Irena Tarnawska „Celińska”

Archiwum Historii Mówionej

Moje miejsce urodzenia to Warszawa. Urodziłam się 12 kwietnia 1927 roku. Mój tatuś był wojskowym – podoficerem, starszym sierżantem. Od chwili mojego urodzenia aż po śmierć służył w wojsku. Na Bemowie, w Warszawie służył. Za płotem mamy Akademię Obrony Narodowej, gros oficerów odbywa tutaj kursy, szkolenia. Te bloki przeszło dziesięć lat temu zostały wybudowane, zajęte były przez rodziny wojskowe. W tej chwili dużo wojskowych poszło już na emeryturę, teraz dzieci mieszkają, posprzedawali mieszkania. Tak że osiedle już jest otwarte, a było zamknięte i za przepustką się wchodziło. Teraz jest otwarte dla każdego i mamy nawet jeden sklep na osiedlu.

  • Jak się nazywał tata?

Kazimierz Jarnaszkiewicz, mama Wanda Jarnaszkiewicz z domu Karpińska.

  • Czym zajmowała się mama?

Tak jak większość kobiet przed wojną prowadziła dom. Jak tylko rodzice się pobrali, to ojciec został skierowany na kurs do Berezy Kartuskiej. Tam był kurs dla jakiegoś szczebla wojskowego. Nie wiem, dla jakiego, czy dla dowódców kompanii. Byłam za mała, żeby się tym interesować. W 1939 roku, na wiosnę, tatuś już był zmobilizowany, przygotowany do wojny. Zabrali tatusia. Mieszkaliśmy w Brześciu nad Bugiem. Tatuś był w 35. pułku i przenieśli go do Borów Tucholskich. Tam miał punkt stacjonarny w razie wybuchu wojny. Ja z mamą i z bratem… Miałam brata, tylko mój brat był niepełnosprawny. Jego rozwój fizyczny i umysłowy zatrzymał się na wieku dziecka siedmioletniego. Tak że z nim można było porozmawiać tak jak z dzieckiem, ale nie orientował się, do szkoły nie chodził. Tatuś sam go uczył pisać, czytać i nauczył go. Chodził kilka razy do szkoły, mamusia go zapisywała, ale jako że nie był pełnosprawny, nie skorzystał z nauki szkolnej, bo po prostu nie nadążał za dziećmi, za całą klasą. Zmarł, mając sześćdziesiąt lat. Jest pochowany w Mełgwi, to jest kierunek na Chełm. Jak ja wyszłam za mąż, tatuś umarł, mamusia go umieściła w domu opieki. Płaciła pewną sumę wyznaczoną przez zakład. Po prostu nie chciała takiego ciężaru mnie przekazać. Lata leciały, on rósł, ale nie urósł wysoki, tak na czternaście lat wyglądał.

  • Jak zapamiętała pani wybuch II wojny światowej, była pani wtedy w Warszawie?

Nie, byłam w Brześciu nad Bugiem. Jak zaczęli Brześć bombardować, to nasze okna były poklejone papierami na krzyż, że niby szyby miały nie wylecieć. Podczas alarmu, wycia syreny, żeśmy biegli do okopów. To były rowy kopane w zygzak. My, dzieci, oczywiście przestraszone byłyśmy bardzo. To nie tylko ja, ale mnóstwo. Wszystkie rodziny, które zostały, miały [taki] obowiązek. Brało się apteczkę (bo takie były dyspozycje) przygotowaną z bandażami, maskami i zbiegało się do rowu. Rów jak rów, osypywał się piach, był coraz płytszy. Niemcy przeważnie bombardowali koszary, obiekty wojskowe. Mamusia mówi: „Tu jest niemożliwe mieszkać, bo więcej czasu spędzamy w okopie, jak w mieszkaniu. Zresztą ani ugotować, ani nic zjeść”. Rozchorowałam się na tle tych przeżyć, pamiętam, że głowa, wymioty miałam. Mamusia mówi: „Musimy uciekać z Brześcia”.
Nasz dom już stał, bo mamusia w 1938 roku wybudowała ten dom, jak się dowiedziała, że dla rodzin wojskowych są place, parcele. Znajomi ją poinstruowali: „Jak pani ma męża wojskowego, niech pisze podanie do generała i może pani dostanie”. Były specjalne warunki do budowy tego domu. Pożyczkę dawał bank na wybudowanie i w trzech ratach ta pożyczka miała istnieć. Pierwsza rata to było ogrodzenie, druga rata była na zadołowanie wapna i postawienie fundamentów, trzecia na postawienie murów. Tym sposobem… Moja mamusia była energiczna. Jako panna była ekspedientką w sklepie „Społem” i umiała działać, żeby wszystko było korzystnie dla niej i dla firmy.
Wrócę do Brześcia. Mamusia wybiegła z domu i znalazła człowieka, który woził do koszar kartofle i węgiel. Miał dwie furmanki, jedną po węglu, drugą po kartoflach, wóz drabiniasty. Mamusi koleżanka mieszkała obok, w tym samym budynku. Obydwie zdecydowały na poczekaniu, że uciekamy z koszar. W domu było już wszystko spakowane w skrzyniach, jedzenie i nasze rzeczy osobiste. Pościel mamunia tak pakowała, że dla każdego była poduszka, pierzyna i worek. Tak że prędziutko, to chwilę trwało. Przybiegli, mamusia tylko wskazywała, co wziąć, chwycili na furmankę i za bramę. Żeśmy jechali, pamiętam, przez Terespol drogą, która prowadzi z Brześcia na Warszawę. Mamusia mówi: „Mając swój własny dom, żebym ja nie chciała…”. Wszyscy jechali na wschód, a my pod prąd, tak jak czasami na ulicy ktoś jedzie nie z kierunkiem jazdy. Przyjechaliśmy. Mamusi koleżanka jechała też z dwojgiem dzieci. Miała matkę (bo pochodziła z tych stron) dwa kilometry od Łukowa, na wsi Powarze. Myśmy do nich pojechali, oni nas oczywiście serdecznie przyjęli do siebie. Tam już była jedna rodzina, tak że cały dom ludzi. Rozpakowało się wszystko. Mamunia miała pieniądze, bo miała zapłacić ratę za mieszkanie (pierwszego jeszcze normalnej pensji nie mogła otrzymać). Tam żeśmy się zatrzymali. Wojna przedłużała się i myśmy mamusię zamęczali, kiedy tatuś przyjedzie. Mamusia gdzie tylko mogła, pisała listy, że jesteśmy w Łukowie, tu i tu. Mamusia miała dwie siostry w Warszawie i myśmy jechali do tych sióstr, do rodziny. Jedna siostra otrzymała taką karteczkę. Ktoś przechodził tędy i podał tę karteczkę. Jak tatuś po kapitulacji przyjechał do ciotek (mieszkały na Grochowie) [zapytać], co jest z nami, to ciotka mówi: „Nie martw się, mam wiadomość, gdzie oni są”. Tatuś wsiadł na rower i rowerem przyjechał do Łukowa. Sto dwadzieścia kilometrów przejechał. Jak tatusia mieliśmy, to już jest cała rodzina.
Mamusia zaraz, prędko wynajęła u gospodarza pokój. Pokój był straszny, nie było podłogi, tylko klepisko, glina, pojedyncze okna, a to jesień zaczęła się zbliżać. Zimno, przez te okna wiało niesamowicie. Zachorowałam, tatuś zachorował, brat też. Wszyscy siedzimy w łóżkach pod pierzynami. Mamusia mówi: „Żebym ja, mając swój własny dom, tu mieszkała! Jedziemy do Rembertowa”. Tatuś mówi: „Jestem chory, nie pojadę”. Mamusia mówi: „Trudno, to zostaniesz”. To ja z bratem w płacz, że tatusia zostawiamy. Ale mamusia do mnie mrugnęła. Zorientowałam się, co to znaczy. Mamusia podała tatusiowi ubranie. A jeszcze jak mamusia wynajęła ten pokoik, to wszystko przygotowała na zimę: kartofle kupiła, opał, kapustę, świnki połowę kupiła, bo wojna się zaraz skończy, przyjdą Anglicy, Amerykanie i będziemy wolni. Ponieważ wojna nie wyglądała, że ma się skończyć, mamunia prędko pozbyła się tego towaru, żeby jak najmniej mieć bagażu do pociągu. Przyjechaliśmy pociągiem. A że mamusia w Łukowie jako panna pracowała i znała tam dużo ludzi na stanowiskach, między innymi zawiadowcę stacji, on postarał się o bilet dla nas. Wszystkie bagaże wziął do bagażowego wagonu i pojechaliśmy do cioci. Dom cioci rozwalony, mieszkają w piwnicy (na Grochowie mieszkała). Nic nie mamy, oni mówią: „My też już nic nie mamy”. Pozbierali od sąsiadów, którzy tam mieszkali. Dostaliśmy krzesło o trzech nogach, łóżko (służba spała na tym łóżku) i jakiś garnek jeden czy dwa. Mamusia wzięła znowu konia z wozem i przyjechaliśmy do Rembertowa. Ale tu lokatorzy mieszkali na górze i na dole, bo mama się starała, żeby już mieszkali i płacili czynsz, żeby można było pożyczkę spłacać. Mamusia mówi: „Proszę mi opuścić mieszkanie, bo ja z rodziną jestem”. Oni mamusię wyśmiali: „Jak to opuścić mieszkanie?”. Mamusia mówi: „Gdzieś muszę mieszkać. Przenieście się do jednego pokoju, a my będziemy w pokoju z kuchnią i łazienką”. Mówią: „ Nie, tak nie będzie. Proszę samej iść do jednego pokoju, a my zostaniemy w pokoju z kuchnią i łazienką”. Tak lokatorzy rozstrzygnęli całą sprawę. Całkiem słusznie, dzisiaj mówiąc. Przez okupację myśmy mieszkali tylko w malutkim pokoju, szesnaście metrów. Ale na tyle mebli, co myśmy mieli i tyle rzeczy, to wystarczyło przez całą okupację.

  • Co pani robiła w czasie okupacji?

Chodziłam do szkoły numer 3 w Rembertowie. Szkoła mieściła się na poligonie, ale później Niemcy zajęli tę szkołę i myśmy, że tak powiem, gościnnie zaczęli uczyć się w innej szkole, w szkole numer 2, pod „Pociskiem” w Rembertowie. Tam był obóz zagłady. W książkach opisują, jak uciekali z tego obozu i z Niemcami były jakieś potyczki. Nikogo tam nie miała ze znajomych ani z krewnych. Tak jak mówiłam, przez całą okupację chodziłam do szkoły. Szkoła podstawowa się skończyła, to zaczęłam chodzić do gimnazjum, bo Niemcy pozwolili otworzyć gimnazjum, szkołę handlową. Jak się dalej nazywała, nie pamiętam. Była przy ulicy Komandosów. Były dwa lata gimnazjum. Niemcy powiedzieli, że po dwóch latach już jest matura. Tak że w swoim życiu mam trzy matury: po dwóch klasach jedna matura, potem druga matura, tak zwana „mała” i ta zasadnicza, po liceum. Po dwóch latach w szkole, w Warszawie otworzyli (na rogu Wspólnej i Marszałkowskiej) tak zwane kursy kroju i szycia. Pod tym płaszczykiem była normalna handlówka żeńska. Nie była koedukacyjna. Tam chodziłam do trzeciej klasy i wybuchło Powstanie.

  • Miała pani kontakt w czasie okupacji z jakimiś organizacjami konspiracyjnymi?

Wcielili mnie do tak zwanego, jak się wtedy mówiło, podziemia. Przeszłam w podziemiu (chodząc do szkoły oczywiście) kurs sanitarny. Pamiętam, że wysyłali nas, miałyśmy punkty obserwacyjne w lesie. Siedziało się, liczyłam i spisywałam samoloty, jakie leciały ze wschodu do Warszawy. To wszystko było zapisane i zbierali te meldunki. Potem, jak Powstanie wybuchło, miałam przeszkolenie sanitarne: zastrzyki i opatrunki, kompresy, wszystko. Na poczekaniu, dosłownie w kilka dni (trzy, cztery dni) zorganizowali szpital. Łóżka żeśmy ustawiały, sienniki – cały nasz zespół – od razu cały szpital. Nie wiem, już nie pamiętam, ile nas było dziewcząt. Więcej jak siedem na pewno, bo nas było w zastępie siedem i wszystkie byłyśmy, ale były też inne. W Rembertowie był szpital i z tego szpitala ściągali wszystkie potrzebne sanitarne rzeczy. To było w mojej dawnej szkole, w gimnazjum dwuletnim. Niemcy do nas nie przychodzili, bo się jak ognia bali choroby zakaźnej, a tam była szkarlatyna, tyfus, świerzb, wszystkie choroby zakaźne. Całe Powstanie, co był nalot, co były bomby, to myśmy chorych znosili po schodach (bo to dwupiętrowy dom) z basenami, ze wszystkim. To było coś okropnego. Jedzenie prawie żadne. W dużych, olbrzymich kotłach od gotowania bielizny jakieś starsze panie gotowały płatki owsiane i czymś zabielały. Nie wiem, czy to mleko, czy to był krochmal. W każdym razie to było do jedzenia i buraki, marmolada buraczana. Było [trochę] w garnku, to rano był cały garnek, tak fermentowała ta marmolada. Myśmy się cieszyli, że tyle marmolady już mamy. Dyżury nocne, kompresy, zastrzyki… Ludzie umierali niesamowicie. Byli z sąsiedniej okolicy za cmentarzem, z ulicy Grzybowej. Chorzy byli nie tylko z Rembertowa. Kto był chory, a w domu nie mógł leżeć, to przywozili do naszego szpitala.

  • Miała pani bezpośredni kontakt z Powstańcami?

Tak, z Powstańcami, którzy szli tutaj. Zastępy szły z Wesołej, z Miłosnej. Mieli miejsca powyznaczane, tak jak myśmy miały wyznaczone. Nawet nasze koleżanki poszły nad brzeg Wisły, ale już przez Wisłę się nie dało. A jeszcze zanim Powstanie wybuchło, byłam łączniczką na linię frontu (to była chyba trzecia linia frontu) w Markach. Dwie dziewczyny jechały na rowerach z małymi paczuszkami, bo to matki dawały swoim synom. Dużo chłopaków z Rembertowa było w tym zespole. Tam dowoziłyśmy i meldunki, i paczuszki. Nawet jeden raz miałam przygodę. Jadę na rowerze. Dostałam strasznie zardzewiały rower i bardzo brzęczały błotniki. Z koleżanką Jaśką Lisówną jechałyśmy, Niemcy nas wypatrzyli w Kawęczynie i strzelali do nas. O kamienie tylko iskry były. Mówię: „Jaśka, ja się boję!”. Ona mówi: „Ja też się boję”. Mówię: „Zejdźmy z rowerów”. Żeśmy do rowu obydwie zsiadły, rowery położyły, siedzimy jak zajączki w rowie i czekamy. Jak żeśmy nie jechały, cisza była. Długo tam siedziałyśmy, a ja w domu nic nie powiedziałam mamusi, że jadę, bo jak rozkaz, to nie mamusi, tylko dowódcy, wiadomo. Jeszcze o rower spódniczkę sobie zarwałam, klina wyrwałam. Ubrania żadnego nie było, tylko na okrągło jedno to samo i stareńkie było. Żeśmy wyszły, dotarłyśmy do jednostki. Zaaresztowali nas w tej jednostce. Ją i mnie do stodoły zamknęli, wartownika postawili.

  • To Polacy?

Polacy, wojsko polskie, ale to pomieszane było. Dowództwo było radzieckie i trochę polskiego. A myśmy tam miały swoich kolegów, z [naszej] kolonii. Głodne jesteśmy, ale jak się ma kolegów, to kromeczkę suchego chleba [podali] przez drzwi od stodoły i się posiliłyśmy tym chlebem. Wymagań nie było żadnych, żeby był taki czy inny posiłek. A dlaczego nas zamknęli? Nic nie powiedzieli w pierwszej chwili. Później [się okazało, że] jeden z kolegów uciekł, ten który mieszkał za cmentarzem. Jego ojciec był kapitanem i w 1939 roku zginął, lotnikiem był. A mamusię zabiła bomba, uderzyła w domek i matka zginęła. Został sam, żadnej rodziny nie ma. A że sympatyzował w mojej koleżance, to dlatego nas zamknęli, że ona będzie wiedziała, co się z nim stało. Uwierzyli, że nic nie wiemy, że on uciekł. Jego, jako dezertera, złapali. Rozstrzelali go. Powieźli go do Lublina i na zamku w Lublinie zginał. Wiadomość przekazał przez księdza na spowiedzi. Ten ksiądz powiedział pielęgniarce, wojskowej siostrze, ona przyjechała i powiedziała. Jeszcze jego drobiazgi: scyzoryk, jakiś medalik, notesik, przekazała do tej koleżanki.
  • Jak on się nazywał?

Borkowski… Chyba przekręciłam nazwisko. Tadeusz na pewno. Tyle mi w pamięci zostało, ale to nie jest pewne. Borowiecki? Jak on został sam, to mama koleżanki mówi: „Słuchaj, Tadeusz, jedź do domu i co ci ocalało z tego domu, przywieź tutaj. Idziesz do wojska, to ci to rozkradną i nic nie będziesz miał”. Pamiętam, malutki wózek drabiniasty (taki jak dziecinne wózki) naładowaliśmy. Ja i moja koleżanka Jaśka też pchałyśmy ten wózek. On pozbierał z gruzów, co mu jeszcze zostało. Przywiózł to, ale nie skorzystał, bo go rozstrzelali.

  • Co się z paniami stało, w jaki sposób zostały panie uwolnione?

Jak uwierzyli, że my nic nie wiemy o tym Tadeuszu, to nas puścili do domu. Myśmy wsiadły na swoje rumaki i przyjechały. Oczywiście bura była niesamowita, bo tłumaczenia żadnego mamusia nie przyjmowała. Zresztą widziała, że byłam blada, wystraszona i brudna niesamowicie.

  • Wróćmy do Powstania. Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?

Tylko tyle, co w szpitalu, jakieś strzępy, że tak powiem, co się tam dzieje. Czasami mówili, że padła grupa, to człowiek przeżywał razem z nimi. Nieomal w każdym zgrupowaniu były koleżanki, to żeśmy i płakały, i tym bardziej rzucały się do pracy. Nasi chorzy bardzo cierpieli, zwłaszcza jak była czerwonka, krwawa dyzenteria. Te opatrunki, to załatwianie się było okropne. Miałam na łóżku dwóch chłopczyków ośmioletnich, bliźniacy, obydwaj chorzy. W jedną stronę główka i w drugą stronę, i tylko: „Oj siostro, oj siostro!”. Dziecko cierpiało, bo to silne parcie na stolec, kiszka stolcowa wychodziła tym dzieciom. Człowiek tulił te dzieci, bo matki [nie było], one były u ciotki i ktoś przywiózł, nawet nie przy mnie. Zmarłych było dużo. Byli i panowie, to oni znosili. Nie było trupiarni jako takiej. Pod schodami było schowanko na szczotki, wiadra. Jak już zmarły zesztywniał, to go stawiali w tym schowanku, w tym kąciku, dosłownie metr na metr. Ale jak to młodość: było trochę humoru. Ktoś oparł zmarłego o drzwi i jak [ktoś inny] otworzył drzwi, to zmarły mu w ręce wleciał. To był niesamowity szok dla tego człowieka. On się poważnie rozchorował, a my, sikorki, miałyśmy setny ubaw, że chwycił zmarłego w ramiona.

  • Jaka atmosfera panowała wśród pani koleżanek?

Wszystkie byłyśmy rówieśnice. Atmosfera? Przerażenie, że Warszawa pada. Nie wierzyło się, to niemożliwe, żeby tak było. Przecież to było wyszkolone wojsko, jak myśmy nazywali. Ale tak było.

  • Czy oprócz pracy w szpitalu był czas na coś innego?

Nie, bo z jednego dyżuru się schodziło na drugi. Tu było pięć sal, tam pięć, chyba z piętnaście sal z chorymi, łóżko przy łóżku. Aptekarz z apteki w Nowym Rembertowie zmarł, mimo że miał dostęp do leków. Widocznie choroba była tak zaawansowana. Kładło się gorące okłady na brzuch. Tylko żeśmy biegały do kuchni i w gorącej wodzie ręczniki się maczało, wykręcało prędko, bo jak ciepły, to ulgę przynosiło chorym. A z chorymi to różnie. Jeden dziękował za opatrunek, a inny to wymyślał jeszcze. Tak jak i dzisiaj: jedni są zadowoleni, drugim trudno dogodzić.

  • Ma pani jakieś najmilsze wspomnienie z tamtego czasu?

Z tamtego czasu? Moja mamunia. Też było ciężko mamusi, z jedzeniem było ciężko. Raptem przekazują mi wiadomość, że mama przyszła. Otwieram drzwi. Mamusia miała (mam jeszcze ten rondeleczek) tygielek i tam dziesięć kopytek. Mamusia bratu zrobiła i dziesięć dla mnie przyniosła. Mówię: „Mamuniu!..”. Przecież ją na torach mogli Niemcy zabić! Ubrałam fartuch, z dyżuru zeszłam i mamusię prowadziłam do domu przez tory, żeby szczęśliwie dotarła do brata.

  • Udało się?

Tak. Było bardzo ciężko, a że byłam jedna, wiec mamusia we mnie patrzyła jak w obrazek. A ja ją tylko miałam.

  • Przez Powstanie nie miała pani stałego kontaktu z mamą i bratem?

Nie, tylko ten jeden dzień, że mamusia przyszła. Mówię: „Mamuniu, proszę nie przychodzić, bo my tu mamy bardzo dużo jedzenia”. Nazmyślałam jej różne głupoty. Ciężko było.

  • Czy ma pani obraz, który jest wspomnieniem negatywnym?

Negatywny był, jak Niemcy przyszli po tatusia, zabrali mi tatusia i do Niemiec wywieźli. Tatusia wywieźli do Niemiec, ja byłam sama w domu. Mój tatuś powiedział, że jest Polakiem z krwi i kości i nie pójdzie pracować do Niemców, nie będzie się wysługiwał. Zresztą wszyscy żyli nadzieją, że się wojna skończy, że nas oswobodzą Anglicy, Francuzi i Ameryka, Niemców się przepędzi. Pieniążki już się kończyły i nie było jak żyć. Rzeczy, które mamusia miała w skrzyneczkach, zapasy żelazne w razie wojny, już się pokończyły. Mamusia była energiczna, porozmawiała ze znajomymi. Leśniczy potrzebował ludzi do wycinki lasów. Mamusia z nim porozmawiała i mówi: „Zatrudniłby pan mojego męża?”. Tamten odpowiada: „Bardzo chętnie”. I tatuś poszedł do leśniczego pracować czy gajowego, nie wiem, nie znam tych stopni. Za pracę dostał gałęzie na palenie. Myśmy mieszkali w pokoiku i malutki, okrągły, żelazny piecyk żeśmy mieli. [Tatuś] wszystko porąbał na kawałeczki i tym się paliło, dzięki temu, że tatuś pracował w lesie. Jakiegoś większego drzewa nie dostał, tylko te gałęzie. Przyciągnął sobie gałęzie na ogród i szykował do palenia. A to wiadomo: patyczek bzyknie i nie było. Raz było ciepło, raz było zimniej.

  • To było w czasie okupacji?

Tak, w czasie okupacji. Jeszcze w czasie okupacji moja mamusia mówi: „Wszystko się kończy. Już pieniądze się kończą, trzeba szukać jakiegoś źródła dochodu”. Też z kimś porozmawiała, ktoś szył fartuszki dla kobiet do gospodarstwa, do prowadzenia domu. Te fartuszki mamusi dawał w komis, bez pieniędzy. Mamusia brała te fartuszki tak na rękę i szła na bazar. Trzymała, że może ktoś kupi. Jak sprzedała te fartuszki, ile dostała (dziesięć sztuk czy pięć, ile ta kobieta uszyła) to zapłaciła jej za fartuszki, a ona dała mamusi zarobek. Już było parę złotych na chlebek. A po chlebek wychodziła mamusia rano o czwartej, o piątej. Raniutko pod piekarnię. Mnie nakazała pójść, jak będzie godzina siódma czy szósta, jak się zbudzę, żeby mamusię zmienić. To była zima pięćdziesięciolecia, był mróz niesamowity. Ubierałam się i biegłam pod piekarnię, a mamusia była setna w kolejce. To nie było tak, że stała pod drzwiami. Mamusia przyszła do domu, napiła się herbaty. To znaczy parzyło się wtedy kawę zbożową i się zalewało, żeby tylko barwiczek był, kolorek w szklance czy kubeczku. To była herbata. Słodziło się słodzikiem, cukru nie było przecież, absolutnie. Później tatuś skończył pracę w lesie. Nawiązał gdzieś kontakty z ludźmi i był na bocznicy kolejowej. Rozładowywał wagony. Chleb żeśmy mieli, ale tego chlebka to nie za wiele było. Pamiętam też taki moment, że mamusia szykowała tatusiowi chleb do pracy, oczywiście marmoladą buraczaną posmarowała. Papieru nie było, szmateczka czysta jako serwetka. Zawinęła i do kieszeni. Ponieważ wtedy lokatorzy już się wyprowadzili gdzieś do rodziny (oni dzieci nie mieli, a mieszkali w pokoju z kuchnią) spaliśmy w kuchni. Tatuś porobił łóżka, leżanki. Karbidówką się oświetlało mieszkanie. To była puszka, knotek, tam woda kapała i ogień się palił. Przy tym lekcje odrabiałam i oświecało się w mieszkaniu, żeby było jasno. Pamiętam: tatuś się z mamusią żegna. Moi rodzice bardzo dobrze żyli, kochali się do końca. Tatuś bierze mamusię, ściska: „No to pa”. Ja się już z tatusiem pożegnałam. Jak tatuś ściskał mamusię (karbidówka słabo świeciła) wyciągnął chleb i położył na stole. Mamusia mówi: „Chodź, odprowadzę cię”. Nie widziała, jak tatuś swój chleb zostawił i wyszedł. Mamusia przychodzi, a chleb na stole. Mówi: „Ojciec zapomniał chleba!”. Potem przyszedł wieczorem. [Mamusia] mówi: „Jak tyś żył dzisiaj, tyś chleba nie wziął!”. A on: „Zostawiłem dzieciom”. Rozładowywał wagony. Jechały w tych wagonach kartofle, pod ścianą gdzie niegdzie kartofel był. Pół wiaderka uzbierał i sobie gotował w ciągu dnia, bo też miał tam piecyk. Takie to są wspomnienia, nie bardzo miłe.

  • Bardzo wzruszające. Może wrócimy do Powstania Warszawskiego. Jak pani pamięta moment kapitulacji.

Byłam chora. Zaraziłam się krwawą dyzenterią. Była tylko miska przy drzwiach. Jak żeśmy wychodziły z sali, gdzie dur brzuszny był, to się ręce myło i się wychodziło do innej sali, tam gdzie tyfus był na przykład, żeby stamtąd nie przenosić tutaj, a stąd tam choroby.

  • A kapitulacja?

Wtedy zaczęłam źle się czuć, gorączkowałam. Kierowniczka powiedziała, że mam iść do domu. Przyszłam do domu. Jeszcze wszy dostałam w tym szpitalu, bo chorzy – różnie, a człowiek się kręcił, łóżka ściele i poprawia. Przyszłam do domu i te wszy się dostały mojemu bratu. Mamusię, całą rodzinę poczęstowałam chyba. Ale mamusia ubiegłą wojnę spędziła w Rosji i wiedziała, jak się to wszystko odbywa, jak się pozbyć wszy. Miała jeszcze cztery siostry, brata, męża i całą rodziną uciekli wtedy do Związku Radzieckiego. Tam przeżyli gehennę. Dokładnie nie pamiętam, ale wiem w każdym razie, że przeszła dobrą szkołę. Dlatego w 1939 roku już nie jechaliśmy z mamusią do Rosji, tylko do sióstr, do Polski. To było straszne. Mamusi siostry musiały pracować w fabryce amunicji, a mamusia, że była najmłodsza, miała około dziesięciu lat wtedy, to była przy mamusi, ale ciężko im było.

  • Co się działo z panią po zakończeniu Powstania Warszawskiego?

Wiem, że chodziłam do szkoły. Poszłam do szkoły, zapisałam się róg Marszałkowskiej i Wspólnej. Żeśmy chodzili na odgruzowywanie Warszawy. Trzeba było wszystkie gruzy w określone miejsce zbierać i układać, odbijać zaprawę, w której była tasowana cegła. Nauka była, nie wolno nam było wyjść, do okna podejść ani nic, bo Niemcy wszędzie młodzież łapali po ulicach. Mnie na szczęście nie chwycili, zresztą byłam dziecinna, dziecko. Oni raczej starszą młodzież chcieli pozyskać jako materiał roboczy. Wiem, że któregoś dnia jeden Niemiec przyszedł do nas, taki gruby, i powiedział, że przyszedł po tatusia. Tatuś się ubrał, pożegnał ze mną. W swojej jesionce, w płaszczyku, prochowcu, zrobił sobie dziurkę. W tą dziurkę, w to co podszyte, brzytwę schował, żeby mógł się tam golić. Poszedł. Był w różnych miastach w Niemczech. W Rain i na granicy francuskiej, i w Duisburgu. Gdzie jeszcze, nie pamiętam. Miałam notes tatusia, ale go chyba zniszczyłam z tego wszystkiego. Tatusia nie ma, to jego wspomnienia też mi nie są potrzebne.

  • Po kapitulacji Powstania Warszawskiego była pani przewożona do jakiegoś obozu?

Nie, ja uciekłam. Zabierali młodzież. Dali mi znać i się schowałam. Jeszcze zanim tatuś wyjechał, w piecach robił otwory, mogłam się schować do pieca. W łazience był okrągły piec i tam wchodziłam, jak trzeba było się schować przed Niemcami. Ale jakby przyszli z psem, to by mnie prędko znaleźli. Ten piec był okrągły, z blachy, a pod piecem było zrobione specjalne palenisko. Bojler stał na piecu i się grzał, ale nie wtedy kiedy siedziałam. Poza tym co jeszcze robiłam podczas okupacji? Niemcy Żydów zabierali z Rembertowa. Zrobili getto, spędzili w jedno miejsce Żydów. Ci Żydzi byli zebrani w jakieś miejsce (nie wiem, bo się nie przyglądałam, nawet dzisiaj nie pamiętam) i nie mieli nic do jedzenia. Dostałam rozkaz zbierać jedzenie, wiec olbrzymie kotły do gotowania bielizny kładłam na byle jaki wózek, który miał koła, można go było ciągnąć czy popychać i żeśmy biegały każdą ulicą do torów i mówiły, co mają gotować. A że reżim był, wszyscy byli pod strachem, więc gotowali, ile kto mógł: czy litr, czy pół litra, czy duży garnek, czy mały garnek. Chodziło się: „Dzisiaj kapuśniak”. Każda z gospodyń gotowała kapuśniak, a myśmy o określonej porze jeździły we dwie, do tego wózka zlewały te kapuśniaki na mięsie czy tylko na pietruszce. Potem jedną ekipą pod getto podjeżdżali. Ja już nie rozdawałam tej zupy dla Żydów. To było nie za długo, najwyżej dziesięć dni to wszystko trwało. Tak że takie dokarmianie Żydów.

  • Wiedziała pani o powstaniu w getcie warszawskim?

Tak, wiedziałam o powstaniu, o getcie, ale mnie tam nie kierowali. Ja tam się nie zbliżałam nawet. Jeden raz mało pod tramwaj nie wpadłam, bo stoję na przystanku i szczekaczki na słupach podają informację i wymieniają mojego dyrektora szkoły, że został złapany na ulicy, podają gdzie. Jako zakładnik został rozstrzelany za jakiś sabotaż czy rozstrzelanie Niemca, czy coś, co podziemie zrobiło złego. Dyrektor (Eustachy Garbicz się nazywał) został rozstrzelany. Jak usłyszałam, że dyrektor, to z chodnika zamiast wejść do drzwi tramwaju, to między tramwaje weszłam. Czegoś się chwyciłam, tramwaj rusza, a ja tyłem do kierunku jazdy nogami przebieram. Ludzie widzą, że już nie daję rady przebierać tymi nogami, bo tramwaj coraz szybciej jedzie. Ktoś był na tyle mądry, że za sznurek, za linkę zaczął szarpać, kierowca zatrzymał tramwaj. Wtedy ktoś mnie poderwał, zostałam na jezdni. Tak że nogi by mi ucięło albo bym życie straciła.

  • Po zakończeniu wojny wróciła pani do Warszawy?

Nie, cały czas mieszkałam w Rembertowie. Dużą maturę zrobiłam w Rembertowie. Chodziłam do czwartej klasy w Warszawie, a [w Rembertowie] dwa lata liceum miałam jeszcze do zrobienia i matura po tych dwóch latach.

  • Kiedy spotkała się pani z tatą?

Wyzwolili tatusia w Niemczech. Wyzwolili go Amerykanie, bo był przy granicy francuskiej. Przemundurowali go, nawet mam zdjęcia tatusia z tego okresu. Dali mu typowo amerykańską bluzeczkę. Otworzyli obóz, bo Polaków było dużo, ze wszystkich stron poprzywozili. Pytali, czy chcą jechać do Ameryki, czy wracać do kraju. Tatuś mówi: „Tylko do kraju jadę, mam rodzinę, mam dzieci”. Jak tylko ruszyły pierwsze pociągi, jakimś pociągiem się przyturlał. Zawsze wiedział, że stąd go zabrali i tutaj przyjechał. Oczywiście, jak to się mówi, skarbu nie przywiózł, tylko podarte ubranka i bieliznę podartą, kolana powydzierane w kalesonach.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego?

Na temat Powstania nic. Człowiek tylko, jak to się mówi, w biedzie siedział. Jak zaczęło się organizować Wojsko Polskie, to tatuś oczywiście: „Moje miejsce jest tylko w wojsku”. Wstąpił do wojska. Tatusia przyjęli, był poważny wiekiem i wiadomości miał. Tatuś był podoficerem, do gimnazjum chodził przed wojną, tak że miał kilka klas, może nieskończone gimnazjum, ale do gimnazjum go wzięli i skończył naukę. Tatuś pracował w Wacie (to jest Wojskowa Akademia Techniczna) na Bemowie, w magazynie. Też go tam szykanowali, podchodzili. Jak się potem okazało, wszyscy moi koledzy, którzy byli w AK, zostali aresztowani. Oni pouciekali, to znaczy pokryli się. Rozmawiałam z jednym, mówi: „Wiesz, nie miałem po co wracać do domu. Dowiedziałem się, że organizacja, w której byłem, jest dla [Rosjan] wredna i do więzienia pakują”. Wyjechał do rodziny na wieś czy gdzieś. No i te ciągłe łapanki były straszne: i z pociągów, i z ulicy, wszędzie.





Warszawa, 20 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Berbecka
Irena Tarnawska Pseudonim: „Celińska” Stopień: pielęgniarka Formacja: Obwód VII „Obroża”, Szare Szeregi Dzielnica: Rembertów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter