Irena Świątkowska „Inka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Zaczniemy od 1939 roku. Czy pani może opisać swoją rodzinę, krewnych, znajomych? Z jakiej pani pochodzi rodziny, w jakiej dzielnicy pani mieszkała?

Mieszkaliśmy na Woli, na ulicy Wolskiej. W 1939 roku uciekliśmy na Żytnią do ciotki i byliśmy u ciotki, może dwa, trzy tygodnie, jak długo było oblężenie Warszawy. Miała bardzo chorą na gruźlicę córkę, a nas było troje małych dzieci, w jednym pokoju wszyscy. Później, jak tylko Niemcy weszli, to od razu biegliśmy do siebie do domu. Cały dom był zburzony, tylko jedna ściana stała. Myśmy przez okno do piwnicy weszli i tam mieszkaliśmy przez zimę. Później uwolniło się mieszkanie. Nas było pięcioro: ojciec, mama, ja najstarsza, brat, siostra – młodsi. Jeszcze przyszedł ojca brat z Łodzi, to sześć osób.
Wróciliśmy na Wolę. Na Wolskiej było pełno trupów, konie zabite, trupy. Dosłownie po trupach szliśmy do domu. Jak doszliśmy, to był zburzony, weszliśmy przez okno do piwnicy i mieszkaliśmy do wiosny. Na wiosnę, na ulicy Sowińskiego był wolny sklep, myśmy zamieszkali w tym sklepie. Później było wolne mieszkanie na Sowińskiego 14, zajęliśmy to mieszkanie i mieszkaliśmy bardzo długo, całą wojnę.

  • Czy sytuacja materialna rodziny się zmieniła?

Radykalnie. Po prostu nie było co jeść, ale byli badylarze, mieliśmy chociaż jarzyny i to, co na kartki.

  • Pani chodziła do szkoły?

Wszyscy troje chodziliśmy do szkoły na Bema. Chodziłam rok wcześniej do szkoły, tak że mając czternaście lat, miałam skończoną jedną klasę gimnazjum. Ukończyłam szkołę podstawową numer 182 na Bema, a później chodziłam do gimnazjum spółdzielczo-handlowego na placu Trzech Krzyży 8. Ale podczas wojny nie wolno było nazywać tego gimnazjum, tylko była szkoła handlowa, nie pamiętam, który numer.

  • Czy pani zetknęła się ze szkolnictwem podziemnym?

Tak. Mieliśmy lekcje geografii, historii, języka polskiego – dodatkowo po lekcjach albo czasami w czasie lekcji. Nauczyciele jakoś skombinowali, że dwie klasy się łączyły i mieliśmy ekstra lekcję. Pamiętam, że nauczyciele w większości byli ze wschodu Polski, uciekli. Byli bardzo dobrymi nauczycielami, uczyli nas tych przedmiotów. Zetknęłam się tam z Harcerstwem Polskim. Nie pamiętam dokładnie imion, bo to tyle lat, ale gdyby mnie zapytali wcześniej, to pamiętałam wszystkich. Miałam koleżankę Krysię Duszyńską, z którą siedziałam. Też była harcerką. Była druga, o jedną klasę wyżej, to ze szkoły. Trzy nas było z tej samej szkoły w pierwszy dzień Powstania, o ile pamiętam. Jedna dziewczynka z Woli, Basia miała na imię, miałyśmy się spotkać.
Zostałam zawiadomiona 1 sierpnia około południa, nie pamiętam dokładnie, że o trzeciej mam się stawić na Książęcej u swojej drużynowej. Właśnie jechałam, to nawet chyba tramwajem numer 10. Jeździł Królewską do Nowego Światu, później Książęcą w dół szło się na piechotę. Szłam na zbiórkę w tamtą stronę. [Było] względnie [spokojnie], mimo że na Marszałkowskiej słychać było strzały, jak jechaliśmy tramwajem, ale dojechałyśmy bardzo dobrze. Zeszłyśmy Książęcą w dół, myślę, że to była Książęca 3, nie pamiętam dokładnie. Miałyśmy się spotkać z naszą drużynową, ale jej już nie było, jak myśmy przyszły. Siedziałyśmy na schodach dłuższy czas, czekałyśmy, że może przyjdzie. Niestety zaczynało się już robić szarawo, postanowiłyśmy, że wracamy do domów.

  • Już walki trwały, słuchać było strzały?

Słychać było strzały na moście, bo z tego podwórka widziałam most, jak biegali ludzie. To już były strzały, jak myśmy wyruszyły. Jak Książęcą to okay, dobrze było iść, ale na Nowym Świecie jeździły samochody z Niemcami, mieli karabiny, strzelali do ludzi. Myśmy przebiegały od bramy do bramy z rękoma na głowie. Tak dobrnęłyśmy niedaleko Ogrodu Saskiego na Krakowskie Przedmieście. Postanowiłyśmy się rozejść, bo dwie były z Bielan i dwie z Woli. Z Basią chciałam przejść przez Ogród Saski, przez Hale Mirowskie na Wolę. One poszły Miodową na Żoliborz i na Bielany. Jak biegłyśmy Senatorską (nie wiem, jaka to jest ulica, już nie pamiętam teraz dokładnie) w kierunku Ogrodu Saskiego, to pamiętam, długo mnie prześladował [ten widok], leżał młody chłopiec ranny na placu Piłsudskiego, prosił o pomoc. Ale każdy biegł, ile miał sił w nogach do budynków. Jak dobiegliśmy do jakiegoś budynku, to Niemcy wyskoczyli z bramy i nas zatrzymali. Wepchnęli nas do bramy, a w bramie już było pełno ludzi. Tak wszyscy czekaliśmy i wszyscy byli pełni nadziei, że to się skończy; dzień, dwa wszystko będzie w porządku, Warszawa będzie wolna.
Był jeden gość, nawet z Woli. Mówiłam, że mieszkam na Sowińskiego, mówił, że mieszka na Prądzyńskiego, będziemy razem szli. Ale ciemno się zrobiło i nic, ciągle siedzimy w bramie. Niemcy coraz więcej ludzi wpychali. Później już wszyscy zaczęli trochę drzemać na schodach, bo było późno, jakaś dziesiąta godzina. Panie, które mieszkały w tym budynku, wyszły na schody, dały nam jeść, poprosiły kobiety i dzieci do domów, a mężczyźni zostali. Dała nam pani pierzynkę, z Basią spałam w przedpokoju na pierzynce. Później, rano, jak wyszłyśmy, to taki popłoch, wszyscy zmieszani... Okazało się, że rozstrzelali tych mężczyzn, co byli [w bramie]. Obok [był] Ogród Saski, ale nie można było wejść, bo straszna strzelanina była. Nawet przez okno z kuchni widać było Ogród Saski.
Całe podwórko było zabetonowane, mężczyźni wykuli dziurę w betonie i pochowali tych mężczyzn. Między innymi zabity był ten gość z Prądzyńskiego. Dłuższy czas nawet pamiętałam jego imię, chodziłam patrzeć, ale był cały dom spalony, wszystko. Nigdy nie zawiadomiłam później jego rodziny. Tak daleko z Woli chodzić do szkoły, człowiek był bardzo zmęczony.

  • Niemcy już odeszli, jak rozstrzelali tych mężczyzn?

W tym domu cały czas byli, to był dom naprzeciwko „Zachęty”, teraz go nie ma, na samym rogu, Królewska 6. Byli cały czas, nawet na dachu mieli karabin, strzelali z niego do powstańców. Myśmy ukradkiem oglądali, jak po drugiej stronie powstańcy biegali w tych budynkach. Nawet później były wypalone i powstańcy też biegali, a tak to wszyscy tu siedzieli. Nie pamiętam, jak długo byliśmy. Pamiętam dokładnie, że jakaś pani z trzeciego pietra była żoną oficera, jej córka i syn poszli na Powstanie. Ona jakoś tak dla mnie była życzliwa. Prosiła mnie, żebym jej pomogła znosić rzeczy do piwnicy. Pomogłam jej, dała mi dwie sukienki swojej córki, bo moja była w strzępach, bo w niej spałam i wszystko. Później mnie jeszcze zapytała, co bym chciała. Tak strasznie się modliłam, bo wszyscy mówili, że cała Wola płonie, wszyscy zabici. Pamiętam, tak gorąco się modliłam jak nigdy w życiu, żeby zobaczyć swoją rodzinę. Poprosiłam ją o książeczkę do nabożeństwa, ona mi dała (książeczkę dałam do Muzeum jako moją pamiątkę z Powstania).
Nie pamiętam, jak długo byliśmy, ale później nas wyrzucili na plac Piłsudskiego. Spędzali ludzi z różnych domów w okolicy. Było dość dużo ludzi, grupa z dziećmi, ludzie w różnym wieku. Siedzieliśmy na betonie, bardzo gorąco było wtedy. Później Niemcy przyszli i wybrali kilkoro dzieci, nie pamiętam dokładnie, ale musiało nas być około pięciu. Wzięli nas, nie wiedzieliśmy gdzie. Oni nas wzięli do piwnic. Później się zorientowałam, że sprawdzali, czy są powstańcy. Dzieci szły na przedzie, a Niemcy z tyłu. To musiało trwać niezbyt długo i musiało być niezbyt daleko, bo jak nas przyprowadzili z powrotem, to jeszcze ci sami ludzie siedzieli na placu. Później zaczęli nas pędzić przez Ogród Saski. Wszyscy szli. Jakiś wózek zdobyli, pokładli tobołki. Ale jak tylko wychodziliśmy z Ogrodu Saskiego, to wszyscy zaczęli krzyczeć: „Szaulisi! Szaulisi!”. Oni zaczęli zabierać tobołki, paczki, szarpać się z ludźmi. Zabrali, co chcieli. Nawet miałam kołdrę, moja koleżanka też miała, bo musiał być sklep niedaleko z kołdrami. Ale ona była wygodna, położyła na wózku. Jej Szaulisi zabrali, a ja swoją niosłam, miałam kołdrę. Szliśmy w dalszym ciągu w kierunku Wolskiej.
Jeszcze w międzyczasie, między halami, jak szliśmy, to wyskoczyli znowu ludzie, krzyczeli: „Ukraińcy!”. Nie wiem, jak poznawali. Zabierali też, co się dało, ale już ludzie wiele nie mieli. Dziewczyny zaczęli ciągnąć w gruzy. Później szliśmy w dalszym ciągu, dzieci maleńkie płakały, matki musiały je nieść. Doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha.

  • Pamięta pani, który to był dzień?

Około trzech tygodni, między dwa a trzy. Jak doszliśmy, to nie wiem, czy Niemcy, czy ktoś inny, wynieśli kubły z wodą. Wszyscy oczywiście rzucili się do tej wody, bo to był bardzo gorący dzień. Ale nie było kubków. Ktoś się znalazł z kubkiem. Kobieta, pamiętam, zdejmowała pierścionek, chciała mu dać, żeby dał jej się napić wody. Niemiec to zobaczył, odepchnął tego gościa, wszystkich odepchnął, dał jej kubek, żeby się napiła. Później wszyscy z tego samego kubka piliśmy po kolei.
Później weszliśmy do kościoła. W kościele było zimno, posadzka zimna, ale miałam kołdrę. Położyłam ją na podwyższeniu przy ołtarzu. Oczywiście matki mnie prosiły, czy dzieci mogą ze mną leżeć. Oczywiście, że tak. Małe dzieci ze mną leżały, żeśmy spali wszyscy na kołdrze, straszliwie zmęczeni, tylko wody się napiliśmy, głodni. Rano Niemcy znowu przyszli do kościoła. Byłam wysoka na swój wiek. Zabrali mnie i kilka innych dzieci. Nie pamiętam, dwóch czy trzech chłopców. Wzięli nas na Okopową do garbarni, żeśmy ładowali skóry na samochody ciężarowe. Pod wieczór wzięli nas znowu na samochody, ale tylko dziewczyny, chłopców nie wzięli. Przywieźli nas do kościoła. Matki mówiły, że wszyscy odeszli, tylko one czekają na synów. Córki też zabrali, to one czekały na dzieci. To był wieczór. Mojej kołdry nie było, powiedzieli, że Basia ją wzięła. Spaliśmy wszyscy, jak kto mógł. Jeszcze były ubikacje na zewnątrz, wykopane dwa doły. Niemiec stał przy drzwiach, jak się wchodziło do kościoła, to obwieszczenie dawali, że wszystkie aparaty [fotograficzne?], jeszcze coś, żeby ludzie oddali. Nie wszyscy oddali, ale później się bali. Przyszedł jakiś mężczyzna do mnie, prosił mnie, żebym wyrzuciła dwa aparaty do ubikacji. Byłam odważna, ale teraz na pewno bym tego nie zrobiła. Wzięłam aparaty, jeden wyrzuciłam, ten starszy, a ten, co mi się podobał pokrowiec, zostawiłam, przywiązałam sobie do brzucha. Tak maszerowałam później do Pruszkowa, znaczy na Dworzec Zachodni. Miałam całe nogi poobcierane. Ale ci ludzie musieli sprawdzić, czy wyrzuciłam, bo później w Pruszkowie znaleźli mnie, mówią: „Tyś nie wyrzuciła obydwóch aparatów?”. – „Oczywiście, że nie, bo ten mi się podobał”. – „Czy moglibyśmy go dostać?”. Dałam im. Dali mi różowy, gumowy, nieprzemakalny płaszcz. Taka była wymiana.

  • Jaka była atmosfera wśród ludzi, jak szliście tyle dni razem?

To nie było razem, bo to już byli inni ludzie w kościele, inna grupa. Tamci z moją koleżanką już odeszli. Tutaj tylko zostały z tej grupy matki, które czekały na dzieci.

  • Co ludzie mówili, jaki panował nastrój?

Nastrój początkowo był bardzo dobry, wszyscy oczekiwali, że Powstanie szybko się skończy i Polska będzie wolna.

  • Nawet jak Niemcy was pilnowali, to ciągle ludzie mieli nadzieję?

Ciągle mieli nadzieję, ciągle liczyli, że powstańcy zwyciężą.

  • Niemcy dawali coś do jedzenia? Co jedliście przez te tygodnie marszu?

To nie był tydzień. Dostałam trochę jeść. Nie wiem, czy to było RGO, nie pamiętam. Ale wiem, że dostałam trochę chleba i wodę. Później nas pędzili na Dworzec Zachodni. Matki, co chłopców miały, to jeszcze zostały w kościele. Tak kombinowały, schowały się za ołtarz, bo Niemcy wypędzali wszystkich. W międzyczasie dziewczyny, które były między halami złapane przez „ukraińców”, wróciły zgwałcone, ledwo szły. Na następny dzień, bo dwie noce spałam – jedną noc, później Niemcy mnie wzięli, wieczorem wróciłam – z rana zabierali ludzi na Dworzec Zachodni i wsadzili nas do pociągu, żeśmy jechali do Pruszkowa.
W Pruszkowie wysadzili nas jakby na jakimś dziedzińcu. Myślę że to było RGO, bo mieli czerwony krzyż na opaskach. Dawali razowy chleb bardzo dobry i pomidory. Może jeszcze coś więcej, ale to pamiętam. Chleba tyle nazbierałam, że później nie mogłam podnieść. Tak się wkręcałam ciągle, żeby dostać chleba. Później mnie wsadzili na halę numer 5. Segregowali ludzi na hali, przesyłali do następnej, do wywozu do Niemiec. Między halami była ubikacja. Szukałam Basi, co z nią się dzieje. Była o rok młodsza ode mnie. Powiedziano mi, że już pojechała do Niemiec. Byłam w mojej hali numer 5, przyszła tłumaczka, mówiła, że ludzie starzy, dzieci to wszystko będzie zwolnione, tylko młodzi i zdrowi pojadą do Niemiec. Tak ciągle wszyscy patrzyli, jak transport nowych ludzi idzie, bo to nawet łapali ludzi z Ożarowa, z Włoch i wszystkich znowu do Pruszkowa. Już byli raz w Pruszkowie i drugi raz ich przysłali. W pewnym momencie, patrząc z otwartej bramy, zobaczyłam ludzi z mojej ulicy. O Boże! Jak się zaczęłam do nich drzeć: „Czy mama żyje?!”. – „Tak! Żyje, jest we Włochach!”. – „Czy brat, siostra żyją?!”. – „Tak, widzieliśmy ich w kościele we Włochach, szukaj ich tam”. To już tłumaczce nie dałam spokoju, tylko za nią chodziłam jak cień, jak tylko przyszła. Powiedziała, że pomoże mi się wydostać.
  • To była Polka?

Tak. Tłumaczka Polka. Jak tylko ją zobaczyłam, to zaraz tak stawałam, żeby mnie widziała, bo dawali zupę, naczynia trzeba było zmywać. Pamiętam, naczynia zmywałam, tak jej się podlizywałam, jak tylko mogłam, mimo że w domu mama mnie nie mogła pogonić do naczyń. Pewnego dnia przyszła, mówi: „Dzisiaj komendant pojechał na zebranie, jest jego zastępca. On jest taki możliwy człowiek, pójdziesz ze mną. Ale czy masz dowód, że masz czternaście lat?”. – „Tak. Mam legitymację szkolną”. – „Schowaj ją głęboko, mów że masz trzynaście”. Kobiety, co tam były, obcięły mi włosy, kokardę mi zawiązały, sukienkę mi podciągnęły na krótszą, żebym młodziej wyglądała. Twarz umyłam trochę i idę z nią. Niemiec mi zadał kilka pytań, nie pamiętam dokładnie, ale płakałam, że jestem sama, że nie mam rodziny. Powiedział, że mogę wyjść. Zaraz tego dnia dał mi przepustkę i pani tłumaczka powiedziała: „Masz przepustkę, pilnuj się tych ludzi. Wyjdź za bramę, a będzie ktoś na ciebie czekał”.
Wyszłam, nie miałam wiele rzeczy do zabrania, trochę chleba, jedną sukienkę, książeczkę do nabożeństwa. Poszłam, zabrałam swoje rzeczy. Wyszłam z ludźmi, a ktoś od razu mnie zabrał i zaprowadził, nie pamiętam gdzie, ale do mieszkania tłumaczki. Sąsiadka zaraz nagrzała wody, postawiła balię, umyła mnie. Znaczy, sama się umyłam, dali mi ciepłej wody. Druga sąsiadka zdjęła wszystko, co miałam, uprała moje łachy. Wieczorem wróciła tłumaczka. Mówię: „Proszę pani, jutro rano idę do Włoch, bo słyszałam, że mama jest we Włochach”. – „Nie dziecko, nie możesz iść, bo cię złapią znowu. Nie wiem, czy ciebie wyciągnę”. – „Trudno. Idę do Włoch. Nie będę jechała pociągiem, na piechotę pójdę przez pola”. – „Jak uważasz. Jeżeli nie znajdziesz swojej rodziny, to ciebie zaadoptuję, pamiętaj to. Mam tylko syna, mój syn ma osiemnaście lat, ciebie zaadoptuję”. To pamiętałam, była bardzo miła, jeść mi dali. Ale chleba miałam sporo, ciągle z tym chlebem maszerowałam. To było dość ciężkie. Wzięłam chleb, swoje rzeczy i maszerowałam do Włoch. Poszłam do kościoła, jak mi powiedziano, wśród tysiąca ogłoszeń nie mogłam znaleźć ogłoszenia mojej mamy. Mama myślała, że nie żyję, bo tyle dni, ja myślałam, że oni nie żyją, bo ciągle łuna nad Warszawą z Woli. Chodziłam, pytałam się, określałam, jak mama wygląda. Nie, nikt nie widział. Ale przypomniało mi się, że matka miała koleżankę na głównej ulicy. Pomaszerowałam do tej koleżanki. Mówi: „Tak, twoja matka była u mnie”. Jej mąż był chory na gruźlicę, już w takim ostatecznym stadium. A to nie tylko mama była, mama była jeszcze z sąsiadką i z małym dzieckiem. Tak że ich było sporo. Posłała mamę do jakiejś innej koleżanki, jakieś mieszkanie było, pozwolili mamie mieszkać w tym mieszkaniu. Jak coś złego się dzieje, to ludzie są tak przychylni, tak dobrzy, że jedni drugim pomagają jak tylko mogą. Powiedziała mi, gdzie moja mama jest. Poszłam, mój brat nawet był przed bramą, ale mnie nie poznał z tymi obciętymi włosami, wychudzona. Poszłam na górę. Jak mama zobaczyła, że żyję, to tak strasznie zaczęła krzyczeć, że wszyscy ludzie z całego domu przybiegli.
Ten chleb pamiętam. Brat i siostra rzucili się na niego, też nie jedli długo chleba. Tam byliśmy nie wiem jak długo. 17 stycznia rano, jeszcze ciemno było, sąsiadka z tego samego domu (mieszkała w Ożarowie) przybiegła do mamy, mówi: „Pani Janowska, coś się dzieje, bo Wolska aż dudni, tak jakby Niemcy uciekali. Coś się dzieje, nie wiem co”. Z bratem mówię: „Mamusiu, pójdziemy zobaczyć, czy nasz dom stoi”. Mama mówi: „Nie, bo was pozabijają Niemcy”. – „Nie, my tylko zobaczymy. Nie pójdziemy do domu, tylko zobaczymy”. Ale jak zobaczyliśmy, przez pola przeszliśmy kawałek od Włoch, to nie mogliśmy się powstrzymać, biegiem do domu. Już pełno było ludzi, którzy mieszkali na Jelonkach, właściciele domów. Dziewczyny, z którymi chodziłam do szkoły, już przyszły szabrować. Pamiętam, złapałam szczotkę i na swoją koleżankę ze szkoły. Znałam ją dobrze, jak ją zaczęłam przeklinać, to pewnie nigdy tak nie przeklinałam. I tą szczotą.
Z bratem stanęliśmy w bramie, nikogo nie wpuszczaliśmy, tylko ludzi z tego domu. Później zaczęli przychodzić też inni. A mama bała się nas puścić, dlatego że może miny, granaty, ciągle za bratem lataliśmy. Później mama też przyszła. Myśmy byli w domu, szukaliśmy naszych rzeczy. Na górze był nasz kredens. Przecież nie mogliśmy go udźwignąć. Drobniejsze rzeczy, co znaleźliśmy, to przynieśliśmy. Nie było szyb. Później żołnierze stacjonowali w następnym budynku, przynieśli całą skrzynkę szyb, ale nie umieliśmy kroić. Co kto przejechał po szybie, zbita, zbita. Na początku większe wyrzucaliśmy, a później z małych zrobiliśmy okno. Niemcy podobno mieli karabin i strzelali z naszego okna. Mieszkaliśmy na Sowińskiego dłuższy czas. Później w maju mój ojciec wrócił, był w jakimś obozie, złapali go na ulicy. Tak że byliśmy wszyscy, mimo okrutnych dni wszyscy szczęśliwie się spotkaliśmy. Wtedy tak wierzyłam, dlatego że tak się modliłam. Teraz bym już może inaczej, bo człowiek dorosły to inaczej myśli.

  • Może to ta modlitwa, nie wiemy. Pani wspominała o szaulisach i o „Ukraińcach”. Czy była pani też świadkiem innych wydarzeń, ludobójstwa? Czy pani widziała rozstrzeliwania ludzi?

Jeszcze jak maszerowaliśmy, to przy Młynarskiej napadli na nas „ukraińcy” znowu. Miałam kolczyki. Lubię kolczyki. Zaczął mnie szarpać za ucho, darłam się straszliwie. Niemiec, który nas prowadził, dobiegł do niego, uderzył go kolbą, uciekł. Tylko dwa razy. Tak nie widziałam nic innego.

  • Jak zachowywali się Niemcy, którzy konwojowali tłum?

Nic nam nie robili, tylko szli obok. Jak cała zgraja napadła, ich było mało, to wypełniali swoją rolę.

  • Konwojowali?

Tak. Konwojowali nas do kościoła. Później inni Niemcy przyszli. Przy bramie, jak się wychodziło do ubikacji, też byli Niemcy.

  • Żadnego strzelania w kościele nie było?

W kościele nie. Tylko matki strasznie się bały o małe dzieci, jak w ten dół się załatwiały, żeby nie powpadały.

  • Jeszcze z okresu przed Powstaniem, co spowodowało, że pani się zapisała do harcerstwa? Czy koleżanki, czy chciała pani być z grupą rówieśników, czy miała pani nadzieję, że coś będzie się robić?

To był taki duch, że każdy chciał walczyć z Niemcem. Niemiec był nasz wróg. Myśmy wszystkie gotowe były walczyć, mimo że byłyśmy młode. Byłyśmy gotowe walczyć, jak tylko by się dało.

  • Przystępując do harcerstwa, to pani myślała o tym, żeby walczyć z Niemcami?

Tak. To była pobudka wewnętrzna.

  • Jak wyglądały zbiórki, o czym mówiliście, czego uczono na zbiórkach harcerskich?

Przede wszystkim mówiono nam, że Polska będzie wolna, że doczekamy takiej chwili. Poza tym uczono nas historii Polski.

  • Na zbiórkach harcerskich?

Tak, na zbiórkach harcerskich, bo myśmy niewiele wiedzieli. Przecież miałam czternaście lat, a do szkoły, jak zaczęłam chodzić, to trzynaście. Niewiele wiedziałam. W domu specjalnie się nie mówiło na tematy polityczne, bo każdy ciągle szukał czegoś do jedzenia, ciągle wszyscy byli głodni. Mama ciągle się martwiła, że dzieci rosną, muszą jeść.

  • Idąc na Powstanie, czy pani myślała o tym, że pani może zginąć?

Nigdy nie myślałam. Myślałam, że będę żyła, że zabiję Niemca. Nigdy nie myślałam, że mogę zginąć. Byłam bardzo odważna. Miałam wiele różnych przygód podczas wojny, jakoś wychodziłam cało. Byłam odważna dziewczyna.

  • Czy pani należała do harcerstwa po wojnie?

Z Woli na Szpitalną pieszo chodziłam do szkoły pierwsze miesiące. Później tramwaj jeździł do Młynarskiej. Od Młynarskiej do Sowińskiego to bardzo daleko, pieszo chodziłam. Nie miałam czasu na nic, bo byłam taka zmęczona. Jeszcze przeskoczyłam jedną klasę. Nikt nie miał cenzur, był egzamin, zdałam. Ale przeskoczyłam, później musiałam nadrabiać, nie miałam czasu na nic. Wyszłam młodo za mąż. Mój mąż był akowcem, nie chciał nigdy zapisać się do partii. Obiecywali nam mieszkanie, nigdy żeśmy go nie dostali. Po wielu tarapatach wyjechaliśmy do Stanów, bo mąż miał rodzinę w Stanach. Nawet mieliśmy złożone papiery. Co pierwsze: czy mieszkanie, czy wyjazd do Stanów? To był 1966 rok. Wyjazd do Stanów pierwszy. Pojechaliśmy. Też było różnie, ale jakoś sobie daliśmy radę.

  • Widać, że opatrzność nad panią czuwała.

Tak, jakoś sobie dawałam radę zawsze.

  • Jakieś najgorsze wspomnienie, obraz, który panią prześladuje do tej pory z Powstania czy z okupacji?

Ten chłopak na placu Piłsudskiego. Długo nie mogłam zapomnieć tego, że mu nie pomogłam.

  • Pani umiała udzielić pierwszej pomocy, była pani przeszkolona?

Nie, nie byłam, ale każdy pomoże, jak musi.

  • Jakieś dobre wspomnienie, jakie pani wyniosła z tamtego okresu?

Wtedy jak żeśmy się spotkali wszyscy razem, to było najlepsze. Później spotykałam koleżanki. Wszyscy byli bardzo serdeczni, kogo spotkałam. Ludzie na tej samej ulicy mieszkali, nie zna się go, a po Powstaniu zobaczyło, to zupełnie jakby to rodzina była. Wszyscy się witali, wszyscy byli dla siebie bardzo serdeczni.

  • Powstanie obudziło ducha solidarności wśród ludzi?

O tak! Wszyscy byli bardzo serdeczni, jedni dla drugich.

  • Podczas wychodzenia z Warszawy, czy pani się zetknęła z opiniami o Powstaniu ludzi, którzy z panią szli?

Byłam traktowana jak dziecko.

  • Obok was walczyli powstańcy, to, że Powstanie wybuchło, to spowodowało, że byliście wypędzani. Czy ludzie coś mówili na ten temat?

Nie pamiętam. Może mówili między sobą, ale nikt mnie się nie zwierzał, byłam traktowana jak dziecko.

  • Dziękuję pani. Może chce nam pani jeszcze coś opowiedzieć?

Specjalnie nie. Pojechaliśmy do Stanów, daliśmy sobie radę. Tutaj mieszkania nam nie dali, to było najgorsze. Mąż zawsze był na czubku listy. Później, jak wybudowali mieszkania, to się znajdował na końcu.

  • Pani sądzi, że to za jego przynależność do Armii Krajowej?

Możliwe, nie wiem. On tylko pracował, ja nie pracowałam, dziećmi się zajmowałam. Później bardzo chętnie nas wypuścili z Polski, bo mąż był rok chory na gruźlicę, od sanatorium do sanatorium jeździł. Nie chorował na gruźlicę, absolutnie nie. Po prostu warunki mieszkaniowe.


Warszawa, 8 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Irena Świątkowska Pseudonim: „Inka” Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter