscy brudni, zmęczeni niesamowicie, rannych wnosili, na stopniach kościoła położyli kilku rannych, później zabrali ich, było takie niesamowite wrażenie. Dopiero na drugi dzień przyjechał sztab rosyjski na koniach, konie były pod kościołem przywiązane.

  • Najpierw Polacy.

Najpierw weszli Polacy, tak. Ale była cisza zupełna. Jakaś dziewczyna podleciała w końcu, jeden kwiatek żołnierzowi wręczyła. Może gdzieś dalej, jak weszli, byli jakoś inaczej witani, ale tu była niesamowita cisza, było zaskoczenie, wchodzą zmordowani, skrwawieni, z rannymi i tak dalej.

  • Jak wyglądało życie codzienne w kościele − woda, jedzenie, skąd to wszystko braliście?

Nie wiem. Myśmy mieli osobną kuchnię, nie orientuję się bardzo, osobno gotowaliśmy. Raczej każdy siedział u siebie, nie chodziło się tak.

  • Nawet w tym kościele były takie miejsca, gdzie każdy w swoim.

Tak, każdy w jakimś swoim gronie. Widziałam tylko, że ksiądz chodził, spowiadał, ale nawet nie widziałam, żeby jakaś msza oficjalna była w tym czasie. Może w tym czasie siedzieliśmy akurat w piwnicy albo w tych pomieszczeniach, nie zauważyłam.

  • Czy jest jakieś takie wspomnienie, które szczególnie pani utkwiło w pamięci z Powstania?

Czy ja wiem, nie wiem… To było tak codzienne, że to wszystko było razem, to musi utkwić w pamięci.

  • Czy pani pamięta, kiedy wojska polskie znalazły się pod kościołem?

Nie wiem, tego to nie wiem.

  • Co się później działo po oswobodzeniu?

Później wróciłam do domu. Jak wróciłam, to już pełno wojska, cała Grochowska, taki park Zeidlera (chyba tak się nazywał, ogród Zeidlera), były kuchnie polowe, wojsko. U nas pod domem pięć dział ustawiono wzdłuż Grenadierów, była obsługa radziecka, nas wypędzili z domu, kwaterowało właśnie dwudziestu żołnierzy radzieckich.
  • Gdzie pani poszła, jak panią wypędzono?

Nas nie wypędzono wtedy, w 1939 roku [nas wypędzono], a później to już nie. Później wróciliśmy do domu, znaczy mama z bratem… oni uciekli. Jak wróciłam, to już wtedy właśnie wkroczyli Rosjanie, to oni powiedzieli, że: „Nasza katiusza waszego domu nie rozwaliła, to będziemy tu kwaterować”. Akurat katiusza rąbnęła w ścianę, zrobiła tylko mały wlot, znaczy duży wlot był, to już szeroki prawie na całą ścianę, rozwalona, a później w sklepienie tylko pocisk trafił, odłamek w piwnicy, w ziemi się zarył, [więc] oni będą kwaterować. Zresztą nie powiem, byli dosyć sympatyczni ci żołnierze, bo nas wtedy też wyrzucili właśnie do sąsiadów, a oni kwaterowali. Obsługa miła, oficerowie niespecjalnie, byli bardzo ostrzy. W ogóle moja mama miała z nimi taki nieprzyjemny moment, bo zażartowała, że ma rodzinę w Rosji, że część rodziny po tamtej wojnie została wywieziona, powiedziała: „To pojadę do Rosji”. – Oficer mówi: „Jak pani pojedzie, to pani nie wypuścimy”. – „Pójdę do Stalina, jestem wdowa, on wdowiec, to jakoś się dogadamy”. Wyciągnął pistolet, chciał mamę zabić, a drugi złapał [go] za rękę, że nie rób tego, po rosyjsku do niego powiedział. Jakoś się uspokoiło, ale zapienił się niesamowicie wtedy. Wtedy miałam porządnego stracha. [Oficer radziecki powiedział: „Z naszego Stalina nie wolno drwić”].

  • Po drugiej stronie jeszcze ciągle trwało Powstanie?

[…] Oni u nas kwaterowali gdzieś od połowy września, Powstanie jeszcze trwało. [Działa zabrano, gdy zakończyło się Powstanie].

  • Ludzie nie pytali, dlaczego nie idą?

[Polscy żołnierze denerwowali się, że są bezsilni, uzależnieni od rozkazu. Jeden z nich wysłany był do szkoły oficerskiej i pisał desperackie listy, że nie wejdzie do Warszawy i nie będzie uczestniczył w dalszych walkach]. Obstrzał był, strzelano, a później to swoje wszystkie armaty pozabierali do Rembertowa, żeby mieć dalszy zasięg. Jeszcze jedna sprawa taka była, że jak Niemcy wycofywali się z frontu wschodniego, to przecież taborami wywozili broń, wszystkie kuchnie, nie kuchnie, wszystko to transporty [ulicą] Waszyngtona ciągnęły całymi dniami. Mama mi dała walizkę z rzeczami, żeby zawieźć do Śródmieścia, bo w 1939 wszystko spłonęło, a zbliża się front, znowu mosty zerwą, zostaniemy znowu bez niczego.

  • Kiedy to było?

To było przed samym Powstaniem, jak się wycofywali. Doszłam do Waszyngtona z walizką i zobaczyłam, że stoi fura jakaś, chyba Ukraińcy to byli, w każdym razie rozmawiali po rosyjsku, żeby kupić od nich barany, bo oni przewożą je przez front i nie mają czym karmić, wody ani nic. [Ludzie obstąpili furę i kupowali te barany, to była okazja by zabezpieczyć się w mięso. Front był bardzo blisko, żywności . Myślałam wtedy, że uratuje jedno życie i jednocześnie zabiorę coś okupantowi. Miałam ogródek, więc i baranek ocaleje].

  • Żywe barany?

Żywe barany. Byłam taka jeszcze głupiutka, że miałam pięćset złotych, bo zawsze mieliśmy w woreczkach na szyi, że jak łapanka będzie, to mówię: „Daj »górala« i mnie puść”. Wyciągnęłam pieniądze i kupiłam tego barana. Zostałam z walizką i z baranem, jaka to mentalność w tym wieku była. Zlitowałam się, wyciągnęli mnie z tej fury czarnego barana, co z nim robić? Nogi splątane, nie chce iść, tu walizkę mam. Na Grenadierów były takie posadzone przed wojną drzewka i słupki, miałam pasek od spódnicy, od sukienki, uwiązałam jakoś. Baran miał też sznurki, uwiązałam tego barana do drzewa, poszłam z walizką do następnego drzewa, postawiłam, wróciłam po tego barana, tak dotransportowałam do domu. Moja mama mówi: „Zwariowałaś, front się zbliża, a ty z baranem przyszłaś”. Baran przetrwał właśnie, jak mamę zabrali Niemcy, właściwie nie było jej jeden czy dwa dni, to przeżył, później za mamą chodził, w ogóle gdzie mama się nie ruszyła, jak ten pies szedł. Pociski się rozrywały od strony Warszawy, na Podskarbińskiej dużo padało pocisków w tym czasie, na Grenadierów. Mama szła kiedyś na Grenadierów, baran szedł za mamą, zaczął beczeć, mama się cofnęła, w tym momencie, gdzie by stała, już rąbnął pocisk, jednak uratował życie wtedy mamie. Ale później tak było, że jak Rosjanie właśnie u nas kwaterowali, to baran z nimi został, oni zawiązali mu czerwoną kokardę na rogach. Jeden mówi tak: „Dziewoczka, twojego barana byśmy zarżnęli”. Ale mówię: „On taki fajny jest”. Co rano go wypuszczali, baran leciał do tego drugiego domu, gdzie myśmy mieszkali wtedy u sąsiadów. Październik przyszedł, nie było mu co dawać jeść, trawy już zwiędły, sąsiad pod moją nieobecność zarżnął tego barana. Były moje imieniny, mój chłopak, jeszcze jakiś żołnierz polski, jeden się do mnie troszeczkę przystawiał, przyszli z życzeniami do mnie. Najpierw jeden to w okno zastukał rano, patrzę − kwiaty w oknie, jakąś wiązankę gdzieś wygrzebał z jakichś ogródków, na kolbie karabinu podał mi tak. Oni jedli tego barana, płakałam tylko, nie mogłam swojego barana zjeść, [to] takie śmieszne trochę.

  • Czyli po wkroczeniu Rosjan i Polaków na Pragę poczuliście się wyzwoleni? To już był dla pani jakby koniec wojny?

[Nie, to była wielka niepewność. Gdy wróciłam do domu, cały Grochów był pełen polskich żołnierz, rosyjskich było stosunkowo mało. Powstał komitet obywatelski, wydawano ludziom zupy, właściwie jakieś kluski rozgotowane w wodzie. Powstał punkt poboru do wojska dla ochotników, widziałam później z jakim fasonem maszerowali, nawet było kilka kobiet. Myśleliśmy wtedy o tym, co się dzieje po drugiej stronie Wisły. Co z naszymi bliskimi i koleżankami, koleżankami biorącymi udział w walkach. Wisła była zamarznięta. Pracowałam w komitecie za jeden bochenek chleba dziennie, ale jak chleba nie przywieźli, to bez. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Później co prawda jeszcze zdobyłam się na to, że jak tylko Rosjanie (właściwie polskie wojska też) [zaczęły] wkraczać do Warszawy, do Śródmieścia, to nie mówiąc mamie, z kolegą pojechaliśmy podwodą do Wisły. Wisłą [płynęło] pełno kry, to musieliśmy przejść pieszo. Przedostaliśmy się na Czerniaków, jeszcze Czerniakowska, pierwsze domy dymiły. [Wisła była skuta lodem, przeszliśmy ją pieszo, pokonując spiętrzone, zamarznięte kry].

  • To już było w styczniu?

To było w styczniu, w nocy zdobyli, a myśmy już rano z nimi pojechali. Wojsko poszło na prawo do Śródmieścia, a my na Czerniaków we dwoje tylko. Dotarliśmy do ulicy Chełmskiej, na Czerniakowskiej była barykada. Z barykady jeszcze mam pamiątkę − obrazek malowany, jakiś pejzaż, nawet szyba niestłuczona była na tym obrazku. Do dzisiejszego dnia mam jako pamiątkę.

  • Czy pani pamięta, jakie wrażenie zrobiła na pani Warszawa po Powstaniu?

To była makabra. Tu gdzieśmy trafili, to były tylko jeszcze pogorzeliska i dym. Na Chełmskiej porozwalane domy, też właśnie do rodziny, gdzie poszłam, część domu była spalona. Jeszcze byłam tak naiwna – nie była spalona łazienka, za wanną stała wyżymaczka. Wyżymaczkę wzięłam, bo to jest tej rodziny, wyżymaczka z nadpaloną rączką. W sąsiednim mieszkaniu (bo wiedziałam, że tam folksdojcze mieszkają, było niespalone to mieszkanie) worek znaleźliśmy, wzięliśmy stamtąd worek książek. Wracamy do Warszawy, a już tutaj po stronie Grochowa, już warta, nie chcą nas puścić Rosjanie, na tą wyżymaczkę, tu bumagę się robi. Wyciągnęłam chusteczkę do nosa, wsadziłam w tą wyżymaczkę, pokazuję, zaśmiewali się, puścili nas. [Gdy szliśmy przez Czerniaków, chyba nikogo nie widzieliśmy, tylko jedną ruinę. Byliśmy załamani, ale widzieliśmy na własne oczy co się stało z naszą stolicą].

  • Jak się żyło na Pradze pod radziecką władzą wtedy do 1945 roku?

Cóż, kartki tylko, chleb z margaryną, zupki z brukwi się jadło, właściwie nic nie było specjalnie. Kto handlował, to żyje, ale tak to było bardzo ciężko. [Nie pamiętam, czy były wtedy wprowadzone kartki na żywność, jakoś się żyło].

  • Dużo było wolnych mieszkań, dużo opuszczonych mieszkań?

O mieszkaniach to nie było mowy przecież, kto spalony, to się gnieździł. Później było bardzo ciężko. Po wyzwoleniu moja teściowa wróciła sama, przy Sejmie mieszkała na Matejki, dom spalony był, trzech synów i mąż − Niemcy synów z Powstania wywieźli do Niemiec, później do Holandii, nie wiedziała, co się dzieje. W każdym razie w jakimś pomieszczeniu spalonym usiadła, zaczęła żyć po prostu sama, czekać na nich, co dalej. Po kolei wracali, jeden z obozu, drugi z Holandii. Mieszkali w mieszkaniu w ogóle nieotynkowanym, same gołe ściany. Później dopiero dostali mieszkanie, bo nie było stać od razu ani pracy nie było.

  • Co się działo z panią po 1945 roku?

[Było bardzo ciężko. Dom spalony w 1939 roku, żadnych rzeczy do sprzedania by kupić żywność, ubranie. Nikt nam nie mógł pomóc, bo dalsza rodzina w czasie Powstania wszystko straciła]. Zaczęłam prędko pracować, żeby się usamodzielnić.

  • Czy pani przyznawała się do tego, że pani była w konspiracji?

Nie, nie było mowy o tym w ogóle. Sąsiedzi już wiedzieli, bo mnie nie było w Powstanie, to wiedzieli, domki były jednorodzinne przeważnie, naprzeciwko był piętrowy dom. Pamiętam, że jednemu sąsiadowi nawet musiałam robić opatrunki, bo miał zastrzał palca, trzeba mu było ciągle zmieniać opatrunki, wszystko to mu gniło, to już wiedzieli, ale jakoś się uchowało. Nie byłam żadną funkcyjną ani nie było żadnych szpiegów po sąsiedzku.

  • Czy pani pamięta 1 sierpnia na przykład 1945 czy 1946 roku? Co pani robiła? Czy w następnych latach wspominało się jakoś dzień wybuchu Powstania, czy to był zwykły dzień zwykły, taki jak każdy inny?

[Chyba nie. Pamiętam tylko i nie zapomnę nigdy, gdy wiosna 1945 roku z kolegami i koleżankami przeszłam po gruzach Starego Miasta na Wolę. Koledzy z „Parasola” wspominali walki w Katedrze i innych miejscach, gdzie walczyli]. W następnych latach ciężko było. Ciężko było o pracę. Pierwsza praca, jaka mi się nadarzyła, to pracowałam na poczcie na Barbary. Jak się jechało do pracy, to trzeba było albo iść pieszo, albo szukać okazji, ktoś samochodem jechał, samochodów nie było, tylko jakieś wojskowe, to ktoś chciał wziąć, to wziął, jak młoda byłam, to jeszcze się załapałam. [wystarczyło poprosić i uśmiechnąć się].

  • Ale czy jakoś upamiętniało się rocznicę wybuchu Powstania?

Absolutnie nic, każdy żył dla siebie tylko wtedy, tylko patrzył, żeby przeżyć.

  • Czy pani pierwsze spotkania z plutonem, w którym pani była, to były dopiero lata sześćdziesiąte?

Tak, jakieś początki chyba 1960 roku. Wtedy bardzo dużo osób poznałam, już właśnie ze [środowiska] harcerskiego, dużo starsi ode mnie, wtedy właśnie przeważnie starsi się spotykali, wtedy w tym gronie, można powiedzieć, byłam najmłodsza. Przychodził na spotkania pułkownik Żurowski, który był komendantem okręgu praskiego, nasz Kuczewski, inni też, już nie pamiętam nazwisk.

  • Jak pani sądzi, czy Powstanie było potrzebne?

Czy ja wiem – potrzebne. Młodzież się rwała po prostu, myśmy żyli tylko tym, żeby coś działać, żeby coś robić, żeby nie być bezczynnym. Dlatego czułam się naprawdę zaszczycona, że ktoś miał do mnie zaufanie ze starszych, przecież właściwie też ryzykowali, młoda byłam, mogłam wpaść, mogłam wydać, była ta satysfakcja. Rwaliśmy się wszyscy po prostu. Nie było mowy, żeby ktoś nie należał. Nawet jeżeli koledzy, wiedzieliśmy, chcieliśmy wciągnąć kogoś, pojedyncze rozmowy indywidualne prowadzimy z nimi: to my tu czy tam już należymy. Okazało się rzeczywiście, akurat oni mieli możność wykazać się więcej, to Powstanie było, krew oddali za ojczyznę, a my nie, ale tak się złożyło. Też dużo od nas do Śródmieścia się odstawiło, naprawdę było tutaj bardzo krucho. Wojska były niemieckie, przecież [szły] z frontu wschodniego właśnie przez Pragę, na Dworzec Wschodni wszystko wyładowywało się, przecież Praga zawalona była wojskiem. [Decyzja o wybuchu Powstania należała do polityków, my zapłaciliśmy zbyt wielką cenę. Gdyby nie było Powstania, tysiące ludzie żyłoby, a Warszawy nie trzeba byłoby odbudowywać. Nie byłoby tak wielu tragedii. A później kto wie co by było?]

  • Było widać.

Mam dwie córki, obydwie należały do harcerstwa, jedna do 22. WDH. Jedna z nich była harcmistrzem, prowadziła przez dziesięć lat szczep na Grochowie. Kontynuowała moje tradycje i naszej drużyny.





Warszawa, 22 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Irena Bilińska Pseudonim: „Isia” Stopień: łączniczka Formacja: VI Obwód Praga, 617 pluton Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter