Irena Gordon „Kora”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czym się pani zajmowała przed 1939 rokiem, przed wybuchem wojny?

Byłam małą dziewczynką, miałam trzynaście lat, w 1939 roku zdałam do gimnazjum, bo wtedy po szóstej klasie, tak jak obecnie, zdawało się do gimnazjum.

  • Jaki wpływ na dalszą przyszłość miało dla pani wychowanie, rodzina?

Mama była w organizacji „Sokół” i rozbrajała Niemców w Warszawie, a ojciec był hallerczykiem, też brał udział w wojsku, był zwykłym żołnierzem. Pamiętam, jak opowiadał, jak oni z Rosji przez Anglię wracali do Polski. Wówczas były zaślubiny wojska Hallera z morzem, z Polską i on też w tym uczestniczył. To miało wpływ, poza tym w szkole też obchodzono uroczystości nie tylko kościelne, bo to była szkoła zakonna, ale również bardzo uroczyście obchodzono wszelkie państwowe rocznice.

  • Gdzie mieściło się to gimnazjum?

Na Żoliborzu, zmartwychwstanki dotychczas istnieją.

  • Czy w domu rozmawiało się na temat ewentualnego wybuchu Powstania?

Na temat wybuchu Powstania nie, ponieważ byłam jedynaczką chronioną niesamowicie, co nie przeszkadzało, że przed wojną byłam zuchem, potem całą okupację byłam harcerką. Rodzice o tym wiedzieli, tylko że się w ogóle na ten temat nie mówiło, to było tabu.

  • Proszę coś opowiedzieć na temat pani działalności w harcerstwie podczas okupacji.

To było przygotowanie do przyszłego Powstania. To było może śmieszne dla kogoś, ale rzecz ważna, rozeznanie rozkładu ulic, gdzie które ulice, bo jako łączniczka w przyszłości musiałam przecież to wiedzieć, na przykład takie było szkolenie. Było też szkolenie, to już się odbywało na Żoliborzu, na tak zwanych działkach między Powązkami a Żoliborzem – musiałyśmy się przebrać, żeby jedna drugiej nie rozpoznała. To było takie trochę śmieszne. W każdym razie byłam przebrana za chłopaka, okazuje się, że niektóre osoby mnie nie poznały, inne się domyśliły. Może to tak śmiesznie brzmi, dziecinnie, ale takie to było przygotowanie. Było też zapoznanie z bronią. Mimo że byłam łączniczką, to też był sanitariat, rozeznanie w razie potrzeby.

  • Czy uczestniczyła pani w tajnym nauczaniu?

Tak, bo wtedy nie było przecież oficjalnych średnich szkół, tylko na przykład były szkoły krawieckie, do której między innymi chodziłam, mąż akurat chodził do ogrodniczej. Pod pokrywką tej nazwy (zresztą uczono nas [również] szycia, jeśli chodzi o mnie) normalnie funkcjonowało gimnazjum. Nie było książek, musiałyśmy wszystko notować, co profesorowie mówili; to było pewne utrudnienie, nie wolno tego było nosić ze sobą. Mogło się zdarzyć, że jednak była łapanka czy jakaś rewizja. Akurat nie zdarzyło się na szczęście.

  • Czyli uczyła się pani w szkole krawieckiej.

Tak.

  • Gdzie mieściła się ta szkoła?

W dalszym ciągu to były zmartwychwstanki, jak zaczęłam, mając siedem lat, tak skończyłam przed Powstaniem, tak że byłam dziesięć lat w tej samej szkole. Było przedszkole, powszechna (obecnie podstawowa), gimnazjum i liceum.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Jako dziecko?

  • Tak.

Nie było to przyjemne, bo oboje rodzice byli poza domem. Przyszłam ze szkoły i byłam wtedy sama. Raczej byłam po prostu przerażona. Potem, w czasie nalotów człowiek reagował normalnie – strachem. Ciężko naprawdę być bohaterem wtedy, jak się wszystko wali na łeb. Już co innego, jak człowiek jest starszy, to inaczej, ale w wieku trzynastu lat dorosła nie byłam.

  • Jak to było, jak zaczęła się wojna?

Były przygotowania w pewnym sensie do wojny, to już było zauważalne, bo były różne ruchy wojskowe, mówiło się w ogóle o tym. Nawet była taka organizacja, tylko już nie wiem, LOP bodajże, to człowiek zdawał sobie sprawę. Poza tym robiono zapasy żywności, mąki, cukru takie rzeczy. Uczono ludzi, jak należy zabezpieczać szyby w oknach. To nic nie dało, ale trzeba było takimi paskami jakoś umacniać szyby, to do niczego nie prowadziło.
Nie przychodzi mi do głowy w tej chwili, co jeszcze [się działo]. W każdym razie była atmosfera napięcia przed tym, co nastąpi. A co nastąpi, to [młody] człowiek sobie nie zdawał sprawy i dorosły również.

  • Skąd szła ta wiedza o szybach?

Na pewno [mówili] w szkole, w radio.

  • Pamięta pani jakieś konkretne audycje? Miała pani dostęp do radia?

Radio było prawie w każdym domu, wówczas telewizji nie było.

  • A podczas okupacji?

Podczas okupacji nie wolno było mieć radioodbiorników, ale poniektórzy mieli odbiorniki, tylko trzeba je było w jakiś sposób ukryć. W tej chwili sobie nie przypominam, ale ponieważ mój ojciec był maniakiem, jeśli chodzi o radio, bo sam robił radio (miał inny zawód zupełnie, ale lubił to) to na pewno miał radioodbiornik, ale nie wiedziałam, gdzie on jest.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Przed Powstaniem już miałyśmy zgrupowania. Nawet już nie pamiętam, parę dni czy tydzień przed Powstaniem gdzieś trzeba było nocować. Pięć nas łączniczek było wytypowanych do łączności między Śródmieściem a Żoliborzem, konkretnie przy dowództwie. Myśmy wyruszyły z Żoliborza. Spotkanie nasze było przy księgarni na placu Wilsona, stamtąd wyruszyłyśmy, zanim jeszcze wybuchło Powstanie, to musiała być gdzieś godzina pierwsza. Szłyśmy piechotą do Śródmieścia. Wtedy musiałyśmy dojść na ulicę Moniuszki. Szłyśmy przez tory przy Dworcu Gdańskim, bo mijałyśmy Cytadelę. Znalazłyśmy się na Powiślu. Dokładnie ulic nie pamiętam, w każdym razie byłyśmy na Powiślu. Z Powiśla, pamiętam, jak przeskakiwałyśmy przez plac Powstańców, tu gdzie stoi drapacz, wtedy się nazywał plac Napoleona. Przez plac Napoleona na Moniuszki, najpierw było zgrupowanie łączników w „Adrii” – to była taka restauracja. Potem nas przeniesiono na Moniuszki do szkoły. To był wtorek. W piątek wyruszyłam razem z nieżyjącą już Romką Zdziarską (ona była moim bezpośrednim zwierzchnikiem) z powrotem na Żoliborz. Dokładnie wiem, że szłyśmy między innymi przez Wolę. Doszłyśmy na Powązki. Na Powązkach w jakimś grobie zakopałyśmy swoje dowody. Miałyśmy zamiar przejść na Żoliborz. Jest most nad torami na Powązkach, jak się kończą cmentarze, to jest wiadukt. Jak znalazłyśmy się na tym wiadukcie, to na dole stała jednostka niemiecka i zaczęli nas wołać. Nie było wyjścia, musiałyśmy zejść, bo jak byśmy pobiegły, to by po prostu prawdopodobnie do nas strzelali. Przesiedziałyśmy tydzień chyba i uciekłyśmy stamtąd.
Po Powstaniu poszłam zobaczyć, jakim cudem przekroczyłyśmy ogrodzenie z drutu kolczastego, to było parę metrów w górę. Jak myśmy to zrobiły, to nie wiem. Myśmy uciekając przez płot, były całe pokrwawione, ale zdołałyśmy uciec.

  • Proszę powiedzieć o tym wydarzeniu, kiedy panie zostały zatrzymane przez oddział?

Jak nas potraktowano?

  • Tak.

Musiałyśmy opowiadać, żeśmy były u koleżanki na imieninach, mamusie pewnie czekają i bardzo płaczą, że nas nie ma; coś musiałyśmy wytłumaczyć, skąd żeśmy się nagle znalazły.
Ale jeszcze jedna rzecz była taka niebezpieczna, mianowicie Romka Zdziarska była podobna do Żydówki. Ona z pochodzenia była Węgierką, ta uroda była podobna, bo ciemne włosy, ciemne oczy, nieduża, szczuplutka. Jak oni nas zatrzymali to: Jude, Jude – i koniec. Byłam nieduża, miałam kręcone jasne włosy, też mogłam uchodzić zupełnie dobrze za Żydówkę. To było przerażające, co oni z nami zrobią, bo na temat żydostwa mieli swoje odpowiednie zdanie. Wepchnęli nas… Nie wiem, jak się nazywa takie pomieszczenie, połowę w ziemi, jest taki spad. Poprzednio prawdopodobnie jakieś beczki tam były, może z paliwem zrzucane z takiej pochyłej powierzchni. Nas tam wepchnęli. Nagle znalazłyśmy się w ciemnościach i usłyszałyśmy głosy. Co się potem okazało, że byli mężczyźni, którzy byli zabrani do roboty z osiedla, to się nazywało Osiedle Kościuszkowskie, tuż za Powązkami. Nie puszczali ich do domu na noc, tylko nocowali właśnie w tym pomieszczeniu.
Myśmy trochę były już wszystkim przerażone, a jeszcze – za przeproszeniem – gębami tych ludzi, bo to mieli zakazane twarze ci mężczyźni, potem się okazali normalni zupełnie, tylko takie wrażenie człowieka wtedy ogarnęło.

  • Była pani trzy dni.

W tej chwili już nie pamiętam. Ale w każdym razie potem nas wzięto od tych mężczyzn, bo mężczyźni zniknęli, nie wiadomo, co z nimi zrobili, czy ich puścili, nie wiem. Nas wsadzili znowu do takiej małej hali, nazwijmy to, bo to wszystko było na terenie Instytutu Chemicznego. Nie wiem, czy on nadal istnieje, budynki istnieją. Myśmy musiały nocować, szczury po nas łaziły, jak żeśmy spały, nie było żadnego źródła światła. To nie było za przyjemne. Przydzielili nas dwie do kuchni, myśmy obierały ziemniaki.
Dosyć dobre było to w tej całej sytuacji, jeśli tak można powiedzieć, że kucharz nas karmił, to była jednoosobowa obsługa plus my dwie. Nie karmił byle czym, tylko tym, co wojsko dostawało. To też miało swoje znaczenie.
Któregoś dnia – tylko już nie wiem piąty, siódmy, który to był dzień, ciężko mi powiedzieć który – kucharz powiedział, że musi iść, bo wydają im mydło, jakiś taki przydział wojskowy. My nie byłyśmy bezpośrednio z tymi żołnierzami, ta kuchnia była oddalona. Nagle oni wszyscy zniknęli. Najważniejsze, że jego nie było i nikogo w pobliżu. Myśmy wtedy po prostu zwiały. Nam się ta ucieczka na całe szczęście udała.
Któregoś dnia zjawił się oficer wyższego stopnia, nie pamiętam jaki. Nagle: „A skąd one się tu wzięły? To na pewno powstańcy.”. Wpadł na to i sięgnął ręką do kabury. To nie było przyjemne, ale wyjął tą rękę i powiedział: „Jutro rano zlikwidować” – poszedł. Coś go tknęło jednak ludzkiego.

  • Panie uciekły.

Właśnie między innymi ta perspektywa nas zdopingowała, ale pamiętam naszą reakcję, usiadłyśmy na takim stołku do siebie tyłem, nie wiadomo dlaczego, bo było wygodniej tak usiąść, każda sobie coś myślała.
  • Jakie były pani dalsze losy podczas Powstania.

Jak uciekłyśmy, to znalazłyśmy się na Bielanach. Bielany w tym okresie (to był chyba 10, 11 sierpnia, tak mniej więcej) były niczyje. Niemcy czasem tam bywali. Myśmy uciekły i znalazłyśmy się w takim szpitalu, nazwijmy to polowym, bo to był szpital na terenie domu dziecka. Od czasu do czasu znalazłyśmy koleżanki, nawet ze swojej klasy znalazłam dwie, one nas przechowały, ale uprzedziły, że mogą wpaść nagle Niemcy. Jak wpadali ci Niemcy, to liczyli pacjentów. Wiem, że myśmy się znalazły w pewnym momencie w łóżkach, nad którąś z nas usiadł ksiądz, niby spowiadając, ale nie wiem, nad którą. Rzeczywiście jakiś Niemiec zajrzał do sali, ale się wycofał. Człowiek miał szczęście po prostu.
Dalej musiałyśmy wrócić do Powstania. Z Bielan szłyśmy chyba ulicą Marymoncką na Żoliborz, to nie jest daleko. Wiem, że jakąś płachtę między sobą trzymałyśmy. Taki dołek był, teraz jest zupełnie inaczej. Trochę Niemcy postrzelali do nas, ale nic nam nie zrobili. Doszłyśmy. Potem już cały czas byłyśmy w Powstaniu z tym, że właśnie Romka Zdziarska jeszcze raz poszła przez Stare Miasto do Śródmieścia i została ranna, nie śmiertelnie, ale bardzo, już nie mogła uczestniczyć. Byłam przy „Żywicielu” i chodziłam do poszczególnych oddziałów.

  • Na Żoliborzu?

Na terenie Żoliborza. Stamtąd poszłam do niewoli.

  • Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu?

Przede wszystkim człowiek był głodny, bo byle co jadł. Znaczy gotowano żołnierzom, oczywiście powstańcom, myśmy też to dostawały, ale to było takie byle co. Ludność cywilna jak zjadła zapasy, to potem byle co jadła. Jakaś kasza zawsze była, coś było takiego. Ale marne było, spałyśmy na podłodze, gdzie bądź. To też jest bardzo charakterystyczna rzecz, że w takich sytuacjach, jak się wali wszystko na głowę, to człowiek potrafi pięć minut spać, bo tak żeby przespać całą noc, to raczej się nie zdarzało nikomu. Ale to dziwne i czasem parę minut wystarcza.
W Śródmieściu były spotkania towarzyskie, śpiewy, ale na Żoliborzu chyba nie było, w tym na Żoliborzu nie uczestniczyłam, nawet nie mogę sobie uświadomić, czy było coś takiego. Być może było, tylko po prostu nie brałam w tym udziału.

  • Prasa powstańcza dochodziła na Żoliborz? Czy były audycje?

Tego sobie nie przypominam, nie będę zmyślać, bo tego nie pamiętam.

  • Jak wyglądało życie religijne na Żoliborzu?

Jeżeli chodzi o to, to księża brali w tym czynny udział i były odprawiane nabożeństwa. Czasem było nabożeństwo w jakimś prywatnym domu.

  • Brała pani udział w tym nabożeństwie?

Na pewno. Właśnie w tej chwili myślałam, czy gdzieś na powietrzu, ale na powietrzu nie brałam udziału, raczej w jakimś pomieszczeniu to było.

  • Co się odbywało w gimnazjum u sióstr?

U sióstr był szpital. Na budynku zakonnym, klasztorze kończyło się [terytorium] powstańcze, a dalej była przestrzeń i Niemcy. […] [Siostry zakonne] również brały udział w Powstaniu. Była jedna z naszych koleżanek – Ewa Polińska, która została odznaczona najwyższym odznaczeniem wojskowym; nawet Niemcy o tym wspominali, widzieli ją po prostu, jak się kręciła. Nie byłam na terenie zmartwychwstanek w czasie Powstania. Oczywiście nie wszystkie brały udział, bo one miały też internat, były dziewczynki, tak zwane przychodne, i internat. Internatki częściowo były w tym klasztorze i w innym domu też mieszkały, ale to wszystko brało czynny udział w jakiś sposób. Jak ktoś w kuchni gotował, to też brał udział, prał żołnierzom – też brał udział, niekoniecznie trzeba było chodzić z rozkazami, żeby brać udział.

  • Jak wyglądały kontakty z cywilami? Jak pani wspomina na Żoliborzu?

Na Żoliborzu nie miałam żadnych sprzeciwów, jeśli chodzi o to. Ze sprzeciwem spotkałam się właśnie, idąc z Romką piwnicami ze Śródmieścia na Żoliborz, bo między innymi szłyśmy wtedy piwnicami. Jedni to akceptowali, a inni wymyślali. Taka normalna reakcja ludzi. Jedni nieświadomi, drudzy bardziej świadomi tego wszystkiego, co się działo. Cywile też w jakiś sposób brali udział [w Powstaniu], robili barykady z mebli, z czego popadło. Też tak się zdarzało, że po prostu żywili żołnierzy. To też trzeba brać pod uwagę, że brali udział. Niektórzy chowali się, ale to już zależy od usposobienia i charakteru człowieka.

  • A jak pani rodzina…

Moja mama wtedy pracowała w aptece na Mokotowskiej, cały czas tam spędziła Powstanie. Ojciec był w domu, ale byłam tylko jeden jedyny raz u niego w domu. Jak już wspomniałam, byłam chronioną jedynaczką. Nakarmił mnie, kazał mi się położyć, przespałam u niego nalot, nawet wtedy kiedy spałam (to było w piwnicy), to bomba rąbnęła w klatkę schodową, ale się zatrzymała na drugim piętrze, przedziurawiła nam mieszkanie.

  • Na jakiej ulicy było mieszkanie?

Na Słowackiego, to były tak zwane Kolonie, w VIII Kolonii. Właśnie przespałam szczęśliwie. Ojciec mnie odprowadził do oddziału, do tego momentu dokąd mógł. Tak że nie protestował, nic nie mówił. Uznał, że tak musi być.

  • Zgodził się.

Nie miał wyjścia.

  • Były kontakty za pośrednictwem listów?

Akurat w moim wypadku nie. Do mamy nie mogłam pisać. Nieraz sobie przypomniałam, dlaczego nie zaszłam do mamy, jak byłam parę dni w Śródmieściu… Widocznie nie miałam czasu, bo niemożliwe inaczej. Dowództwo było wtedy na placu Dąbrowskiego… […] W każdym razie chodziłam też od dowództwa do oddziałów.

  • Czy miała pani jako łączniczka kontakt z bronią? Czy miała pani okazję walczyć z bronią w ręku?

Absolutnie nie. Nie miałam i nie chciałam. Znaczy w wojsku nie można czegoś nie chcieć, ale po prostu nie miałam. Może gdybym bardzo chciała, to może bym… Broni było mało, to nie można było tak nią szastać.

  • Miała pani kontakt z innymi narodowościami walczącymi w Powstaniu?

Chyba nie, bo bym pamiętała.

  • Jak pani zapamiętała wojsko niemieckie?

Mogłam tylko zapamiętać, siedząc u nich w niewoli, a za wyjątkiem tego momentu z kaburą i z oficerem… Jeśli chodzi o kucharza, nie wiem dlaczego żeśmy go nazwały krawiec.

  • To był również Niemiec?

To był Niemiec. To był bardzo miły dla nas człowiek. Widać było, że on nam współczuje, nawet chyba się trochę boi o nas. Bo on tak ścierpł, jak ten oficer tak się zachował, widać było po jego [minie]… Poza tym w Powstanie nie miałam do czynienia bezpośrednio z Niemcami, obracałam się wśród Polaków. […]

  • Jaki był najgorszy moment dla pani w Powstaniu? Czy to właśnie z tym grożącym Niemcem?

Chyba tak, to chyba był najgorszy moment, jak usiadłyśmy na tym stołku tyłem do siebie. Nie wiem, jak to rozumieć, nieraz nad tym się zastanawiałam. Widocznie człowiek chce być w jakiś sposób sam, bo się tyłem obraca; nie wiem, o co chodziło.

  • Jakie nastroje panowały w pani oddziale?

Euforyczne. Wszyscy byli pewni, że zwyciężymy, że wszystko będzie okay. Potem byłam świadkiem tego jak… To dosyć ważna sprawa, tylko może przekręcę nazwisko. Ze Śródmieścia na Żoliborz przyszedł do naszego „Żywiciela” pułkownik „Wachnowski” (chyba nie obniżyłam mu jego stopnia) z informacją, że Warszawa się poddaje przez cały górny i dolny Żoliborz – wtedy [„Żywiciel”] był akurat dowódcą na dolnym Żoliborzu. Prowadziłam tego „Wachnowskiego” ze świadomością, z czym on przyszedł. Skąd miałam taką świadomość, nie wiem, bo on mi na pewno tego nie powiedział.
Byłam świadkiem, jak on wszedł do dowódcy, jak go zaprowadziłam; nie byłam już w środku, jak chłopak popełnił samobójstwo z rozpaczy, że to jest koniec. To był chyba jednak najgorszy moment. To młode dziecko było, siedemnaście lat miał, góra – chyba to było najgorsze [przeżycie].

  • A najlepsze chwile?

Sama świadomość, że człowiek uczestniczył, uważał się za ważnego, że bierze udział w takiej ważnej sprawie. Młodzi inaczej przecież reagują, tak bardzo emocjonalnie. Na pewno byłyśmy bardzo szczęśliwe, jak żeśmy uciekły z niewoli.

  • Jak wyglądały przyjaźnie?

Wtedy przyjaźń miała trochę inne znaczenie niż teraz, bo chyba głównie polegała na tym, że jeden był bardzo odpowiedzialny za drugiego. Taka przyjaźń to… Oczywiście, że dziewczynki opowiadały sobie różne rzeczy, to miało miejsce, myśmy nie były żadne takie nadzwyczaj dorosłe ani mądre. Z jednej strony byłyśmy według mnie jakoś dojrzałe, a z drugiej dziecinne. Ta dziecinada wyszła potem, jak nas uwolniono już na terenie Niemiec. Jak uzyskałyśmy wolność, tośmy się wygłupiały jak małe dzieci, bo tego właśnie owało.
W czasie okupacji człowiek nie chodził do kina, nie chodził do teatru. Robił sobie prywatki, ale zabaw żadnych takich nie było. Nie było stroju, nie było w końcu z czego zrobić tych stroi, przerabiało się w ogóle stare rzeczy, bo nie kupowało się nowych. Po prostu nie było dostępu do takich rzeczy, ani do nowych butów, ani do ubrań, to tylko tak po znajomości można było [zdobyć], jeden drugiemu odstępował. Tak że to raczej była taka smutna młodość, ale człowiek miał humor, śpiewał sobie.
Teraz sobie przypomniałam taką strasznie głupią rzecz, mianowicie jechałyśmy tramwajem w pięć chyba. Każda miała w siatce nastawiony budzik. Miałyśmy po szesnaście lat, więc nie byłyśmy znowu takie bardzo dziecinne, w pewnym momencie w tym tramwaju wszystkie budziki zaczęły dzwonić. Nas to strasznie rozbawiło, ale nie wiem, jak pasażerów w tramwaju… Takie głupoty robiłyśmy. Albo strzelałyśmy z procy fiołkami w okno jednego księdza. To też były takie bardzo dziecinne wygłupy.

  • Fiołkami w okno księdza?

Jakoś człowiek musiał sobie rozweselić życie.
  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało wyjście z Warszawy?

My z Żoliborza wyszliśmy przez Powązki. Na Powązkach załadowano nas w jakieś duże samochody i zawieziono do Pruszkowa, a z Pruszkowa do Niemiec. Żoliborz akurat był podzielony na kilka grup. Nas zawieziono do fabryk niemieckich, nie pamiętam teraz miejscowości. W każdym razie to była mała fabryczka, obrabiało się części do czołgów, takie malutkie części, jakieś płytki. Myśmy tak obrabiały płytki, że one się do niczego nie nadawały. Myśmy nie umiały, a że umyślnie to była druga sprawa. Jak się czepiali nas, to mówiłyśmy, że nie umiemy i koniec. Nic nam za to nie zrobiono.

  • Jak wyglądało przejście do Pruszkowa i warunki w Pruszkowie?

Warunki były takie, że mnóstwo ludzi spało bezpośrednio na kamiennej podłodze. Człowiek nie zdawał sobie z tego sprawy, że może mu się coś stać. Chciało się spać, to spał. Tłok. Nie wiem, jak sanitariaty wtedy wyglądały, przecież człowiek musiał gdzieś iść [za potrzebą], o myciu to mowy nie było. Jeśli chodzi o obóz, to była tylko lodowata woda, bo to był okres: październik, listopad, grudzień, styczeń, luty – zima. Myśmy w tym okresie były w obozach. Myłyśmy się, ale nie było to przyjemne.

  • Jak wyglądało wyzwolenie?

To była nieprzeciętna radocha. Nas wyzwalał generał Maczek. Wyległyśmy wszystkie z baraków. To nie było chyba wcześnie rano, ale to nieistotne, jaka to była pora. W każdym razie różne były okrzyki: „Hura!!” – najróżniejsze, tańce radości, okrzyki. Miałyśmy wspaniałą komendantkę, która pięknie nas wybraniała od Niemców, a Niemcy mieli zamiar pod koniec wyrżnąć wszystkich w obozie, chociaż obóz kobiecy był pod opieką Czerwonego Krzyża, największy chyba na terenie Niemiec i w ogóle chyba na terenie Europy.
Wspaniałe uczucie – wolność. Tylko po głodówce, bo naprawdę dawali byle co do jedzenia, to wojsko nas tak nakarmiło, żeśmy przez parę dni wszystkie chorowały, bo człowiek był spragniony tego. Za dużo po prostu człowiek zjadł. Zarówno my, jak mężczyźni, tak samo reagowałyśmy, ale to był obóz typowo kobiecy. Kilka dzieciątek się urodziło nawet, bo kobiety były w ciąży w czasie Powstania.

  • Jak opiekowali się dziećmi?

Tego świadkiem nie byłam, bo był wydzielony barak, gdzie był tak zwany szpital, w którym parę dni leżałam z podejrzeniem cholery nie cholery, jakiejś zaraźliwej choroby; tylko parę dni, a one w tym szpitalu urzędowały. Przetrwały jakoś, karmiły dzieciaki.

  • Czy spotkała się pani z innymi narodowościami w obozie? Czy Polki trzymały się razem?

Może nie tyle trzymały, co trzymano nas, ale w tej chwili sobie zupełnie nie uświadamiam. Na pewno były obce narodowości, ale w naszym obozie sobie tego nie przypominam.

  • Co się stało po wyzwoleniu przez generała Maczka, w jaki sposób pani wróciła do Polski?

[…] Wyzwolenie było 12 kwietnia, koniec wojny był dopiero w maju. Przewieziono nas do Murnau z myślą o tym, że przejdziemy przez Alpy i usadowimy się we Włoszech. Do tego nie doszło, już nie pamiętam z jakiego tytułu. Kilka grup rzeczywiście przeszło do Włoch, przeszło dosłownie przez Alpy, też zresztą później przeszłam przez Alpy. Zrobiłam maturę w Murnau. Było w ten sposób, że młodzież niemiecka chodziła rano do szkoły, jak oni skończyli, to myśmy chodziły na drugą czy na trzecią. To już zostało przez władze polskie narzucone Niemcom, oni się dostosowywali.
Piękna miejscowość, dwa ogromne, piękne jeziora, to w ogóle było coś cudownego. Człowiek był nakarmiony, chodził do szkoły, czysto, zasłane łóżka, chodził w góry, nad jezioro. Nawet przepływaliśmy łódką to jezioro i była taka chatka, niemiecka oczywiście, w którą się wpływało łodzią, specjalnie tak zbudowana. To były piękne czasy. Byłyśmy na przełomie września i października, do matury, czyli w czerwcu wyjechałyśmy do Włoch. Przekraczałyśmy pieszo Alpy.

  • Proszę opowiedzieć coś więcej na temat tej wędrówki.

Trzeba było zachować zupełną ciszę, co było prawie niemożliwe, bo cywilne osoby też szły z małymi dziećmi, dzieci płakały. Ta cisza była narzucona zupełnie bez sensu, bo kto by podsłuchiwał. Jak ktoś miałby nas złapać, to by i tak złapał, zatrzymał całą tą kawalkadę ludzi, w każdym razie przeszłyśmy.

  • Ile zajęła ta podróż?

Kilka dobrych godzin, nie pamiętam już. Stamtąd przewieziono nas samochodami na sam obcasik buta włoskiego, do miejscowości Trani. W Trani, te które nie skończyły szkoły, to miały szkołę, a myśmy chodziły na winogrona. Był zakon zakonników, klasztor, myśmy wyjadały winogrona. Nic nie robiłyśmy, tylko czekałyśmy, co będzie dalej. Cały czas jednak człowiek miał zamiar wrócić do kraju, tylko po prostu nie było jeszcze sposobności. Z Trani znowu przez całe Włochy pojechałam do Anglii. Tak że zwiedziliśmy trochę Europy. W międzyczasie robiłyśmy sobie wycieczki. Byłam we Włoszech w słynnym Loreto, gdzie jest ponoć stajenka, gdzie Pan Jezus się urodził. W Rzymie wówczas nie byłam, bo to było z innej strony Włoch.
W Anglii młodsze dziewczyny robiły maturę, a myśmy poszły do pracy. Mam gdzieś taki dowód, bo myśmy też miały wtedy jakieś dowody. Była taka kombinacja: żeby dostać się do Anglii, to trzeba było mieć narzeczonego. Myśmy wszystkie miały fikcyjnych narzeczonych, których na oczy nie widziałyśmy, tylko na tej zasadzie, że musiał być w wojsku polskim na terenie Anglii. Dlaczego taka kombinacja była, nie wiem. Znalazłyśmy się w miejscowości niedużej West Chiltington. Tak jak mówię, dla części dziewcząt była zorganizowana szkoła, a myśmy poszły do byle jakiej pracy. To znaczy najlepsze było zmywanie i sprzątanie angielskich domów. Jak sobie teraz pomyślę, to mi tak nijako jest, ale nie było wyjścia po prostu.

  • Pani zdawała maturę?

W Murnau.

  • W jakim języku?

W polskim, to była jak najbardziej polska szkoła. Niemcy rano, a my po południu. Oni po niemiecku, my [po polsku]. Polska szkoła, jak najbardziej polska.

  • Tak samo we Włoszech, w Anglii?

Zawsze były tak zorganizowane polskie szkoły. To było dobrze zorganizowane. Po przyjeździe tutaj do kraju od razu było zweryfikowane, bez żadnych kłopotów.

  • Jak wyglądał powrót do Polski?

Jeszcze jeden kraj zwiedziłam przez parę dni, bo [wracałam] przez Francję. Miejscowości już nie pamiętam, taka nadmorska. Statkiem przepłynęłyśmy do tej miejscowości, a stamtąd czekałyśmy na transport pociągu. Ile to czasu trwało… chyba ze dwa tygodnie. To się zresztą dłużyło. Wtedy po raz pierwszy byłam na jeżdżących samochodzikach, jakaś była atrakcja w tej miejscowości i pamiętam, że jeździłyśmy samochodzikami.
Chłopcy też byli, bo chłopcy mieli też wracać pociągiem. Wsadzono nas w bydlęce wagony. Tak jak żeśmy przyjechały z Polski, tak nas wsadzono, z tym że te były czyste. Bo te, którymi nas Niemcy wywozili, to były okropnie brudne, a te miały też jakąś ubikację, tamte nie miały ubikacji. Ale ile czasu myśmy jechały, nie wiem. Wiem, że zajechałam do Łodzi tymi wagonami. Z Łodzi już przyjechałam innym pociągiem, chyba normalnym osobowym.

  • Ktoś z pani znajomych został po drodze?

W Anglii zostało bardzo dużo znajomych osób. Jeszcze niektórzy żyją, utrzymujemy z nimi kontakt. Odwiedziłam ich w Londynie. Oni tu przyjeżdżają na rocznicę Powstania. Nie na każdą, ale przyjeżdżają. Na tej zasadzie właśnie byłam w Londynie, że mnie zaproszono.

  • Jak pani z perspektywy czasu ocenia wybór powrotu do Polski?

Dobrze to oceniam, dlatego że mnie akurat nie spotkały żadne przykrości. Dostałam się na studia. Nie dostałam się, gdzie chciałam, ale po prostu tam nie zdałam. Skończyłam studia, dostałam pracę. Spotkało nas tylko jedno, mianowicie nasz najstarszy syn chciał się dostać do lotnictwa, okazało się, że nie może. Śmieszna rzecz, z jakiej racji do lotnictwa, gdzie indziej mógłby. To było głupio tłumaczone, bo bezpośrednio od razu przekazywał wiadomości. Rzeczywiście samolotem leci się parę godzin, ale to była jakaś bzdura. On się nie dostał „dzięki” nam, że korespondowaliśmy z zagranicą, bo myśmy jednak korespondowali. Akurat korespondowałam ze znanym człowiekiem, który pracował w Wolnej Europie, ksiądz Kirschke. On już nie żyje, w „Wolnej Europie” miał swoją audycję jako ksiądz. Z nim korespondowałam. On był pod zmienionym nazwiskiem i imieniem, ale wyniuchali to. Poza tym nie miałam żadnych [represji].

  • Czyli motywowali to kontaktami z zagranicą, a nie przeszłością w AK.

W żadnych papierach nie podawałam, że byłam w AK; że w Powstaniu, to wiadomo było, to nie dało się ukryć. Po prostu szczęśliwie się ułożyło. Niektórzy mieli ogromne kłopoty, akurat nas to nie spotkało.

  • Czy jest jeszcze coś, co pani by chciała powiedzieć, o czym nie mówi się w Powstaniu?

Bardzo byśmy chcieli, żebyście wy powstania nie przeżywali, to na pewno. Chyba za mało młodzież wie na ten temat, że myśmy byli inni, wy inni – to jest zupełnie zrozumiałe. Jakby nie daj Boże coś takiego było, to byście też poszli jak w dym w to powstanie. Natomiast jesteście inni niż my, ale każde pokolenie w jakiś sposób jest inne.

  • Jak by pani określiła tą różnicę, na czym ona polega?

Na pewnej beztrosce. Wy po prostu pewnych problemów nie macie, to dlatego tak jest i dobrze, że ich nie macie, bo nie mówię o tym, że tamto to jest wspaniałe, a to jest do niczego, nic podobnego, absolutnie tak nie myślę i nigdy nie myślałam. Zresztą w życiu pracowałam z młodzieżą i znam młodzież, zawsze są jakieś przecież typki i ludzie wspaniali, normalne społeczeństwo.




Warszawa, 1 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska
Irena Gordon Pseudonim: „Kora” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Żywiciel”, pluton 228 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter