Irena Niezgodzka- Kozłowska „Huberta”

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmawiamy z panią Ireną Niezgodzką-Kozłowską, podczas Powstania Łuniewską, która sześćdziesiąt trzy dni Powstania spędziła na ulicy Chmielnej w szpitalu…

Tak. To był wojskowy szpital AK, Chmielna 28.

  • Jak się zaczęła pani historia z przynależnością konspiracyjną?

Stosunkowo późno wstąpiłam do konspiracji, bo tak się układało życie, warunki domowe. W 1940 roku mój ojciec został aresztowany za działalność przedwojenną jeszcze w Związku Ziem Zachodnich i był na Pawiaku. Był na Pawiaku do jesieni 1940 roku, potem został wywieziony do Oświęcimia. 30 grudnia 1940 roku dostaliśmy wiadomość, że umarł czy zginął. Zostałam z mamą, z moim bratem, który wtedy miał czternaście lat, może mniej. Musiałam iść do pracy, żeby utrzymać dom. Jeszcze była taka wierna gosposia, której nie płaciliśmy nic, ale trzeba było ją utrzymać. Właściwie był dziadek, trzy dorosłe osoby, dziecko i ja.

  • Mieszkaliście w Warszawie?

W Warszawie, cały czas na ulicy Krasińskiego. Pracowałam w fabryce cukierków na ulicy Skierniewickiej. Zaczęłam od zawijania cukierków i dotrwałam potem do funkcji majstrowej. Byłam najmłodsza z wszystkich pracowników, bo były wytrawne robotnice zawijaczki, które to wszystko robiły bardzo sprawnie. W 1941 roku okazało się, że są możliwości studiowania medycyny w prywatnej Szkole Sanitarnej docenta Zaorskiego dla Kształcenia Pomocniczego Personelu Sanitarnego w Warszawie.

  • To oczywiście były komplety?

Nie. To było nawet legalne, dlatego że to była nie medycyna, tylko szkoła sanitarna, to nawet było w gmachu uniwersytetu. Jak się wchodzi, to pierwszy budynek na lewo to był ten.

  • Skorzystała pani z tego?

Skorzystałam, tak. Pracowałam w fabryce, na godzinę szóstą jeździłam, pracowałam do drugiej. Potem, jak były ćwiczenia, to byłam zajęta do godziny policyjnej, absolutnie. Nie bardzo mogłam się udzielać gdzie indziej, już nie bardzo miałam czas i siły do tego. Tak to trwało do wczesnej wiosny 1944 roku. Wtedy, już nie pamiętam kto, jak, ale w każdym razie, ponieważ studiowałam medycynę proponowano mi, żebym zaczęła pracę konspiracyjną w tejże dziedzinie. Wobec tego któregoś dnia, w kamienicy na rogu Alej Jerozolimskich i Emilii Plater zgłosiło się nas przed tym już umówionych, dziewięć dziewcząt. [Był tam] lekarz chirurg, doktor Dzik, wtedy nas zaprzysiężono, powiedziano nam, że nasza czołówka sanitarna „Rola” będzie wysłana na wschód do akcji dywersyjnej na tyłach armii niemieckiej, tak przez cały czas.

  • Sanitariuszki? Do akcji dywersyjnej?

Tak, tak było powiedziane. Przez ten czas rzeczywiście jeszcze trochę robiłam, instruowałam byłam już na trzecim roku medycyny, więc zastrzyki, taka pierwsza pomoc. Ale to wszystko jeszcze było przed Powstaniem. Gdzieś może w drugiej połowie lipca skoszarowano nas na ulicy Widok 7 z planem przerzucenia nas na wschód, właśnie poza granicę Generalnej Guberni. Ale nie doszło to do skutku. Dlaczego, to nie wiem, ale w każdym razie czekałyśmy na rozkaz, że nas przerzucą.

  • Wiedzieliście, że wtedy akurat zaczął się odwrót Niemców?

Tak. Ale wiedziałyśmy, że mamy tam jechać. Wtedy zaczęło się Powstanie. Powstanie mnie zastało na Widok 7. Parę dni potem przyszedł rozkaz, że organizuje się szpital polowy wojskowy na Chmielnej 28, gdzie był hotel „Terminus” (do tej pory jest), że wobec tego, ponieważ nasza czołówka była bardzo dobrze zaopatrzona przez to ziemiaństwo w leki, w narzędzia, środki opatrunkowe, to nas skierują do szpitala na Chmielną 28 i będziemy tam przez cały czas Powstania. Rzeczywiście tak było. […]

  • Szpital był zupełnie normalny, żadnej prowizorki?

Tak. Uważałyśmy, że to jest bardzo dużo. Tymczasem na potrzeby potem to wszystko okazało się bardzo mało. Nie pamiętam, nas było dziewięć dziewcząt. Parę nazwisk pamiętam: była jedna Anita Syrni, która była instrumentariuszką z prawdziwego zdarzenia, była bardzo potrzebna przy operacjach. Ona była jedyną osobą, która znała swój zawód i pracowała jako niezbędna zupełnie osoba. Poza tym były Maria Libis, która już przedtem musiała zmienić nazwisko ze względu na pracę konspiracyjną na Janinę Górską. Była jej córka Halina Libis, która też miała zmienione nazwisko na Krystyna Zakrzewska, potem była Irena Lewicka, Maria Kosmulska… Reszty to nie pamiętam. Początkowo byliśmy trochę odcięci od południowej części, dlatego że w tym czasie była budowana barykada w Alejach Jerozolimskich, to była bardzo ważna barykada, bo to było jedyne przejście. Z jednej strony był ostrzał ze strony banku BGK, z drugiej strony była Marszałkowska. Tak że budowa barykady pociągała za sobą bardzo dużo ofiar. Tak właściwe było cały czas, bo jak ta barykada była już zbudowana, potem był taki wykop, to mniej więcej na wysokości ulicy Kruczej była ta barykada. Najpierw się przebiegało bez żadnej osłony, rzeczywiście ludzie padali i potem, mimo że zgiętym się było, ale ostrzał był przez cały czas. Potem całe wojskowe oddziały przechodziły tamtędy. Byli specjalni ludzie, którzy kierowali tym ruchem, bo to był ruch jednostronny. Całe oddziały „Gustawa”, które przeszły w swoim czasie ze Starego Miasta, tak samo częściowo przechodzili, to tak samo też ginęli. Poza tym były narzeczone, które były ranne, ci chłopcy przychodzili, przynosili [je], tak że to wszystko tak wyglądało.

  • Rannych mieliście od pierwszej chwili?

Tak. […] Musiałyśmy wszystko, pomijając tę podstawową pracę, opatrunki robić, potem trzeba było leki dawać, trzeba było przenosić czasami z miejsca na miejsce, a potem trzeba było najczęściej grzebać. Znosiłyśmy ich same…

  • Na podwórko?

Na podwórko. Same znosiłyśmy, czasami chłopcy silni, a my tak… Najpierw to było zorganizowane na pierwszym piętrze. […] Najpierw trzeba było ich żegnać, oni się żegnali, mówili: Ty przypominasz moją siostrę, ty przypominasz moją…, potem oni umierali, a myśmy musiały ich grzebać, to było okropne. Potem owało nam środków opatrunkowych, owało nam leków. Jeżeli chodzi o jedzenie to mieliśmy taką kaszę „plujkę”.

  • Przynosili?

Przynosili od Haberbuscha. Od Haberbuscha dźwigałyśmy w workach.

  • To też musiałyście to robić?

Też. Dźwigałyśmy.

  • Myślałam, że to mężczyźni.

Było paru mężczyzn, naturalnie, że było. „Dzik” operował, potem był drugi, zapomniałam, jak on się nazywał…

  • Ilu lekarzy było?

Dwóch.

  • Czyli dyżur nieustanny.

Nieustanny. Doktor „Dzik” był asystentem na chirurgii Szpitala Ujazdowskiego, młody był, ale był bardzo dobrym chirurgiem, a nazwisko drugiego zapomniałam. On był raczej od chirurgii miękkiej, to znaczy wtedy jak były ranny w brzuch, to wtedy on operował. Na ogół to wszystko „Dzik” robił. Poza tym wodę jeszcze trzeba było nosić.

  • W szpitalu to jest podstawa.

Podstawa. Trzeba było tą wodę nosić.

  • Gdzie była najbliższa woda?

Gdzieś koło Widok chyba, ale nie pamiętam. Studnie były, poza tym czasami w poszczególnych w podwórkach były studnie tak jak za dawnych czasów. Po wodę to właściwie nie chodziłyśmy, to raczej rzeczywiście czasami mężczyźni byli, przychodzili sami, żeby pomóc, to oni tą wodę nosili. Poszłam kiedyś zobaczyć, czy studnia jest czynna, to w ruinach zobaczyłam Niemca, takiego starszego. Nie wiem, kto się bardziej tym przejął – czy on, czy ja. W każdym razie coś mu powiedziałam. On widocznie był zupełnie sam, odciął się od swoich, miał mało do mówienia, był starszy to już nie z tych takich, którzy chcieli koniecznie zabijać, bo tacy też byli. On ze mną przyszedł do szpitala, do końca Powstania był z nami, pracował i tą wodę też nosił.

  • Ustalił, że będzie jeńcem?

Wtedy, jak już cała nasza ulica była obstawiona, Niemcy przychodzili do piwnicy, bo myśmy potem w piwnicy byli, bo baliśmy się tych obstrzałów, to on zaświadczył, że myśmy nic złego nie robiły, że jadł to samo co my, robił to samo co my i był [dobrze] traktowany…

  • To was uratowało…

To na pewno tak samo był jakiś moment taki, dzięki któremu oni może powstrzymali się od jakichś ostrych działań.

  • Wiele szpitali zostało całkowicie zniszczonych a personel zamordowany.

Jeszcze jedna sprawa, która mi się przypomniała, o pierwszym rannym, który trafił na stół. Anita, nasza instrumentariuszka przy tym zabiegu była, podawała „Dzikowi” to wszystko co trzeba. Ja stałam z tyłu, dlatego że trzymałam go, żeby się nie ruszał, głaskałam go, coś mówiłam, a to był Niemiec. Nie wiem, jak trafił, on nic nie mówił, my się nic nie pytałyśmy, bo też po niemiecku wtedy nie mówiłyśmy. Nie wiem, nie został z nami, bo go zabrali, ale możliwe, że też w jakimś momencie coś szepnął. Jak się zorientowałyśmy, dopiero potem plułyśmy [sobie w brodę], jak mogłam go głaskać, ale tak było.

  • Ale robiła to pani dla człowieka…

Człowieka.

  • Czy było bezpiecznie?

Z początku to na ogół tak, dlatego że oni szli od Królewskiej, po kolei wszystkie ulice bombardowali, niszczyli, a myśmy byli tuż przy Alejach. Początkowo było stosunkowo bezpiecznie. Czasami, jak się szło nawet z noszami po rannych, bo gdzieś byli, to nawet można było spokojnie przenieść, a potem to już były dom po domu.

  • W waszej okolicy byłyście świadkami akcji bojowych swoich kolegów powstańców?

Nie, może były, ale my o tym nie wiedziałyśmy. My naprawdę ciężko fizycznie i psychicznie [pracowałyśmy], nawet mówiłyśmy, że w przyszłości to byśmy chyba w sanitariacie nie pracowały, bo my nic nie widziałyśmy oprócz nieszczęścia…

  • Od czasu do czasu były momenty radości.

Ale naturalnie, że tak. Nawet śluby wiadomo, że sporadycznie były, a u nas to już nic nie było. A jak jeszcze bomby zapalające rzucili to wokół ci ludzie…

  • Docierały do was jakieś wiadomości?

Na początku tak, bo były wydawane [gazetki], przychodził [łącznik], potem to już niczego nie było.

  • Śródmieście funkcjonowało do końca.

Ta część udziału była najbardziej smutna chyba, bo my nie widziałyśmy nic innego tylko tych rannych, żegnających się, umierających. Od czasu do czasu wychodzili naturalnie, bo tak też było, ci lżej ranni. W Powstaniu tak samo zginął mój brat, […] zginął jak miał szesnaście lat.

  • Brał udział w Powstaniu?

Brał udział, on był plutonowy podchorąży. Tak że on był odpowiedzialny i był odznaczony Krzyżem Walecznych. Bardzo był dzielny i bardzo młody. Zapomniałam, muszę się cofnąć jeszcze do stosunków, jakie były w domu, dlaczego tak późno się zaangażowałam. U nas w domu była organizowana podchorążówka. Naturalnie w domu nikt o niczym oficjalnie nie wiedział. Chłopcy przychodzili, wychodzili, ale nie dyskutowało się na ten temat zupełnie. Spałam na broni, broni było bardzo mało.
  • Wiedziała pani o tym?

Wiedziałam. Na kanapie spałam, a tam była broń, dużo nie było, ale w każdym razie była. Chłopcy przychodzili, stały takie kartony, na których oni się uczyli, jak organizować się w czasie walk.

  • Więcej logistyki, strategii działań.

Tak to było. Stały za biurkiem. A moja mama z kolei, jak zaczęło się Powstanie, to znajomi Żydzi i tacy, którzy byli tam (niedaleko była dzielnica, która została zniszczona, trochę Żydów jeszcze było) to przynosili czasami biżuterię do przechowania. Potem w czasie, kiedy one wychodziły do pracy, to czasami dawały znać, byli ludzie, którzy pomagali. Nam dawali znać, że ona chce żeby przynieść biżuterię, pewnie żeby przekupić Niemców. Moja mamusia przebierała się za starą kobietę, wiązała chustę, szła w miejsce gdzie było powiedziane, że one idą do pracy i oddawała im to. Potem przestały od nich przychodzić wiadomości. To już nic nie było.

  • Późno się pani włączyła, ale nie, wcześnie się pani włączyła do konspiracji…

Stosunkowo, o domowych działaniach tak, tylko oficjalnie mówię. W domu to tak było.

  • To była z inicjatywy ojca ta podchorążówka?

Nie, ojciec już nie żył. W grudniu 1940 roku. On miał swój numer to gdzieś było 1200 czy coś. Mówię, że on pewnie budował Oświęcim, jeden z pierwszych tam był. Potem Powstanie.

  • Docierali do was, bo to było blisko, powstańcy ze Starówki, która padła.

Tak, przychodzili do nas. Ale oni przychodzili już wyświeżeni, przebrani, umyci, to zupełnie było co innego niż ci, którzy byli tam. Zresztą mój brat też przeszedł ze Starówki do Śródmieścia Południowego. Potem oni mieli być przerzuceni na Czerniaków. Tak zwana Gruba Berta padła na dom, gdzie oni byli, szesnastu ich zginęło od razu. To trwało dwa dni, zanim ich odgrzebali. Wszyscy byli pochowani w zbiorowej mogile na skwerze przy Bibliotece Miejskiej na Koszykowej. Powstanie kończy się po tych wszystkich dniach.

  • Dowiadujecie się, że podpisano jednak jakiś rodzaj umowy, bo to była właściwie umowa o zaprzestaniu działań, nie kapitulacja.

Tak.

  • Co powiedzieli przełożeni?

Nic nie mówili, wszyscy byliśmy przygnębieni. Doszło do tego, bo co prawda przypuszczaliśmy, że już nie mamy szans na to, ale jednak ta nadzieja zawsze była. Potem trzeba było podjąć decyzję, bo były dwie możliwości: albo wyjść z cywilną ludnością, albo z żołnierzami i z naszymi rannymi, my nie [wychodziliśmy] sami tylko z rannymi. Do tego przygotowaliśmy większość z nas, z tych dziewcząt, które pierwotnie były w czołówce, zdecydowaliśmy, że pójdziemy z rannymi. Śmieszne to było, bo najpierw do plecaków ładowałyśmy butelki z wodą, bo przyzwyczajone byłyśmy przez dwa miesiące bez wody, żeby była dla pacjentów, dla tych rannych i do picia. Do picia to już mało, bo nie mogli po tych operacjach pić najczęściej, ale do mycia, do opatrunków, ładowałyśmy te butelki. Butelki miałyśmy, była piwnica, nie pamiętam jak się nazywała, Bachusa mieli w piwnicach bardzo dobre wina, alkohole wysokogatunkowe. Trochę to się piło, trochę to się wylewało i butelki napełniało wodą, i do plecaków. Objuczone tymi plecakami, trzymając jednych na noszach, innych wspartych, wychodziliśmy w ten sposób z Warszawy koło Politechniki, tamtędy szliśmy na Dworzec Zachodni. Dworzec Zachodni, tam to Niemcy robili wszystko, żeby pokazać, jacy są dobrzy, humanitarni. Przygotowali wagony, co prawda wagony były towarowe, ale były trochę przystosowane do tego mianowicie, żeby rannych w tych noszach ułożyć. Do tego fotografowali zresztą cały czas, właśnie jakąś wodę gorącą czy herbatę, to wszystko było fotografowane. Ruszyliśmy, tylko nie wiadomo gdzie, jedni myśleli, że do Niemiec, inni liczyli, że to gdzieś w Polsce, ale gdzie? Bywały wypadki, że ktoś wyskakiwał po drodze, bo pociągi szły bardzo wolno, właśnie decydował, że nie jedzie z rannymi, tylko zostanie w sąsiedztwie Warszawy. Pociąg od czasu do czasu stawał na stacji, znowu przynosili gorącą zupę, znowu fotografowali. Tak dojechaliśmy do Altengrabowa.

  • To był przejściowy obóz.

Tamten to był obóz oficerski i byli tak samo ranni Polacy. Nas skierowali do Gross-Lübars, to był podobóz i byli ci ranni, z którymi szliśmy. Pierwsza rzecz, którą Niemcy skontrolowali, to co mamy ze sobą. Plecaki kazali zdejmować, wyciągali to wszystko, patrzyli na nalepki win i alkoholi z wysokiej półki. Kosztowali, zobaczyli, że to woda, wściekli się wtedy, klęli jak mogli i potłukli wszystkie butelki, a myśmy na piechotę dalej doszły do tego Gross-Lübars. Były baraki, w których byli chorzy, a my znowu byliśmy opieką, mieliśmy swój barak. Przez druty sąsiadowali polscy jeńcy.

  • Wrześniowi?

Wrześniowi. To była wielka radość dla nich, kobiety zobaczyli. Jak te kobiety były umęczone, jak wyglądały, to nieważne, ale były. Bardzo nam pomagali wtedy, ze swoich paczek dzielili się, bo my nic nie miałyśmy. Czasami ciepłe rzeczy, bo niektóre dziewczyny były w letnich sukienkach jeszcze, a już zaczęło się [robić] zimno, jakieś podkoszulki, to wszystko. Takie były sprawy. Opiekowałyśmy się rannymi.

  • A jakie były warunki? Baraki były ocieplone, koza stała?

Właśnie myślę… Nie. Wysokie piece były. Jeden zawsze stał w jednym baraku. Myśmy miały jeden w baraku, on w miarę ogrzewał; jak był opał to było ogrzewane, jak mniej to mniej. Woda była zimna, nieogrzewana. Jedyna rzecz, która była ciepła, to była mięta, którą dawali na śniadanie do picia.

  • Mięta?

Roztwór mięty. Jeszcze była bania, gdzie była ciepła woda i to obsługiwali jeńcy rosyjscy i była kuchnia, gdzie też było trochę personelu rosyjskiego. Trzeba powiedzieć, że oni bardzo nam pomagali, do tej mięty wrzucali kartofle, żeby przemycić coś do zjedzenia, potem nam to przynosili. Po ludzku zachowywali się w tym okresie. Najgorsze, że nie mieliśmy wcale insuliny.

  • Dla cukrzyków?

Cukrzyków było paru, a do tego jeszcze ranni, tak że cukry musiały być bardzo wysokie, bo paru umarło nam z tego właśnie powodu. Co będzie dalej z nami, też nie wiedzieliśmy. Gdzieś około 19 grudnia powiedzieli, że wyjeżdżamy gdzie indziej. Zapakowali nas znowu do wagonów towarowych, ale już nie było żadnych wygód, już jak śledzie w beczce, jedna przy drugiej.

  • Też z rannymi?

Nie, ranni zostali, a tylko nas władowali do tych wagonów i rzeczywiście już nie można się było zupełnie ruszyć. Na jakiejś stacji wołaliśmy o wodę. Była jakaś puszka, to potem tę puszkę jedna drugiej podawała, żeby wypić parę łyków wody, bo nie było nic. Parę dni jechaliśmy tymi wagonami. Dojechaliśmy prawie do granicy holenderskiej, Oberlangen to było… Tam wylądowaliśmy.

  • Który to był dzień?

To był grudzień gdzieś dwudziesty, to same święta były.

  • To znaczy na sławetną Wigilię zdążyłyście?

. Już nie było wtedy żadnej Wigilii. W takim okresie to było. Ale po nas przyjechali i przywieźli nasze ranne dziewczyny. Były wszystkie ranne w brzuch, z amputowanymi nogami; była taka znana Zosia Książ, potem była taka poetka, która już po wojnie pisała wiersze. To wszystko było w oddzielnym baraku, a my to wszystko obsługiwałyśmy. Tak że oddzielone byłyśmy od całego obozu drutem kolczastym i nie brałyśmy udziału w życiu obozowym. One chodziły na komenderówkę, naturalnie pracowały, ale mogły sobie urządzać zebrania, mogły sobie pośpiewać, a my pracowałyśmy prawie cały dzień.

  • Znowu szpital?

Znowu szpital, tak. Ale to już tylko były prycze, tyle że nie piętrowe, tylko pojedyncze. Musiałyśmy zacząć od tego, że trzeba było szorować podłogi, ale nie wiadomo czym, to takimi rózgami szorowałyśmy, to nie były miotły tylko rózgi. Potem latryny trzeba było wynosić, całe kible. To było bardzo ciężkie, to były takie kible, a my dziewczyny czasami dźwigałyśmy kawał drogi z latryn. Poza tym opatrunki trzeba było zmieniać, jak nie było [materiałów] to dziewczyny papierem trochę zbierały, w tych ranach widać było robaki, czasami to całe nogi były, to trzeba było wszystko oczyścić.

  • Dla was nic się nie zmieniło?

Nie, nie zmieniło się, miałyśmy cały czas pracę.

  • Była pani świadkiem narodzin dziecka?

Akurat świadkiem nie byłam, natomiast byłam świadkiem, jak nasza koleżanka Irena Rybicka, z którą jechałyśmy, calusieńki czas mówiła, że jest w ciąży, zaczęła odpowiednio zmieniać figurę. Dzieliłyśmy się [z nią], odstępowałyśmy jej czasami swoje jedzenie, kawałeczek chleba, co można było po kawałku, bo nic więcej nie było, bo ona będzie rodziła. Potem przyszedł termin, brzuch taki, a nie rodzi nic. Wreszcie nasza doktor, która była ginekologiem, taka starsza pani, która kierowała całym szpitalem zdecydowała, że trzeba powiadomić Niemców, bo nie wiadomo co zrobić, może trzeba operować, cesarskie cięcie. Wzięli ją do szpitala do sąsiedniej miejscowości, położyli na stół, okazało się, że to była ciąża urojona.

  • W takim okresie?

Ona miała narzeczonego, ona bardzo chciała, myślała, że to się sfinalizuje, bo tak wszystko szło ku temu, że się pobiorą. Nie wiem, co się z nim stało, ale tak widocznie bardzo chciała mieć to dziecko z nim, jakoś to scalić, że wmówiła sobie, że jest w ciąży, ale nie urodziła już nic.

  • Czy zapamiętała pani dzień 12 kwietnia 1945 roku?

Tak, z daleka słychać było strzały, bo byłyśmy bardzo izolowane w tym Oberlangen. Nie było domów czy jakiejś miejscowości, ale w każdym razie słychać było odgłos walk, ale myśleliśmy, że front idzie. Potem coraz bardziej, coraz głośniej było, my się już niepokoiłyśmy. Z jednej strony cieszyłyśmy się, z drugiej niepokoiłyśmy, bo nie wiadomo, czy to Niemcy strzelają, czy nie. Coraz bliżej, coraz bliżej… Żołnierze [szli], wojskowi a jeszcze nie widzieliśmy oznak, czy to Polak, czy nie, tylko słyszeliśmy mężczyzn jak się zbliżają. Była taka przedwojenna aktorka Grossówna, ona coś wykrzykiwała, machała, chciała dać znać, że tu jesteśmy, kobiety. Jak oni się zbliżyli, zaczęłyśmy mówić [do nich] po angielsku, a oni mówią: „Nie, to my Polacy!”. Rzeczywiście wtedy to było już wzruszenie i radość. Weszli od razu do obozu i rozstrzelali tego głównego.

  • Nadzorcę?

Nadzorcę obozu. Poza tym nie było żadnych innych [zabitych]…

  • Ustanowili jakąś swoją opiekę?

Tak. Przede wszystkim od razu było inne odżywienie, ale bardzo pilnowali, żebyśmy nie jadły za dużo, bo po takim wygłodzeniu… Jak by się tak od razu [najeść], to by były komplikacje, które mogły doprowadzić do zapalenia otrzewnej. Pamiętam, że wzięłam trzy łyżki kaszy, schowałam wszystko pod pryczę, myślę sobie: teraz nie zjem, ale człowiek stale miał poczucie tego, że się coś zmieni, że zostanie bez niczego, głodny. Ustawiłam wszystko, ale już nie zjadłam, bo już następne [porcje jedzenia] dostawałyśmy, to już nie było potrzeby robić zapasów. Poza tym były momenty wzruszeń, dlatego że wśród maczkowców (bo to byli żołnierze generała Maczka) była czasami rodzina, ojciec czy brat naszych dziewcząt. Jak na przykład w Londynie dowiedzieli się, że są dziewczęta z Powstania Warszawskiego, to przyjeżdżali, okazało się, że to byli ojcowie. Były momenty bardzo wzruszające…

  • Jak długo tam byłyście?

Z Janiną Górską i z Krysią Zakrzewską to byłam krótko, dlatego że ich mąż i ojciec […] zajmował wysokie stanowiska w armii polskiej, był zastępcą Kukiela. Przyjechał do nas i zabrał nas, pojechałyśmy do Francji. Tam byłyśmy trzy miesiące. Jak przyjechałyśmy do Francji, to po drodze nocowałyśmy w Belgii. Umieszczono nas w jakimś prostym wojskowym hotelu, ale były łóżka. Każda dostała łóżko, ale uważałyśmy, że jak spałyśmy do tej pory jedna koło drugiej, to przecież jest niemożliwe zasnąć w takim łóżku, więc wszystkie trzy [położyłyśmy się] do jednego łóżka. Potem wcielili nas do Pomocniczej Służby Kobiet… Jeszcze jedno, Anglia już nie chciała przyjmować żołnierzy polskich, więc zrobili z nas oficerów. Po jednej gwiazdce nam [dali] na prawe ramię, tak po polsku. My jako rangą wyższe, [bo to] już porucznik, wsadzili nas na okręt i dojechałyśmy do Anglii. Tam znowu z Krysią, ponieważ byłyśmy już na trzecim roku medycyny, którą skończyłyśmy w Polsce, zostałyśmy odkomenderowane jako żołnierze na studia do Edynburga. Poszłyśmy na czwarty rok. Musiałyśmy zdawać egzamin wstępny. To było bardzo kłopotliwe, bo ona znała trochę języka, ja zupełnie nie znałam. Tak było, że na przykład siedziałyśmy cały dzień i przetłumaczyłyśmy jedną stronę, mikrobiologia to był pierwszy egzamin. Dosłownie trzeba było słowo po słowie, to nie można było [ogólnikowo przeczytać]… Co prawda, jak już kończyłyśmy podręcznik, to już potem czytałyśmy patrząc na angielski tekst, [ale] czytałyśmy już po polsku, ale początki były bardzo trudne.

  • Skończyła pani tam medycynę?

Skończyłam, zrobiłam absolutorium. W międzyczasie były jeszcze takie sprawy, że za mąż wyszła Fryza […] a potem ja wyszłam za mąż. Mieszkałyśmy początkowo w takim college’u dla studentów – dziewczyn, gdzie były wszystkie narodowości, nas było tylko dwie Polki. Jak opowiadałam, jakie były warunki to powiedzieli, że zupełnie by się na to nie zgodzili, bo każda mała oddzielny pokój, nie można się było uczyć w pokojach tylko trzeba było w świetlicy albo w bibliotece. Poza tym, jak się wyjeżdżało to można było wyjechać o której się chciało i wrócić, ale trzeba było wypisać, o której wyjeżdżam i o której wrócę. I to, jak musiałam napisać, o której wrócę to zobowiązywało mnie samą do tego, żeby o tej godzinie wrócić. [Jeśli] napisałam, że wrócę o 12 w nocy to starałam się być o 12 w nocy, a nie później, bo uważałam, że po prostu nie wypada samej sobie robić taki [wstyd]. Moje studentki potem powiedziały, że nigdy by się na to nie zgodziły, bo co to jest w prywatne życie wkraczać, ale dla nas wtedy w tych warunkach to było naturalne tak jak to było. Zrobiłam to absolutorium. Mój mąż, który najpierw był w Oświęcimiu, potem był w Mauthausen, bo był aresztowany. Skończył medycynę, absolutorium skończył jeszcze w Warszawie. Pracował cały czas w obydwu obozach jako lekarz, ale niestety to się odbiło na zdrowiu tak, że zachorował ciężko na serce i zmarł. Zostałam z sześciomiesięcznym dzieckiem i z tym dzieckiem wróciłam do Polski.
  • Dlaczego pani wróciła do Polski?

Nie wyobrażałam sobie życia gdzie indziej, to jest jedna sprawa.

  • Nie dochodziły do pani wiadomości?

Wszystko wiedziałam. Poza tym mój brat zginął, moja mama została sama, absolutnie nie robiła nacisku, żebym wracała, ale myśmy same postanowiły, że wrócimy i wróciłam.

  • Kiedy pani wróciła?

Wróciłam w listopadzie 1947 roku. Nie nadaję się absolutnie do życia na emigracji.

  • Ileż trzeba mieć w takim razie siły, samozaparcia…

To były nocne rodaków rozmowy, my się gromadziliśmy najczęściej u nas w domu i dopiero były dyskusje, kto wraca, kto nie wraca. Dostałam wiadomość, że ktoś wrócił i miał pisać, nie napisał, pewnie go wywieźli.

  • Czyli z pełną premedytacją wróciła pani do Polski?

Tak, do takiej jaka była. We Wrocławiu zdałam egzamin. Tak w ogóle wcześniej było, że można było zrobić absolutorium a końcowe egzaminy, które zostały, można było zdawać potem. Zdałam egzaminy.

  • Z pracą nie miała pani kłopotów?

Nie było kłopotów z przyjęciem mnie we Wrocławiu i możliwości dokończenia tych egzaminów. Dziekanem był wtedy profesor Hirszfeld, który absolutnie wszystko chciał robić, żeby tylko pomóc, tego nie miałam. Potem miałam kłopot.

  • Dlaczego przyjechała pani do Wrocławia?

Moja mama już nie chciała być w Warszawie, ponieważ sama ekshumowała mojego brata, to wszystko przeżywała sama, bo nikogo nie było, dziadek już był za stary. Potem zachorowała jeszcze na zapalenie płuc i to wszystko sprawiło, że nie chciała być w Warszawie. Ponieważ tutaj był Uniwersytet Lwowski to uzgodniła z nami pisemnie, że jeżeli wrócimy, to będziemy tutaj, to myśmy to zaakceptowali i tak to zostało. Zostałam do tej pory we Wrocławiu. To była bardo kłopotliwa sytuacja, bo potem wyszłam drugi raz za mąż. Były kłopoty, bo w domu mojego drugiego męża, który był w Wielkopolsce, przechowywali w domu jeńców angielskich. Byli wysiedleni do tego mieszkania, takiego baraku i jak było słychać, że Niemcy idą, to oni w łóżku pod pierzyną byli przykryci, ale jakoś Niemcy nie przyszli. Było ich dwóch, jeden po drugim ocaleli i wrócili. Moja teściowa i mój mąż (jeszcze wtedy nie był mężem) dostali podziękowanie od władz angielskich [i zapewnienie], że mój mąż, jego brat i rodzina, mogą przyjechać na studia i dostaną obywatelstwo. Z tego nie można było skorzystać, dlatego że nasi już przyłapali mojego męża, jak słuchał radia i potem to powielał i puszczał w obieg, aresztowali go. Tamte wszystkie papiery, dokumenty zabrali. Tylko można mówić, że tak było, ale to nie znaczy, że z tego byłyby jakiekolwiek korzyści.

  • Pani sama nie miała problemów po powrocie?

Miałam. Najpierw nie mogłam dostać etatu. Wreszcie zdecydowali, że mogę mieszkać, ale miałam [do wyboru] tylko dwie specjalności – albo psychiatria, albo gruźlica. Lepszych nie było, to wzięłam gruźlicę, bo to bardziej normalna specjalność niż psychiatria i byłam tam ze dwa lata, zrobiłam specjalizację. Potem był kłopot, bo nie mogłam dostać pracy. Jeden z kolegów, który był już profesorem i pracował jako konsulent w szpitalu wojskowym, zaproponował mi, żebym się do tego szpitala jako cywil zdecydowała [przyjść]. Zdecydowałam się, on jeszcze mnie namawiał i poszłam.

  • W jakim charakterze?

Lekarza, byłam już specjalistą. Poszłam do komendanta szpitala, do jego olbrzymiego gabinetu, na pierwszym planie wisiał portret Stalina, który był wielkości monstrualnej, od podłogi do sufitu. Było krzesełko, kazali mi usiąść, usiadłam pod tym Stalinem. Komendant powiedział, że byłby zadowolony, gdybym podjęła pracę, tylko muszę wszystko załatwić w biurze personalnym. Nie zdawałam sobie sprawy, jak to wszystko będzie wyglądało. Wyznaczyli mi termin, przyszłam, weszłam do pokoju. Był taki stół z czerwonym suknem od jednej ściany do drugiej i siedzieli sami mężczyźni. Zaczęło się, nie przyjęli mnie naturalnie, powiedzieli, że dadzą odpowiedź, ale już nigdy nie dostałam odpowiedzi. Potem zaczęłam pracować tak po trochu.

  • Czym uzasadniali?

Tego już nie wiem. Tak było: „Co pani robiła w czasie okupacji?”. – „Pracowałam w fabryce cukierków.”. – „A, to pani nie wywieźli?”. – „Nie wywieźli.”. – „Aha, to pani dlatego nie wywieźli, że pani pracowała na rzecz Niemiec, bo te cukierki… A co pani brat robił?”. – „Zginął”. – „Był w konspiracji?”. – „Nie.”. Znowu rozmowa o tym wszystkim. I znowu: „Był w konspiracji?”. – „Nie był. Zresztą nie wiem, nie słyszałam.”. I taka była rozmowa.

  • Jak pani wspomina ten okres?

To był najważniejszy okres w moim życiu.

  • Jednak. Mimo wszystko co mogło spotkać i spotkało panią, to wykazało jak wiele człowiek znaczy.

To był najważniejszy okres w moim życiu absolutnie ze wszystkich moich osobistych spraw.




Wrocław, 25 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Irena Niezgodzka- Kozłowska Pseudonim: „Huberta” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, czołówka sanitarna „Rola” Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter