Ireneusz Waniak

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, gdzie pan się wychował, gdzie pan się urodził?


Może zacznę od tego, że powiem, iż jestem przedwojennym warszawiakiem, bo zamieszkaliśmy w 1930 roku na Grochowie (to taka trochę podmiejska dzielnica wtedy była), na ulicy Grochowskiej 48. Już tego budynku nie ma, bo niedawno go rozebrali. Tam w tej posesji [niezrozumiałe] na nogi, patrząc na ówczesną społeczność i wszystko dookoła, co było dla mnie interesujące. Jako dziecko przeważnie lubiłem patrzeć na wojsko, bo ta ulica to była taka bardziej centralna, przebiegała ze wschodu do centrum Pragi i bardzo często przemieszczało się wojsko, szczególnie jak jechali na ćwiczenia albo wracali do garnizonu z powrotem, no i na defilady. Ja wpatrywałem się w tych żołnierzy, więc z tego powodu dzisiaj mogę powiedzieć, że jestem miłośnikiem wojska, a niestety niektórzy moi koledzy nie zwracali na to uwagi. Kiedy oni już w późniejszych latach lubili czytać książki z Dzikiego Zachodu, Zane Greya albo Maxa Branda, ja, niestety, interesowałem się książkami historycznymi. „Huragan” Gąsiorowskiego, Trylogią Sienkiewicza się zachwycałem, kilka razy czytałem jednym tchem. Tak się ukształtowałem.
Dziadkowie moi wywodzili się z zupełnie odrębnych stron, bo ojca mojego ojciec, a mój dziadek, Łukasz pochodził spod Lwowa, gdzie był młynarzem, miał taki młyn nieduży. A dziadek Szczepan, mojej matki ojciec, to znów był kuśnierzem, czyli wywodzę się z rodziny rzemieślniczej. Chciałbym do tego dodać jeszcze, że w tamtych czasach nasi dziadkowie musieli współpracować z mniejszością narodową, jaką byli ludzie wyznania mojżeszowego, bo to musiała być ścisła współpraca. Tamci ludzie przynieśli te zawody do naszej ojczyzny i w ogóle handel i wszystko, co było nam niezbędne. I wtedy przed samą wojną chodziłem do 54. Szkoły Powszechnej imienia Bohaterów Olszynki Grochowskiej. Filia była na Grochowej, a właściwa szkoła mieściła się przy ulicy Kordeckiego 54. Jak dziś pamiętam swojego kierownika, pana Piotra Malanowskiego, oficera rezerwy (chyba miał stopień porucznika), który z tej naszej szkoły, mogę się tak wyrazić, zrobił kuźnię patriotyzmu, bo mieliśmy i teatrzyk, i orkiestrę, i szczególnie on naciskał na swoich pedagogów, aby nas wychowywać patriotycznie, ale i kulturalnie, i podkreślał też religię. Bo to była ścisła współpraca nauczycieli, naszego duchownego i rodziców, ale muszę podkreślić, że mocne znaczenie miał też Związek Harcerstwa Polskiego, nasza 22. drużyna imienia Bohaterów Olszynki Grochowskiej. Ja wtedy jeszcze harcerzem nie byłem, tylko miałem tego wilczka, byłem zuchem, ale już mama mi kupiła mundurek i pamiętam tą swoją chustę pomarańczową i byłem w tym bardzo dumny, uważałem się już za żołnierza.
Ojciec pracował w początkach na kolei, był budowlańcem, przemierzał szlaki kolei, mosty remontowali. Później na rogu Kawczej i Grochowskiej przy tak zwanych maszynach stolarskich państwa Baliszewskich założył sobie swój warsztat. Był meblowcem, stolarzem meblowym. Tak że powodziło nam się nieźle. Nawet i dalsza rodzina przyjeżdżała z ojca strony, jak i z mamy strony, i pracowali u mojego ojca, co uważaliśmy za pomoc rodzinną.

Natomiast II wojna światowa, która rozpoczęła się 1 września, spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Po prostu my dzieci w ogóle i młodzież… Może starsi ludzie i ci, co się interesowali polityką, przewidywali, co czeka nas od Niemców. Tego dnia, kiedy był pierwszy nalot, to już do szkoły nie poszedłem i te wszystkie dni, dopóki jeszcze byliśmy w Warszawie, to bardzo mną jako dzieckiem wstrząsnęły. Już nie będę się tutaj w szczegóły wdawał, ile tam tych bomb na ulicę Grochowską spadło, że do nas się zgłosił rotmistrz ze swoją żoną i z synkiem, ale w drodze mu samochód się popsuł i przyszedł do nas prosić o jakiś uciąg, bo jakiegoś cywila sobie tam ugadał i miał go ciągnąć. I kiedy ojciec mój wypożyczył, nie pamiętam, czy to była linka, czy łańcuch, to w trakcie tego podłączania uderzyła ogromna bomba i poraziła tych nieszczęśników. Cywil, który miał ciągnąć tego wojskowego, w naszej bramie zmarł na zawał serca, a rotmistrz, oficer, bo to był szwoleżer, leżał nieprzytomny. I pamiętam, ten chłopczyk troszeczkę młodszy był ode mnie i tak do tego ojca się nachylił: „Tatusiu, otwórz oczy, otwórz oczy”. Ta żona jego też była zrozpaczona, nie wiedziała, co się będzie z tym mężem dalej działo. I pogotowie przyjechało dopiero, jak się skończył ten nalot. To było moje pierwsze przeżycie, takie, które odcisnęło się śladem w mojej pamięci. Kiedy Niemcy potęgowali bombardowania na Warszawę i sypały się bomby zapalające, które podpaliły cały ten warsztat mojego ojca, ojciec wpadł do domu zrozpaczony do mieszkania i mówi: „Wszystkośmy stracili”. Cały warsztat się spalił, i narzędzia, i materiały. I wypadło tylko… Płakać – nie było czasu na to. W końcu sąsiedzi przychodzili i mówią, że trzeba się wynosić, bo tu nam Niemcy mogą zrobić jatki, bombardują nasz dom. To był dosyć wysoki budynek, połączony z drugim, też z sąsiadami, więc zdecydowała się moja rodzina na opuszczenie Warszawy gdzieś po słynnym przemówieniu tego pułkownika, zapomniałem jego nazwisko, który zalecał, żeby opuszczać Warszawę, żeby ludność cywilna opuściła miasto. I wtedy żeśmy, jak to się wtedy mówiło, poszli w rajzę. Piechotą żeśmy zaczęli maszerować. Drugi nalot nas zaskoczył w Aninie. I tak doszliśmy do Mińska Mazowieckiego, bo jeszcze pod Mińskiem żeśmy przeżyli trzeci nalot. Tam już paliły się furmanki, były poranione konie, chyba było ze dwóch zabitych. Bo lotnisko niemieckie już wtedy okazywało swój zbrodniczy charakter, bo cóż były winne mu cywilne osoby, ludność bezbronna, a oni dranie, mało tego, że nas bombardowali bombami, to jeszcze się zniżali i siekli po ludziach z karabinów maszynowych. Jak dziś to pamiętam, jak się ziemia kurzyła.
I znaleźliśmy się w Mińsku Mazowieckim. Tam już było pusto, ludzie się powynosili czy pochowali. Paru starszych Żydów miało otwarte sklepiki. Bardzo ubogie były, nędzne, ale kwasu Karpińskiego się można było napić, można było kupić kiełbasy, bułek. Tam żeśmy się pożywili i w końcu udało nam się złapać – bo tak trzeba powiedzieć, że złapać, bo on nie chciał nas zabrać –furmankę gospodarską. Rolnik. Pusto, chciał jechać tam na wschód, w kierunku Kałuszyna. A że po drodze zabrali się z nami też znajomi, dwóch… Oni ze wsi byli. Jeden był z Groszek, a drugi z Bojnia. To był Olek Gadomski, jak dziś pamiętam, i Piotruś Ornoch. Ten Piotruś był starszy. Oni mieli też rowery. I furmanką szczęśliwie żeśmy dojechali do wsi Groszki, a była już północ. I tak się znalazłem na wsi.
Na drugi dzień wyszedłem z mieszkania, to już nasi gospodarze i ojciec mój rozmawiali na podwórku o tej całej wojnie i o Hitlerze. Jako młody chłopiec niewiele z tego zrozumiałem, ale wiedziałem, że coś potwornego będzie się dalej działo. I tak na tej wsi byliśmy dotąd, dopóki jeszcze się nie pokazało wojsko polskie, które tam miało bój na szosie. To było skrzyżowanie Groszek ze Sinołęką, tam na szosie siedleckiej. I potem ojciec z matką zadecydowali, że tu też będzie niebezpiecznie z uwagi na to, że tu jest trakt kierunkowy na kierunek Brześcia i będą tutaj Niemcy mieli swoje przemarsze i będą potyczki z wojskiem polskim. Więc na odludną wieś dostaliśmy się, w bok Węgrowa. Wieś nazywała się Soboń. Tam spokojniej było trochę i pewnego dnia… a gospodarze byli bardzo dla nas życzliwi. Wtedy na wsi ludność wiejska była naprawdę, można tak powiedzieć, bogobojna i kierowała się dobrodusznością, nie chytra. Bo nieraz chciało się pić wody, to nie, to mleka dawali. No choć wtedy bardzo dużo gospodarze hodowali bydła. I tam ojciec się dowiedział, że alianci nasi już są niedaleko Węgrowa. I nadsłuchiwali i tam trakt był, szosa była, że coś jedzie, coś bez przerwy jedzie. To niestety była wielka pomyłka. I myśmy się wybrali niby to na grzyby po drodze przez las, bo tam blisko las był, i zobaczyłem wtedy na własne oczy armaty na drewnianych kołach. To nie były na gumowych jak później, to wszystko na drewnianych. Umundurowanie się poniewierało, czapki oficerskie. Dużo sprzętu wojskowego. To było w tym lesie. I zaraz koło lasu na takiej polance kilka mogił oficerskich. Jeszcze świeżo pochowani byli ci żołnierze, bo te mogiły żółciły się piaskiem, więc żeśmy tam poklękali i po pacierzu każdy zmówił i mama powiedziała tak: „Mój Boże, może tam któryś z moich braci leży”, bo obaj poszli na tą wojnę, i Wacław, i Wojciech. W końcu znaleźliśmy się na tej szosie i czekamy, żeby zobaczyć niby to przejeżdżające jakieś wojska francuskie czy angielskie. Jak się później okazało, to były wojska niemieckie. A nigdy żeśmy tych Niemców nie widzieli, więc ojciec stał z drugim swoim znajomym, bo to druga rodzina była, państwo Ryniewicze, i tak witali na początku tych wojaków. Dopiero jak ojciec się zorientował, że to Niemcy, to odwrócił się, splunął i tak sobie „dojbał”, jaki był… Nie dojrzał tego, że to nie byli żadni sprzymierzeńcy nasi. A społeczeństwo było pod wrażeniem, że my nie będziemy osamotnieni, tylko nam Francja i Anglia pomoże. Zawiedzeni żeśmy przyszli do pana Tajaka, tam żeśmy mieli tą swoją kwaterę.
I cóż było dalej robić. Ojciec mówi: „Chyba pojadę do Warszawy”, bo miał rower, dobrą balonówkę, i mówi: „Zobaczę, czy nasz dom stoi”. Ale coś mu po głowie chodziło innego, nie powiedział otwarcie nawet i do mamy. Skoczył na rower, zostawił wszystkie pieniądze mamie i mówi: „Posiedźcie tutaj, ja zobaczę i po paru dniach przyjadę”. Jak pojechał, tak już nie wrócił. Niestety po drodze napotkał ogromne grupy wojska polskiego, które były w odwrocie, i spotkał jednostkę wojskową, swój dawniejszy pułk i tego oficera też, pod którym kiedyś wojował w 1920 roku, bo był piłsudczykiem. Rzeczywiście w czasie walk z Rosjanami w dwudziestym roku to całą tą kampanię przeszedł i z tym oficerem się znał. A to już był podpułkownik wtedy, dowódca tej jednostki i w rozmowie tak ojca doprowadził, że ojciec zrozumiał, że jego miejsce jest bronić ojczyzny, jest w wojsku. I przystał. Nie wiem dzisiaj, a może tak nie zrobił, bo miał żonę i dzieci i by nie zostawił. Ale to było coś okropnego wtedy. Naród był tak patriotycznie nastawiony, podekscytowany i tą wojną, i tym wszystkim, że ludzie się nie dziwili.

Ojciec przeszedł tą kampanię gdzieś tam koło Lwowa, dostał się do niewoli rosyjskiej i dopiero udało mu się zbiec w czterdziestym pierwszym roku, kiedy wojska niemieckie uderzyły na Związek Radziecki. Ale w tym czasie kiedy ojca nie było, do czterdziestego pierwszego roku, cały ciężar spadł na moją matkę. Jako jeszcze dziecko starałem się jej we wszystkim pomagać, a mama tak nas wychowywała, że byliśmy w posłuszeństwie. Nie było jakiegoś skrzywiania się, że ja nie chcę czy nie pójdę, czy coś. A po drugie, ja rozumiałem tam wszystko. Ta wojna już zaczynała i dzieci kształtować, które patrzyły na to i z pewnym lękiem nieraz coś mówiły. I tak do czterdziestego pierwszego roku jakoś żeśmy dożyli. Ojciec wrócił bardzo zmizerowany i opowiadał taki fakt.

  • Co państwo robili tam do czterdziestego pierwszego roku? Gdzie państwo mieszkali? Czy wrócili państwo do Warszawy?


Aha, to jeszcze nie powiedziałem. Żeśmy wrócili z tej wsi. Bo myśmy z tymi sąsiadami (państwo Ryniewiczowie) najęli furmankę znajomego syna gospodarza, który nas przywiózł na Grochów, do domu. I właśnie tam żeśmy bez ojca byli do czterdziestego pierwszego roku.
W tym czasie ja, jak przyszedłem ze szkoły (bo później Niemcy szkoły otworzyli), lekcje odrobiłem, to wszędzie tylko chodziłem, żeby gdzieś coś zarobić. A ludzie byli różni. Przypuśćmy nasi sąsiedzi, co mieli swój dom, państwo Chodakowscy… Nawet ten inżynier Chodakowski był mojego ojca kolegą, bo oni też w dwudziestym roku gdzieś tam się w wojsku spotkali. To ona, ta pani inżynierowa była otyła, już taka niemłoda, to nieraz ciężko jej było chodzić gdzieś po sklepach, zakupy robić, to wołała mnie tam. Ja tam poszedłem, wyręczałem ją, to też wynagrodziła mnie czymś, a to żywnością jakąś, a to dostałem parę złotych czy coś słodkiego dostałem, więc to w pewnym sensie się liczyło i ja nigdy sam nie zjadłem. Zawsze miałem taki charakter, że ona się dziwiła nawet, mówi: „Jak ty jesteś taki strasznie rodzinnie zawzięty. Ja ci tu daję, to masz zjeść”. Ale ja mówię: „Pani inżynierowo, ale ja sam nie zjem, tam jest moja mama i siostra”. I przez to może mnie i lubiła. I tak do tego czterdziestego pierwszego roku to wszystko wychodziło.

  • Przepraszam jeszcze, ta siostra była starsza, młodsza?


Młodsza była o trzy lata. Władysława Romana, tak była ochrzczona.
Kiedy ojciec wrócił, to opowiadał całe swoje przeżycia, jak tam też w tej Rosji było i ci Rosjanie jacy byli. I gdy wracał od Włodawy traktem w kierunku na Warszawę, na lubelskiej ziemi (a krył się, bo przecież był zbiegiem, a już był po niemieckiej stronie, bo front poszedł dalej na wschód), zauważył dwóch Niemców jadących na rowerach, ale do krzaków było zbyt daleko, więc niestety ci dojechali do niego i zażądali dokumentów. Ojciec nie miał żadnych dokumentów. Popatrzyli, no cóż, miał jeszcze stare wojskowe spodnie, jakieś obuwie. Uznali go za podejrzanego osobnika i popędzili go z sobą chyba gdzieś tam na komendanturę czy gdzieś. Ale w trakcie tego [prowadzenia ojca] u tego drugiego żołnierza, tego podoficera popsuł się rower. Powietrze mu zeszło z opony, więc zaczął reperować, ale mu nie wychodziło. A ojciec to był człowiek złota rączka. Podszedł do tego roweru i powiedział, że to wentyl przepuszcza powietrze, i naprawił ten rower. A w międzyczasie jak pompował, bo to było ciepło, zza koszuli wysunął mu się medalik. Medalik, który mu matka jeszcze założyła, jak jechał do naszego domu, tam do Warszawy. I wtedy ten Niemiec podszedł i za ten medalik wziął i do tego drugiego Niemca coś zaczął mówić. Więc ojciec zrozumiał, że coś będzie lepiej na jego stronę. Pogadali, pogadali i w końcu: Los, nach Hause, czyli „Do domu”. I tak ten medalik wybawił ojca. No nie wiadomo, co by tam dalej było. Pewnie dostałby się do niewoli jako jeniec. Później całą okupację opowiadał do znajomych, że ten medalik go uratował. Więc cóż dalej się działo u nas w okupację niemiecką. Ojciec jako złota rączka zaczął wyrabiać drewniaki, bo to były takie modne wtedy za Niemca dla dzieci, dla panienek i my też żeśmy chodzili w tych drewniakach. Słychać było klapanie. No ale to niewielki zarobek z tego był, więc chodził, szukał pracy i w międzyczasie został wciągnięty do konspiracji, a że był z wojska saperem minerem, to Armia Krajowa takich potrzebowała. I później więcej zaczął czasu poświęcać dla organizacji, a to „obiedało” naszą rodzinę, kosztem naszej rodziny. I znów mama patrzyła na mnie. Ja się wziąłem za handel papierosami, bo ciężko było z tytoniem, więc ludzie nabywali gilzy, siali tytoń, produkowali sami i gotowe papierosy rozpowszechniali poprzez chłopców takich jak ja, kilkunastoletnich. Ja z tą walizeczką biegałem po ulicach Warszawy – [papierosy] nazywały się swojaki – i ten grosz zarobiony wszystko matce oddawałem. Nieraz ojciec też coś zarobił, ale niewiele. Następnie kiedy mnie Niemiec złapał z tym handlem i dostałem od niego, to tak się przestraszyłem, mama też, i powiedziała: „Skończ już z tym handlem, nie będziesz się narażał”.
To znów mnie moi rówieśnicy podprowadzili, żeby zarabiać „na śpiewanego”, bo taka przyszła też moda na patriotyczne piosenki. A ludzie słuchali, bo to było parę lat, jak zaczęła się okupacja, więc [śpiewaliśmy] po tramwajach. Wskakiwaliśmy koło Wedla do „dwunastki”, bo tramwaj „dwunastka” chodziła do Wiatracznej, tam tyłem cofała i z powrotem na Bródno czy na Pelcowiznę, już nie pamiętam. I jak skoczyliśmy do tej „dwunastki”, tylko że przeważnie do drugiego wagonu, bo w pierwszym wagonie cały pomost i pierwsze ławki to były zajęte dla Niemców, a tabliczka pisała Nur für Deutsche, tylko dla Niemców. I pewnego razu mieliśmy nowego kolegę, który wskoczył do pierwszego wagonu pierwszy, i zaczęliśmy śpiewać. A ja zawsze miałem muzykalne ucho, to już od urodzenia, i przygrywałem na organkach. I wtedy jeden z Niemców się podniósł trzymał banknot i chciał nam ten banknot podarować. Jak temu Romkowi, koledze, ten banknot do beretu wkładał, to go drugą ręką capnął za kołnierz i wtedy się zaczęło. Ja złapałem za rękę Romka, mnie Jurek i Zbyszek i żeśmy wyrwali tego chłopaka, a u szwaba w ręku to tylko kołnierz został. Wyskoczyliśmy, bo tramwaj już hamował. I wtedy niestety los chciał tak, że jednego chłopca zastrzelono. Ale nie zastrzelił go ten Niemiec, on tylko krzyczał, gonił nas, tramwaj stał, tylko tam była zaraz dawniejsza fabryka, nazywali ją Dzwonkowa, na Grochowskiej koło Kamionka, i produkowała części dla niemieckiej armii, więc miała do ochrony Werkschutz (taka straż fabryczna, chodzili ubrani na czarno, z karabinami). Kiedy ten Werkschutz usłyszał, że [kolegę] goni Niemiec i krzyczy, to po prostu wziął karabin, przymierzył i tego Michała zabił. A myśmy nic nie wiedzieli, bo każdy w swoją stronę uciekał. Ja schowałem się nad Jeziorkiem Kamionkowskim w krzakach. Później żeśmy wyszli i spotkałem się ze Zbyszkiem Machnitczakiem i idziemy, żeby się spotkać z kolegami, ale nie ma ich, więc obeszliśmy, tego, no i [poszliśmy] do tramwaju, [myśląc, że] pewnie pojechali już do domu. Na Wiatracznej słyszymy, już dwie kobiety mówią: „Chłopak zabity”, tam gdzie byliśmy. Więc żeśmy podsłuchali, że to pewnie może któryś z nas. I tak się stało, więc po tym wypadku nasze matki się zmówiły, że koniec z tym zarobkiem „na śpiewanego”.
Dalej wojna trwała, zbliżało się Powstanie Warszawskie. Organizacje podziemne też cicho nie siedziały, dlatego że już Niemcy zaczynały przegrywać wojnę. Ożywiły się partyzantki, więc nie było dnia, żeby na warszawskiej ulicy nie było słychać strzałów czy ewentualnie jakichś wybuchów granatów, bo nasi bojowcy z poszczególnych organizacji starali się mieć broń, żeby rozbrajać Niemców. Więc ci niektórzy nie byli czujni i dochodziło do takich potyczek, zjawisk, że niektórzy Niemcy nie dawali się rozbroić i zabijali Polaków. Tak że nie było dnia, żeby jakiś Polak nie zginął. Druga była taka makabra z tym, że łapano Polaków na roboty. Ktoś pracował, ale nie miał mocnych papierów, to niestety musiał pojechać, był złapany, wywieziony. Żywność była przydzielana tylko na kartki. Ja nieraz po dwie, trzy godziny stałem w kolejce u tak zwanego właściciela sklepu pana Fabisiaka, tam dalej, żeby przynieść do domu ten bochenek chleba, ale tu go się zjadło za dwa dni. A gdzie jeszcze cztery dni czy pięć dni. Tak że ciągle chodziłem nienajedzony, głodny, ale mama była bardzo zaradna i wierzyła w ziemię, bo my mieliśmy kawałek ogrodu też i ciężko pracowała w tym ogrodzie. Więc kiedy nie miałem jakiejś dodatkowej takiej pracy, to pomagałem w tym matce i tak żeśmy dożyli do Powstania.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, czy zdarzały się w państwa domu jakieś zebrania konspiracyjne?


Nie, tego nie było. Tylko jeszcze do Armii Krajowej należał nasz sąsiad pan Marian Ryniewicz i wielokrotnie widziałem, jak w cztery oczy ze sobą rozmawiali. Coś się zorientowałem, że mają jakieś poufne rozmowy, i parę razy widziałem „Biuletyn Informacyjny” i to była chyba gazetka Armii Krajowej, więc oni już też byli bardziej zaangażowani organizacją, tą służbą dla ojczyzny, jak rodziną.
I to było… Aha i później popsuły się stosunki między moimi rodzicami. Niestety tak wypadło coś im, że mama z ojcem się rozeszła i dostała pracę u takiego zamożnego obywatela z Targowej. On miał tam swój sklep z torbami, ale wybudował sobie taką małą willę w Międzylesiu. Tam trzeba było dozorować to, tam była szklarnia, tam był kawałek ogrodu. A wiedział, że mama potrafiła w ogrodnictwie coś zrobić, znała się na kwiatach i tam dostała tą pracę. Więc siostra była z mamą, a ja byłem przy ojcu. No niestety ciężko mi było, bo mężczyzna niestety nie jest w stanie zastąpić matki i wiele razy do szkoły chodziłem głodny, bez śniadania. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo to takie… ale ciągle mnie ciągnęło do matki. A miałem wtedy czternaście lat, piętnasty rok, tak że jeszcze niestety potrzebowałem matczynej opieki. A po drugie to bardzo kochałem swoją matkę, byłem zawsze jej posłuszny. Ona była dla mnie zawsze bardzo wielkim autorytetem. Wychowywała nas bardzo religijnie, była patriotką, a o moralności to już nie było mowy, żeby coś tam złego powiedzieć, żeby nawet jakiś zły wyraz powiedzieć. Nie wolno było kaleczyć języka, o żadnych słowach niecenzuralnych nie było mowy. Po prostu byliśmy dobrze wychowani, dobrą rodziną. I wtedy miałem trochę „utrudy”, bo trudno mi było się borykać w tym czasie z tym swoim życiem jeszcze właściwie dziecka, bo okupacja niemiecka na to miała ogromny wpływ, bo ojciec też pracy za bardzo nie miał. Tutaj znów się wysługiwał w konspiracji, więc nie miał czasu się też mną specjalnie zajmować. Ja o własnych siłach jakoś żyłem, ale jeździłem do matki. Znów będąc u matki, też widziałem, że tam im się nie przelewało, więc nie śmiałem matki nadużywać, żeby ją objadać i w ogóle, bo i siostra była też. Ale taką miałem naturę, że jak coś zdobyłem do jedzenia z żywności, to trzymałem, że to będzie do Międzylesia, i przywoziłem, podzieliłem się.
Tak wyszło, że mama mnie wysłała do tych państwa, właścicieli tej willi, po żywność, bo skończyła się tam żywność. I to było 1 sierpnia tysiąc 1944 roku. Doszlusowali do mnie dwaj koledzy jeszcze i znaleźliśmy się na Pradze, na Targowej, pod piętnastym numerem. A tam była ta słynna wacha, Schutzpolizei, i już wybudowała sobie przy wejściu, przy drzwiach takie dwa schrony betonowe. A wartownik, ten policjant, ten żandarm już nie chodził na zewnątrz, tylko był w środku. Wtedy wszedłem tam jak zawsze i powiedziałem: Guten Morgen, dzień dobry. On patrzył się, aż do mnie wycelował tym swoim rozpylaczem (tak się mówiło potocznie w Warszawie – pistolet maszynowy to był rozpylacz) i tak patrzył się. Ja mówię: [niezrozumiałe], Herr Maciejewski. A on: Zurück! Raus! – tak ryknął na mnie. Wyskoczyłem jak z procy z tych drzwi, stanąłem i pomyślałem, że to chyba nic z tego nie będzie, żebym ja od tych państwa Maciejewskich coś przywiózł do mamy. Podeszli do mnie koledzy i mówią: „Irek, to chodź, pobujamy się na huśtawkach”. Tam któryś miał parę grosików, to za parę groszy można było się wybujać. A róg Targowej i [ulicy] Zygmuntowskiej był taki placyk. Tam przy murze dzisiejszego gimnazjum imienia Władysława IV stoi dzisiaj poczta, ale jej nie było wtedy, tylko tam ten placyk i była taka buda dostawiona i tam były przedstawienia. Chcieliśmy się trochę pośmiać z dwóch klaunów, Lola i Koka, a to parę groszy kosztował ten bilet. Trzy bilety, a jeszcze ten Jurek jakoś się prześlizgnął na gapę. Ale żeśmy nie weszli całkiem, bo odezwały się jakieś strzały karabinowe, pistoletowe i wszyscy byli zatrwożeni. Żeby tu było takie skupisko ludzi, a tu jakaś może partyzancka potyczka? Bo przeważnie byli to żołnierze Armii Krajowej i Armii Ludowej i wiele innych organizacji jeszcze było. Nie było dnia, żeby nie było strzelaniny. I na Targowej ludzie mówią, że tutaj jakieś Powstanie się zaczęło czy coś. Niestety wtedy właśnie zaczęło się Powstanie. A myśmy w ogóle nie wiedzieli o tym wydarzeniu. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem Powstańców warszawskich. Byliśmy w bramie na Targowej, teraz już nie pamiętam, który to numer był, jak wyskoczyło z drugiej bramy może z ośmiu, może ze sześciu młodych ludzi, parę lat od nas starszych, z opaskami. Chyba ze dwóch tylko miało karabiny, a tamci byli bezbronni. Przeskoczyli na drugą stronę Targowej i znikli w następnej bramie. To było gdzieś koło placu Różyckiego, tam gdzie była księgarnia Gebethnera i Wolffa.
Co tu robić? Jedni ludzie chcieli uciekać do domu, a drudzy stali i bali się iść. A my obaj chłopcy z literatury trochę wiedzieliśmy, że w tamtym roku osiemnastym Niemców rozbrajano i mówimy, że może będziemy Niemców rozbrajać. A taka jedna kobieta mówi: „Pewnie, że tych psubratów trzeba rozbrajać”. No i byliśmy pełni zapału, żeby gdzieś do tych Powstańców się zapisać, czy jak to się mówiło, i coś działać. No niestety po dalszych takich perturbacjach, bo byliśmy w następnej bramie, później byliśmy na ulicy Jasińskiego. Tam było więcej tych Powstańców, chcieliśmy się przyłączyć, to nas stamtąd przegoniono, a ten w furażerce, taki z orzełkiem, coś znaczący facet powiedział: „Wy, chłopcy, jesteście za młodzi na żołnierzy i trzeba się tu nauczyć i dopiero można się z Niemcami zmierzyć, a wy jeszcze nie umiecie strzelać”. To tacy zawiedzeni pomyśleliśmy, że trzeba wracać do domu. A niedaleko był szpital Praski. Niemcy z niego zrobili [szpital] tylko i wyłącznie dla siebie. Też miał ochronę i jak żeśmy znaleźli się na ulicy, znów nastała jakaś potyczka, więc chcieliśmy się tam dostać i ukryć się. Niestety szpital był zamknięty i nie wpuszczano. I wtedy znów zobaczyłem, jak ci „panowie życia i śmierci”, niemieccy żandarmi, uciekali, obstrzeliwując się, a pędzili ich Powstańcy. Chcieli ich chyba do niewoli wziąć, ale oni się nie dawali. Tam żeśmy legli, kule gwizdały i tłukły po murach tego szpitala i wtedy znów skoczyliśmy pod most Kierbedzia i tam liczyliśmy, że stamtąd dostaniemy się kolejką jedni koledzy na Grochów, a ja do Międzylesia. W pewnej chwili usłyszeliśmy gwizd tej kolejki i wszyscy wyskoczyliśmy do ostatniego wagonu, a ludzie tam jadący nic nie wiedzieli o żadnym Powstaniu. Jedni się wyrażali, że to nic nie da, że Niemcy się zemszczą i tak dalej, ktoś mówił, że Polacy to nie Żydzi, że dali się tak wymordować jak barany, a ktoś trzeci mówi: „No ale powstanie zrobili swoje”. Ale to za późno było. I tak dojechałem do Międzylesia, a koledzy po drodze wyskoczyli do swoich domów.
Międzylesie było spokojne, ale tu już był front. Wieczór załapał, ciemno było. Idąc przez las, zostałem zatrzymany przez Niemców, a tam czołg stał zamaskowany i nie wiedzieli, co ze mną zrobić, ale powiedziałem, że tu blisko mieszkam, a jeden był Ślązak i przetłumaczył tym swoim kamratom i puścili mnie. A mama już wszystko w domu wiedziała, o co chodzi. I tak znalazłem się przy matce. I to doprowadziło do tego, że byliśmy świadkami pojawienia się żołnierzy Armii Czerwonej.

  • Czy wiedział pan wtedy, co stało się z ojcem?


Nie. Ojciec poszedł na Powstanie. Ojciec poszedł na Powstanie, bo tak później dowiedziałem się, jak na Grochowie byłem. I od tej pory znów też myślałem, co z sobą zrobić. Tutaj pilnowałem się swojej mamy. Ale trafiliśmy na dobrych, poczciwych ludzi. Nazywali się państwo Szatkowscy, starsi ludzie, przedwojenni warszawiacy, mieli bombardowany swój domek i chwilowo byli w tym drewniaku w Radości, ale to zanim myśmy tam się znaleźli, to musieli przyjść Rosjanie i nas stamtąd przeprowadzić. W Radości nas przytrzymali jeszcze całą noc na podwórku, gdzie dwóch wartowników nas pilnowało, bo byli mężczyźni. Było chyba ponad dwadzieścia osób. Rano dopatrzyli się, że jednego cywila nie ma, a myśmy nawet nie wiedzieli, że pod jednym dachem w tej willi przechowywał się, można tak powiedzieć, kapitan marynarki wojennej. To też dziwiliśmy się, że on w koło budynku biegał i gimnastykę robił.
I tak w tej Radości żeśmy się zadomowili u tych państwa, ale trzeba było z czegoś żyć. Więc ja biegałem za jakąś pracą, ale nie było. Ale było dużo rosyjskiego wojska. To wypatrzyłem kuchnie, gdzie dzieciarnia się kręciła, to i ja podszedłem i niestety ten kucharz trochę serca miał i tym dzieciakom, co zostało w tym kotle, zaczął dawać. Ale w rozmowie z tym naszym gospodarzem, tym panem Szatkowskim, zrozumiałem, że oni bardzo lubią alkohol, i doszedłem do wniosku, że może gdzieś bym się postarał tego alkoholu, bo miałem w wyobraźni, jak nasi rodacy utrzymywali się z tego procederu, że pędzili bimber, więc może bym gdzieś jakąś okazję znalazł i to by podratowało nas. Więc chodziłem i w ogóle szukałem żywności, bo byłem głodny. Natrafiłem na taki nędzny drewniak z małą stodółką, gdzie były dwa trupy. Była córka z ojcem zamordowana, a dom był otwarty, nikogo nie było. Więc ja trochę penetrowałem i przypadek sprawił, że zobaczyłem dwa ogromne słoje alkoholu. A to był ten bimber. Dlaczego ci ludzie zostali zamordowani? Może to było wieczorem, może ta córka była gwałcona, bo tak później mówił ten pan Szatkowski, że on znał tych ludzi, że on pracował na torach kolejki, ciuchci. Był kolejarzem. A ona była rezerwistka, bo jak jej mąż poszedł na wojnę w trzydziestym dziewiątym roku, tak nie wrócił. Była niebrzydka kobieta, młoda i prawdopodobnie ją gwałcili Rosjanie, a ojciec stanął w obronie i niestety musieli oboje zginąć. I jak przyszedłem do domu do mamy, to był akurat gospodarz i mówi: „Dobrze, pójdziemy oba, zobaczymy, co to jest”. On się zajął tą sprawą i niestety stwierdził, że to jest bardzo dobry alkohol, i obaj żeśmy ten alkohol do domu przynieśli. Później ja donosiłem, bo mieli butelki, masę butelek, mama z tą gospodynią myła i mieliśmy już alkohol. A tymi zabitymi zajął się gospodarz i jakoś tam anonimowo dał znać do nowej władzy, bo już była jakaś nowa władza w Falenicy. A że był upewniony, że to zrobili Rosjanie, bo… Czy widział sam, tego nie wiem, czy tam mu powiedzieli, że widzieli, jak tam byli oficerowie polscy i radzieccy. Przyjechali willisem, pewnie jakaś prokuratura, jakieś władze z ich strony, i tak to pozostało.
I tak dalej żeśmy tam siedzieli, ale w międzyczasie pokazało się wojsko polskie, „kościuszkowcy”. Na samochodzie ciężarowym siedziało ich dziesięciu naszych wojaków, a szofer grzebał w motorze, a dowodził nimi jakiś młody sierżant, taki przystojny, z wąsikami. No jak nasi lokatorzy, inni sąsiedzi, zobaczyli tych wojaków, zaczęło się witanie i całowanie. Ja sobie tak nabiłem do głowy: „A co ja będę robił?. Przecież moim obowiązkiem jest być tam, na Powstaniu. Ojciec już tam poszedł”. I tak z koleżkami, zapoznałem paru kolegów – oni idą do tego wojska, bo te wojsko powiedziało, że idzie wyzwolić Warszawę. I ten sierżant, który był przy tych „kościuszkowcach”, też powiedział, że Warszawę weźmiemy za kilka dni. A jak się wyszło na taką przestrzeń, nie było zadrzewienia, to widać było w nocy łunę, a w dzień ogromny słup szarego dymu nad naszą stolicą. A oprócz tego przypadkowo byłem na stacji pociągu elektrycznego Warszawa–Otwock i tam już były plakaty propagandowe, między innymi zachęcające do wojska na Berlin i żołnierz wytykał palcem na patrzącego na ten plakat: „Dlaczego ty nie jesteś w wojsku?” albo „Na Berlin”. A ja se myślę: „A dlaczego nie na Warszawę?”. Bo ciągle myślałem o tej stolicy i sobie nabiłem do głowy, że jak oni idą na Warszawę, to ja się z ojcem tam spotkam. I po cichu, bez wiedzy mamy, poszedłem do Otwocka pieszo po torach. Pociągi nie chodziły. I poinformowałem się, gdzie jest Wojskowa Komenda Uzupełnień. Wtedy nazywało się Rejonowa Komenda RKU. Tu nie ma, tylko w Garwolinie, ale jest Biuro Zaciągu Ochotniczego. I tam w tym Biurze Zaciągu pytano mnie tylko, czy chcę szczerze walczyć za ojczyznę i gotów jestem oddać życie. Ja mówię: „No pewnie, a szczególnie za Warszawę”. To się roześmieli i: „Dobra, niech idzie”. A jeżeli chodzi o wiek, to sobie podwyższyłem. Miałem legitymację szkolną, gdzie był rocznik dwudziesty dziewięty, to wystarczyło tylko podrapać tam żyletką i już wychodził dwudziesty piąty rocznik. I tak zostałem przyjęty przez te Biuro Zaciągu Ochotniczego. W przeciągu trzech dni miałem się zgłosić.
Dopiero jak wyszedłem od tej komisji, to zrozumiałem, że teraz się zacznie dla mnie coś gorszego. Będzie wielkie przeżycie, bo mama… A ja nie pytałem się o to, tylko sam się, bez pozwolenia, zarządziłem i przyszedłem. Mama nie wypowiadała mi nic złego, tylko była bardzo smutna. Pokazałem papierek wojskowy i wtrącił się ten gospodarz: „To źle żeś zrobił, ale stało się”. I wtedy mama popłakiwała. Była taka bardzo przygnębiona. A ten gospodarz mamę pocieszał: „Pani kochana, niech pani będzie spokojna. Dowództwo takiego młodego chłopaka nie będzie pchało pod kule”. A tam było jakoś napisane też, pewnie takimi zakodowanymi literami, na co ja się nadaję. A mnie przeznaczyli do łączności, to formacja pomocnicza. Określając sylwetkę łącznościowca: krótki karabinek, na pasie telefon, aparat telefoniczny i jak we dwóch, to taki duży bęben nakręcanego przewodu, który Rosjanie nazywali „katuszką”. I przenocowawszy, rano mama, co miała, jaką żywność, to mnie taki węzełek zrobiła. Kawałek chleba było tam, już nie pamiętam. Pożegnanie było bardzo serdeczne, mama mnie przycisnęła, ucałowała mnie i mówi: „Pamiętaj, że masz wrócić”. Gospodarze też już nie spali, też pożegnali się i on mówił, że: „Ja wierzę w tego Irka, bo on jest chłopak gapa. Tyle lat okupację przeżył i wszystko, coście opowiedzieli, to on sobie da radę”.

I znalazłem się w tym Otwocku, ulica Kościuszki 7. Jak dziś pamiętam ten budyneczek, taki mały, domek taki, o żółtej elewacji. To blisko stacji było. I tam już się zbierało tych rekrutów sporo i pieszo żeśmy doszli do Garwolina, a w Garwolinie dopiero była właściwa komisja poborowa. Tam znów odsiew był. No ale ktoś się z komisji odezwał i mówi: „Jak go przysłali, to niech idzie”. I tak znalazłem się już w zapisie, że jestem żołnierzem. Kiedy wyskoczyłem z tego RKU, z budynku, to tam następni koledzy czekali, to tak się cieszyłem jak małe dziecko, że ja jestem już żołnierzem. Czekałem dalej, aż wszystkich ta komisja obsłuży. Było nas tam około dwustu chłopa. W międzyczasie chciało się pić, bo to ciepło było, gorąco i raczyliśmy się wodą ze studni takiej, gdzie było nawet napisane, że woda niezdatna do picia, ale piliśmy. I taka starsza kobieta szła i zainteresowała się i mówi: „Panowie, nie pijcie tej wody, bo to jest trucizna”. Ale stanęła i tak: „A co was tylu tutaj jest?”. A my mówimy, że do wojska idziemy, a ona: „Do jakiego wojska?”, my że: „Do kościuszkowskiego”. Ona takie oczy postawiła, podeszła bliżej i mówi: „Panowie, wy jesteście jeszcze bardzo młodzi chłopcy. Tu jakiś tydzień, półtora temu wpadło NKWD i wyłapało takich chłopaków – mieli ich na listach czy co – i popędziło nie wiadomo gdzie i ślad po nich zaginął. Nie idźcie do tego wojska”. A my się śmiejemy: „Ale mamy już dokumenty, jesteśmy żołnierzami”. I tak nas żałowała i poszła.
Do tej Rudy Talubskiej doszliśmy, ale tam miał być pociąg i miał nas zawieść do Lublina, mieliśmy dostać mundury i zostać przeszkoleni. Niestety żadne pociągi do Rudy Talubskiej nie dochodziły i piechotką znów do lubelskiej szkoły. Znalazł się jakiś sierżant podchorąży, bo to różni byli osobnicy, którzy szli do tego wojska. Ono się nie nazywało Ludowe, tylko Wojsko Polskie. Tam było i sporo akowców, bo wiedzieli, że tylko tam się uchowają, i ich nie dopadnie NKWD. I kiedy znaleźliśmy się na szosie lubelskiej, stały tam „regulowszczyce”. To były takie młode kobiety, dziewczyny, schludnie ubrane, pokrzykujące zadzierzyście, uzbrojone, z pepeszami albo z karabinkami, i chorągiewki, jedna czerwona, druga żółta. I kolejno nas wsadzały na jadące samochody, a ruch był duży, a więcej nie brali jak po pięć, sześć osób na samochód. Tak że była już północ, jak znalazłem się w Lublinie na rogatkach. No cóż, pozostało tylko w rowie przeleżeć. Zdrzemnąłem się trochę, rano się trochę trzęsłem, bo trochę chłód, a raniutko już żeśmy szli przez Lublin, który jeszcze spał, na Majdanek, bo tam był 3. pułk zapasowy. Były baraki, wydezynfekowane wszystko tam, i jednostka wojskowa jako pułk. On przyjmował rekrutów. Tam byłem dwa dni. W końcu okazało się, że w Lubartowie jest pusto, nie ma żołnierzy i tam ta kompania łączności będzie nas szkoliła na łącznościowców. I tak znów na pieszo pomaszerowaliśmy do tego Lubartowa.
Na pierwszy rzut oka wydawało mi się piękne miasteczko. Pachniało owocem, jabłkami, miodem, ale i dużo bydła też ludzie kiedyś trzymali nawet i w tym Lubartowie, [więc pachniało] mlekiem i obornikiem. Pamiętam, że jak na wieś jeździliśmy z mamą, to mleko trzeba było i powąchać z obory też, a tak to człowiek się przyzwyczaił, że to pachnie, bo mleko. I proszę was… już mi się urywa pamięć.

  • Chce pan zrobić może przerwę?


I tam w tym Lubartowie zostałem przeszkolony na łącznościowca. Przyjechali później po nas tak zwani kupcy z 3 Dywizji trauguttowskiej do Lublina. W Lublinie nas umundurowano i na front. Znów na samochody, bośmy pieszo doszli do szosy i znów nas przerzucono pod Warszawę.

W Aninie był sztab dywizji i przydzielony zostałem stamtąd do 8. pułku. Pułk stał na moim rodzinnym Grochowie, dwa przystanki [dalej od miejsca], gdzie się wychowywałem. Na kwaterze u ludzi byliśmy, bardzo przyzwoici ludzie. Już była mowa o Powstaniu, że idziemy na pomoc Powstańcom. W dzień dalej stał nad Warszawą słup dymu, a w nocy ogromna łuna ognia. Na drugi dzień, to było 18 września, mieliśmy piękne widowisko na niebie, bo nasi zachodni alianci rzucili falę samolotów z pomocą dla Powstania Warszawskiego, a my na pierwszy rzut oka zobaczyliśmy, że to jest desant. Ale to nie był desant, tylko ogromne bele, była żywność, była amunicja, całe zaopatrzenie dla Powstańców. Ale niestety później się okazało, że większa część tego zaopatrzenia (to na takich spadochronikach spływało) to przeszła na stronę niemiecką. Ale to już później się dowiedziałem, po wojnie. I tak byliśmy tym zafascynowani, że nie jesteśmy osamotnieni, że jednak Zachód też tutaj Polsce pomoże. I długośmy dyskutowali o tym wydarzeniu. Wieczorem już przytaszczyli koledzy prowiant. To były konserwy amerykańskie swinnaja tuszonka, chleb, suchar, no i niestety amunicja i granaty. Jeszcze tego samego dnia, ale wieczorem zrobiono nam alarm i, już takim trochę bojowym szykiem przemieściliśmy się z Grochowa przez pola wolframowskie, tam trochę kawałek… nie aleją Waszyngtona, tylko tam, gdzie ulice wpadały w pole, przeskoczyliśmy kanałek i tam nas zatrzymano. Ten kapitan, dowódca tego batalionu, nazywał się Baranowski Włodzimierz. To był Polak zruszczony na Białorusi, mało mówił po polsku. On wziął zwiadowców, poszedł tam zobaczyć, jaki przeskok będzie przez aleję Waszyngtona, bo mieliśmy się znaleźć w parku Paderewskiego, Skaryszewski park imienia Paderewskiego. Gdy powrócił, szybkośmy się tam znaleźli, już tam było sporo wojska, a w koło tego parku stała okopana artyleria 3. pułku artylerii lekkiej, były działa. I tam trochę posiedzieliśmy, policzyli nas, część batalionu została, a chyba jedna kompania razem z nami z plutonem łączności (to już była godzina dwunasta albo pierwsza) przedostaliśmy się przez aleję Zieleniecką. Była specjalnie zrobiona dziura w płocie, bo tam był taki metalowy płot. Stał dowódca batalionu, oficerowie: Tolko ticho, sołdaty, tolko ticho, że cicho. A nad Wisłą coraz to ta raca się zapalała, oświetlali Niemcy Wisłę. A już na Czerniakowie walczył 9. pułk piechoty razem ze Zgrupowaniem „Radosław” i „Kryska”, tak [ich] nazywali, z tymi Powstańcami. Ale cicho było.
Gdy przenocowaliśmy, rano patrzę, a ja jestem na „kaczym dole”, to nazywali „kaczy dół”. Dawniej tam było zasiane zboże, kartofle i pośrodku stała taka chata ze strzechą, ale… Ja to tam pamiętam, bo tam moi sąsiedzi państwo Jankowscy mieli kawałek działki, tam ludzie sobie działki porobili, bo tych gospodarzy nie było. Piękne pomidory tam rosły. I tam żeśmy się zadomowili. Obok tego budynku były postawione takie budki, niektóre ładniejsze altany, ale przeważnie budki. Po prostu ludzie sobie zrobili działki i z tego żyli, uzupełniali swoje głodowe dni okupacyjne. Później pokazało się dowództwo z generałem Galickim, na tym wale. Tam był taki wał wiślany, a na tym wale były wykopane okopy, transzeje i tam siedziało polskie wojsko. Już nie pamiętam, ale to chyba byli ułani z 1 brygady kawalerii, a w lewo, dalej, był chyba 7. pułk. I po tym dowództwie, jak zobaczyliśmy radiostacje (to było jeszcze następnego dnia), nasz dowódca plutonu Emil Leszczyński powiedział nam, że będziemy forsować Wisłę nie w nocy, ale w dzień przy zasłonie dymnej. I tak się stało.

Gdzieś koło godziny piętnastej już zaczynało mnie drapać po gardle, poczułem taki dziwny swąd, a to zasłona dymna, chemiczne zadymienie, postawili te świece dymne. I w pogotowiu wskoczyliśmy na wał, na wale nasz dowódca plutonu, on był Białorusem i krzyknął tak: Dwienadcat, a ten z dołu powiedział: „Dwanaście”, czyli ponton numer dwanaście był i już wiedzieliśmy, gdzie mamy się udać. A te pontony były poprzedniej nocy przerzucone tam w wiklinie. Ale jeszcze do tego doszło, że musieliśmy zrobić łączność z tamtym brzegiem. Sama radiostacja nie wystarczała, bo artylerzyści musieli być informowani, gdzie mieli dawać ognie, żeby razić nieprzyjaciela. Po zrobieniu tej linii dowódca plutonu nas pogonił. Przerzuciliśmy na Wisłę ten ponton już w ciemnościach, bo już w czasie tej zasłony dymnej. Z początku wszystko ładnie szło, pośrodku Wisły była łacha, tośmy myśleli, że to już brzeg, ale to nie był brzeg. Musieliśmy znów przenieść ten ponton i dobiliśmy do brzegu. A tam już pełno wojska było też i strzały, już wcześniej z 1. kompanii strzeleckiej… O ile sobie przypominam, on miał na imię Tomek, tak nazywali tego podporucznika. W tej chwili mnie nazwisko wyleciało z pamięci. Oni jako pierwsi tam [dotarli] Po tym rozkazie jakoś wyszło mnie z głowy, że nie wziąłem tego aparatu telefonicznego, który miałem wziąć, bo nakazywał dowódca plutonu, żeby pilnować jak źrenicy oka aparatu telefonicznego. Ale z tego wszystkiego i płaszcz zapomniałem swój, a tu jesień naciągała. I znalazłem się bliżej tego okopu, ale usłyszałem: „Sanitariusz, ratować”. Usłyszałem głos tego Plusińskiego, tego Jurka, i se myślę, że on pewnie ranny jest, i się przestraszyłem (a to taki serdeczny kolega mój był) i dobiegłem i patrzę, a nasz dowódca drużyny, starszy szeregowy Lucjan, on leżał. Niestety rana była śmiertelna, bo dostał w pierś i pluł krwią. Zaraz znalazł się też ten dowódca plutonu Emil Leszczyński i go pocieszał, że on wyjdzie z tego, ale on wiedział, że on nie wyjdzie. I tak ściskał mu rękę, taki blady był i myśmy nad nim się schylili, a tutaj w koło strzelanina – Niemcy coraz bliżej, automaty, granaty się rozrywają, słychać warkot czołgów. No i Wisła sobie płynęła. To ciągle patrzyłem, żeby do tej Wisły jak najszybciej. No ale to już ostatnie słowa powiedział: „Och te moje warszawiaczki”, nie dokończył, bo on nas bardzo lubił i wiedział, że my takie młokosy byliśmy i wiele razy z nami rozmawiał. Ciekaw był, jak tu się żyło przed wojną w Warszawie. Opowiadał o swoim rodzinnym mieście Lwowie, jaka tam była fajna ludność, jak się fajnie żyło. I później przypomniał, że Lwów i Warszawa przed samą wojną zawarły sztamę, że będą wzajemnie się wspomagać. I tak to go sobie zapamiętałem. I wtedy jeszcze puknęliśmy ze trzy razy z tych swoich karabinków i skoczyłem do wody, ale z karabinkiem. Ale dobiegł do mnie Jurek i mówi: „Ten karabin to cię do Wisły wciągnie, do dna, utopisz się, rzuć go, utop karabin”. Dopiero ja zrozumiałem, że popełniłem błąd, bo byłem młody chłopak, nie zdawałem sobie sprawy. Mi się wydawało, że ja taki pływak, to i z tym karabinem popłynę. Zdjąłem ten karabin, ale szkoda mi było – tak po prostu bym go ucałował, ale rzuciłem go do wody i walnąłem w tą wiślaną [wodę]. Od razu mnie poniosło, wdechu zaparło, bo była zimna woda, ale czuję, że mnie ciągnie, nie da rady, znosi mnie. Chciałem krzyknąć do Jurka, ale on blisko był i mówi: „Dawaj na most”. Na Pragę nie damy rady, bo tak owijacze, kamasze i w tym umundurowaniu, a oprócz tego to ta Wisła była trochę sfalowana, bo to ogień zaporowy, most Poniatowskiego też dwa przęsła zwalone i to tę wodę spiętrzało. I nie wiadomo, kiedy uderzyłem rękami, bo to się trochę płynęło, o kamienie. „O – mówię – to już jestem uratowany”. A Wisła bardzo nisko upadła. W tamtym roku było widać, jak się patrzyło, filar, a w koło filara dno, znaczy dna nie było widać, tylko kamienie na tym dnie, tak obłożone było i [ja dopłynąłem] na te kamienie. I wtedy wyjąłem za pazuchy medalik, bo mama zawsze mówiła, że za wszelkie dobro trzeba panu Bogu podziękować. No to jak miałem podziękować? Wziąłem medalik, ucałowałem go. Ale gdzie jest Jurek? A tu ciemno, to wołam go: „Jurek, Jurek”, a jego nie ma. A on znalazł się przy drugim filarze. Ale później nad ranem żeśmy się spotkali, bo on szukał mnie i jakoś przedostał się do mnie.


I tak żeśmy tam na tym moście siedzieli trzy noce. Można sobie wyobrazić, jakie ranki były chłodne, bo to był już wrzesień, to już koło 20 września było, to chłód. A tu człowiek tylko w mundurku i w letniej bieliźnie, a jeszcze mokry byłem, jeszcze nie wyschłem dobrze. Szczękałem zębami tej nocy, ale młodość wszystko pokonała. I żeśmy się zaprzyjaźnili z dwoma żołnierzami. Jeden był kapral, starszy człowiek, ze czterdzieści parę lat, i młody, koło dwudziestu, osiemnaście, dziewiętnaście lat. Oni byli z jednej miejscowości i ten kapral miał przestrzeloną nogę, a ten młody jego miał przestrzelony obojczyk i pluł krwią, ale jeszcze był taki, że gdyby była pomoc, to by go uratowali. Na drugi dzień on już smutny i wyjmuje… W chusteczce miał zawinięte w szmatce brzytwę, pędzelek do golenia, książeczkę do nabożeństwa, ale różaniec sobie zostawił i do tego kaprala mówi: „Powiedz mamie, jak to było”. No i niestety zachłystnął się krwią i skonał. Ten kapral się popłakał i mówi: „Co ja im teraz powiem?”. Bo to widocznie byli [znajomi] z jednej wioski albo może to rodzina była. Aż ja się też popłakałem, Jurek zaniemówił – taki dramat. No ale cóż, taki był los żołnierza. Położyliśmy go w tregrze, takie były stalowe mostowe, i czapkę miał, a ja czapki nie miałem, bo czapkę zgubiłem z tego wszystkiego. I poprosiłem tego kaprala, mówię: „Panie kapralu, a może bym te czapkę wziął?”, a on: „Ano weź sobie, weź”. Oni byli kresowiaki, bardzo dobrzy ludzie. Ja ich zawsze chwaliłem, bo byli gościnni i nie byli chytrzy. Tak że jak myśmy tam byli, to ten kapral miał trochę sucharów, czarnych takich, a to starszy człowiek, to zawsze był na wyrost bardziej myślący i mokry był, ale się pożyło i człowiek jakoś żył. I proszę was, tam myśmy przesiedzieli jeszcze z dzień czasu. Kapral wypatrzył, że coś płynęło na Wiśle, a tam były różne łodzie, kajaki. Wszystko siedziało w tym zwalonym przęśle, woda spiętrzona filtrowała tylko, bulgotała, to aż strach było słuchać i patrzeć na to. Jakby się człowiek potknął, wpadł, to już nie wydostanie się, bo taki prąd był silny. Były łodzie saperskie, też takie drewniane, wszystko potrzaskane. I od mostu Poniatowskiego, od góry, to się mówiło zawsze, w górze Wisły, coś się pokazywało i chowało i on wypatrzył, że to była łódka do góry dnem. Jak myśmy ją wyciągnęli… A zaraz, jeszcze się cofnę. W międzyczasie parę godzin wcześniej trafił się żołnierz, który do nas doszlusował. Był to Junka Antoni, kapral. On wtedy już chyba miał plutonowego, tego to nie pamiętam, bo ja mu mówiłem, czy plutonowy, czy kapral, to tego nie pamiętam. I on się rozebrał i trochę ja pomagałem, trochę oni pomogli i wyciągnęliśmy tą łódkę na tregrę, na te zawalone przęsła mostu. I to była taka czteroosobowa [łódka]. Nazywali ją tu w koło rybacy jako krypa. Ludzie, którzy mieszkali nad Wisłą, to każdy człowiek miał przeważnie taką łódkę i łowił sobie z niej ryby. I kiedy żeśmy tak z zadowoleniem patrzyli, staliśmy nad tą łódką, że mamy już nadzieje do ratunku, że ona nas przerzuci na praski brzeg, usłyszeliśmy od strony powstańczej Warszawy jazgot karabinu maszynowego. Niestety kapral został skoszony serią. Nawet żeśmy nie zdążyli przytrzymać go, złapać. Jak wpadł w czeluść tej wody, tak go od razu woda wciągnęła i po wszystkim. Zaniemówiliśmy. Od razu żeśmy padli. Po prostu nie przewidzieliśmy jednej rzeczy, że Niemcy nas dalej obserwowali. Dranie byli, bo cóż my byliśmy im winni, bezbronni ludzie. Po prostu jakby nas wzięli, to jako jeńców, to po co zabijać. A jednak pilnowali, mieli dyżurne karabiny maszynowe, żeby wybić nas na tym moście. I bardzo żeśmy to przeżyli. Ja aż się popłakałem. I został tylko nam ten Junka. Ten Junka był od nas starszy ze sześć, siedem lat. Był z Siedlec, był wyszkolony tam i uważaliśmy, że on teraz będzie naszym przełożonym. I tak się stało. Dzięki niemu żeśmy się wydostali.
Ale wspomnę o takim małym incydencie z drugimi żołnierzami, gdzie był taki młody oficerek chorąży. Jak myśmy sobie tą łódkę ustawili, parę desek Junka się postarał i czekaliśmy do zmierzchu. My tam zachodzimy, a tam już tą łódką rządzi ktoś inny, kapral z chorążym. Ten kapral był nawet postawny. My mówimy, że to nasza łódka, a oni nie chcieli w to wierzyć i zbagatelizowali to. No to ten Junka do rękoczynów i do tego kaprala. Dopiero ten oficer ustąpił i na wodę – sprawdzić wyporność tej łodzi. Najpierw Jurek wszedł, bo on miał przestrzeloną nogę, później ja i ten oficer, a ostatni wsiadł ten kapral. To był kawał chłopa, ciężki, tak ta łódka siadła, że bardzo blisko była powierzchnia wody przy burcie, może na dłoń, albo lepiej, to też ryzyko było wielkie. No i dawaj wydostać się z tej czeluści. Zaczęli dechami wiosłować Junka z tym kapralem, zakręciło nas parę razy, ale jakoś żeśmy się wydostali. Ale hałasu żeśmy zrobili, a Niemcy mieli też nasłuch. Zapalili rakietę, a i reflektorem przelatywali też. Mieli reflektor i wzięli nas w światło. Od razu dyżurne karabiny maszynowe świetlnymi nabojami dawaj nas brać. Kule gwizdały bardzo blisko. I w tym momencie żeśmy ze strachu wszyscy przykurczyli się i to bujnęło łódką i do dzisiaj tak rozumuje, że to jakiś cud był, bo tej wody się nabrało trochę, bo polała nas ta woda, że myśmy się nie utopili z tą łódką. I od razu za drugi filar od tamtej strony brzegu i tam żeśmy przesiedzieli aż to wszystko się uspokoiło. Jak się Niemcy uspokoili, uważali, że może swoje zrobili, tośmy po cichu dopłynęli do brzegu i któryś zaszeptał: „No, panie Boże, dzięki za ten cud”. Ale który, to już nie pamiętam.
Tam już na nas czekano. To byli ułani z I brygady kawalerii. Oni tam trzymali obronę w tych transzejach. Tam już był przygotowany i lekarz, i mieli herbatę, ruski czaj zielony, i medyka, takiego sanitariusza, i kolację nam dali, i do rana żeśmy tam przenocowali. Ale w nocy tego oficera i naszego Junkę zabrano, i tego kaprala też. Tylko ja z Jurkiem żeśmy zostali. Rano przyjechała furmanka z batalionu sanitarnego. Ja bez płaszcza, to furman, ten „taboryta” miał koc, żebym się okrył. I tak nas zawiózł do Anina.


W Aninie to tutaj… Właściwie to już nie był Anin, tylko to nazywali… tam żeśmy mieli po wojnie kawałek placu. Stał ten batalion sanitarny, a jego [dowódcy] nazwisko pamiętałem, zapomniałem. Bardzo porządny facet był, major, komendant. Taki szpitalik był, gdzie od razu ucinali nogi albo odsyłali na dalszą ewakuację i niestety tam mnie – ja miałem trzy odłamki małe w głowie – nie wyjęli, tylko na drugi dzień. A Jurka też na drugi dzień, bo kula uderzyła o jego piszczel. Miał skomplikowane przestrzelenie i na drugi dzień nas przewieźli do Wiązowny. A Jurka dalej gdzieś tam powieźli. I tam byłem chyba około dwóch tygodni.

W szpitalu było dobrze, człowiek myślał, żeby tu przesiedzieć do końca wojny, ale zainteresował się mną szczególnie komendant szpitala. To był podpułkownik, lekarz radziecki. Wysoki, kościsty facet, starszy, siwy i pyta się: Skolko tibia liet? Patrząc w oczy tak poważnego człowieka, to mi jakoś nie wypadało kłamać przed nim, bo miałem dwudziesty piąty rocznik wpisany, i mówię, że dwudziesty dziewiąty, mam piętnaście lat. On tak pomyślał i kazał mnie zrobić trzy przysiady, sprawdzał puls. Mówi: Jeszcze tiebia… ty balnoj, za dwie sutki budiesz odrowieńcem. I tak było, ale później wzięli mnie na prześwietlenie, coś tam robili i on mnie osobiście badał. Taką drewnianą trąbkę przystawiał mnie do piersi i wysłuchiwał. I pyta się tak: A od kuda ty pryszoł w armiu? Ja mówię: „Z domu”, a on: „A gdzie twój dom”, a ja: „Tu, w Międzylesiu, niedaleko”. Pytał się mnie, czy w Powstaniu byłem. Już nie pamiętam, co mu odpowiedziałem, ale może tak, a może nie. [Pytał], czy ja byłem w Powstaniu, i tak się uśmiechnął i tak widziałem, że on był za mną. I później, po latach próbowałem w swojej analizie tego spotkania z tym człowiekiem… [Doszedłem do wniosku], że on jednak nie był za tym, żeby być wrogiem i być wrogo ustosunkowanym do Powstania, bo kazał mnie okąpać, kazał mnie nakarmić i jeszcze na szkołę podoficerską wysłać. Tak że jak później się spotykałem i rozmawiałem, to mówiłem tak: „Czy wszyscy lekarze radzieccy byli tak oddali Stalinowi i wierni tej partii?”. To rozważaliśmy, że chyba nie. Oni żyli swoim światem jako medycy, tak jak to zawsze było między ludźmi, że jeden był przeciw, drugi za.
I tak to dalej się potoczyło, że dostałem się do swojego pułku. Nie, przepraszam, pomyliłem się. Nie od razu. Tylko [skierowano mnie] na tą szkołę podoficerską. Ale to trzeba było jechać na ziemie lubelską. I do tej miejscowości, która nazywała się Samoklęski. To było pod Lubartowem, Kozłówka, Michów. No, tylko było siedzieć tam, jak u Pana Boga za piecem. Dobrze karmili, umundurowanie było w porządku. Ale zaczęło się coś psuć. Nastroje się popsuły, morale spadało. Jakiś tam facet przyszedł i podał się za brata jednego z żołnierzy. A tu się okazało, że on był jakimś nasłanym przez „leśnych”, bo wtedy nie mówiło się dosłownie, że Armia Krajowa, bo ona już chyba, nie wiem, nie brała udziału tak specjalnie, tak że [mówiono] o „leśnych”, że to z lasu przyszedł. I siedzieli tam na polu ze dwie godziny i rozmawiali z szefem. A szef był kapral. Patrzyć, tej nocy, zaraz następnej, szefa nie ma. I taki Pachucki, nieduży był żołnierz, i obaj zwiali z tego batalionu, z tej naszej kompanii szkolnej, bo on był szefem kompanii szkolnej. Mieliśmy być po pół roku albo może wcześniej, po trzech miesiącach mieliśmy być kapralami łącznościowcami. I tak się zaczęły te dezercje. Tak że w przeciągu kilku dni doszło do tego, że cały pluton dezerterował, i to ten, w którym ja byłem.
Kiedy żeśmy dostali się pod Warszawę, pod Karczew, to nam mówili okoliczni gospodarze, rolnicy, w ogóle ludzie: „Panowie – dali nam zupy, jedzenia, nakarmili nas – to się już nie opłaca, rola partyzancka już się skończyła. Przedtem Niemcy się bali siedzieć w lasach, a ruscy tylko teraz w lasach siedzą. Po co wam to?”. Ale byli tacy już zawzięci, że… Bo to robili kaprale z partyzantki. Nie wiem, czy oni byli z Armii Krajowej, czy z jakiejś innej organizacji, czy z Polskiej Armii Ludowej, bo to też trochę prawicowe było ugrupowanie, tak że to trudno powiedzieć dzisiaj. I do tego doprowadzili, że ta dezercja się zrealizowała. Ale należało teraz się od nich urwać i z powrotem wrócić do batalionu, bo jak dopadną, to koniec, kara śmierci. Tak byliśmy postraszeni. Ale jak żeśmy tak jeszcze szli w kierunku Warszawy, to już było niedaleko Otwocka, jeszcze przed Otwockiem, przed Kołbielą nad Świdrem. Szły kobiety i pytamy się: „Gdzie my jesteśmy?”, one tak spojrzały i: „Panowie wojskowi i nie wiedzą, gdzie jesteście? Tutaj już Kołbiel jest i tam Stara Wieś”. A to tylko sobie przypomniałem, żeśmy z tej szosy lubelskiej jechali do Lublina, jak żeśmy do wojska szli. W końcu idziemy, idziemy i poczuliśmy zapach świeżej cebuli jakby była smażona.

Drzwi uchylone, na drugim podwórku samochód stoi, ale mówię: „No, wejdźmy, to chociaż wody nam dadzą”. Bo to pić się chciało, bo żeśmy tyle tych kilometrów zrobili. Ja później nie mogłem pojąć, że strach miał wielkie oczy, że my potrafiliśmy przez jedną noc odwalić kilkadziesiąt kilometrów. A poobcierane nogi bolały. My otworzyliśmy drzwi, a tam siedzą przy stole Rosjanie, czterech chłopa, jakieś ogromne naczynie smażonej jajecznicy i chleb ciemny ruski. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. A ten sierżant, trzy paski na naramienniku, mówi: No, sajuszniki, nachadzicie. Tak gościnnie nas zaprosił. I teraz co tu powiedzieć. Ale z nas był najstarszy Olczak, bo my żeśmy byli z dwudziestego dziewiątego roku, a on był z dwudziestego ósmego i mu coś tam nagadał. Ale co mu tam nagadał, to już nie pamiętam, że mówi: Rebiata, saditsja, bierit za chleb i kuszać. Ale w pewnej chwili się zatrzymał i mówi: Podażdi, dawaj bańku… [Wziął] kubek i zaczęli polewać tę okowitę, ten bimber. Jak do mnie doszedł, to nie mogłem wypić, ale wypiłem trochę, bo przecież musiałem, bo co on by sobie pomyślał. I tak mnie wstrząchnęło… I później zakręcił i mówi: Nu, nada tolko po sto gram, bo pried nami daroga. i jak żeśmy se pojedli, oni wstali, podziękowali gospodarzom i żegnaliśmy się. Żeśmy bardzo im dziękowali za to. Później jeszcze gospodarze też pytali się czy chcemy się czegoś napić. Ale nie, podziękowaliśmy i żeśmy wyszli. I idziemy, a oni są przy samochodzie, a Olszak mówi (nie wiem, czy Olszak, czy Dziubecki): „Podskoczmy do nich, to się zabierzemy z nimi, bo tu możemy wpaść, a tak to się zabierzemy”. Jak podjechali na skrzyżowanie szosy, a tam „regulowczyk”, to serce mi stanęło, ale ci żołnierze i ten sierżant coś tam mruknęli, że to swoje, nasze sajuszniki, i on nas nie kontrolował.


No i jedziemy, jedziemy na Warszawę, bo oni jechali na Warszawę. Ale Olczak mówi: „To byśmy se do Rembertowa skoczyli, a później byśmy się umówili w Rembertowie i byśmy wszyscy wrócili z powrotem do batalionu”. Bo niestety nie było szans w ogóle gdzieś kumać się z jakąś partyzantką. Nie było sensu, bo wszędzie było pełno rosyjskiego wojska. I tak było, że oni się rozdzielili, bośmy wysiedli, a ja do domu do Międzylesia.
Pierwsze powitanie było bardzo radosne, ale mama jak usłyszała, w jakiej sytuacji się znalazłem, to zaniemówiła i mówi: „Ja wiedziałam ze swych snów, że coś się wydarzy. Tu nie dawno rozstrzelali dezertera i ludzie tak go żałowali”. No to cóż robić, trzeba było organizować, żeby się z powrotem dostać do tego wojska. Mówi mama tak: „Pojadę do komendanta wojennego, do Otwocka z tobą”, bo to był ruski komendant. Komendantura rosyjska miała we wszystkich miastach powiatowych i wzwyż komendantury wojskowe. I tak się stało.
Dowiózł nas (mama mu obiecała pół litra tego bimbru) taki dziadek, też taboryta ruski, i w trakcie tej jazdy on ciekaw był, po co my tam jedziemy do tej komendantury. W końcu ja się wygadałem i mówię: „A, no bo to, to tamto”. On się wcale tym nie zraził i mówił, że u nich też byli tacy młodzi, że jak gdzieś byli blisko domu, to skoczyli na dzień, dwa do domu i za to dostali trzy miesiące „sztrafnej roty” i tu tak będzie tak samo. I tak jak powiedział, tak się stało. Ale ten komendant obiecał matce, napisał pismo takie, że mnie puszcza dobrowolnie. Mama zagwarantowała, że ja już nie ucieknę, i czekaliśmy tylko na maszynę (oni nazywali samochody maszynami). Że będzie jechał do Radzynia Podlaskiego i tam już będę miał blisko do wsi Worsy (tak się nazywała). Tam żeśmy kwaterowali, cały ten batalion. W międzyczasie jeszcze byłem przesłuchiwany przez jakiegoś oficera, taką grubą księgę mnie zapisano, karabin sprawdzano, czy nie strzelałem z niego, patrzyli w lufę, wąchali. Wszystko w porządku było i to, co ja mówiłem, tam się zgadzało. Wieczorem, przed położeniem… Bo mnie zamknęli jeszcze na dół, do pogrieba, czyli do piwnicy, bo tam był areszt, ale mama to tam na tej ławie przedrzemała jakoś do rana. Ale z wieczora, jeszcze zanim poszedłem spać do tej piwnicy, gdzie mnie tam zamknięto, to porozmawialiśmy sobie szczerze o tej wojnie, o naszej sytuacji życiowej i rodzinnej. I mama mówiła, że: „Ja, synu, tylko w ciebie wierzę, ty mnie chyba nie opuścisz”. Ja mówię: „Mamusiu, na pewno nie”. I takie były wzniosłe słowa, serdeczne, które nas obojga wzruszyły. Ja się wzruszyłem i przyrzekłem, że będę się pilnował i dałem słowo, że wrócę cały i zdrowy. Choć może to mogło brzmieć naiwnie, bo przecież tylko ten, co nad nami, wiedział, czy ja wrócę. I, proszę was, poszedłem spać.
Na drugi dzień już było wszystko załatwione, komendant dał mnie dokumenty, samochód ciężarówka stała, był taki lejtnant młody, temu lejtnantowi mnie powierzył, mówi, żeby mną się opiekował i dowiezie mnie do Radzynia Podlaskiego, a stamtąd już niedaleko jest do Kąkolewnicy, a z Kąkolewnicy do tych Worsów. I tak się stało. Tam zajechałem i znalazłem się w rejonie Kąkolewnicy. A tu patrol wyłonił mi się we mgle i: „Dokumenty”. Ja pokazałem, że wszystko mam w porządku. No to zapytałem się, gdzie tu droga do nich prowadzi, a oni, że mnie podprowadzą. No i tak żeśmy szli, a ja taki naiwniak cieszyłem się, że jestem między swoimi polskimi żołnierzami, że nie jestem między z ruskimi. Takie zaufanie miałem do nich i się wygadałem, że ja jestem z tej ostatniej dezercji. A to byli żandarmi. Jeden kapral i drugi chyba kapral był. I tak mnie prowadzili do tej drogi, że mnie doprowadzili do siebie na kwaterę, gdzie mieli całą tą swoją komendanturę żandarmerii. Budzą tego sierżanta, bo on spał, miał dyżur jakiś. Przejrzał te papiery i mówi: „Po coście mnie go przyprowadzili, jak on ma papiery w porządku?”, ale ten kapral nie ustępował i mówi: „Ale obywatel sierżant nakazywał nam, że jak tylko będą z tej ostatniej dezercji, żeby przyprowadzić”. – „A, to oni takie ptaszki. Dawaj ich tu do aresztu”. No i pas zdjęli, karabin zabrali. Krótkie karabinki mieliśmy, kbk. Rano już był nasz dowódca kompanii, ten Gorszkow, ten szef był chyba i kilku zaufanych żołnierzy, co byli zruszczeni Polacy, i przyprowadzili nas do batalionu. Dowódca batalionu major Kuleszow nas zobaczył, patrzył i: Paciemu wy ubieżali? Ja mówię: „My wcale nie chcieliśmy uciekać, tylko byliśmy zamieszani w to…”. – „No ładnie” – mówi. I poszliśmy do kompanii, ale szkołę podoficerską od razu rozwiązano. I tak ze dwa dni…
Później przyjechali z wyższego dowództwa, z dowództwa 2 Armii, prokurator, jacyś dwóch po wojskowemu, po rosyjsku ubrani oficerowie. A polski prokurator też był, porucznik w polskim mundurze. Coś orzekli i nas [wysłali] do karnej kompanii. Postroił nas w dwuszereg ten dowódca batalionu i powiedział: „No niestety, nie dało się was uratować, musicie odbyć karę, bo taki jest prikaz ze sztabu armii”. No i szykowaliśmy się do tej karnej kompanii. Buty musiałem zdać, bo mieliśmy te buty kierzowe z cholewą, bo wtedy łączność, saperzy mieli kierzowe buty, a dali owijacze, kamaszki ze dwa numery większe, które jeszcze może widziały Lenino, podarte. I nad wieczorem mieliśmy dojść do szosy radzyńskiej i tam będą samochody i nas podwiozą do Kocka, a z Kocka będą dalej może jakieś maszyny szły w kierunku na Warszawę, czyli na front, sztrafnoj roty. I tak się stało. Ale piechotą musieliśmy iść, bo samochody odjechały. Jeszcze w międzyczasie sierżant miał znajomych jakichś swoich, wszedł do chaty, nie wychodził, a jeden z naszych miał rozstrój żołądka, musiał wyjść na stronę, a zastępca jego był kapral pochodzenia ukraińskiego spod Tarnopola. Nie chciał go puścić, to on siłą to wymusił, a kapral go uderzył. To on za automat złapał, ale ten jeszcze pociągnął, seria przeleciała między nami. Całe szczęście, że kogoś nie trafiła. Sierżant ruski z chałupy wyskoczył i mówi tak: Kto strielał, paciemu strzelał? Zorientował się, o co chodzi, no i wtedy żeśmy powiedzieli, o co tu poszło. A ten sierżant mówi do tego kaprala: Ty durak, oni idiot w sztrafnoj roty, a tam… – pokazał na gardle, że tam koniec, że tam nie przeżyją. „A ty tu jeszcze będziesz ich chciał mordować”. Ale myśmy się od razu buntowali i mówimy: Ale najpierw niech kapral bęben, ten magazynek siedemdziesięciodwustrzałowy, z pepeszy wyjmie i niesie w torbie, bez załadowania”. A ten sierżant się zgodził na to. On był prawdziwy Rosjanin, bo ci prawdziwi Rosjanie, jak pamiętam, to byli lepsze chłopy od tych mniejszości narodowych, od Białorusów, od Ukraińców. I tak żeśmy dojechali, doszli właściwie (jeszcze żeśmy nocowali po drodze) do tej sztrafnoj roty w Rembertowie. Na Nowym Rembertowie to było, tam gdzie przed wojną była wytwórnia amunicji Pocisk.
Tam jak mnie zapędzili do takiej długiej ziemianki, to tam mogło być koło stu chłopa. Nie była to głębokość duża, ale takie jakby pół szałas, pół ziemianka. [niezrozumiałe] od tej chrupki, machorki dusiło w gardle. Wyjść nie można było, bo był dyżurny przy drzwiach i zaraz dawał drugiego do obstawy, że jak się wypuszczali, to on nad tobą stał. I tak żeśmy później pomaszerowali tutaj do Choszczówki. W Choszczówce zrobiliśmy swój garnizon i tam nas szkolono jeszcze, żeby zgrać to bractwo. Ja byłem chyba w III plutonie, u Tarnawskiego. To był porucznik, też ruski, polskiego pochodzenia, ale po polsku nie mówił. I on bardzo ostro nas szkolił, ale jako człowiek był dobry. I tam w tym plutonie byłem. Zaczęliśmy chodzić na zadania bojowe z tej Choszczówki, bo dowództwo dywizji żądało tak zwanego języka, żeby złapać niemieckiego jeńca i przyprowadzić. Bo w rejonie Jabłonny po naszej stronie Wisły jeszcze był taki kawałek lądu w widłach Bugonarwi. Oni mieli transzeje obwarowane trzema rzędami drutu kolczastego, tymi pod kozłami hiszpańskimi. Przed tymi drutami mieli pole minowe i dopiero sto metrów, sto pięćdziesiąt dalej polskie transzeje, gdzie też siedziała kompania karna, 1. kompania karna. I oni nas tam co drugi, co trzeci dzień… To teraz trzeba by tu było mieć stolik kawiarniany, dużo kawy, żeby przez całą noc opowiedzieć, co tam się działo, co myśmy przeżyli. Nie było to łatwo przeżyć, bo się szło prosto w łapy wroga. Ja jako młody chłopak byłem trochę ostrzelany na tym przyczółku powstańczej Warszawy, ale strach był wielki, miał wielkie oczy. Tak że wszystko to robiłem, patrzyłem, co ten koło mnie, był jeden z tej strony, z tej strony. Wszystko to tak samo robiłem i się kryłem. Jakoś pierwsze zadanie bojowe przeżyłem, później drugie zadanie bojowe.
Ale w międzyczasie słyszałem, że alkohol tam też jest bardzo ważny. Że mając alkohol, można przeżyć i zacząłem szukać i natrafiłem na trochę alkoholu. Nie był to bardzo mocny bimber, ale zaspokoił też potrzebę tego faceta. Był taki młodszy lejtnant ruski, on się nazywał… już zapomniałem. Tylko ciągle używał słowa takiego wulgarnego „bladź” i zrobili mu przydomek Bladziuga i on się mną zaopiekował. I kiedy ja znalazłem ten bimber, to on mnie do siebie przytulił i mówi: „Ty będziesz mój synok. Gdie ty widział?”, Ja mówię, że tu, tu. Później zrozumiałem, że tutaj w tej Choszczówce mieszkali biedni ludzie. Tam trochę kolejarzy mieszkało, trochę rolników, same piachy, więc z czego mieli żyć. Musieli za okupacji z tego bimbru, bimbrownie sobie porobili, mąkę przynieśli i pędzili i później wynosili gdzieś na bazary, bo Niemcy nie żałowali handlować, Polacy handlowali całą okupację, odwrotnie do Rosjan. I wtedy jak żeśmy poszli szukać jeszcze tego bimbru, on natrafił na coś twardego. Odkopaliśmy to, to skrzynia była. Jak żeśmy rozwalili, to jakieś stare garnki, stara odzież byle jaka, i on, ten Bladziuga tak popatrzył i na mnie spojrzał: Eto nie burżujskie, nie waźmiom. O, czyli tak byli wychowywani. Wtedy zasypaliśmy to. On jeszcze bardziej się zapalił i taki szpikulec sobie zrobił z drutu i dziobał, i dziobał, i dziobał, aż natrafił. I jedna bańka była, a drugi był chyba gąsior. To były takie gąsiory jakby po jakimś kwasie solnym czy co. A to ci ludzie, znaczy Polacy, właściciele, to oni to wypłukali wszystko, żeby móc składować sobie ten alkohol. Ale to odkorkował, bo to mocno było zabite takim korkiem ze szmatą i popróbował i mówi: Krepki, krepki, wodku krepki. No i żeśmy to wieczorem przytaskali. Schowaliśmy to, zamaskowaliśmy i tak się zaczęło. A ja byłem w siódmym niebie, dlatego że już miałem inne życie. Już mnie nie ganiali, że ja pod rząd pięć dni sprzątałem kwaterę, zamiatałem. Już on nade mną czuwał. Kopniaki już odeszły, bo ile razy kopniaka dostałem. Bo to różni… Tam była połowa Sowietów w tej karnej kompanii, większa połowa ludzi, którzy byli na bakier z prawem. To nie byli dobrzy żołnierze. To był taki element już, że sami Rosjanie mieli z nimi kłopoty. A reszta to byli wszystko dezerterzy, bo tak ścierał się ten czterdziesty czwarty rok. Dwa nurty – jeden nurt ze wschodu, a tu nasz rodzimy, Armia Krajowa, w ogóle Polska Podziemna i tak dalej. Też bronili się przez tym nurtem wschodnim, przed tą ideologią, która napływała ze wschodu. I proszę was i tak to jakoś przeżyłem to wszystko.

I wtedy było któreś zadanie, trzecie chyba czy czwarte, na trzecim zadaniu on zginął. On zginął i zostałem osamotniony. Ale jak umierał (bo on od razu nie umarł), to podobnież tam (mnie powtórzono) do tego dowódcy plutonu, do tego Tarnawskiego, powiedział: „My, ja i ten żydek Moszko, żeśmy tego »języka« chwycili”. Bo to było tak, że jak ja koło niego byłem, wpadliśmy do okopu, Niemcy zaczęli zwiewać, jeden biegł, ten szwab, a on mu podstawił nogę, od razu buchnął na dno i zaczęła się kotłowanina. Nadleciał drugi Niemiec i od razu chciał Bladziugę załatwić kolbą. I ja wtedy strzeliłem, zabiłem tego Niemca. On przeleciał, rozłożył ręce i: Mein Gott, mein Gott. Właściwie to ten Bladziuga tego jeńca przycisnął, ręce mu z tyłu związał i mówi: Waniuszka, bieriom tego. A był taki też „karniak” narodowości żydowskiej. Nie wiem za co, może jakieś kalesony sprzedał, może coś, podpadł. Miał miesiąc czasu siedzieć w karnej kompanii, to niedużo było. I ten Moszko podszedł i: „Ja pomogę, ja pomogę”. I my we dwóch żeśmy go przetransportowali przez te zasieki. Przez pole miniowe to już ten Moszko mi nie dał nieść, bo mówi: „Ty go nie udźwigniesz”, a trzeba było na plecy go wziąć, bo były wąskie ścieżki, a tu miny po bokach. A tam jeszcze walka trwała, jeszcze biły się ta reszta. Była grupa torująca, chwytająca i ubezpieczająca i wtedy ja właśnie byłem też w tej grupie chwytającej z Bladziugą, bo pierwszy raz byłem w tej ubezpieczającej, to bez Bladziugi się źle czułem. Myślałem, że nie przeżyję, ale przeżyłem. W końcu żeśmy się wydostali z tego, a ten Niemiec nieżywy. Miał krwotok, krew uszła, no i co, musieliśmy go położyć. A tu ranni w koło krzyczą, piszczą, proszą, żeby im pomóc, to kilku tych rannych z pola minowego ściągnęliśmy, no ale byliśmy tak zmordowani, że już nie mieliśmy sił. A sanitariusze nie wychylali się, bo tam pole minowe, ciemno wieczorem, to po co będzie do niego szedł – to i on zginie. Dopiero nad ranem, szaro, to pościągali ich. I tak wydostaliśmy się z tym Moszkiem, a tego Niemca żeśmy zostawili. No i cóż, za zmarłego niestety wypiski się nie daje. A jak byśmy żywego przyprowadzili, to byśmy byli od razu zwolnieni z tej rannej kompanii. I tak to się potoczyło.
Później słyszę, że Bladziuga nie żyje. No i wtedy przygarnął mnie ten Tarnawski. Ale najpierw trzeba było pochować tego Bladziugę. To ja… Bo tam zginęło tych czternastu czy piętnastu chłopa, a ciężko rannych było ze dwudziestu. To ja poleciałem i mówię, że ja do łopaty, że ja będę kopał też groby tam. Chętnych szukali. No i chciałem zobaczyć jeszcze tego swojego dowódcę, bo on jako mój dowódca był i opiekun. Jeszcze pamiętam, opowiadał mi, że takiego młodego chłopaka miał, jak był w Armii Czerwonej i później wysyłał go na niemiecką stronę i on mu tam przynosił jedzenie, jakieś tam konserwy. A ja się pytam: „A wódkę przynosił?”, a on mnie poklepał: O, ja wiżu, szto ty mudryj cziełowiek. O, ty, ty, sołdat – mówi – mnie mnogo wodki prynosił. I tak mnie lubił. No i to później ja go tak żałowałem. A jeszcze mówi tak: Kak wojna akonczitsa, ujediesz sa mnoj w Sojuza. Ty mój synok, ty budiesz sa mnoj żył – tak mi obiecywał, a ja nie powiedziałem, czy tak, czy tak. I tak to było. Później jak poległ, to mi się przykro zrobiło strasznie. Mówię, no to teraz już będę sam, to już mi chyba nikt tu nie pomoże. No ale Bóg nade mną był jakiś, że ten Tarnawski od niego coś tam wydobył i Bladziuga powiedział, że to my żeśmy z Moszkiem tego Niemca wzięli, a to nie my, tylko on. Taki był charakterny facet ten Bladziuga, on wiedział, że on umiera. I to wszystko później ten dowódca plutonu Tarnawski się dowiedział i się mną zaopiekował.
Później przez telefon usłyszałem głos któregoś z kolegów, tego Dziubeckiego. Miał piskliwy głos jeszcze, a ja już nie, bo ja miałem taką mowę trochę [bardziej męską]. Tak że ci dwaj chłopcy, moi koledzy, spowodowali to, że mnie ściągnęli od dowódcy plutonu do dowództwa kompanii i tam już mieliśmy jak u Pana Boga za piecem. Ale też jeszcze chodziliśmy na zadania, bo dowódca kompanii osobiście chodził na takie akcje. Aj, to jest dużo opowiadania. W końcu ostatnie zadanie mieliśmy na Wiśle, tam był taki archipelag wiślany…

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 12 marca 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Michał Studniarek.

Mówiąc dalej o przyczynie odejścia tego mojego opiekuna w cudzysłowiu Bladziugi, wróciliśmy zawiedzeni do swojego miejsca zakwaterowania. Właściwie to była też linia frontu, tylko w drugim rzucie żeśmy byli. Ale ja tego nie mogłem też przeżyć, bo już miałem jednego takiego swojego przyjaciela, który był moim dowódcą, dowódcą drużyny łączności, lwowiak, i bardzo długo go przeżywałem. Tylko że tamten a ten to była duża różnica, bo tamten był Polak, w trzydziestym dziewiątym roku już był na wojnie, miał polską duszę, a ten był Rosjanin, można powiedzieć Sowiet, inaczej wychowany. Ale tu się liczyła dobroć ludzka, bo jak już tyle lat przeżyłem na tym świecie, to dla mnie jest obojętne, kto kim jest, ale liczy się jego dobroć, jego charakter, jego sposób patrzenia na drugiego człowieka. Ja nigdy nie byłem do ludzi uprzedzony, czy to był żółty, czy to czarny, czy to był takiego wyznania, czy innego, no ale to na marginesie.
I tam później oczekiwałem, kiedy ten Bladziuga będzie pochowany, a od tego byli specjalnie wyznaczeni „karniacy”, którzy z łopatami tam kopali, rozkopywali porządny dół, żeby wszystkich [złożyć] do jednej mogiły. Więc ja się zgłosiłem na ochotnika, a dowódca plutonu karniak, też ten porucznik Tarnawski, bo to Tarnawski, ale po rusku się mówiło Tarnawskij, mówi: A paciemu ty chocisz? Idi tam. Ja mówię: „Ale to mój kamandir był, Bladziuga”. On spojrzał na mnie, ale on coś więcej o mnie wiedział, bo konający Bladziuga tam pewnie coś mu powiedział. „Dbaj o tego Waniuszkę, o tego maładca, bo to haroszyj pacan”. Spojrzał na mnie, mówi: No ładno, idi tam. I poszedłem do tej grupy, dostałem łopatę… A cmentarzyk dla „karniaków” był w Jabłonnie. Jak się szło z pałacu w Jabłonie, to w prawo i jakieś dwieście metrów (dzisiaj to trudno określić, ale może lepiej) po lewo był taki stary sad, rzadkie drzewa, duże, uschnięte i tam widziałem, wyżynane, i tam chowali tych „karniaków”, przy samej szosie (później zlikwidowali to). I z łopatą pomaszerowaliśmy. Pierwsza furmanka przywiozła, to bardzo byłem tym mocno przejęty, bo jedni byli w kalesonach, drudzy w koszulach, wszyscy prawie bez obuwia, więc się dziwiłem, jak tak można chować, a przecież oczami dziecka widziałem, jak ludzie w trumnie leżeli. No ale to taka wtedy była sytuacja. I wojna, i to wojsko było biedne, więc cóż tu było wymagać. Ale mieli koce i pałatki takie już podniszczone i okręcali każdego w tą odzież. I w końcu doczekałem się tego Bladziugi, spojrzałem na niego i mimo że to był Rosjanin, że tak tam się mówiło o tych bolszewikach, jacy byli w dwudziestym roku i tak dalej, ale jako człowieka go wtedy widziałem, dla mnie przyjaznego, i opiekuna, któremu może i zawdzięczałem życie. Tak że serce troszkę mnie zaczęło brać i nawet łzy mi poleciały. Zdjęli go, okręcili go w to wszystko, wrzucili tam w ten dół, więc tą łopatę wziąłem i rzucałem tą ziemię, ale mocno to przeżyłem. Taki jest człowiek. Jeszcze ja byłem młody człowiek, bardzo wrażliwy, zawsze byłem chłopaczkiem o dobrym sercu. Więc ten pogrzeb tak przeżyłem. Odchodząc, jeszcze spojrzałem na te mogiły. No, zaraz jakiś pisarz się znalazł, trochę wodą i chemicznym ołówkiem [pisał] na tych krzyżykach. A dopowiem jeszcze do tego, że wszyscy żołnierze, którzy byli w polskiej armii, mieli polskie mundury i orzełki, to wszystkim stawiano krzyże. Czy to był Rosjanin, czy Białorusin, czy Ukrainiec, czy narodowości żydowskiej, czy innej, chyba że jakiś znany, jakiś wyższy oficer, to mu gwiazdę stawiali. To tam spojrzałem po tych krzyżykach, jeszcze taki byłem wzruszony, no i przyszedłem na kwaterę.
Wtedy zawezwał mnie dowódca plutonu Tarnawski i pyta się, czy ja nie zechciałbym być tutaj razem z nim. „Będziesz moim telefonistą”. On po rusku mówił, po polsku nic nie umiał. A ja już jako tako opanowywałem rosyjski język, jeszcze z Lubartowa z czterdziestego czwartego roku, kiedy miałem tych dowódców Rosjan i nawet wykładowca był ten kapitan, tak że już mogłem się porozumieć z Rosjaninem. Ja mówię: „Bardzo dobrze, cieszę się obywatelu poruczniku”. A on był zdegradowany, więc dystynkcji nie było. I tak zostałem u niego telefonistą. Ale zauważyłem, że on ma dodatkowo jeszcze tam inną broń, bo miał pepeszę i jeszcze jakąś miał „gwintówkę” z lunetą jako snajperski karabin, to widzę, że to będzie robota, trzeba będzie to czyścić. I mówię, że mogę poczyścić tą broń, a on: Haraszo, haraszo, i starałem się jak najlepiej wywiązywać ze swoich obowiązków. W końcu on powiedział: Ty budiesz u mienia na wsio, [czyli] na wszystko, tak że zostałem u niego telefonistą i jednocześnie jego takim może ordynansem, może nie ordynansem – gońcem się nazywało. Nie mówiło się ordynans, tylko goniec. Wtedy on wyjął kożuszek taki, mówi: „To po Miszce” i ten kożuszek mi dał. Patrzę na niego i on ma jeszcze lepszy i nowszy. To były takie kamizelki artyleryjskie. W końcu wyjął konserwę i taki stary chleb, poniemiecki chyba, może rosyjski, ciemny, tylko że trudno go było przepołowić, i podzielił się ze mną tą żywnością. No to mnie to bardzo ujęło i już pomyślałem: „No to będzie mi tu dobrze”. Tylko mówi tak: „Z paleniem [uważaj], żeby drwa odpowiednie były do tego dobrane, nie mokre, żeby nie dymić, żeby nieprzyjaciel nie zauważył z rury dymu”.
I tak byłem jakiś czas u niego, dopóki nie odezwał się w słuchawce mój kolega Dziubecki Rysio. Oni też byli, ten z mojego rocznika, a tamten był rok starszy, też Rysiek Olszak. I oni też byli z tej karnej kompanii, bo niestety oni też byli zamieszani w tą dezercję lubelską. Ale już wcześniej jakoś się dostali pod opiekę tego dowódcy kompanii i tego politruka, który przyszedł, i byli tam telefonistami w jego poczcie, w takiej jego kantynie, nie kantynie, [po prostu] siedzibie, stanowisku dowodzenia. Miał telefony koło siebie i tak dalej. Więc jak ten Dziubecki się odezwał, miał taki piskliwy jeszcze głos, i porozumieliśmy się i on mówi: „Ty żyjesz, jesteś”, ja mówię: „Jestem, żyję”, no to mówi: „Chodź do nas, pogadamy”, ja mówię: „Na razie jest mi dobrze, bo mnie dowódca plutonu wziął do siebie, nakarmił”. No ale niestety oni po kilku dniach chcieli się mnie przypodobać czy pokazać koleżeńskość, że zawiadomili tego politruka z karnej kompanii, tego chorążego, i on dał rozkaz. On porozumiał się z dowódcą kompanii, z Sinicynem (to był Giennadij Sinicyn, porucznik), a ten dał rozkaz dowódcy plutonu, żeby on mnie przesłał tam. No i nastąpiło pożegnanie. Zawołał mnie i mówi: Waniuszka, ty idiosz do kamandira roty. I tak jakby w jego oczach zauważyłem taki… nie smutek, ale zatroskanie trochę, tak jakby jemu to trochę nie pasowało, że on mnie traci jako takiego żołnierzyka sobie wybranego. I wtedy ten kożuszek, który miałem na sobie, zdejmuję i mówię, że zostawiam. A on mówi: „Nie nada, weź go sobie, bo ty jeszcze będziesz miesiąc czasu tutaj i ci się przyda”. I miałem takie pożegnanie. Nieładnie mi było, bo kożuszek dał mnie, przyjął wszystko, a ja go opuszczam. Bo mogłem zakwestionować, powiedzieć tak: „Obywatelu poruczniku, ja nie chcę, ja zostaje u obywatela porucznika”. No ale bo ja wiem… Tam byli koledzy i tam widziałem szansę przeżycia tej karnej kompanii, bo tu na linii, siedząc w tej transzei na wale wiślanym, to bez przerwy pociski się rwały, Niemcy obstrzeliwali, a tam, w tej piwnicy zgruzowanej, w tym pałacu w Jabłonnie było łatwiej przeżyć. Nic tak nie groziło, że człowieka mogą dopaść. Pożegnałem się i trafiłem tam właśnie do tej drużyny dowódcy kompanii.
To była drużyna gońców i telefonistów. Był kapral Podzigun. To była jakaś prawa ręka [dowódcy kompanii], tajemniczy człowiek. Znali się bliżej, nikt nie wiedział, co ich łączyło, ale ten dowódca kompanii strasznie mu ufał i on tam rządził między nami, ten kapral Podzigun. To już taki czterdziestoletni facet był. Podobno był z Armii Czerwonej też. No i od razu z tymi kolegami się zobaczyłem, to uściskaliśmy się, bo przecież przeżywaliśmy swój los. I zostałem telefonistą dodatkowym.
Z nimi jeszcze raz poszedłem na zadanie. To był okres już przedświąteczny. Niestety to zadanie się nie udało, ale szczęśliwie, Bogu dziękując, wróciliśmy cali bez zranienia i dalej byliśmy w tej Choszczówce.
Któregoś dnia ogłoszono przeniesienie nas do Jabłonny. Pożegnaliśmy tą Choszczówkę i tam zajęliśmy… Nie, to mi się pomieszało trochę chyba. Nie wiem, czy mówiłem o tym, że żeśmy opuścili tą Choszczówkę i tam w tym okopie… No nic, dobrze jest. […] Dalej były jeszcze dwa zadania, w których ja osobiście nie brałem udziału, oprócz jednego, gdzie karna kompania wystawiła specjalną kompanię szturmową, która swą brawurą uderzyła na te zasieki, na tą pozycję niemiecką, która była tu po naszej stronie Wisły. To było takie krótkie moje uczestnictwo, bo musiał zainterweniować dowódca kompanii, sam Sinicyn, uważając, że jak on się pokaże, to się uda. Bo to było tak. Przygotowali sto dwudziestu chłopa bez wsparcia bronią maszynową, tylko karabinek, amunicja i granaty. Z zaskoczenia ta grupa miała wskoczyć przez pole minowe, gdzie były ścieżki zrobione, a saperzy mieli porobić otwory w zasiekach drutu kolczastego. A niestety saperzy to też są tylko ludzie, a mróz był z pięć, sześć stopni, że do końca nie zrobili tych otworów. I kiedy [żołnierze] brawurowo uderzyli… Ja wtedy byłem w okopie i Sinicyn, i koledzy, patrzyliśmy na to wszystko. A oprócz tego było kilku oficerów z 8. pułku, którzy też przez lornetki patrzyli, co to będzie. No i ta grupa dobiegła jak na jakimś ćwiczeniu na poligonie, jakby na musztrze bojowej – równiutka ta tyraliera była – i wpadli, dolecieli, dobiegli do tych drutów, do tych zasieków, a tu nie ma przejścia. I to bractwo zaczęło kręcić się, zaczęli płaszcze rzucać na te zasieki, ale to nie dawało efektu. Wtedy Niemcy się zorientowali, że Polacy wpadli w zasadzkę, i zaczęli wracać, bo oni uciekali z okopów. Zaczęli wracać, uruchomili dyżurne karabiny maszynowe, te szybkostrzelne MG i zaczęła się strzelanina. Zaczęli już niektórzy nasi padać. Wtedy Sinicyn, dowódca kompanii, dał czerwoną rakietę „przerwij zadanie” i odwrót. To bractwo odskoczyło, pozostawiając zabitych i rannych na tym przedpolu, i wtedy Sinicyn, dowódca kompanii, sam zainterweniował, bo ten jego pomocnik, podporucznik Karwiński, został raniony w rękę (bo to on tam poprowadził najpierw). I wtedy jak Sinicyn wyskoczył z transzei, Podzigun nas miał w ręku i od razu my jako ochrona jego, tego oficera, wyskoczyliśmy za nim. I on osobiście próbował z powrotem odegrać rolę taką, jaką ten Karwiński, i wystrzelił rakietą zieloną. To miał być znak dla artylerii, żeby artyleria ostrzelała nasza z tyłu, bo oni mieli już gotowe ognie zrobione wcześniej, byli wstrzelani nawet co do metra, żeby Niemców przydusić, a wtedy my byśmy wskoczyli na te druty. Ale niestety do tego nie doszło, bo wielu „karniaków” zostało rannych, zabitych i karabiny maszynowe niemieckie tak biły, że sam Sinicyn wziął granat, podciągał się blisko i rzucał. To oficer był, dowódca kompanii, car i boch, jak mówili Rosjanie, a on jednak był waleczny i odważny człowiek. Rzucił chyba z raz czy z dwa razy tym obronnym granatem, ale niestety może i za daleko ten karabin maszynowy był. Tam jeszcze kilku śmiałków próbowało go naśladować, a ten karabin bez przerwy tylko bębnił. I wtedy odskoczył i dał komendę Tarnawskiemu, dowódcy plutonu, bo blisko był, i poszedł po linii do tamtych dowódców plutonu: „Dawaj nazad”, i zaczęli odskakiwać. I myśmy odskoczyli, wpadliśmy, ma się rozumieć, patrząc na zabitych i rannych, bo to sporo, niedużo, ale czternastu było czy piętnastu zabitych, a rannych było też z dwa razy tyle. To wszystko na polu tylko krzyczało. Kto nie był w takiej sytuacji, „na polu chwały”, jak to się mówiło, to nie wie, jak to człowiek ranny krzyczy i prosi o życie. Patrzył w niebo, wołał na pomoc najpierw matkę, ojca, a później Boga, matkę najświętszą i Wszystkich Świętych. Co on by nie zrobił, co by nie wykrzyczał, żeby go ratować. Ale to nie było innej rady, tylko trzeba było poczekać do zmroku. No ale jeszcze po drodze jak ta kompania się wycofywała, to niektórych podłapała. Ale byli tam ciężko ranni, którzy już dogorywali. I wtedy już koniec był z tym wszystkim i wróciliśmy w smutku do swoich transzei, a my jako z tej drużyny Podziguna do Jabłonny, do tego pałacu.
W tym pałacu w Jabłonie były dwie piwnice. Jedna piwnica, w której urzędował dowódca kompanii, miał stanowisko dowodzenia, razem z tym politrukiem tam byli, i telefony. Więc myśmy tylko służbę pełnili u niego, tam przy telefonach, ale spaliśmy po drugiej stronie pałacu. Tam w środku tej piwnicy paliliśmy ognisko i tam żeśmy odpoczywali i spali. Ale co jeszcze charakterystycznego chciałbym dodać. Jak to było między oficerem polskim a radzieckim. W Jabłonie tam w tym pałacu, w tej piwnicy, co myśmy tam kwaterowali, był zbiór książek i to w twardej oprawie przeważnie i w różnych językach. Piękne zbiory. No ale wtedy nikt się nad tym nie zastanawiał, jaką wartość przedstawiała ta literatura, jak wygasał ogień i trzeba było zrobić płomień, to się rwało te książki i podpalało. Któregoś tam serce zabolało, bo ja byłem młody chłopiec i nie zwracałem na to uwagi, ale któryś tam z tych starszych kolegów powiedział politrukowi o tym. Ten przyszedł, popatrzył i mówi: „A kto to tak rwie i pali te książki?”. Ano to nikt nie wie, kto to pozwolił, no to zawołali dowódcę kompanii. Przyszedł dowódca kompanii, popatrzył i mówi: Eto nie nasze, to burżujskie knigi. Nam nie nada takoj. Politruk nic się nie odezwał i poszli, ale za jakiś czas przyszedł ten politruk i mówi: „Nie palcie tych książek, bo nie wiadomo, może jakąś wartość przedstawiają. Żeby później kiedyś ktoś nas tutaj nie obsmarował, żeśmy takie książki spalili”. To do dziś pamiętam, że on miał taką troskę, choć to był prosty człowiek. To albo był robotnik, albo rolnik, bo miał bardzo duże ręce, wypracowane, nie był inteligentem. Miał stopień chorążego, był w Armii Czerwonej, ale był bardzo dobrodusznym człowiekiem, bardzo koleżeńskim i czuć było w nim tą polską duszę, tak że on na tych Rosjan też nie za bardzo dobrze patrzył. I tak pozostało, ale niektórzy się zapominali. Ja też się pilnowałem, nie rwałem tych książek i tak pozostało. Później dopiero się dowiedziałem po wojnie, że to był piękny zbiór w zagranicznych językach i tak dalej, że to wielką szkodę wojsko wyrządziło. I to tak dalej poszło.

Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Trzeba było jakoś przeżyć te święta i szczególnie tą wigilię. Tak że ja żyłem między ludźmi, którzy byli tak jak ja. Może dłużej żyli w tej drugiej Rzeczypospolitej, bo ona mnie dopiero zaczynała wychowywać, bo jak się zaczęła wojna, to miałem dziesięć lat, a tutaj już miałem piętnaście. Tak że w okupacji między nimi żyłem i to takie pokolenie było, że patrzyłem na starszych, naśladowałem, słuchałem, co oni mówili, co oni robili i ten patriotyzm taki też wsiąkał we mnie od nich. A święta, a wiara to była na pierwszym miejscu. Wtedy żołnierz nie wstydził się mieć przy sobie różaniec, który od matki dostał, jakieś starocie, książeczkę do nabożeństwa czy medaliki wszyscy żeśmy mieli na tasiemce. Zwykły taki medalik. Jak wyskakiwał każdy z okopu, to się żegnał, albo gdzieś strach wielki był, to też się żegnał. Tak byliśmy wychowani niestety i dla nas święta Bożego Narodzenia to było coś wielkiego, bo w domu też i choinka była, i prezenty były, choć ojciec mój był tylko rzemieślnikiem, ale miał swój warsztat stolarski, produkował meble, a szczególnie szafy na wysoki połysk, to biedy nie mieliśmy i te święta zawsze były dobrze wyprawione. Więc mając w pamięci tamten czas i tamte dzieciństwo przedwojenne, ja nie mogłem się pogodzić z tym, żeby nie było choinki, i Dziubecki tak samo, i ten Olczak. I żeśmy się zmówili… A żyliśmy między kresowiakami. To był też ludek bardzo boży i dobroduszny. Ja do dzisiaj mam do kresowiaków wielki sentyment i miło ich wspominam, szczególnie wilniuków, choć lwowiacy też byli fajne chłopy. I któryś tam choinkę uciął, ale nie mamy opłatka, a to podstawowa rzecz na wigilię. Wyrwało mi się, że może ja gdzieś polecę i postaram się. Ale obiło się tam o uszy któremuś, że są paczki w 8. pułku, które zafundowały nam rodziny podwarszawskiego powiatu. Jakieś Towarzystwo Przyjaciół Żołnierza zaistniało i zrobili zbiórkę i ufundowali tych paczek ileś tam i jakaś ilość została dostarczona na pierwszą linię frontu. „O, to na pewno i będzie opłatek”. I pobiegłem tam, ale niestety trafiłem na dwóch – na dwóch, bo jeden [trzeci] był Polak – trafiłem na dwóch oficerów, którzy nie byli Polakami (może Białorusin, może Ukrainiec) i zameldowałem się. Podprowadził mnie taki kapral jeszcze, bo on mnie tam zameldował, i zameldowałem się do chorążego, bo w tej ziemiance był półmrok i nie widziałem dobrze stopnia, ale młode twarze, no to chorążowie (to był pierwszy stopień oficerski wtedy). I ten jeden z nich się śmieje i mówi: „Co wy, nie poznajecie stopni wojskowych?”. To ja się jeszcze raz melduję do kapitana. A tamten drugi się śmieje i mówi: „Co ty, Jasiu, jesteś już kapitanem?”. To ja znów do porucznika chce się meldować, a ten trzeci mówi: „Wynocha”. Przegonili mnie z tej ziemianki, a tam były paczki, widziałem, tam pachniało ciastem. I taki podenerwowany wyskoczyłem jak z procy z tej ziemianki i z powrotem nadziałem się na tego kaprala. A on mówi: „O, to psie syny. Tych dwóch to nie Polacy – mówi – wyjęli alkohol z paczek, podchlali sobie i gdzie im tam w głowie opłatek”, a to już był niemłody facet, taki z wąsami. Ja mówię: „No to cóż, pozostało mnie tylko uciekać”. Podziękowałem, podałem rękę temu kapralowi: „No widzisz, synek, nie mogę ci pomóc”, tak jeszcze żałował. Biegnę przez ten okop i zderzyłem się z oficerem. Już ciemno było, błysnęła mi gwiazdka na naramienniku, a on tak: „Co wy, nie widzicie, że ja idę”, a ja: „Przepraszam, obywatelu poruczniku”, a on: „A o co chodzi?”, i jakoś taki podekscytowany mówię: „Chciałem opłatek do wigilii, a mnie przegonili, ośmieszyli”, a on: „Kto taki?”. I powiedziałem jak to było. „Chodźcie z nami”. A to był podporucznik, też politruk, nazywał się Wiktor… ojej, on był później też dyrektorem tu, w Warszawie… Krasowicki Wiktor. (On mnie znał już później w pułku, bo ja byłem w 8. Pułku). Kazał mnie poczekać, wszedł do tej ziemianki, ja tylko słyszałem, jak huczał na nich, bo on był ich przełożonym, on był w sztabie. Zawołał mnie, dał mi ten opłatek, jeszcze kawałek ciasta, jeszcze coś tam z wędliny, chleba, tego. Serdecznie mu podziękowałem i rozpromieniony wyskoczyłem, a kapral już czekał i: „Jak tam?”, a ja, że dostałem już, podziękowałem i wtedy przyszedłem do kompanii, zrobiliśmy tą wigilię i każdy, co tam miał, to sobie położył do jedzenia. Ale Podzigun, ten kapral nasz, zawiadomił dowódcę kompanii, Sinicyna, ruskiego, a on uznał, że to trzeba jakoś uczcić i wziął bańkę z alkoholem, z tym samogonem, tego Karwińskiego z ranną ręką, tego swojego zastępcę, i przyszli na tą wigilię. Choć na wigilii alkoholu się nie używa, to jednak trzeba było wypić i wtedy on przemówił do nas na tej wigilii. I tak przemówił, że troszkę nas wzruszył. Nawiązał do śmierci tego poprzednika, dowódcy kompanii, że on poległ na Żeraniu i że on też może tak tutaj skończyć, bo my jako „karniacy” przychodzimy i odchodzimy, a on tu musi w tej służbie trwać do końca, a przyszedł na rozkaz i nie może nic zrobić. W ogóle przyszedł do Wojska Polskiego z rozkazu i pełni służbę między Polakami. I tam jeszcze coś opowiedział o sobie, o tęsknocie i tak dalej. I wypiliśmy, ja to tam nie wypiłem dużo, bo tylko moczyłem usta, ale ten odór samogonu mnie zawsze wstrząsał, to ktoś za mnie wypił i jeden z tych naszych starszych łącznościowców, tych naszych kolegów: „Czy wolno zaśpiewać kolędę?”. A oni oficerowie zadowoleni, że wypili po te sto gram, prawda, okazja i dał znak ręką, żeby zaśpiewać, więc któryś zanucił „Bóg się rodzi”. I to taka bardzo smutna kolęda, która człowieka do zadumy wprowadza. To i oni, też dzisiaj mogę powiedzieć, naprawdę zdziwiliśmy się, że oni próbowali to śpiewać. Jeszcze ten tego Karwińskiego trącił, czemu on nie śpiewa, ten Sinicyn, i nucił z nami kolędę. W końcu jak skończyliśmy tą kolędę, bo niektórzy byli kresowiacy, to słowa dobrze znali, bo ja tam pierwszą zwrotkę tylko pamiętałem, to ten Sinicyn próbował śpiewać. Kiedy się skończyło, wstał, podziękował i mówi, że na razie: Tolko ticho, bo jesteśmy na linii frontu, żeby fryce nas tutaj czasem nie usłyszeli, nie zaatakowali, i wyszedł. I rzeczywiście później tak się stało, bo jak już siedzieliśmy spokojnie, to grupa Niemców, zwiadowców, przedarła się przez pozycje 1. kompanii karnej, bo nasza była 2., a tam dalej w prawo do tego Rajszewa była 1. kompania. I na tyłach naszych próbowali też chwycić „języka”, ale to nie udało się i była strzelanina, tak że tych zwiadowców niemieckich w białych kombinezonach, bo to był wtedy śnieg, połapano i nawet kilku zabito. I tak zapamiętałem sobie tą wigilię. A to była już ostatnia wigilia wojenna na naszej polskiej ziemi, bo to było czterdziestego czwartego na czterdziesty piąty rok.
Po tych świętach Bożego Narodzenia znów ostatni raz byłem na tym zadaniu, ale to razem już z dowódcą kompanii. Były tam takie dwie wyspy. To nazywali wyspy, ale to takie wydmy na rzece, pośrodku na Wiśle, zakrzaczone, i tam Niemcy mieli swoje placówki dobrze uzbrojone w karabiny maszynowe, nawet moździerze mieli. Najpierw trzeba było skasować tą mniejszą wyspę, tą Celebes. Druga była dłuższa, większa, nazywała się Madagaskar, i tam żeśmy… Też było przygotowanie, dozbrojenie nas amunicją i ja wtedy byłem razem z Sinicynem. Zastępcy do spraw politycznych to już nie było, bo ten politruk (zapomniałem jego nazwisko) odszedł do szpitala, bo był schorowany, coś miał ze zdrowiem. Sinicyn wyznaczył spośród „karniaków” politruka, a to był taki facet, nazywał się Moskwa, o krótszych włosach, bladej twarzy. Ze Lwowa był albo spod Lwowa, ale był wykształcony i ładnie robił gazetki ścienne. I mówi Sinicyn: Ty budiesz teraz politruk, a on tylko gazetki ścienne robił, a więcej go nic nie obchodziło. Wtedy ten Sinicyn z tym politrukiem byli na tym zadaniu razem. I tą Celebes żeśmy zajęli. To był ogromny bój, bo doszło nawet do walki wręcz, bo najpierw była zarzucona granatami, ale przeskoczyć przez zasieki… A Niemcy tam się dobrze obtoczyli przeszkodami, bo tam i zaminowane trochę mieli i te „kozły hiszpańskie”, [czyli] ruchome zasieki z drutów kolczastych poustawiane. Ale jakoś udało się zająć tą wyspę. I co się okazało, że oni tam wcale nie wiedzieli, że w tym roku im się skończy to siedzenie tam jak u Pana Boga za piecem, bo mieli pięknie zrobione transzeje, schrony bojowe i żywności mieli sporo, a my tu wygłodniali – jak żeśmy dopadli tam, to każdy myszkował po tych ziemiankach, żeby coś do jedzenia złapać. Ale za jakiś czas pokazał się oficer chorąży z kapralem z pepeszą przy dowódcy kompanii i pogłoska od razu doszła do nas, że zadania żeśmy nie wykonali. A te zadanie, które żeśmy teraz wykonali, miało nam dać furtkę do wypiski, na wolność. I od razu smutek, rozczarowanie i ten chorąży, który został przysłany, on był z 8 pułku, może z dywizji, ja go nie znałem, [mówi], że mamy jeszcze raz iść na drugie zadanie, które musi zrealizować dowódca kompanii. Taką on dostał wiadomość od wyższego naczalstwa.
Zostawiliśmy jeden pluton z takim kapitanem, wtedy zdegradowanym, ale on jako dowódca plutonu. No i tam mieli być na miejscu tych Niemców. I wtedy dowódca kompanii zorganizował to wszystko. To było o świcie. Jeszcze ciemno było, jak żeśmy uderzyli na ten Madagaskar. Ale niestety, jak się mogło to zadanie udać, jeżeli w niejednym czasie huknęły granaty i ten wielki krzyk: „Hurra” nie rozległ się jednocześnie i na tej wyspie, i na tej wyspie. Tamci już później to zrobili, ale też im się nie udało, dlatego nas tam rzucono, żeby powtórzyć to zadanie. A tu już Niemcy siedzieli, wiedzieli, czuwali nad tym, że to może się powtórzyć, byli jakby przygotowani na nas. I niestety, wtedy tam też ten oficer Sinicyn, dowódca kompanii, i my koło niego żeśmy w tej brawurze skoczyli z Wisły, z tego wiślanego lodu w pierwszy okop, bo on był już zajęty przez naszych „karniaków”. Ale niestety, widno się robiło całkiem, my tylko gołe karabinki, a oni tam mieli karabiny maszynowe, Niemcy, wszystko, no i mogli dodatkową piechotę jeszcze rzucić, tak że nie było sensu. A on też nie myślał głupio dostać się do niemieckiej niewoli. No i: Rebiata, dawaj nazad – mówi. Tych rannych wszystkich [trzeba] zabierać i tych, co nie żyją zabierać. No i żeśmy z powrotem do brzegu po Wiśle, a Niemcy wtedy jeszcze rakietami sobie niebo rozjaśnili, dzień, i dawaj, z karabinów maszynowych pruli za nami bez przerwy, nie można było głowy unieść na centymetr. Ale dwa takie wypadki mnie przeraziły, co później wiedziałem, że na wojnie można też tak zginąć – wpadając do przerębla. Kto to przewidział? A były od pocisków artyleryjskich dwa wielkie przeręble. Jak tylko troszeczkę cieniutką [warstwą] lód załapał i dwóch naszych kolegów niestety wpadło i jednego się dało uratować, a drugi poszedł z karabinem na spód. I tak żeśmy przeżyli mocno. I dopiero aż pod sam wał dobiegliśmy, a na wale siedzieli też „karniacy” – w międzyczasie żeśmy taszczyli też tych rannych kolegów i cały ten ekwipunek ich i broń – i pomogli nam przerzucić za wał. Kawałek żeśmy odeszli i tam dowódca kompanii, ten Sinicyn, dopiero postroił, jak to się mówiło po rusku, nas na zbiórkę i obliczył, ilu poległo, ilu rannych. I tych, co byli ranni, do każdego podchodził i rękę mu podawał: No, twaja pabieda, kat twaja familia? No i przypuśćmy, jak się nazywał Woźniak: No, Woźniak twaja pabieta – i trząchał mu rękę. To takie było trochę dla mnie imponujące i pragnąłem tego zranienia, ale niestety… I tak się zakończyło to zadanie.
Po świętach to już było, tylko siedzieliśmy, jak to się mówi, na walizkach, że może na Nowy Rok. A w istocie rzeczy tak było, że oni mnie zwolnili już na Nowy Rok, ale wypisali z karnej kompanii dopiero 12 stycznia. Mam tu w papierach, bo pisałem do Centralnego Archiwum Wojskowego i pan podpułkownik (mam jego pieczątkę) napisał takie zaświadczenie, bo ja wtedy chciałem mieć dowód, że ja byłem w karnej kompanii. Czułem się niewinny, bo ja wiem, winny, niewinny, ale pokrzywdzony, bo stawiłem się z powrotem do służby, a oni wraz mnie skierowali. I mama nieboszczka później nad tym ubolewała. I potem tak się stało, że ona zginęła. Nawet nie wiedziałem, że ona zginęła, bo byłem w tej karnej kompanii, bo gdybym może w karnej kompanii nie był, to może jakieś bym z nią listy pisał czy coś i może by nie zginęła. I tak to się potoczyło, że dwunastego czy trzynastego zostałem zwolniony do Brzezin.
W Brzezinach był sztab dywizji, zameldowałem się. I tam plutonowy, ona miała plutonowego chyba wtedy. Chciała mnie skierować do szkoły podoficerskiej dla małoletnich, to było pod Lublinem, miejscowość zapomniałem już, mam na języku. Ale w drugim pokoju siedziała szarża, kapitan, taki czarny, wyglądał na Cygana z wąsami i mówi: „Nie, nie, nie, to trzeba go…” i tam coś do niej, że chyba miałem iść do rezerwy, może [dlatego] że z karnej kompanii byłem. I jakoś to wyszło, że ten znów oficer, którego nazywali szefem sztabu w karnej kompanii, to on tam w tym sztabie w dywizji siedział. On nigdy nie był na linii z Sinicynem. Przedstawił [mnie], że ja łącznościowiec dobry, że mam zasługi i tak dalej. No to odwrócili z powrotem, że ja mam iść do jednostki. I wtedy on wyszedł, a ona mnie do jednostki kierowała. A ja prosiłem ją, że ja już nie chcę w tym wojsku służyć, że ja już swoje odsłużyłem, karną kompanię. „Nie, nie – mówi. – Mam rozkaz skierować cię do jednostki, bo nie mamy łącznościowców”. I wtedy tak bez namysłu walnąłem, mówię: „Ja i tak z tego wojska ucieknę”. A w tym czasie kapitan otworzył drzwi i wchodził, przytrzymał drzwi i usłyszał, co ja powiedziałem. Jak wszedł i na mnie spojrzał, to myślałem, że tymi czarnymi oczyma mnie zje i mówi: „Co, wy myślicie już z wojska uciekać, jak ojczyzna jest w potrzebie? Chcecie dezerterować drugi raz? Wpisać mu do jednostki”. Więc ja już nie wiedziałem, co powiedzieć, ale on też się trochę podenerwował, w końcu się rozmyślił, zadzwonił gdzieś, wygnał mnie na korytarz i czekałem. Czekałem, słyszałem, jak on rozmawiał. Ona mnie zawołała i mówi: „No, idziesz do RKU. Jak chciałeś, tak masz”.
Do RKU przyszedłem, ale nie od razu. To trzeba było do Mińska Mazowieckiego się dostać. To po drodze odwiedziłem jeszcze tych znajomych swoich, Maciejewskich na Pradze, co mama u nich pracowała i w końcu znajomych Fryzów. Anastazja i Władysław Fryzowie byli bardzo… on był rzeźnikiem przed wojną. Też tam dużo z nim mieliśmy do czynienia, bo on tanio sprzedawał mięso, wędlinę. Mieszkali razem w tym samym domu, on tak po cichu tam w ubojni robił, a my mieliśmy kawałek ogrodu, to on tam sobie wędził kiełbasy. Tak jak to ludzie z ludźmi żeśmy z nim żyli, tak że on był dla mnie bardzo autorytetem, bo jeszcze jego syn był w ułanach, chyba w 5. czy 6. pułku piechoty w Wilnie, i się zastrzelił. Ja to bardzo przeżywałem, bo to przed wojną było, więc uważałem go za… Bo ojciec mój też był piłsudczykiem, też był na wojnie, oni często rozmawiali i ja ucha nadstawiałem, a że byłem żądny tych przygód wszystkich i takie miałem powołanie do tego wojska, miłowałem mundur, więc on był dla mnie takim autorytetem. I wtedy on na mnie wpłynął i powiedział tak: „Jeżeli nie masz gdzie się podziać, pójdziesz, jest gimnazjum otworzone na Pradze – to chyba było Władysława IV na Jagiellońskiej – ale kto ci da jeść” – mówi. „Tutaj jest miska od nas, myśmy cię tu przyjęli, ale jak będziesz przyjeżdżał, skoro pociągi dobrze nie chodzą i to wszystko jest w bałaganie. Trzymaj się tego wojska, abyś nie podpadł z powrotem do tej karnej kompanii”. Ja już sobie tak pomyślałem, że rzeczywiście może to tak trzeba, i w tej Komendzie Uzupełnień wszystko miałem z powrotem odwrócone, że wcześniej chciałem się zwolnić, a teraz muszę prosić z powrotem o przyjęcie. Ale tam było tak napisane w tym dokumenciku, skierowaniu z dywizji, że nie było wiążące, że oni mają mnie całkowicie zwozić do cywila, tylko do ich dyspozycji. I ja poprosiłem tego komendanta, to jak dziś pamiętam, pan kapitan Czesław Opolski, który wyglądał na przedwojennego oficera, zapytał mnie: „Chcesz służyć?” – i tam coś powiedział. Ja mówię: „Jak najbardziej, panie kapitanie”. I skierował mnie na podoficerską. Zaraz… nie, nie, nie. Jak to było? […]
Z tej Komendy Uzupełnień, mając już dokumenty do pułku, na front, udałem się jeszcze na grób matki. Bo to był dzień, kiedy zobaczyłem krzyżyk z białej deski i świeżą mogiłę z jasnego piasku. Coś mnie za gardło chwytało i na tablicy było napisane o zmarłej Franciszka Waniak, zginęła tragicznie dnia tego i tego, to było 18 listopada 1944 roku, żyjąc trzydzieści osiem lat. I tak się rozejrzałem, żeby jakąś świeczkę zdobyć i matce zapalić. Tam kilka osób się kręciło po tym cmentarzu, no i poprosiłem kawałek szpadla, poprawiłem tą mogiłę, bo tam trochę się zapadła, bo to był czterdziesty piąty rok i poprosiłem jakiś kawałek świeczki i zapaliłem, pacierz odmówiłem i klęknąłem i w zadumie ten pacierz, twarz mamy widziałem i coś mnie tak za gardło łapało. Odezwała się taka starsza kobieta do mnie. Mówi: „A nad czym tak bolejesz, młody żołnierzyku?”, ja mówię: „Mama…”, nie mogłem nic więcej mówić, tylko „mama”. A ona: „A, to takich mam więcej leży, tam mogiła, tam grób” – i zaczęła mnie opowiadać, jak to ruscy gwałcili i tak dalej, takie nieprzyjemnie sprawy. Mnie to niewiele interesowało, tylko chciałem przyozdobić ten grób jakoś, żeby ślad po mnie pozostał, że ja tu byłem. No i postarała się mnie pomóc i dostałem i świeczkę, i łopatę, i wszystko tam. I tak mi nagadała o tych czerwonoarmistach, że ja po prostu… Mnie to było i obojętne, i byłem zbulwersowany, bo razem z nimi byłem w okopach na wojnie i dowódcy, i to wszystko, i nie wszyscy tacy byli, jak ona mówi. I pożegnałem się. Jeszcze chciałem do kościoła wstąpić, ale drzwi od kościoła były zamknięte, bo to zaraz drzwi i cmentarz w Mińsku Mazowieckim. I na punkt kontrolny.

Tam wymarzłem się w kolejce, tyle tych czerwonoarmistów tam stało, ale kontrolowali dokumenty ci „zaporowcy” rosyjscy, bo tam było stanowisko dowodzenia dowódcy frontu w Mińsku Mazowieckim. W lato to tam urzędował marszałek Rokossowski, a teraz miał być tam marszałek Żukow, z tym że ten był ostrożniejszy i on chyba w Siedlcach miał swoje stanowisko dowodzenia. I w niedługi czas później już byłem na Grochowie, przemarznięty i patrzyłem w te okna swojego domu, tam, gdzie żeśmy mieszkali. Ludzie już mieli za sobą tą straszną wojnę, bo już nie mieli strachu, że ich Niemcy wypędzą, popędzą, czy na rozstrzał, czy w ogóle, tylko myśleli, jak dalej żyć. Przypomnieli mi się ci Ryniewicze, bo u ciotki w oknie to było ciemno, i do nich zaszedłem. Bardzo mile mnie przyjęli. On leżał chory i wiedziałem, że on należał do Armii Krajowej. Z moim ojcem zawsze w cztery oczy cicho rozmawiali, ten „Biuletyn Informacyjny” tam między sobą wymieniali i odradzali mi te wojsko, ale ja mówię, że ja już mam dokumenty, ja nie mogę, ja już jestem żołnierzem, bo teraz bym drugi raz dezerterował. No i w wielkim pożegnaniu i uznaniu… Ale on miał obawy, mówi tak, że… Bo traktował mnie jak partnera, a ta żona jego, Jadzia, się tylko uśmiechała. A ja byłem w stosunku do niego jeszcze młody gówniarz, jak to można pospolicie powiedzieć. I on mnie tak się zwierzył i mówi: „Tu, w Wawrze, już niektórych poaresztowali, a nie chciałbyś na ten Wschód się dostać…”. A ja tak wpadłem na pomysł i mówię: „Panie Marianie, przecież pan z nami mieszkał pod czterdziestym ósmym, Grochowska, a teraz tu, na tym Wawrze, na Płowieckiej, to oni nie mają pańskiego adresu”. On się obawiał denucjatorów, którzy byli z Polskiej Partii Robotniczej. Takich miał znajomych różnych lewicowców, z którymi się dobrze znał. I odzywa się pani Jadzia i mówi: „A widzisz, jaki ten Irek jest mądry chłopak, a ty tak trzęsiesz portkami. Wiadomo, że oni nie wiedzą, że ty tu jesteś”. No i w takim wielkim, serdecznym pożegnaniu podziękowałem im za ten nocleg, za to że mnie nakarmili, i ostatni raz tego człowieka widziałem. Później jak się dowiedziałem, że umarł, to też tak go żałowałem. Bo on był bardzo przyjaznym człowiekiem dla mnie i wtedy chciał mnie otoczyć opieką jak ojciec i chciał mnie przyjąć do siebie pod dach, pomimo że tam było jeszcze dwoje dzieci tam na kupie i tą szkołę żebym skończył wieczorową i pracował. Ale niestety miałem papiery wojskowe.
I tak udałem się do Jabłonny. Tam się zacząłem kręcić, to mówię zajrzę do kompanii karnej i tam mnie powiedzą, gdzie pułk jest. A tu mnie żandarmeria cap. Zaprowadzili mnie na ten swój odwach i przytrzymali do wyjaśnienia, że chodzę i gapy walę po linii frontu, kto ja jestem. Ja pokazuję dokumenty, a oni że to nieważne. Oni się gdzieś śpieszyli i nie mieli czasu się mną zająć, a ten wartownik, który tam stał, ciekaw był, po co mnie zatrzymali. Ja mówię, że to tak i tak, i tak. A on, że: „A bo chodziłeś, za bardzo po transzejach się plątałeś, gapiłeś się, to cię zatrzymali”. I po wyjaśnieniu sprawy zostałem pod kontrolą jednego takiego szofera, bo on jechał gdzieś do Otwocka czy gdzieś jechał. Powiedzieli tam jemu i wracałem do tego pułku. Tam we Włocławku miał ten mój pułk być, ten batalion, i ta łączność. I tak jechaliśmy przez tą Warszawę, on mnie zaczął opowiadać (to też starszy człowiek był ten szofer) i mówił, że jak poszedł na wojnę w trzydziestym dziewiątym roku, tak jeszcze tu nigdy nie był i dopiero widzi swoje rodzinne miasto. Bardzo był dla mnie przyjemny, bo on był starym warszawiakiem, też przedwojennym. Chciał też więcej wiedzieć, co przed wojną i tak dalej. I w trakcie tej jazdy dopiero widziałem swoją rodzinną dzielnicę Grochów, która była widoczna też, że przeżyła wojnę, bo wiele domów stało poszczerbionych, podziurawionych. Ta szosa grochowska – też były takie leje po pociskach artyleryjskich i ludzie sobie swobodnie chodzili. Pełno, pełno ludzi, tam koło placu Szembeka też ten bazar był zaludniony. Ale co rzucało mi się w oczy, że wojna jeszcze trwała, że [widać było] masowy ruch pojazdów wojskowych załadowanych beczkami z benzyną, w ogóle z wszelkim materiałem wojennym w kierunku na zachód, a z powrotem puste jechały. A koło naszego domu na ulicy Podolskiej stała artyleria radziecka z lufami wymierzonymi w górę, z działami, czyli jeszcze wojna trwała. Już wtedy musiałem myśleć o tym, że jeszcze jadę na wojnę, jadę do pułku na wojnę. I kiedy tam wyskoczyłem, na tym Gocławku, od razu wpadłem w ręce oficera, którego z widzenia znałem. To był Białorusin, nazywał się chorąży Ciełobitcikow czy Czyłobitczykow. A ty szto kakoj? Ja [mówię], że żołnierz, z I plutonu chorążego Emila Leszczyńskiego. A to był mój dowódca plutonu, co byliśmy razem na tym Powiślu, na tym Powstaniu Warszawskim. A to zaczął wypytywać się, pokazałem papiery. On złapał te papiery i mówi: No, niciewo, ty budiesz u mienia, tu twój wzwod. A wzwod to po rosyjsku pluton. Schował [dokumenty] do kieszeni, zaprowadził mnie na kwaterę i tam do kogoś powiedział, że to stary sołdat, i tak zostałem.
I w tym plutonie zorientowałem się, że tam jest nowy narybek, z jesiennego naboru. To byli łącznościowcy trochę przeszkoleni, ale jeszcze prochu nie wąchali, a ja się czułem już frontowcem. Jeszcze tą karną kompanię przeżyłem, po takich wielkich przejściach. I tam zapoznałem kolegę znów, Tadzia Młota. To był chłopak z Kresów, bardzo inteligentny, bardzo rezolutny i w ogóle orientował się i we wszystkim i próbowałem go – był chyba trzy czy cztery lata ode mnie starszy – i tak żeśmy obaj sobie chodzili przez ciekawość, rozglądali się po Gocławku. On był ciekaw, jak tu ludzie żyli i tak dalej. I kiedy przyszło już wyzwolenie Warszawy, bo to był styczeń, szykowaliśmy się odmaszerować z tego miejsca zakwaterowania. Ale jeszcze to było dwa dni. Przez te dwa dni było tyle pracy, że trzeba było przewijać ten przewód, a on był sztukowany wielokrotnie, trzeba było go poprawiać, izolacją okręcać i dopiero przewijać, że napracowaliśmy się. Wszędzie tak było.
I to, co zauważyłem, że ci starsi wiekiem, bo oni byli starsi wiekiem o trzy, cztery lata ode mnie, próbowali mną manipulować, komenderować. Rano porządek zrobić, pozamiatać, no to Waniak, Waniak, a później miałem przezwisko, taki pseudonim frontowy, „Waniuszka” mnie nazwali. A na razie to: „Ano ten synek tam posprząta, dawaj go tutaj, niech on tutaj wyniesie to…”. Ale to za bardzo mnie to obciążało, a trochę moją godność i moją dumę naruszało, więc zacząłem [stawać] okoniem, a jak okoniem, to i wyzwiska przyszły takie, że „ty taki, siaki, owaki”, „a ty ka… twoja mać” i tak dalej. Jak tak usłyszałem, a ja bardzo matkę kochałem i nigdy nie pozwalałem, żeby ktoś powiedział „ka… twoja mać”, bo od razu mierzyłem się do bicia i postanowiłem się zemścić, żeby ze strachu mokro im było. I wziąłem granat, bo miałem zawsze jeden granat, ten obronny. Jak już był pluton wieczorem, wszystko robota zrobiona, tam sobie siedzieli i trochę luzu było, to wszedłem do tej izby i ten granat upuściłem, a on był uzbrojony. Takie dwie lampy były, paliły się, naftowe. Jak to buchnęło, to jeden krzyknął: „O rany, co on robi”, a ja nic. Podjąłem ten granat i cichutko już rozmawiali i patrzą, co ja dalej będę robił, a ja przycisnąłem tą dźwigienkę, wyszarpnąłem zawleczkę i taki zrobił się krzyk. Jedni wyskakiwali jak z procy z tej izby ze strachu, drudzy: „O rany, co ty robisz?”, dowódca drużyny (później odszedł, na płuca zachorował) chciał mi wyrwać. Ja mówię: „Dobrze, ja już sam to załatwię” i włożyłem tą zawleczkę z powrotem. Jak wkładałem, ucichło i wszyscy w zamarciu patrzyli, jak ja to robię i co to z tego będzie, ale ja już na tyle byłem cwany i frontowy chłopak, że nie puszczałem tej łyżki, tylko włożyłem i tak ją trzymałem do końca. A że tam okolice pętli tramwajowej dobrze znałem i Gocławek, bo tam był taki rów melioracyjny, kanałek nazywali go, i mówię [sobie, że] tam pójdę i rzucę go, żeby nie ryzykować. Poszedłem tam, rzuciłem, położyłem się i cicho, nie było wybuchu, on tam w wodzie został i wróciłem. I wróciłem, bo oni już się odgrażali, że: „Wpieprzyć mu…”, tam, tego, ale ucichło i tak zostało. Na drugi dzień wziąłem menażkę na śniadanie, a tu wzywa mnie dowódca plutonu Ciełobitcikow. Kazał mi siadać, siadł za stołem i pyta się, dlaczego ja zrobiłem taką rozróbę, co miałem na myśli, żebym powiedział. Przynajmniej go za to szanowałem, że on dał się mnie wypowiedzieć na moją obronę. Nie od razu jak niektórzy, jak Rosjanin od razu się tam… karał i już. Ja opowiedziałem i mówię, że ja po prostu chciałem zobaczyć, jakich będę miał towarzyszy broni, jacy oni są wyszkoleni żołnierze i trochę im tam stracha napędzić, ale nie myślałem, żeby coś tam zrobić, żeby spowodować jakiś wypadek. I on tak patrzy i patrzy na mnie i mówi: No, ja wierzu, szto ty myślaszyj sołdat – tak patrzy na mnie – Ale to ty nabrosił, ja tiebia nie budu… Nie będzie mnie karać, tylko daje mi naganę. To mnie od razu ulżyło wtedy i mówię, że się to więcej nie powtórzy. No to on, że będzie wierzył, że to się nie powtórzy. I wyszedłem po te śniadanie, spotkałem się z Tadkiem Młotem i Tadek od razu powiedział: „Widzisz, mówiłem ci, że to jest frontowy facet i on niejedne miał takie sprawy”. Oni Rosjanie to byli tacy, zaraz do siebie z lufami celowali albo się straszyli, że jeden drugiego zabije, a później sobie buzi dawali. I tak to było.
I niestety później z tym Tadkiem doszliśmy do wniosku, bo on był starszy, inteligentny chłopak i mówi: „Widzisz, oni dopiero teraz będą czuli przed tobą mojra. Oni zrozumieli, że ty jesteś młody chłopak, młodszy od nich, ale starszy stażem żołnierz i ostrzelany, a oni jeszcze prochu nie wąchali”. I później rozumowałem tak swoim rozumem młodego chłopca, że rzeczywiście trzeba zawsze do ludzi wiedzieć, jak się zachować i darować, nie być takim zajadłym. I później się okazało, że byli bardzo dla mnie przyjemni ludzie, wielka koleżeńskość, szanowali mnie i zawsze Waniuszka, Waniuszka i cieszyli się nieraz, jak coś powiedziałem o karnej kompanii, bo chcieli wiedzieć, jak ja tam przeżywałem, to też opowiadałem im nieraz. I tak żeśmy po tym zajściu szybko się zwinęli i żegnali się z tymi gospodarzami, państwem Zagórnymi.
Ale jeszcze wspomnę o tym, że oni byli przeciwni Powstaniu Warszawskiemu. Ja z nimi miałem na bakier trochę. To było jeszcze dwa dni wcześniej, bo jak tam trafiłem, to ja tam coś o Powstaniu musiałem mówić i ten pan Zagórny (to byli już niemłodzi ludzie) mówi tak: „Powstanie było niepotrzebne, bo przez te Powstanie to dwieście tysięcy ludzi zginęło, a Warszawa zniszczona”. A ja mówię tak: „Proszę pana, tak, ale jakie wyjście było”. Pamiętam, bo ja jestem sam warszawiak i sam czułem i byłem żądny odwetu, bo oni nam tu dali w tej Generalnej Guberni i w tej naszej Warszawie przez te pięć lat, i myśmy wycierpieli tyle zbrodni. Najpierw było powstanie w getcie i co z tymi Żydami wyprawiali, później w Powstaniu też mordowali Polaków. „To nie trzeba tak mówić, to był odruch społeczności warszawskiej, a ja jestem warszawiak – mówię – to niestety, proszę pana, tak bym nie mówił”. A on jeszcze tam próbował: „Co, mieliście z pukawkami Niemców przegnać, jak oni byli uzbrojeni po zęby?”. I tam mi wyliczał jeszcze, jakie mieli [uzbrojenie], broń pancerną, lotnictwo, że to tyle zginęło ludzi i tak dalej, ale to taka krótka była rozmowa. Pamiętam, że na niego byłem oburzony.
No i później już reszta się potoczyła, że nad wieczorem wcześniej nam dali kolację i szykiem marszowym na razie, a później szykiem takim bardziej bojowej musztry, żeśmy się przedzierali lasy otwockie. Tośmy całą noc przedzierali się, omijając domostwa po polach, po lasach. Jakaś trafiała się lizjera lasu, to tam odpoczynek. I do lasu… to wszystko nazywało się otwockie lasy. Tam 8. pułk się skoncentrował i mieliśmy forsować Wisłę, aby iść na Warszawę i wyzwolić Warszawę.
Tam byliśmy dwie czy trzy noce pod gołym niebem. Proszę sobie wyobrazić człowieka żyjącego, nocującego w nocy, prawda, pod gołym niebem, gdzie było dwanaście stopni mrozu, a na sobie miałem tylko płaszcz, ten mundurek i tą drelichową bieliznę. Jak żeśmy położyli się, bośmy śnieg odgarnęli, tam trochę tej choiny z tych czubków nasze chłopaki naścinali, to cała drużyna jak się jeden przekręcał, to się wszyscy przekręcali. Jak już pogoniło mnie na mocz, to już nic, tylko przekręciłem się leciutko i siusiałem pod siebie, bo jakbym wyszedł, to już bym nie wrócił, tak byliśmy ściśnięci. Ale człowiek dużo może wytrzymać. Choć nie był zwierzęciem leśnym, ale wytrzymaliśmy. I tam jeszcze były takie dwa epizody, zadrażnienia były pomiędzy oficerami. Przyszedł z pułku kompanii łączności jeden oficer, chciał od nas czterech ludzi, łącznościowców. Ten nasz chorąży nie chciał dać, bo miał już rozplanowane wszystko, jak w razie będzie tam za Wisłą, bo tam może jest nieprzyjaciel. A szykowała się ta wielka ofensywa styczniowa czterdziestego piątego roku, od Bałtyku do Karpat, gdzie Armia Czerwona miała przekroczyć Wisłę i uderzyć na Zachód, więc tu wszystko zbierało się razem do kupy. Wtedy [miał miejsce incydent] z tym Wasilewem. To był oficer informacji, kapitan, który się wtrącił na niekorzyść naszego dowódcy plutonu. Ale dowódca batalionu kapitan Baranowski to nasz też był ruski Polak. Po polsku trochę mówił, ale słabo. To był nauczyciel z cywila. Tam podsłyszał to czy mu ktoś doniósł, przyszedł i pyta się tego kapitana: W ciem [niezrozumiałe], tawarisz kapitan? A ten do niego z taką buzią, bo to był oficer informacji, to ho ho, mówi, że: „Wasi oficerowie są niezdyscyplinowani, nie słucha rozkazów ze sztabu”. Ale tu chodziło o co innego, o ludzi chodziło. No i ten nasz dowódca batalionu pyta się tego, co przyszedł po tych ludzi, tego oficera (jak on się nazywał, to zapomniałem teraz). Miał sierżanta z sobą też i mówi: „O co chodzi?”. Ludzi nie da. Niech przyniesie na piśmie od Kaszeryna, od szefa łączności pułku, bumażkę, to on da ludzi. On ma mało łącznościowców. A ten Wasilew jednak był po stronie tego łącznościowca i mówi, że nie, że on musi dać, a ten nasz kapitan mówi do niego: „Towarisz kapitan, wy tyłowik. To nie wasza jest tu – mówi – broszka, nie w waszej kompetencji, nie wtrącajcie się w to i wy mnie nie denerwujcie, bo ja już dzisiaj albo jutro idę w bój, idziemy forsować Wisłę. Po co zakłócacie porządek?”. A ten tylko tfu, splunął i poszedł jak zmyty. A ten porucznik z kompani łączności za nim. I to nam się bardzo podobało, bo to było na naszych oczach, bo myśmy tam blisko byli wszyscy. A to jeszcze było tak, że ci oficerowie, co byli koło niego, koło Baranowskiego, to stanęli rzędem koło niego, bo ten informacyjny może i by tego kapitana chciał zabrać, bo on miał prawo. No informacja to takie wojskowe UB było. I tak to się potoczyło.
Drugi taki był wypadek, zapamiętałem sobie. To już było przed odejściem na Wisłę. Żeśmy ostatnią noc nocowali. Tak żeśmy pomarzli i przyjechała kuchnia z zupą i to bractwo bez porządku (bo zawsze w rzędzie trzeba było stać po porządku) rwało się na ura. Obtoczyło tą kuchnię, a ten kucharz wywijał tą chochlą na wszystkie strony – temu lał, temu lał, temu lał. My do dowódcy plutonu mówimy, że ta piechota tam tak się garnie, to oni cały kocioł rozniosą i dla nas zupy nie zostanie. No i to ten nasz dowódca kuponu Ciełobitcikow poszedł do dowódcy batalionu, do Baranowskiego, i go przyprowadził. Ten tylko się pokazał i krzyczy do nich, żeby się rozeszli. Nic nie tego. Wyjął nagana, walnął w górę z nagana i dopiero wszystko stanęło. Dał komendę, żeby to się rozsunęło. Tam ktoś krzyknął: „Przejście, przejście”. To taka komenda jest wojskowa, jak ktoś starszy stopniem, a chce przejść, to się krzyczy: „Przejście!”. No i cofnęło się to bractwo, poszedł tam, wziął tą chochlę od tego kucharza i mówi tak: „Oto wasze… – tak po rosyjsku – wpatrujecie się w to jak w obraz, ale mróz, który jest taki malutki, ma tylko dwanaście stopni, odebrał wam rozum”.


Warszawa, 1 marca 2013 roku, 12 marca 2013 roku i 6 czerwca 2013
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Ireneusz Waniak Stopień: szeregowy, łącznościowiec Formacja: 3 Dywizja Piechoty imienia Romualda Traugutta Dzielnica: Praga, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter