Irmina Leokadia Zembrzuska-Wysocka „Irma”

Archiwum Historii Mówionej

„Irma” Zembrzuska-Wysocka. Urodziłam się 4 grudnia 1925 roku w Warszawie. Jestem warszawianką z krwi i kości, z dziada pradziada.

  • Zatrzymajmy się na chwilę na okresie przedwojennym. Jak wtedy wyglądało pani życie?

Jak wyglądało moje życie? No, [jak] takiej czternastoletniej, piętnastoletniej dziewczyny. Chodziłam początkowo w czasie okupacji do gimnazjum pani Rzeszotarskiej. Później mama mnie przyniosła do klasztoru Zmartwychwstanek, bo już było niebezpiecznie, żeby jeździć po Warszawie, więc obawiała się, żebym nie wpadła po prostu w jakąś łapankę. Byłam w klasztorze sióstr Zmartwychwstanek i tam skończyłam swoją edukację, czyli [zdałam] maturę, takie okupacyjne były.

  • Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną oraz w trakcie okupacji?

No, przed wojną ojciec był zawodowym wojskowym, można powiedzieć, a mama była moją mamą. Zajmowała się mną, bo byłam tylko jedynaczką.

  • Gdzie przebywał pani tata w czasie okupacji?

Najpierw po trzydziestym dziewiątym roku był internowany na Węgrzech. Później, w początkach okupacji, wrócił z Węgier, wpadł w konspirację i cały czas był konspiracji. Na ten temat nawet nie rozmawiał z nami, absolutnie, bo mało go było w domu. Był na jakiejś melinie, raz jednej, raz drugiej. Ja wiedziałam, że to jest jakaś sprawa, do której później sama się przyłączyłam, oczywiście bez pomocy ojca, bo to były zupełnie inne koneksje.

  • W której części miasta państwo mieszkali?

Na Woli. Mieszkałam na Woli przed wojną. Tak, przed wojną i w czasie okupacji. W czasie okupacji to była już inna sprawa, bo na… Przepraszam czy mogę wrócić?

  • Oczywiście.

Przed wojną mieszkaliśmy (to sobie zapamiętałam) w Modlinie, Twierdza Modlin. Ponieważ ojciec był wojskowym, więc byliśmy przeniesieni do Modlina. Chyba to był rok trzydziesty trzeci czy coś takiego, bo jeszcze pamiętam śmierć marszałka Piłsudskiego, kiedy usłyszałam wiadomość, że zmarł „nasz Dziadek”. Tak dzieci polskie mówiły o Piłsudskim: „Nasz Dziadek”. To był rok trzydziesty piąty, czyli już miałam chyba dziesięć lat. I później wraz z wybuchem wojny, bo tata poszedł na wojnę, a ja z mamą byłam ewakuowana, mieliśmy wyjechać na wschód. Całe szczęście, że mama się nie zgodziła. Powiedziała: „Nigdzie nie wyjeżdżam dalej niż do Warszawy. Tam mamy swoje korzenie, tam mam jeszcze resztę rodziny. Jedziemy do Warszawy”. No i zostałam w Warszawie na całą okupację. No, było trudno, było trudno. Bardzo było trudno, ale jakoś się przeżyło, jakoś się przeżyło. Ja, tak jak wspomniałam, chodziłam do szkoły. Bo w Modlinie przecież już miałam dwanaście lat, czyli powszechna szkoła była w Modlinie. No i później… Później, że tak powiem, wpadłam w tak zwaną konspirację.

  • Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?

W czterdziestym drugim. Chyba to był koniec czterdziestego drugiego roku, kiedy było zaprzysiężenie.

  • W jakich okolicznościach pani spotkała się z życiem konspiracyjnym?

Przez koleżankę, która zaproponowała, że jej kolega bardzo chętnie wprowadzi mnie w ten świat. I tak już słyszałam, co się dzieje wokoło nas. No i tak powoli i wciągałam się w to wszystko. Ale to były rzeczy takie, jakby to powiedzieć, drobne jeszcze. Na przykład taka akcja, dokarmianie żołnierzy z trzydziestego dziewiątego roku. Z koleżankami chodziłyśmy do Szpitala Ujazdowskiego, gdzie przebywali ranni żołnierze po trzydziestym dziewiątym roku, po akcji. Więc to był Szpital Ujazdowski. Na Pradze też była taka przychodnia czy taki przytułek właśnie dla tych wszystkich pokaleczonych, pozbawionych czasami środków do życia. Byli żołnierze, byli wojskowi. No i nasze koło… Ja należałam do 21. Żeńskiej Drużyny Warszawskiej. To wszystko, tak jak wszędzie zresztą, było cicho, kryto. Wiedziałyśmy, że nie możemy szarżować. Nie możemy się za bardzo chwalić. Niemniej jednak czułyśmy się bardzo tym zaszczycone i chętnie to robiłyśmy.

  • Jak często chodziły panie do żołnierzy?

No, przypuszczalnie zależy, jaka tam była sytuacja. Jeżeli leżeli chorzy, trzeba było częściej ich pielęgnować, no to [chodziłyśmy] raz w tygodniu czy dwa razy w tygodniu. Ale do szpitala to przeważnie regularnie dowoziłyśmy. Jedna koleżanka gotowała i żeśmy kubełkami czy menażkami tam przywoziły.

  • Kto był pani przełożonym w tej drużynie?

Nie przypominam sobie, jak ona się nazywała.

  • Czy w związku z pani zaangażowaniem konspiracyjnym zdarzały się również sytuacje niebezpieczne?

Oczywiście, że się zdarzały. Chwalić Boga, że nie mnie, ale również było… Dziewczyny wpadały czasami. Ale nie do takiego stopnia, że można powiedzieć, że to było tragiczne, nie. Jedna była nawet na Pawiaku, ale wróciła, wykupili ją w jakiś tam sposób.

  • Czy oprócz pomocy żołnierzom przechodziły panie jakieś szkolenia bądź brały udział w innych akcjach?

Nie, w żadnych akcjach żeśmy nie brały udziału, w akcjach, [o których] się mówi, ostrych, nie. Od czasu do czasu przez nauczycieli, przeważnie profesorów, były jakieś wiadomości, które w bardzo delikatny sposób, zakamuflowane, przekazywało się innym.

  • Z czego pani rodzina utrzymywała się podczas okupacji?

Moja mama nie miała żadnego fachu, zresztą tak jak większość rodzin wojskowych, gdzie matka to była matka. Ale w czasie okupacji, ponieważ było bardzo ciężko, mama wyjeżdżała do jakichś znajomych na wieś i przywoziła ze wsi żywność i inne rzeczy. Mieliśmy znajomych również w Polsce, którzy byli w lepszej sytuacji niż ja. Bo ojciec był, ale prawie że go nie było. Żeśmy nie mieli… Ja nie miałam tego ojca w rodzinie. Czasami, od czasu do czasu żeśmy się gdzieś tam widywali. Ale tak to wszystko leżało na barkach mojej matki. Ja żeby jej troszkę pomóc... W domu, w którym mieszkałam, był taki autor książek, taki niby pisarz. W każdym razie prowadził swoją kancelarię i potrzeba mu było maszynistki. Ja się zgłosiłam, że mu pomogę za ileś tam, już nie pamiętam, ale to jednak trochę była pomoc dla mojej mamy. Pięćdziesiąt złotych czy coś takiego, już sobie nie przypominam. I tak jakoś żeśmy przeżyły. No a później, później to już było intensywniej i wyczuwało się, że musi coś być, coś przyjdzie, że ten podły czas się zmieni.

  • Czy pani sama byłam świadkiem bądź ofiarą represji ze strony Niemców?

No największa represja to było Powstanie, jak zostałam ranna.

  • Ale w czasie okupacji?

Nie, nie, nie.

  • Czy pamięta pani Żydów z okresu okupacyjnego? Czy miała pani z nimi jakieś kontakty?

Chyba miałam, ale to nie było w getcie. Ponieważ myśmy na Pradze w czasie okupacji mieszkały w takim małym mieszkanku, które było własnością żydowską, i od czasu do czasu, zdaje się, że co miesiąc, przychodziła ta pani Ela (zresztą bardzo, bardzo sympatyczna, kochana kobieta) po czynsz. I kiedyś pewnego dnia przyszła taka młoda dziewczyna, powiedziała, że ona teraz zastępuje panią Elę, bo pani Ela już teraz nie może wyjść poza mury getta i ona chciała jej pomóc. Ale tak to nie miałam specjalnie jakichś kontaktów.

  • W której części Pragi panie mieszkały?

Północnej, Praga Północ, na ulicy 11 Listopada.

  • Czy wiedziała pani o zbliżającym się Powstaniu? Czy wiedziała pani, że ono wybuchnie?

Wie pani, wiedzieć to nikt z nas specjalnie nie wiedział. Czuliśmy, że musi coś się stać. Poza tym były przygotowania do tego, przecież były zbiórki, podchorążówka, [do której chodziło] właśnie rodzeństwo mojej koleżanki, która mnie w to wciągnęła. Były pogadanki, znaczy nie konkretne przygotowanie do walki, ale to była taka praca organiczna, intelektualno-polityczna. Można to tak określić. Myśmy wiedziały, że się coś szykuje, że będzie coś na pewno, bo tak dłużej już być nie może. I czym dalej, tośmy czekali. Poza tym każda z nas miała brata czy siostrę starszych od siebie, wiedziała, co się dzieje. No a później to były konkretne przygotowania, sanitarne na przykład – żeśmy robiły kursy sanitarne. Przychodziła koleżanka. Okazało się, że później została medyczką, kończyła medycynę, ale nie skończyła, bo później nawet w obozie siedziałam razem z nią. W każdym razie była ta atmosfera, że coś się musi stać. Na pewno będzie. I czym było dalej, tym bardziej byliśmy na to przygotowani i czekało się. Z tym że przed samym Powstaniem parę razy były alarmy, że to już. I znowuż nic, i znowuż skrzydełka opadły. Ale przecież to musi nastąpić. No i pewnego dnia nastąpiło.

  • Powiedziała pani, że przeszła pani kurs sanitarny.

Tak.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, jak on wyglądał?

Jak on wyglądał? Przyszła młoda kobieta z... Raz przyszła właśnie dziewczyna, a raz przyszedł młody medyk, [to znaczy] przypuszczam, że to był medyk. No i najważniejsze, co było, to robić zastrzyki, robić opatrunki, jak się robi opatrunki, medyczna higiena ogólna. Jedna drugą bandażowały, robiły zastrzyki, pamiętam jak dzisiaj, przy pomocy poduszki. Poduszka była przesiąknięta kompletnie wodą, bo żeśmy robiły zastrzyki w poduszkę. No i pewno jakaś teoria była, też pamiętam, coś żeśmy czytały też.

  • Czy miały panie zajęcia w jakimś szpitalu bądź punkcie medycznym?

Nie, tego sobie nie przypominam. Nie, nie było. Każda z nas się interesowała. Nawet jak żeśmy chodziły do tego szpitala, do tych naszych biednych rannych, to był jakiś taki kontakt. Ale nie było oficjalnego, nie przypominam sobie w każdym razie.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Na wybuch Powstania to ja czekałam z trzy albo cztery dni. Już byłyśmy przygotowane i już, już miało być. I za każdym razem nic z tego nie wyszło, odwołany był rozkaz. A zastał mnie na ulicy... na Pradze, w moim mieszkaniu. Nie, przepraszam, nie na Pradze, na Woli, na ulicy Elekcyjnej.

  • Tam był pani punkt zborny?

Tam był punkt… Nie, wyjście na Powstanie było na ulicy Kruczej. Ale wiadomość, że muszę się tam zgłosić, dostałam w domu do Elekcyjnej, na Woli. No i wreszcie przyleciała Danka, mówi: „Słuchajcie, po południu musicie być na piątą na placu Dąbrowskiego”. Nie mogła jakoś mi wytłumaczyć. „Tak, jest, nie ma już co... Nie ma dyskusji. Na placu Dąbrowskiego. Piąta godzina”. – „Co, już?” – „Już”. No to dobrze, to zaczęliśmy... Momentalnie się przygotowałam, już miałam przygotowaną torbę, wyruszyłam. [...] I to był taki mój pierwszy dzień Powstania. Żeby zapamiętać sobie to wszystko, dokładnie napisałam, jak to było. Żeby odtworzyć, żeby to nie uciekło mi z pamięci. Ale to był chyba dzień naszego przeznaczenia.
No ale ta moja podróż na punkt była trochę z przygodami, ponieważ w tamtym czasie już, zdaje się, był zmieniony kurs tramwajowy, więc nie mogłam się najpierw dostać do Wolskiej i wreszcie dobrnęłam na ulicę Kruczą, Krucza 31. To było mieszkanie moich ciotek. Ciotki były autentyczne, rodzone, ale również nazywane były ciotkami te osoby i te panie czy te meliny, jak by można powiedzieć, taki punkt opiekuńczy dla tych, którzy przyfrunęli z Anglii, skoczków.

  • Czy pani wiedziała, że pani ciocie opiekują się tymi skoczkami?

Nie wiedziałam. No i tam właśnie na ulicy Kruczej, jak dobrnęłam nareszcie, od razu – jeszcze z koleżanką byłam, tak, razem– no to co, to [trzeba] przebrać się przede wszystkim. Przede wszystkim się przebrać, bo żeśmy z domu wyszły w koturnach i w jakiejś sukienczynie. Tam żeśmy się przebrały. Miałam w plecaku torbę sanitarną, więc tam miałam jakąś, nie wiem, bieliznę czy coś... Bo myśmy, jeżeli to miało być Powstanie, tak jak żeśmy mówiły: „Wiecie, no chyba teraz już będzie. To co, będzie trzy dni, cztery dni i wracamy”. Niestety nie wróciłyśmy, ani ja, ani one już w ogóle do swojego miejsca.
No i na Kruczej żeśmy właśnie zrobiły ten punkt, gdzie miałyśmy się zebrać, bo jeszcze dwie miały przyjść. Jak przyszła Danka i Władka, wyszłyśmy na ulicę, chciałyśmy wyjść z bramy, okazało się, że akurat w tej bramie również stanął sobie czołg przed bramą, bo już się coś zaczynało, była strzelanina. Niemcy nawet, którzy akurat przechodzili przy Alejach Jerozolimskich, oni schronili się do naszej bramy. Więc to był ten pierwszy moment taki, że zwykli żołnierze, wermachtowcy, nie wiedząc, co się dzieje – tutaj ludzie uciekają, kryją się w bramie – też się tam zatrzymali. I teraz ja patrzę na godzinę, a to już jest dwadzieścia po… O piątej mamy być na placu Dąbrowskiego, a już jest za dwadzieścia piąta. Jak tu wyjść? Jedna z koleżanek mówi: „Słuchaj, przecież można [przejść] od oficyny”. Przecież Warszawa była połączona tymi swoimi różnymi korytarzami. No więc tyłem od oficyny, tylnym wyjściem dostałyśmy się na ulicę, która nas doprowadziła do Jasnej. Już słychać było gdzieś strzały. Danka mnie chwyta za rękę i mówi: „Czy to już?”. Ja mówię: „Tak”. – „Boże, nareszcie”. I żeśmy szybko poleciały, żeby tylko [dojść] jak najbliżej tego placu Dąbrowskiego, bo tam właśnie był punkt zborny, gdzie musiałyśmy się stawić. W pewnym momencie lecimy przez Sienkiewicza, do Sienkiewicza, zdaje się, dobiegłyśmy i tam patrzę, a tam na rogu stoi z opaską naszą akowską, a w oknach już były nasze sztandary biało-czerwone – już jesteśmy w tym kawałku naszej Polski. Później patrzę, ten chłopak stoi z karabinem, w tej opasce, myślę sobie: „Boże kochany, nasz żołnierz, nasz chłopak”. Ale ten moment właściwie, jak ona mnie się pyta: „Czy to już?”, a mówię: „Tak, to już”...

Niestety nie mogłyśmy dolecieć na plac Dąbrowskiego. Zatrzymałyśmy się w bramie, na Jasnej chyba czy coś. Wie pani, mi się już troszeczkę teraz [myli], ponieważ nie studiowałam cały czas tej swojej historii. To, co się zostało, to się zostało. Tak, to było na Jasnej. W bramę żeśmy wpadły. Tam już ludzie wystraszeni. Też ludzie nie wiedzieli, co się dzieje. Przecież ten warszawski tłum to wiedział, że od czasu do czasu jakaś draka tam wychodzi i wiedzieli, że już powinno coś być, no bo nie można wytrzymać. No i teraz jesteśmy, zakładamy szybko na siebie. Przez tą drogę cały czas żeśmy uważały, żeby tylko, broń Boże, nie spotkać rzeczywiście jakichś Niemców, żeby to nie wyglądało podejrzanie, że [niesiemy] wypchane torby sanitarne. Żeśmy wpadły do tej bramy, tam pełno ludzi. I teraz co? Słyszę, przyszedł jakiś facet i zaczyna czytać wiadomości. Pierwsze wiadomości z frontu, z frontu, co się dzieje. Że tam gdzieś był atak, że gdzieś zdobyli jakąś amunicją czy coś, tego rodzaju [wiadomości], żebyśmy wiedzieli, co się dzieje. Ci, którzy zostali, właśnie ci zwykli ludzie, którzy czekają, patrząc na nas, cośmy zrobili. Tak jak jeden facet powiedział: „No tak, wyjść nie można z tej bramy, a ja mam ślub – mówi – u Karola Boromeusza w sobotę. No co tym wariatom przyszło do głowy, żeby robić tutaj jakąś drakę”. Ja przepraszam, że używam tych moich wyrażeń warszawskich, które jeszcze zostały. Jedna babka na przykład – czy to nie było śmieszne, teraz można powiedzieć – mówi: „Boże kochany, ja zostawiłam na gazie zraziki. Przecież to się wszystko spali”. Teraz to sobie myślę: ona się martwiła o zraziki, że jej się spalą. Tam właśnie te [troski] tego faceta... Utkwiły mi bardzo te charakterystyczne momenty – ten się martwi, że ma ślub u Karola Boromeusza, a ta, że jej się zraziki spalą. Wtedy to był taki pierwszy rys tego. „No, dlaczego? Co wy wyprawiacie? Wariaty. Na pewno jakiś nowy wybryk czy nie wiadomo co, jakaś rozróba”. No ale później szybko się zorientowali, że to nie jest tylko rozróba. Na przykład w tej bramie również był jakiś chłopak. No nie wiem, ile on wtedy mógł mieć lat, dziesięć, przypuśćmy. I też [był] z opaską akowską i mówi, że on musi przeskoczyć przez Sienkiewicza, dlatego że on ma meldunek na tamtą stronę. I ludzie mówią: „Dziecko, nie możesz przelecieć”. Bo od strony Poczty Głównej był niesamowity obstrzał, walili cały czas. A ten się wyrywa i mówi: „Ja muszę, bo już dwóch poszło i żaden nie doszedł z meldunkiem, a ja muszę, bo mam meldunek”. Wyrwał się i wyskoczył tylko przez ulicę. I ludzie patrzą się z zapartym oddechem, czy się uda, czy nie. Już przeskakiwał, już był na tamtej stronie i nagle trzask i chłopaczyna dostał. Patrzymy, że z drugiej strony ulicy widać, że wyruszają sanitariuszki. I go podciągają. Czy pani wie, co to jest bosak? To są takie ściągacze na długich kijach, zakończone jakimś hakiem, żeby można było ciągnąć. Bo nie mogli wyjść. Jakby patrol wyszedł na ulicę, no to mogło być to samo, co z tym małym chłopaczkiem. I oni go ściągnęli do bramy. Nie wiem, czy żył, czy tylko był ranny, w każdym razie żal było, bo to takie prawie dziecko. I on się tak wyrywał, że on musi iść, bo już dwóch poszło i nic, nie dotarł meldunek. No i żeśmy przeczekały tę noc.
Nad samym ranem świt i chwila ciszy. Myśmy sobie chyłkiem, chyłkiem, chyłkiem dotarły na plac Dąbrowskiego. Tam już była inna atmosfera. Ruch, gwar, nasi lekarze, sanitariuszki. Zameldowałam się u swego dowódcy, który mi przydzielił służbę w jednej z bram na placu Dąbrowskiego. Plac Dąbrowskiego 2/4. Wie pani, gdzie jest plac Dąbrowskiego. A wie pani, gdzie był dawny Arbeitsamt? Teraz, zdaje się, jest muzeum etnograficzne, plac Małachowskiego. Tam właśnie, w Arbeitsamcie, była nasza [placówka]… Najpierw plac Dąbrowskiego 2/4, a to prawie że połączone było. I nie wiedziałam nawet, później się dowiedziałam, że tam właśnie, pod tym adresem, była główna komenda naszego okręgu. [Był tam] pułkownik Pfeiffer, „Radwan” miał pseudonim, z którym się po latach spotkałam w obozie, już w Anglii.
No i tak. Przynieśli tego drugiego chłopaka. Najpierw koleżanka opiekowała się innym, bo tam już był, zdaje się, w tej bramie, czekał na opatrunek. Ale przynieśli mi, powiedzieli: „Zajmij się teraz tym chłopakiem”. Dla mnie to był bardzo taki, no, nie wiem, czy przełomowy, ale bardzo znaczący moment, bo... Nie bałam się, właściwie wiedziałam, na co idę. Bądź co bądź człowiek wiedział, w co się pakuje. I chce. I chce, nikt nie zmuszał. Myśmy się do tego przygotowywali. I zaczęłam patrzeć, co się dzieje. Miał przestrzelone płuco i noga strzaskana była czy coś. Ale najważniejsza była rana tutaj, [na piersi]. Pamiętam to uczucie jak dziś, że tak mnie coś ścisnęło w gardle, tak czułam, że to serce mało mi nie wyskoczy. Ze strachu chyba nie, ale widocznie z tej bardzo silnej emocji, że chcę tego chłopaka uratować. Wie pani, to wszystko mam przed oczami, takie momenty. Tutaj krew coraz się bardziej pokazuje, wypływa... On miał taki mundurek i chciałam przeciąć, żeby dostać się do tej rany. Ten chłopaczyna ledwo mówi i mówi: „Nie, siostro, nie”. Ja mówię: „Dlaczego?”. – „Bo to jest mundur mojego ojca, gdzie matka własnoręcznie go szyła. Ten mundur jest z trzydziestego dziewiątego roku”. Wojskowy mundur ojca. Żeby go, broń Boże, nie rozcinać, nie niszczyć. No ale co miałam robić, przecież przez mundur opatrunku mu nie dam, rozcięłam ten mundur. I zabrali go na taką izbę przyjęć. Bo myśmy jeszcze to wszystko w bramie robili. I wiem tylko tyle, że miał pseudonim „Tom”, młody chłopak.
Za parę minut chłopcy przynieśli następnego. Ten miał pseudonim „Stach”. Ale z nim nie było dobrze, bo miał ranę w nerkach i w brzuch. Jeszcze coś tam powiedział, ja się nachyliłam nad nim, [potem] wyszłam, zdaje się, po opatrunki obok, do sanitariatu. Jak wróciłam, to widziałam, że ten „Stach” już odchodzi, już odlatuje. Ksiądz się tam kręcił przy nim, przyszedł. No i tak się skończył mój pierwszy dzień Powstania. Były jeszcze inne, ale już nie mogę kojarzyć z tym akurat fragmentem. Chociaż wie pani, ten „Tom” to był mój pierwszy ranny, dlatego bardzo dobrze to pamiętam. Bo później w niewoli, jak wywozili nas Niemcy do obozów, to spotkaliśmy się, tak. Dlatego że ja miałam też tego swojego kulasa potrzaskanego, a on był ciężko ranny i też był wywieziony, w tym samym transporcie, w tych samych wagonach. A ja przecież zupełnie nic o tym nie wiedziałam. Myślałam, że chłopak już odleciał w zaświaty. Ale niestety już nawet w obozie, jak zaczęłam chodzić trochę lepiej, odwiedziłam go. Bo to były baraki, to nie było [wyraźnego podziału na] męskie, żeńskie. Oczywiście tam był również barak oficerski. Ale mogłam przejść tam do nich i dowiedziałam się od kolegi: „A wiesz, Roszewski »Tom«, on leży na naszym baraku. Tylko mówi, że z nim nie jest dobrze”. Ja tam do niego przyszłam. I teraz co? Ja mówię: „»Tom«, czy ty pamiętasz”. A on mówi: „A gdzie jest moja bluza?”. On to głównie pamiętał: „A gdzie jest moja bluza?”. Ja mówię: „Jest”. – „No ale że była rozcięta”. Ja mówię: „Nie bój się, ja ją zszyję teraz”. Myśmy przyjechali do obozów w październiku, a on zmarł na początku stycznia czterdziestego piątego roku. Byłam na pogrzebie. Ten pogrzeb też był dla mnie bardzo przykry, bo wiedziałam, że ten chłopak musi zostać w niemieckiej ziemi. Był cmentarz taki za obozem, gdzie chłopców, którzy w tym szpitalu naszym kończyli swoje życie, to Niemcy wywozili już na ten cmentarz. Był pogrzeb, czyli byłam ja i kolega „Toma”, i chyba ksiądz był z nami, pojechał. Pamiętam też ten pogrzeb. Kondukt pogrzebowy składający się z trzech osób, „Tom” na takim wozie, furmance, trumna zbita z desek. I tak żeśmy go wieźli. I został, został tam. Tam później powstał cmentarz, gdzie nie tylko Polaków chowali. To był dosyć duży obóz. Tam byli Rosjanie, bardzo duży obóz rosyjski, gdzie marli dosłownie jak muchy, bo Niemcy w ogóle traktowali ich jak psów, strasznie.

  • Wracając jeszcze do czasu Powstania. Jak dalej na placu Dąbrowskiego wyglądała pani praca?

Praca moja [trwała] do 9 września i 9 września się skończyła, bo ja się prawie skończyłam, wykończyłam. Cały czas były patrole. Na przykład wysyłali nas na Wolę, bo wiem, że dwie koleżanki już nie przyszły, więc poszłam z nimi na Wolę. No, praca normalna, [czasem] trzeba było ugotować coś albo [przekazać] meldunki, ale przeważnie, ponieważ byłam przeznaczona do sanitariatu, więc głównie [praca sanitariuszki]. No, nie było próżnowania, zawsze był pacjent, jak ich nazywałam.

  • Czy zdarzało się, że musiała pani kogoś ściągać pod obstrzałem?

Nie, nie pamiętam, chyba nie. Nie, nie mogę powiedzieć, że kogoś ściągałam, nie.

  • Jak było z opatrunkami i środkami medycznymi?

No więc myśmy dostawali te opatrunki z jakiejś składnicy, gdzie przynosili. Pamiętam, że to było za Alejami. Ci łącznicy przynosili nam całe takie zaopatrzenie. A poza tym apteki, które były w naszym zasięgu przede wszystkim. To głównie było. Przecież tam były apteki w tej dzielnicy, które zresztą zaopatrywały nas we wszystko, co było możliwe, i bardzo współpracowały. W ogóle polska służba sanitarna w czasie okupacji naprawdę zasługiwała na wielką wdzięczność i podziw, jak pracowali ci sanitariusze, aptekarze – cała służba sanitarna, która była i w czasie okupacji. No i tak, do 9 września jakoś… Ja bohaterką nie byłam. Ja byłam zwykłą dziewczynką z lusterkiem (tak jak żeście tam śpiewali). Ciężka praca. Przecież nosiłam tych chłopaków. Jak gdzieś tam był ranny, a miał broń przy sobie jakąś, to broń Boże, żeby mu nie odłożyć, niech idzie razem z nim ta broń na noszach. A plecaki jakie ciężkie, saperki. A my te dziewczyniny takie, no nosiłyśmy tych chłopaków. Zresztą nie z przyjemnością, ale ze współczuciem, z miłością po prostu.

  • Co pani miała w takiej podręcznej torbie jako sanitariuszka?

Miała przede wszystkim opatrunki, [środki] higieniczne, zastrzyki, plastry różne, wszystko to, co należy do pierwszej pomocy. Zdaje się, jeszcze coś tam [było], nie wiem, jakaś woda specjalna była, ale już nie przypominam sobie.

  • Z kim pani zazwyczaj była na tych patrolach? Czy to była stała osoba, czy zmieniały się te panie?

To zależy, która akurat była. Czasami wychodziły na inną zupełnię placówkę. Nie przychodziły, zostawały na Woli. Pamiętam, że jeden patrol nie wrócił ze Starówki, bo już nie mogli wrócić, nie zdążyli. Wie pani, wczoraj na tym widowisku jak patrzyłam na tych młodych ludzi, na was jak patrzyłam, to tak przed oczami widziałam siebie i tamten czas. W ogóle wszystko wróciło. I wdzięczność Bogu, że jednak żyję, że jednak przeżyłam. Mam to wszystko w sobie. A przecież tego 9 września już właściwie żegnałam się z tym światem, kiedy trzasnęła ta bomba.

  • W którym miejscu pani wtedy była?

Byłam na swojej placówce.

  • Na Woli?

Nie. Na placu Dąbrowskiego, na Kredytowej w Arbeitsamcie. I też nie wiem, czy robiłam jakiś opatrunek (chłopak jakiś przyszedł z [ranną] ręką), czy coś. I nagle trzask. Najpierw strasznie noga, wiec nie wiem, co.... Później był odłamek, więc musieli operować. Ni wiem, tak sobie właśnie myślę, że Boże kochany, w moim życiu do tej pory zdarzyły się dwa cuda. Chyba pierwszy to, że przeżyłam to wszystko, a drugi, że wróciłam jeszcze do Polski. Że wróciłam, że zdążyłam wrócić. To był chyba cud, bo już był taki moment, że my przestaliśmy wierzyć, że kiedyś się w ogóle zmieni sytuacja polityczna, że my będziemy mogli wrócić. Wydawało się, że ten cały komunizm to on tak już zostanie. No ale…

  • Czy w czasie pracy jako sanitariuszka miała pani chwile zwątpienia, że to już nie ma sensu, że ta walka jest daremna?

Wie pani, nie mogę powiedzieć, że to były chwile zwątpienia. Ale tak się zastanawiałam: „Boże, czy to kiedyś ktoś oceni oprócz nas. My wiemy, my wiemy, dlaczego to robimy, ale czy inni ocenią to, że przecież wszyscy chcieliśmy być wolni, żeśmy zrobili to, jak oni to nazywali, tę awanturę całą”. Bo niektórzy, oczywiście nie wszyscy, ale niektórzy tak jakby pretensje mieli. Szczególnie jeżeli się chodziło tymi piwnicami i patrzyło się na tę biedotę, na te dzieci, to było ich trochę żal. Ale nie, nie było zwątpienia. Nie było zwątpienia. Zastanawiałam się właśnie nieraz, ale to już później, to już później, jak miałam czas. Jak już przestały latać bomby nad głową. Nawet najwięcej chyba później przeżywałam to, jak w obozie leżałam. „Czy to w ogóle ktoś oceni? Czy to było warto?” – pytałam sama siebie. Chciałam odpowiedzieć. Ale właściwie w głębi duszy wiedziałam, że to jest, że to było potrzebne, że to kiedyś zaowocuje czymś. Jednak tak nie może przejść bez śladu. Że to będzie. Nawet taki jeden wiersz, który napisałam, gdzie pytałam się: „Czy po nas kiedyś coś zostanie? Czy kwiat położą na mogile? Czy ktoś krzyknie, po co to Powstanie? I czy zatrzyma się na chwilę?”.

  • Czy był ktoś, z kim pani się przyjaźniła w czasie Powstania?

Nie, tu, hmm… Czy przyjaźniłam się? Miałam przyjaciółki, która jedna po drugiej się wyprowadzała na tamten świat. Kryśka, moja kochana, najserdeczniejsza przyjaciółka ze [Zgrupowania] „Chrobry II”. Właśnie napisałam nawet dla niej wiersz, duży wiersz, będąc już w obozie, bo się dowiedziałam dopiero w obozie, że ona poległa na Siennej. Była Baśka. Baśki też już nie ma. Jest jeszcze jedna, ale [spotykamy się] od czasu do czasu, jak przyjeżdżam czy dzwonię z Monachium, tylko trudno już troszkę się porozumieć z nią. W Monachium w początkach lat osiemdziesiątych, od początku właściwie, od pięćdziesiątego któregoś tam, drugiego czy trzeciego roku, od chwili kiedy zaczęła działać Wolna Europa, to praktycznie cały zespół Wolnej Europy, działu polskiego, to prawie wszystko było akowcy. Albo „wrześniowcy”, albo akowcy. Zresztą przede wszystkim był Jan Nowak-Jeziorański, nasz wódz, nasz kierownik. Ale powoli, powoli to coraz to było właśnie odejście na wieczną wartę. I ten zespół się kompletnie już wykończył. Jeden jedyny jest, zdaje się, on przyjechał, ale też nie bardzo, bo nawet się nie zgłosił, nie odpowiedział. Z „Baszty”. Żeśmy też razem przecież długie lata pracowali. I niestety, ale tak człowiek się czuje samotnie i tylko teraz sobie myśli: „No dobrze, a kiedy ja?”. Ale wszystko razem wziąwszy to było cudowne, bo się doczekałam, bo się doczekałam przecież. Tak jak mówiłam pani, że myśmy tę Polskę, a ja mówię tak bardziej konkretnie – tę Warszawę – doczekałam się tej Warszawy. Ta Warszawa to jest taka moja miłość, chyba druga miłość czy pierwsza miłość.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu istniało życie religijne?

Oczywiście, że to wszystko chyba było wierzące. Albo jak niewierzące, to nie wiem nawet, jak wytłumaczyć, bo jeżeli każdy się żegnał, [kiedy] wyskakiwał czy na barykadę, czy szedł na wypad jakiś, to zawsze był ten krzyż. Tak jak dzisiaj, [kiedy] Polacy [wychodzą] na boisko piłki nożnej. Nie, nie, oczywiście, że było. Były msze święte.

  • Czy uczestniczyła pani w tych mszach?

Na jednej tak, jeszcze mogłam chodzić.

  • A gdzie ta msza miała miejsce?

Na Moniuszki, była kaplica na Moniuszki, która zresztą też w pył i proch się rozsypała. Na Moniuszki bodajże był ślub jakiś też, u księży marianów. Wiem, że to było u księży marianów. To było w tej kaplicy, ale gdzieś jeszcze w piwnicach były urządzane prymitywne, bo prymitywne, ale ołtarze. Chłopcy służyli do mszy. Tak, oczywiście.
  • Czy księża przychodzili do chorych?

Przychodzili, przychodzili. Robili taką... no, nie powiem inspekcję, ale przychodzili [tam], gdzie chłopcy leżeli, na sali czy w jakichś pokojach, bo przecież nie wszystkie [pomieszczenia] to były sale. No i zawsze ksiądz jakiś zainteresował się. Mogę pani nawet powiedzieć na własnym przykładzie. Jak byłam ranna, tak mnie najpierw przenieśli do jednej kliniki, gdzie nie wiem, czy to rzeczywiście była Omega, czy nie. Później za parę dni tam bombardowanie się zaczęło, [więc] znowuż: „Przenosimy was wszystkich za Aleje, tam będzie spokojniej”. I pamiętam, że przenieśli mnie na ulicę Widok. Ponieważ miałam tutaj całą głowę zabandażowaną, ręka też jedna, nie mówiąc o nogach, bo były przykryte, więc nie było widać. I przyszedł taki ksiądz, taki młody ksiądz, chodził wśród noszy, to wszystko leżało na noszach, ponieważ mieli nas przenosić dalej. W pewnym momencie podchodzi do mnie i mówi: „A co tobie, synku?”. Ja chciałam coś mu odpowiedzieć i wyciągnęłam rękę, i wyskoczył mi bandaż, [właściwie] warkocz spod bandaża. A księżulek tak mówi: „A, przepraszam. To Emilia Plater”. Bo ja myślę sobie: „Ja nie synek”. Chciałam mu dać do zrozumienia, że ja wcale nie jestem synek, tylko że jestem córeczka, przypuścimy, czy jak on by mnie tam nie nazwał. Właśnie to jego takie, takie ciepłe zapytanie: „A co tobie, synku?”. Przepraszał mnie za to, że się pomylił. Odszedł, zrobił mi krzyżyk na czole i poszedł dalej. Byliśmy zawsze... Zawsze Bóg czuwał nad nami. I chłopcy w to wierzyli, bo gdyby nie wierzyli, to by się nie żegnali i nie chcieli, żeby ksiądz przychodził do nich.

  • Czy spotkała się pani z życiem kulturalnym w czasie Powstania?

No były... Były takie wieczory, wieczory czy popołudnia, czasami, tak, na przykład koncerty, nie mówiąc już o Foggu. Fogg był w różnych miejscach.

  • A pani była na koncercie Fogga?

Nie, ja nie byłam. Ja nie byłam, ale od nas tam właśnie dziewczyny były, mówiły: „Ten Fogg kochany...”. Ja Fogga w ogóle słyszałam, ale nie we czasie Powstania, tylko „U Aktorek”, w tej kawiarni. Na przykład to mi się kojarzy bardzo z... To był chyba 14 czy 15 sierpnia, wiem, że to było w święto nasze... Przed wojną to było święto całego kraju, bo 15 sierpnia to święto Matki Boskiej jednocześnie i Święto Wojska Polskiego w Polsce. Ja to pamiętam, szczególnie jak mieszkałam przecież parę dobrych lat w Modlinie, to cała ta atmosfera wojskowa była i się napatrzyłam na te defilady, które ciągle były urządzane. To z takiego pułku, to z innego. Tam były cztery pułki. Ja to wszystko znałam, słyszałam, jak ojciec opowiadał i widziałam. Troszeczkę wyszłam poza [temat].

  • Zaczęłyśmy rozmawiać o życiu kulturalnym i o koncertach.

A tak, właśnie, taki był moment. To był czternasty czy piętnasty, bo wiem, że atmosfera była taka, że gdzieś ta msza była odprawiana czy coś, w każdym razie przypomnienie było, mieliśmy w świadomości, że to jest 15 sierpnia. Czy pani wie, gdzie jest, ewentualnie słyszała pani od poprzedników, kawiarnia „U Aktorek”? Na Mazowieckiej. To było przy naszej placówce. Mazowiecka, ogródek [restauracji] „Batavia” to był cmentarzyk, gdzie chowali wszystkich naszych najbliższych. No i „U Aktorek” musiała być jakaś taka większa sala i zbierało się całe bractwo. Krzesła jeszcze były normalnie, jak w jakiejś takiej sali teatralnej, ktoś miał zacząć recytacje jakieś. I w tym momencie huk niesamowity. Okazało się, że to była pierwsza czy druga „krowa”. Pierwszy dzień, dwa dni przedtem [spadła] jedna, ale to nie u nas, a tutaj, właśnie w tym ogródku „Batavii” trzasnęli. Zrobiło się ciemno, zaczęło się sypać wszystko. I ten chaos niesamowity. Ostatecznie myśleliśmy, że jak jest święto, to może jakoś Matka Boska nas tutaj ochroni. I proszę sobie wyobrazić, że w tym pyle całym, w chaosie, nagle słyszymy, ktoś wszedł na scenę i zaczyna walić „Warszawiankę”. I towarzystwo się uspokoiło i jednocześnie ożyło, mimo że to wszystko... Całe szczęście, że nikt nie był wtedy ranny. Ale ten moment właśnie bardzo dobrze utkwił mi [w pamięci], że w tym chaosie niesamowitym, na pewno i stracha też niejeden miał, i tutaj ten dźwięk „Warszawianki”. Siedzi przy fortepianie, wali głośno, chłopcy zaczynają nawet podśpiewywać, śpiewać trochę i to wszystko się uspokoiło. No, mówi: „Wiecie co, i tak mieliśmy szczęście, bo tam gdzieś dwa dni temu czy coś, jak huknęła, to ich wykosiło zupełnie”. To takie było życie kulturalne. A miała być akademia.

  • A czy były może momenty, kiedy udało się wspólnie śpiewać jakieś piosenki powstańcze?

Oczywiście, bardzo chętnie, zawsze jak było trochę spokoju, to chłopcy albo na organkach, albo tam mieli, nie wiem, gitary chyba nie, bo to był za duży sprzęt, ale gdzieś w jakimś lokalu, gdzie było pianino, to też [grali, śpiewali]. Zaraz, jak ona się nazywała, ta Hanka... Nie Ordonówna, nie, ale jakaś taka piosenkarka zaczęła śpiewać, no to cała wiara [podchwyciła]. [To były] dawniejsze piosenki warszawskie, popularne, które się śpiewało przedtem. I na przykład Janek Markowski... To jest mój kolega. On wprawdzie z „Baszty” jest, ale tyle lat pracowaliśmy razem w Wolnej Europie. Też pamiętam, że ten „Marsz Mokotowa”, mimo że nie byliśmy na Mokotowie, też u nas królował.

  • Które piosenki były najbardziej popularne w czasie Powstania?

Przede wszystkim „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola”, prawda. Poza tym też „Marsz Mokotowa”, „Warszawskie dzieci” chyba, tak, i wszystkie przedwojenne, przedwojenne wojskowe, tak, „Serce w plecaku”. Wszystko się śpiewało.

  • Wspominała pani kilka przyjaciółek, natomiast jeśli chodzi o chłopców, to czy zapamiętała pani jakieś konkretne osoby, z którymi pani była?

Oczywiście, że zapamiętałam konkretne osoby, bo właśnie jeden z kolegów... Nawet razem z nim po jakimś ataku, który był na naszej placówce, bardzo silny, razem żeśmy wynosili kolegę, chłopca. Zresztą ja go tu mam nawet na fotografii bodajże, to, co mi zostało. „Jur”.

  • Wynosiliście państwo razem z tym…

W jednym oddziale, w jednym oddziale żeśmy byli, tak.

  • Czy pani pamięta kogoś z lekarzy?

Był doktór. Wie pani, pamiętałam cały czas, a teraz jak mam powiedzieć, to mi to ucieka. Był doktór Górecki na przykład, który zresztą później przyjechał do obozu z nami, do Zeithainu, doktór Górecki. Nazywałyśmy go „Dziubdziusiem”, bo był taki delikatny. Nawet nie pasował do Powstania.

  • Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

Co pani ma na myśli?

  • No, Polska przedwojenna nie było jednolita narodowościowo.

Tak, tak. Wie pani, specjalnie nie mogę powiedzieć, dlatego że nawet jeśliby były te mniejszości narodowe, to przede wszystkim mówiły po polsku. Były naszymi koleżankami czy kolegami, prawda. O innych mniejszościach, oprócz żydowskich, pochodzenia żydowskiego, to nie przypominam sobie, żeby był ktoś z jakiejś innej narodowości. Ale tak jak powiedziałam, to nie robiło dla nas różnicy. Była Hanka, Danka czy tam Romek, to wszystko byli nasi.

  • Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?

„Biuletyn Informacyjny” jak przyszedł, to był rozdawany. I żeśmy ciekawie patrzyli: „A co tam? A co się dzieje na Starówce? A to tu, a tam”. Prawdę mówiąc (mówię o moim wąskim otoczeniu), żeśmy się szerszą polityką specjalnie nie interesowali. Najważniejsze było dla nas co – co jest tutaj, co z nami będzie.

  • Czy słuchała pani radia powstańczego?

No, Stasiu Zadrożny był przecież również moim kolegą. Staszek Zadrożny to był kierownik powstańczej radiostacji.

  • Jak reagowano na radio?

Każda wiadomość była ciekawa. Co z nami będzie? Trochę ten Londyn nas denerwował. Zamiast nam tam „Marsz żałobny” wysyłać jako znak... Myśmy nawet nie wszyscy się orientowali w tych politycznych niuansach, takich czy innych. To takie żołnierskie rozumowanie: „Jestem żołnierzem, nie jestem politykiem”. Tak się mówiło. „Co nas to obchodzi? Niech nam powiedzą, co się tutaj dzieje, jak najbliżej. Jaka reakcja jest, co ludzie mówią, nasi? Co trzeba pomóc czy coś?”
No ale owszem, jak przyszła jakaś nowa paczka, „Biuletyn Informacyjny” przeważnie, bo wiem, że były również inne opcje, bo przecież wiem, że była „Nasza Wieś” jakaś. Ale nawet nie mam co wspominać. Nas tylko interesował „Biuletyn Informacyjny”. Poza tym tak dużo czasu nie było, żeby czytać to wszystko. Jeden czytał, przypuśćmy, i wszyscy inni słuchali albo spali, bo to wszystko było zmęczone. Parę minut jak udało przespać, na kamieniu, nie na kamieniu, to wszystko jedno... Ale był czas, ale był czas na to, były takie momenty, że można było w chwilach spokojniejszych napisać sobie coś. I to tutaj, ja jestem teraz, myślę sobie jak to dobrze, ja byłam mądrzejsza wtedy niż teraz, że ja sobie zapisywałam to wszystko.

  • Prowadziła pani pamiętnik?

To nie jest pisane z perspektywy czasu. I dlatego to jest takie może... Tak jak wszędzie zaznaczam, gdybym to pisała z perspektywy czasu, później, to może byłoby bardziej literackie, bardziej rozpolitykowane, a to była siedemnasto-osiemnastoletnia dziewczyna, która pisała to, bo musi. To było do pewnego stopnia jakieś wyzwolenie. A szczególnie wiersze jak pisałam, to wtedy było mi trochę lżej żyć i patrzeć na to wszystko. I tak jak sobie przypominam, zresztą na końcu napisałam: „Po co ja to wszystko piszę?”. Bo pisanie przerwałam w czterdziesty siódmym roku w Anglii. To tak jak książeczka do nabożeństwa, gdzie musiałam codziennie coś przeczytać, tak ja to codziennie sobie pisałam. Przeżywałam cały czas i sama siebie zapytuję tutaj na końcu, po co ja to wszystko [piszę], komu się to na co przyda, po co ten czas, ten mój czas przeszły dokonany, czy to komuś będzie potrzebne... Chyba mnie samej. I tak jest rzeczywiście, że teraz sobie niektóre rzeczy muszę odświeżać z tego. Ja przepraszam…

  • Potrzebuje pani chwilę przerwy?

Nie, nie. Tylko wiem, że to może być dla państwa troszeczkę uciążliwe, że ja tak troszkę się gubię.

  • Nie jest. Mówiła pani o tym, że przeniesiono panią na drugą stronę Alei. Co potem się działo?

Potem mnie zostawili w szpitalu na Hożej 13. Mimo że trochę w głowie mi się pokręciło wtedy, bo to i głowa była cała zabandażowana, tutaj podrapane i tak dalej, ale przyszła do mnie ta myśl: „Gdzie ja jestem? Hoża 13? O, trzynaście, to znowuż pewnie będzie piekło”. Bo tam, gdzie mnie przenosili, tam zaczynało się bombardowanie. Dosłownie uciekałam, tak jakbym uciekała przed śmiercią. I tam byłam chyba ze dwa tygodnie. Sam pobyt w szpitalu też na mnie bardzo działał różnie, i pesymistycznie, i optymistycznie, bo ja wtedy miałam czasu trochę, leżąc, i sobie mogłam przemyśleć niektóre sprawy. Chłopcy obok... Bo nie było nawet łóżek. Taki był szpital, że wszystko leżało na podłodze, na takich właśnie siennikach. Taki jeden był chłopak, jęczał tak strasznie, nie mogłam już wytrzymać. Ale kiedyś siostra rozdawała papierosy i ja powiedziałam, że ja też. No to dwa papierosy, zdaje się, dostałam. Ja nie palę w ogóle. I teraz ten obok, właśnie ten „Klawisz” (pamiętam, że miał pseudonim „Klawisz”), mówi: „No co, przecież nie będziesz marnować chyba. No dawaj te papierosy”. To ja mu oddałam za dozgonną wdzięczność, pamiętam. „Będę ci dozgonnie wdzięczny, jak mi te papierosy oddasz. Nie marnuj tego”. Z papierosami to w ogóle dwa razy miałam właśnie takie historie. Jeden w obozie, a jeden jeszcze w szpitalu. Ale wie pani, też będąc wtedy w szpitalu, patrzyłam, zaczęłam się patrzeć trochę inaczej na skutki tych strasznych cierpień, śmierci nas i drugiego człowieka. W danym wypadku byli Niemcy. Było dwóch Niemców, gdzie leżeli również tak jak i my. Niektórzy [Powstańcy] się nawet oburzali: „Co siostra daje wszystkim, ale tym szwabom nie można dawać. Nie będziemy... nie można im dawać. To dla nas jest”. I ja tak myślę sobie: „Boże…”. To takie szczeniaki młode były, wystraszone, chłopaki, bo to był Wehrmacht, nie gestapo. Myślę sobie: „Boże, oni też się męczą chyba, oni też mają sytuację…”. Chcieli papierosy, to siostra im dała papierosy, wszystko dostawali to samo co i my. Myślę sobie: „Dlaczego mnie jest ich żal, jak się patrzę na nich?”. Zastanawiałam się: „Boże kochany, czy ja jestem już wyzuta z wszelkich patriotycznych uczuć? Dlaczego ja ich żałuję? Dlaczego jest mi żal tych Niemców?”. I wtedy właśnie przyszły mi takie jakieś myśli, że przecież to są ludzie, tacy jak my i to szczególnie właśnie te młode szczeniaki. Takie proste.

  • Czy zdarzały się osoby, które mogły być agresywne w stosunku do tych Niemców?

No, może nie do tych, ale do innych. Ale [to była] taka agresja, że tak powiem, dosyć śmieszna, dziecinna, bo koleżanki nosiły kubły z żywnością, z zupą. No to ich cała agresja polegała na tym, bo innej nie mogły wyrazić, że pluły do tej zupy.

  • Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś zachowaniami niegodnymi żołnierza?

Żołnierza naszego czy obcego?

  • Naszego.

Chyba nie, chyba nie. Wiem, że była jakaś taka awantura, że chcieli zabić czy dobić jakiegoś. Uważali, że to jest szpieg, że to był „gołębiarz” czy coś i chcieli go ukatrupić. Ale ponieważ nie widzę tego za bardzo wyraźnie, więc nie chcę nad tym specjalnie się zastanawiać, tylko wyczułam, że to nie powinno tak być. Żeby oddali go pod sąd, ale żeby nie było samosądu. Ale to był taki właśnie mglisty moment, co sobie jeden taki przypominam. Ten „gołębiarz”, zdaje się, zabił dwóch.

  • Wracając do pobytu na Hożej po tych dwóch tygodniach, o których pani mówiła, to co dalej?

Tak, chłopcy przyjechali. Mieli taki jakiś wózek, taki jak handlarze nieraz wozili węgiel, owoce czy coś. I mówi: „Tak koniecznie się wyrywasz. Chodź, chodź, zabierzemy cię”. Oni właśnie mieli coś też odwozić. Zabrali mnie i wróciłam do kompanii. Byłam taka szczęśliwa, że jestem razem z nimi. Tak im mówię: „Tak dużo pożytku na razie ze mnie nie będziecie mieli, ale jestem z wami. Jestem z wami, no to sobie jakoś poradzimy”. Poza tym czułam się troszkę lepiej, ale tak czy inaczej do Niemiec musiałam pojechać do szpitala razem z innymi kolegami.

  • Jak zapamiętała pani moment kapitulacji?

Strasznie. Strasznie. Myśmy wiedzieli, że to się powoli zbliża, ale nie chcieliśmy wierzyć, bo do ostatka przecież mieli nam pomóc alianci z Zachodu, Anglia. A przede wszystkim ciągle czekaliśmy na pomoc zza Wisły. Mieli przyjść zza Wisły. Już, już, już widzieli ich prawie że koło hotelu „Europejskiego”, już za Wisłą... I tak cztery tygodnie, i tak widzieli ich niby, że są tuż, tuż, a my będziemy… Nareszcie nam pomogą. Nie tam że wyzwolić, [bo jakże] „czerwona zaraza” by miała nas wyzwolić. Ale wiedzieliśmy, że nareszcie troszkę będzie lżej, że razem z nimi jakoś, jakoś sobie damy radę i coś będzie, coś się stanie. Będzie Warszawa zdobyta. I to było straszne, to było straszne. Żeśmy wiedzieli, że coś się zaczyna, pod koniec września. „Co, co? Kapitulacja ma być? Niemożliwe”. – „Oj, Osmecki będzie na pewno podpisywał kapitulację”. Spotkanie. „Niemożliwe, żeby tak było”. No i przyszła ta kapitulacja. Trzeba było zdać broń, chłopcy musieli zdawać broń. Oddawać broń, którą tak zdobywali – przez tyle czasu, miesięcy, tak tą broń zdobywali. No i pamiętam, że przyszedł ksiądz na tą naszą izbę i pocieszał: „Chłopcy, głowa do góry”. Ale jakoś ta głowa do góry nie bardzo chciała… Wie pani, to było w różnych kompaniach troszkę inaczej. Jedni reagowali... To zależy, jaki element był. I on przyszedł do nas, pocieszał: „No tak, to jest kapitulacja, ale kto właściwie skapitulował? My czy oni, ci, którzy obiecywali pomoc, tam z nieba, z Anglii, nie wiadomo skąd”. Myśmy czekali na tych aliantów i nawet tak jak żeśmy mówili: „Wszystko [jedno]. Zza Wisły – niech będzie zza Wisły”. Wiedzieliśmy, kto tam jest, ale chodziło nam [o to], żeby [chcieli] pomóc, żeby tą Warszawę nareszcie wyzwolić. Nic. I tak pamiętam, taki jeden chłopak, jak on się [nazywał], Heniek czy coś, „Maszynista”, zdaje się, miał pseudonim... Bo ksiądz mówi: „No słuchajcie, przecież Warszawa to nie cała Polska. To jeszcze nie jest Polska. Warszawa to jesteśmy my, którzyśmy przeżyli, jeszcze żyjemy – to jest Polska. A wszystko inne – mówi – to jeszcze jest nadzieja”. I wtedy pamiętam, jak się zerwał ten chłopaczyna i zaczął krzyczeć: „Tak, ale dla mnie to wszystko jest tutaj. Wszystko, co miałem, co kochałem, to jest tutaj, tu wszystko. I nie ma tego, bo jest wszystko w gruzach”. I się rozpłakał. Jeszcze go ksiądz trochę pocieszał, chłopaki też zaczęli dogadywać, ale nie było [poczucia ulgi, nadziei] w tym momencie. Bo jak wychodzili później szeregami do niewoli, to było głowa do góry, prawda, buńczucznie. Ale ten moment kapitulacji to był bardzo bolesny, bardzo bolesny. Tak właśnie jak ten chłopak wtedy powiedział: „Dobrze wszystko, ale to nie wszystko...”. Ksiądz mówi, że to jeszcze nie wszystko, bo jeszcze my żyjemy. A on mówi: „Wszystko. Tutaj w tych gruzach zginął mój świat. Wszystko, co miałem, wszystko, co kochałem, co było dla mnie dobre – nie ma”. Więc wie pani, takie były reakcje.
Nieraz patrzę na fotografie jakieś czy wymarsze do niewoli. Wszystko oczywiście starało się jakoś trzymać równo, nie z opuszczoną głową. Ale wie pani, na przykład taki moment mi się przypomniał, jak do niewoli wychodzili. Zresztą koleżanka też była wtedy i mówi, że tak maszerują dziewczyny, już przygotowane do wyjścia, to był 3 października, zdaje się (nasz transport to był chyba ostatni 5 października). Wszystko przygotowane do wyjścia, niektórych prowadzili na Dworzec Wschodni, żeby zawieźć dalej... Notabene myśmy nie wiedzieli gdzie [trafimy]. Powiedzieli nam, że jedziemy do niewoli, ale każdy z nas myślał: „No tak, może wylądujemy w Oświęcimiu albo w innym obozie. Nic nie wiemy. Albo nas rozwalą”. Nic nie było, bo jeszcze nie wiedzieliśmy… Wie pani, co innego ta masa czy ta górna warstwa, czy inny element, który może się więcej orientował, ale ci tak zwani szarzy żołnierze, no to nie wiedzieli przecież o tym. Co z nami będzie? Wiadomo było, że Niemcy nie będą nas pieścić, że to będzie jakaś nie bardzo przyjemna historia. I nie wiedzieliśmy, że alianci (Czerwony Krzyż również) przyznali nam prawa kombatanckie, wojenne. Wie pani, co to jest, co znaczy, jak się jest [objętym] w czasie wojny przez konwencję genewską, że trzeba nas traktować jako jeńców wojennych, a nie tak jak podludzi w Oświęcimiu czy w innym obozie. To niby taka gwarancja tylko tego życia, że jakoś będzie, ale też to nie było specjalnie pewne.
Ale wracając właśnie do tego wymarszu, to szły te szeregi i zanim żeśmy doszły do wagonu... Ja ledwo, ledwo, ale już mogłam z nimi iść. Chciałam w ogóle [iść] z nimi, z całą kompanią, z resztkami tej kompanii, ale nasz dowódca mówi: „Nie. Zostań się, bo będziesz tylko przeszkadzała nam przecież. Będziesz miała i sama kłopot, i nam zrobisz kłopot, jak będziemy tam maszerowali”. Bo to dłuższy kawałek oni szli. Ale zanim doszliśmy do wagonów, ta nasza grupa, no to patrzymy się, po obu stronach ludność, nasza polska, ludność Warszawy. I stoi to wszystko. Niektórzy płaczą, a niektórzy machają: „Trzymajcie się, trzymajcie się!”, coś tam podrzucają, podają. I myślę sobie, że mimo tego cierpienia, które żeśmy – „my” mówię – żeśmy na nich sprowadzili, przez nasze „wariactwo”, jak oni nazywali na początku, oni są tacy serdeczni, tak nas żegnają. I dalej stoją po obu stronach Niemcy. Pamiętam, że były jakieś takie szeregi czy grupa szaulisów wcielonych w armii niemieckiej. To był element bardzo dla nas nieprzychylny, nieprzyjemny. Szczególnie taki oficer stał, patrzę, a on staje na baczność, do dziewczyn oddaje salut. Nawet żeśmy nie chciały patrzeć na niego. Tylko to było dla mnie dziwne, że... Ten Niemiec to był oficer jakiś, który, zdaje się, pilnował ich tam czy przyprowadził, tych szaulisów. My idziemy, a on…
  • Czy jeszcze w czasie Powstania spotkała się pani ze zbrodniami wojennymi ze strony okupanta, ze strony Niemców?

Nie, nie. Słyszałam tylko, no bo przecież na Woli również i naszych chłopców tam też dużo zginęło, którzy nie zdążyli przyjść na naszą placówkę. Na Woli to straszna rzeź przecież była. Ale nie, osobiście nie spotkałam się i całe szczęście.

  • Gdzie pani została skierowana po kapitulacji, do którego obozu?

Zeithain, szpital Zeithain, Stalag IV B, to jest między Dreznem a Lipskiem. Też takie miałam szczęście w nieszczęściu, bo mnie wyzwolili bolszewicy, bolszewia. Bo jednocześnie szli z jednej strony Amerykanie, a z drugiej strony [Sowieci]. Przecież to była część Niemiec, ta wschodnia, Drezno, Lipsk, i oni tam szli prędzej niż alianci zachodni. Tylko nam się wydawało, że oni się tak nie śpieszą, a oni dawno mieli już umówione, zapisane i wiedzieli, gdzie mają dojść i komu co oddać i co sprzedać. I wie pani, to jest również zawsze ten kolec, który chyba będzie dłuższy czas, chyba do końca mojego życia – wyzwolenie. Wiedzieliśmy, że po tamtej stronie, tej angielskiej i amerykańskiej później, tam też są obozy i tam się cieszą z tego wyzwolenia. A nasze wyzwolenie jakie było? Wiedziałyśmy tak już między sobą, bo narastał ten tłum, ta atmosfera, że już idą. „No dobrze, ale kto idzie, kto? Kto będzie?” Znaczy myśmy wierzyli w to, bo nie wiedzieliśmy prawdy. Nie wiedzieliśmy, jaka w ogóle jest polityczna ich zagrywka, tych wielkich, wszystkich aliantów. I teraz mówimy: „Wiecie dziewczyny, musimy być przygotowane. Musimy być przygotowane, że jak będą szli już czy będziemy coś wiedziały – bo za drutami będzie można tam naokoło patrzeć się na to, jak to będzie następowało – to będziemy mieć dyżury. Która będzie wiedziała, że już się coś zbliża, przyleci na barak i powie: »Słuchajcie, już będzie wyzwolenie nasze«”. I rzeczywiście coraz bliżej, narastała jakaś taka fala, taki poszum. My patrzymy, pamiętam, to było chyba przed... Oczywiście, że to było przed świętami, przed Wielkanocą. Słuchamy, jakaś taka burza, coś „bububu, bububu”. Patrzymy zza drutów, a tu po drodze kogo widzimy? Wyzwoleńców. Mianowicie na furmankach, na wózkach pijana hołota wyśpiewuje sobie rosyjskie piosenki. Jeden stoi na tym, stanął widzi, że za drutami się ktoś na nich patrzy. A szto wy takoj? To wyzwoliciel, no to dobrze, już niech tak będzie: „My Polacy, my z Warszawy”, bo chcieliśmy się po prostu im przedstawić, kogo oni wyzwalają, że jesteśmy, no, witamy ich. A ten sołdat pijany mówi: Ach, Warszawa. To my was wsiech rozstreliamy. Wy bandit. Was wsiech rozstreliat. I takie było nasze wyzwolenie. To było straszne. To było straszne.
Przewaliła się ta cała kolumna jedna, druga. No i później zaczęła się normalna administracja obozu, tam gdzie się zatrzymali, koło Jacobsthal. No i objęli obóz, objęli obóz swoją… Cała administracja się od razu zrobiła i żywność... Przede wszystkim oni jak się dowiedzieli... No, już później to był sołdat pijany, ale przecież było dowództwo, które miało specjalne, odpowiednie zadanie, co z takim obozem robić, jak w ogóle postępować. Na wszelki wypadek nasz dowódca, pułkownik [Tadeusz] Bętkowski (był dyrektorem szpitala naszego, polskiego doktor Bętkowski) mówi: „Tylko dziewczyny nie wychodźcie na razie na teren. Lepiej się nie szwendać, nie wychodźcie. Musimy odczekać, aż to się wszystko unormuje, ale teraz lepiej nie wychodzić”. Więc jak oni się troszeczkę już zadomowili, zagospodarowali tam, w tym naszym obozie, no więc chcieli nas odżywić, bo „giermańcy” nas... „No, nie mieliście dobrze – mówi. – My teraz wam tutaj damy”. No rzeczywiście, starali się jak mogli, jak umieli. [Gotowali] zupy nam na margarynie, na słoninie, na różnych innych takich żywnościowych tych słodkościach, nie słodkościach, wszystko razem. Trochę było nieprzyjemności po tym. Paru chłopaków, zdaje się, przejechało się na tamten świat. Było dwóch chłopców, którzy widocznie tak bardzo chcieli się odżywić, że to było już za dobrze, za dobrze. No ale tak jak powiedziałam, oni wszystko walili, żeby pokazać: „Tutaj my was odżywimy”. Tak było powoli, powoli, a w międzyczasie z obozu co jakiś czas ulatniały się pewne grupy tych ozdrowieńców, którzy mogli się ruszać, żeby się przedostać na strefę już porosyjską. Nie tam, gdzie Sowiety miały się zatrzymać. Myśmy nie wiedzieli o tym, że tam jest kreska, nie do Elby, do Muldy (rzeka Mulda), że do Muldy stoją sowieciarze, a za Muldą obejmują to Amerykanie. Żeby się uwolnić i żeby jakoś dojść do siebie, no to chyba po kwietniu musiało być dobrze, po świętach... Jeszcze urządzili nam jakąś akademię wolnościową, [to znaczy] dowództwo polskiego obozu, znaczy polskich tych [baraków], no i Sowieci, głównie Sowieci jako gospodarze tego terenu zaprosili na taką akademię wolności. Pamiętam, zabrali nas i oprawa w prawdziwie sowieckim stylu. Najpierw przemówienie jakieś jednego, później harmoszka, koncert, jakiś sołdat, tylko też nie bardzo trzeźwy. No i jeszcze tam jeszcze coś było, jeszcze coś, no i później wszyscy brawo, brawo. Nam nie bardzo się podobało, żeby takie brawa bić. A drzwiach stał taki z pepeszą, taki właśnie sołdat, popatrzył się i do nas podchodzi bardzo grzecznie i mówi: „A co to, to wam się nie podoba?”. Chłopaki: „Nie, nam się podoba, tylko mamy ruki chore, ręce chore i nie możemy bić”. No ale ta akademia była. Jeszcze tam jakiś jeden pijany małojec zaczął wyśpiewywać i grać na harmoszce. Zdjęli go z tej sceny, bo mało się nie przewrócił na komendę, na dowództwo, które trochę tam siedziało, sobie popijało. Później podobno był jakiś bardzo sowity bankiet, na który zaproszono część polskiego personelu, ale tylko starsze siostry dyplomowane, w dowód wdzięczności za to, że jak uciekł z obozu sowieckiego personel czy w ogóle... Bo Sowieci uciekli z tego, a zostawili swoich rannych, i część naszego personelu, który był, zajął się, trochę pomagał tym sowieciarzom. Zresztą oni byli traktowani jak ostatnie psy przez Niemców. Rzeczywiście to było – gruźlica ich tam niesamowicie niszczyła, wszystkie choroby, nikt się nimi nie interesował. Ale zostali się i nasz personel właśnie, co mógł to im pomagał. I jako dowód wdzięczności komenda [sowiecka uczyniła] ukłon, zwrot do polskiego personelu.

  • Do kiedy pani w tym obozie przybywała?

Tak jak właśnie sobie przypominam, to chyba do początku czerwca, coś takiego, bo było już ciepło. I później po drodze miałam wypadek. Z tego szczęścia przyjechał... Bo mieliśmy adres. Ci, którzy przed nami już się zdążyli jakoś zadomowić, ci, którzy uciekli z obozu, [od nich] dostawaliśmy wiadomości: „Przyjeżdżajcie, przyjeżdżajcie, bo rzeczywiście czujemy się teraz jak w Polsce”. Część wyjeżdża do strefy angielskiej. No i część do Maczkowa mogła jechać, do generała Maczka, więc się bardzo cieszyli. Koleżanka moja napisała: „Słuchaj, jak tylko możesz, to starajcie się [przyjechać]”. Nasza grupa była już ostatnia i dlatego były różne przeszkody i trudności, niemniej jednak żeśmy dotarli. Ale przejście przez granicę między strefą objętą przez Sowiety i przez Zachód, to było przejście przez rzekę Muldę. To właśnie był ten pas graniczny. Myśmy sobie zorganizowali taki mały transport na furmankach, oczywiście ze szpitala, bo część jeszcze była takich nie bardzo zdrowych ludzi. Żeśmy dojechali do jakiejś takiej wsi i tam właśnie trzeba było się zatrzymać nad granicę. I wiem, że musiało być przejście przez rzekę Muldę, tam nasi poprzednicy przechodzili, też mieliśmy już wiadomości o tym. No i przechodzimy. Zatrzymaliśmy się u jakiegoś Niemca. Okazało się później, że to był komunista niemiecki i trochę podsłuchiwał, jak my mówimy, bo myśmy z obozu mogli wyjść nie pod swoimi znakami, bo tylko do Polski. Oni uważali, że Polacy idą na tę stronę, a ci „zachodniacy” (bo tam byli Włosi, Holendrzy i my) to na tę stronę. Myśmy sobie założyli holenderskie opaski, bo po francusku mało kto mówił w naszej grupie, ale po holendersku to było [jakby] po niemiecku. Więc żeśmy doszli do tej granicy, ten Niemiec jakoś się zorientował, ale widocznie nie bardzo... Obawiał się, że jak się zorientujemy, że on szpieguje nas czy coś, to dla nas będzie jeszcze gorzej. W każdym razie dochodzimy do granicy, szlaban jest na rzece Mulda. Na granicy stoi kobieta, Francuzka, jakiś oficer amerykański i sołdat sowiecki. No, więc zatrzymuje nas, zatrzymują nas. No i co teraz. „No, gdzie idziecie?” Aha, przede wszystkim byli Włosi. Włoch zaczyna do niego mówić po włosku, później coś po francusku, ale nie bardzo [mogą się zrozumieć]. Głównie była konwersacja między sowieckim właścicielem tego terenu a uchodźcami czy Niemcami, [choć] oni nie wiedzieli, czy uchodźcami. On mówi: „Poczekajcie, poczekajcie. Ja pójdę i wezwę swojego komandira, żeby przyszedł komandir, bo komandir mówi po francusku”. I on odszedł do jakiegoś takiego budynku, nie wiem, ile to było, sto metrów może najwyżej. I w tym czasie, kiedy on odszedł, to ta Francuzka się patrzy na nas, a my wyciągamy swoje blachy i pokazujemy. Ona mówi: „Ja wiem. I know, I know” – po angielsku nawet. Jeszcze tak po cichutku mówi: General „Bor”? General „Bor”? – Si, si. Ja, ja. Otwiera tą bramę, do tego Amerykanina i mówi: „Już, [brać] wszystko i uciekać, szybko”. My nie patrząc już na nic, na tego sołdata, który tam doszedł, oglądamy się w pół drogi na moście, czy ktoś za nami nie strzela, czy ktoś nie idzie. Jakoś cisza, nie, nie było. I żeśmy szybko, szybko przeszli ten most i byliśmy już na tej stronie alianckiej tak zwanej, bo nie wiem, czy oni się tam podzielili, Amerykanie czy Anglicy, ale raczej ta strona była przecież amerykańska.
No i zaczęła się podróż w tak zwany wolny świat, która dla mnie troszeczkę się skomplikowała, bo mieliśmy adresy na Grimmę podane przez naszych poprzedników, że: „Macie się kierować tu i tu”, [to] żeśmy pojechali, ale transport z Grimmy już odszedł. Czyli myśmy się spóźnili i nie mamy możliwości dostania się tam, gdzie powinniśmy. Nie ma pociągu. Ale warunki wtedy były takie, świat właściwie był tak pomieszany i taki chaos był, że nikt nie wiedział, kiedy ten pociąg jedzie. Przecież to była jeszcze wojna, skończyła się „pięć minut” [wcześniej]. Gdzie oni jadą, a ci gdzie jadą – nic nie wiadomo. No ale wobec tego jeden z kolegów, który był taki dosyć przedsiębiorczy, mówi: „Czekajcie, my to zorganizujemy”. Na stacji pyta się: „Tu był przecież taki pociąg, który odjechał”. – „No tak, ale on pojechał i już teraz nie ma go”. – „Ale my musimy się dostać na to i na to miejsce”. A on mówi: „No to może się da jakoś zrobić”. Więc wie pani, zupełnie tak jak prywatnie samochód czy coś się wynajmuje. Najpierw zadzwonili do następnej stacji, tam gdzie myśmy mieli pojechać, i mówią: „To zatrzymajcie tamten wagon, tamten pociąg i tutaj za dwadzieścia [minut] czy za pół godziny przyjdzie drugi, bo jeszcze są pasażerowie”.

  • No więc zadzwoniono do następnej stacji i…

No i co, i żeśmy dojechali. Bo odstawił węglarkę (wie pani też, co to jest węglarka) i na tej węglarce żeśmy do nich dojechali. Później mówi: „No nie, dalej już nie możecie tam jechać. Pociąg odstawiam”. No to idziemy. Duży pociąg jedzie w tamtym kierunku, wszystko jedno gdzie – dla nich wszystko jedno gdzie, byle dalej. Tak jak powiedziałam, wszędzie był chaos. Koleje – nie było jakiegoś zorganizowanego [rozkładu], był niesamowity bałagan w Europie, można było jeździć w różne strony, gdzie kto chciał. [Taki] właśnie był przykład mojego transportu. Jak nareszcie żeśmy usiedli w jakimś wagonie, gdzie sobie drzwi [uchyliłyśmy], myślę sobie: „Boże, jakie życie jest piękne teraz, słońce świeci. Jedziemy, tam może się spotkamy z tymi naszymi, może do Maczka pojedziemy, może właśnie do naszej, do angielskiej strefy”. Otwarte drzwi, ja sobie z koleżanką usiadłam w tych drzwiach. Spuściłyśmy nogi, bo to taki wagon, gdzie można było rozsuwać drzwi. Jedziemy szczęśliwe i w pewnym momencie – trzask! I czuję, że coś z moją nogą jest. Straszny ból. A to po prostu wie pani, te drzwi się odchylają, [pociąg] przyjeżdżał [przez] most, nie wiem jak... czy wiatr – już tego nie mogę sobie nawet dokładnie przypomnieć. Nogi miałam spuszczone, siedząc na podłodze tego wagonu, a jak siadałam, to drzwi były odchylone normalnie, prawie przy ścianie. Widocznie albo silny wiatr jakoś, albo jakiś ruch spowodował, że te drzwi się cofnęły, czyli prawie że chciały się zamknąć. I w nóżkę. Straszny ból, nieprzytomna. Oni mnie wciągnęli z powrotem i co teraz zrobić. Jesteśmy w trakcie, że tak powiem, posuwania się dalej do wolności, a tutaj facetka leży i wyje z bólu, i co z nią zrobić. [Właściwie nie wiemy], gdzie jesteśmy, w jakim w ogóle pociągu. Okazało się, że to był pociąg, który wiózł Jugosłowian. I to tak było, że jedni byli „królewiacy”, a drudzy byli „titowcy”, dwie partie były, ale jechali razem. I która grupa dała więcej temu maszyniście papierosów czy wódki, to wybierali taki kierunek. „Chcecie tam?” No to jak w Warszawie w tramwajach: „Za »górala« niech pan jedzie tu i tu”. Chociaż to była, przypuśćmy, inna trasa, ale można było przejechać. I to tak właśnie, jedni chcieli jechać tu, drudzy chcieli jechać tam i myśmy jechali prawie, mówiąc szczerze, w nieznane. Byliśmy na ich łasce, ale mieli lekarza w tym swoim transporcie. Więc nasi chłopcy, którzy byli razem ze mną, postarali się. Ten lekarz przyszedł, zobaczył. Dużo nie powiedział, to co mógł, to zrobił, [czyli] przede wszystkim zastrzyk, żeby mnie nie bolało. Ale mówi: „Przy najbliższej okazji trzeba wysadzić pacjentkę, żeby [trafiła] do szpitala jakiegoś”.
Najbliższa stacja to był Hanau pod Frankfurtem. Wysadzili mnie tam. Tam był szpital UNRRA (wie pani, to ta organizacja międzynarodowa). Ja tak sobie teraz przypominam, myślę sobie: „Boże, jakie to szczęście, że to prawa noga”. A dlaczego szczęście, bo ta lewa zaledwie się zagoiła, jeszcze jako tako wyglądała. Myślę sobie: „Boże, jakie to szczęście, że to akurat prawa strona, bo wtedy byłabym kompletnie kaleką”. Krótko mówiąc, wysadzili mnie w szpitalu unrowskim. Kierownikiem tam był, zdaje się, Francuz jakiś, [personel to] Holender, Francuz i Amerykanin. No i się zatrzymałam. Opatrzyli mnie, zaopiekowali się i musiałam być jakieś parę dobrych tygodni. Wyleczyli mnie i zostałam w tym obozie, w tej miejscowości, gdzie był ten szpital.
I zaczęło się tak zwane dipisowskie życie. Wie pani, co to jest dp? Displaced person. Obozy uchodźca dla tych wszystkich uchodźców. Tam żeśmy się zatrzymali. No bo co dalej? Nie wiem, co dalej. Nasi są daleko, ci od Maczka, to na północy przecież, a ja jestem tutaj, prawie że nad Renem. I proszę sobie wyobrazić, że ja w tym obozie przesiedziałam, nie wiem, parę miesięcy. Czułam się coraz lepiej i zaczęłam pracować w tym szpitalu, w którym leżałam, w dziale dziecięcym. Opieka dzieci, matki. I bardzo, bardzo, że tak powiem, przyjemnie się pracowało. Ja lubię z dziećmi pracować. I to było jakiś czas... No, dłuższy czas, kiedy zapoznałam się, jak funkcjonuje cała ta administracja, co można im pomóc, jak się przyczynić do tego, żeby ci Polacy jakoś... Chociaż to był obóz międzynarodowy, dużo było Rosjan, Polaków. Tylko myślę sobie, przedtem jeszcze: „Muszę się zgłosić do tego szpitala, żeby zacząć pracować, bo zwariuję. Nie mogę nic nie robić”. I zaczęłam wtedy tam pracować. Komendant obozu, jak usłyszał, że tutaj przyjechała akaczka z Powstania, to bardzo był usłużny, służył wszelką pomocą. A największą pomocą, jaka była dla mnie, to że był osobny pokoik, że nie potrzebowałam [leżeć] na tych [barakach], bo przecież mieli tam masę ludzi, więc musieli ich gdzieś pomieścić, wszystkich tak zwanych dipisów, tych uchodźców. Mieszkali w barakach mniejszych lub większych, ale razem, a ja dostałam jakiś taki mały pokoik, szczęśliwy.
No ale w międzyczasie jeszcze zgłosiłam się na uniwersytet we Frankfurcie. Na pierwszy rok już było niemożliwe, wobec tego na drugi. Będę troszeczkę dalej, byle się posunąć, żeby nie siedzieć bezczynnie, bo praca pracą... Też nie było zawsze wesoło, bo przecież to różny element był. No i dostałam się na ten uniwersytet. Zrobiłam dwa semestry i stamtąd wyjechałam w świat, jak to się mówi. To znaczy z Włoch przyjeżdżały transporty do Niemiec, od naszego wojska, od 2 Korpusu, z pomarańczami, z darami dla tych obozowiczów. Przywozili to, a zabierali ze sobą do 2 Korpusu, do Włoch tych, którzy mieli prawo, a przeważnie właśnie akowców, którzy byli w tym obozie. I tak przyjechałam do Włoch.
Świat się zaczął się zmieniać cudownie, aż chciało mi się żyć, nareszcie spokojnie. We Włoszech byłam stosunkowo krótko, może nawet za krótko. W Porto San Giorgio był właśnie taki punkt zborny, zresztą było gimnazjum, koleżanki też były w tym gimnazjum, w Porto San Giorgio. I stamtąd w czterdziestym szóstym czy w czterdziestym siódmym, już nie wiem dokładnie, ewakuacja do Anglii, bo przecież armia Andersa się likwidowała i przenosiła się do Anglii. No i ja tak samo razem z nimi jako członek rodziny wojskowej „andersowców”. Chociaż nie miałam żadnej rodziny tam w Korpusie, ale tym, którzy przejeżdżali przez granicę, dawali dokumenty (to wszystko nasi załatwiali), dokumenty tych, którzy już byli czy oddali swoje dokumenty, że na te nazwiska mogliśmy jechać. Zresztą mało kto później na to zwracał uwagę, byle tylko przyjechać Brenner i dostać się do tego pięknego słońca. No i tak żeśmy do Włoch przyjechali a już, tak, a z Włoch do Anglii to już było oficjalna ewakuacja.
No i przyjechałam do Anglii pewnego dnia. Dojeżdżamy do Liverpoolu, tak mi żal było odjeżdżać z Włoch, piękne słońce, ciepło, a zaraz na granicy zrobiło się chłodno, mrozik trochę nawet był gdzieś tam w Alpach. Myślę sobie: „Boże, Boże kochany, szkoda, szkoda tych Włoch, pięknych Włoch. Ciepło było...”.
  • Proszę powiedzieć, jak nawiązała pani kontakt z Radiem Wolna Europa?

W Anglii. Przyjechałam do Anglii. No i to trwało jakiś czas, bo najpierw chciałam kontynuować studia. Na wszystkie strony starałam się. Nawet dostałam przyjęcie przez Pax Romana. To była taka organizacja, która ułatwiała Polakom stypendia, i miałam do Irlandii pojechać na studia. Ale po pierwsze, trzeba było poczekać, bo język, a po drugie, wyszłam za mąż. Jak wyszłam za mąż, to później miałam dzieci. Jedno, później drugie i to się wszystko oddalało, cały tamten [plan]. Niemniej jednak utrzymywałam cały czas kontakt z Polonią, z kolegami, z organizacją kombatancką, akowską. Po prostu byłam w tej niwie polskiej kultury polonijnej, szczególnie w tej naszej wojskowej, bo to się nazywało armia niepodległościowa, emigracja niepodległościowa. Tak jak nazywali nas i słusznie zresztą. I pewnego dnia po jakiejś takiej akademii czy coś dostaję telefon, dostaję telefon od pani Włady Majewskiej. To była taka prawa ręka pana Nowaka, współpracownica tylko w Londynie, bo filia nasza też była przecież w Londynie. [Ona mówi], że kierownik radiostacji, czyli pan kapitan Nowak, wszyscy nazywali go kapitanem (rzeczywiście był kapitanem, ale wtedy to już był naszym dyrektorem, [właściwie] później naszym, przedtem go nie znałam), [chce się spotkać]: „Proszę pani, on chce się z panią spotkać, żeby pani przyszła na tą i na tą godzinę. I on chce z panią porozmawiać”. Co się okazuje. Oni w tym czasie organizowali Wolną Europę, zespół Wolnej Europy. On był na akademii, na której recytowałam różne swoje i nieswoje wiersze, i zdecydował, że jemu potrzebny jest głos. Potrzebni byli literaci, poeci, no to, co jest potrzebne do radia, prawda. Głosy przede wszystkim. „Chce z panią porozmawiać”. No to dobrze. To ja umówiłam się z nim w Londynie. On mówi: „Proszę pani, my zaczynamy pracę w Wolnej Europie”. Oni już zaczęli wcześnie parę miesięcy, w pięćdziesiątym pierwszym roku chyba, ale później, nim się rozkręciło to wszystko... „Potrzebni są nam właśnie ludzie, którzy mogą pracować w naszej radiostacji”. – „I co? Co ja będę [robić]?” – „No, będzie pani mówić do kraju, przede wszystkim, będzie pani mówić do Polski”. On taki trochę wielki patriota był. No, był takim dowódcą wojskowym. „Tak jest – trzeba było powiedzieć – panie kapitanie”, zamiast „panie kierowniku”. I mówi: „Kiedy pani może zacząć?”. Ja mówię: „Ależ proszę pana – nie wiem, czy mu powiedziałam „panie kapitanie” czy „panie dyrektorze” – ale ja tak nie mogę przecież pojechać, bo ja…”. – „Bo co?” – „Bo ja mam dzieci”. – „Aha, no tak, no tak. To znaczy i męża?” Ja mówię: „Tak, i męża, i dzieci tutaj mam”. – „Uhm... To nie szkodzi. To mąż najpierw przyjedzie, tutaj go zainstalujemy i wtedy pani przyjedzie do męża”. Ja mówię: „To będę musiała to rozważyć”. – „No ale niech pani się szybko decyduje”. Ta decyzja nie przyszła tak szybko, bo to nie tak łatwo przerzucić się z jednego kontynentu na drugi. A w ogóle, pani sama rozumie, matka z dziećmi, oprócz tego ciężko mi było, ciężko nam było. Musiałam sobie dorabiać różnymi sposobami, mąż też pracował w fabryce, pierwszy mąż, bo tam umarł, tutaj już. No więc zanim to się wszystko wyklarowało, kiedyś jeszcze mi mówi: „Dobrze, to niech pani przyjdzie z mężem”. – „No tak... Tylko – ja mówię – wie pan, ja nawet nie mam z kim dzieci zostawić”. – „No to z dziećmi, dlaczego nie”. On był taki, szybko decydujący. No to żeśmy przyszli na ten wywiad czy nawet najpierw był mąż, później byłam ja. Andrzej siedział mi na kolankach, Hania też gdzieś tam. „Wobec tego zrobimy tak, że najpierw pan przyjedzie do monitoringu. Będzie pracował w monitoringu polskim, a później zrobimy coś od razu, żeby pani przyjechała”. No i tak się stało, żeśmy pojechali. Najpierw pojechał mąż, w pół roku potem ja z dzieciakami przyjechałam do…

  • Kiedy to było?

To był rok pięćdziesiąty ósmy chyba czy coś takiego, mniej więcej. No a w ogóle ten wyjazd do Monachium to był dosyć skomplikowany. Bo wie pani, dzieciaki są, słuchają. „Co, mamy wyjechać? Gdzie? Na urlop, na wakacje?” – „Wyjeżdżamy, gdzieś tam mama będzie pracowała. Tata też”. I teraz co, Andrzej mówi: „Gdzie my mamy pojechać?”. Słyszę, że Hania, starsza o dwa lata, taka mateczka była dla niego zawsze, tak jak i teraz, Boże kochany: „Do Monachium”. A patrzy się, a Andrzej: „Gdzie?”. – „Do Monachium jedziemy”. Ona taka zawsze chciała być podróżniczka, ona zawsze była gotowa, żeby poznawać, gdzieś pojechać, mały dzieciak, ale mądry. A Andrzej zaczyna ryczeć. A wiadomo było, że jak Andrzej ryczy, to nie ma rady, trzeba mu ustąpić albo coś zrobić, bo się nie da żyć. A on mówi mi tak: „Ja nie ciem do »omachium« jechać. Ja nie ciem do »omachium«”. – „Dlaczego, Andrzejku?” Bo Hania najpierw się pyta: „Ale gdzie to jest, gdzie to jest?”. Ja mówię: „To jest w Niemczech. U Niemców, w Niemczech”. A Andrzej mówi: „Ja nie ciem do »omachium«”. – „Dlaczego?” – „Bo Niemcy mamusi w nóżkę strzelili. Ja nie ciem do »omachium«”. Niech pani sobie wyobrazi, że człowiek rozmawia, nie zdaje sobie sprawy, że te dzieciaki coś kombinują. I on nie chciał jechać do Niemiec, bo Niemcy mamusi strzelili w nóżkę. No ale dał się jednak jakoś przekonać. Przyjechał. Zresztą i tak później, jak zaczął szkołę, studia, to wszystko i tak w Anglii było.

  • A co dla pani było najtrudniejsze podczas pracy w Radiu Wolna Europa?

Przede wszystkim nie mogę powiedzieć, że najtrudniejsze, bo ja byłam zadowolona z tej pracy. Ja byłam zadowolona, tak jak pani wspominałam przedtem. Dla mnie to było... To był jakiś kontakt z wami, że ja mówią do was, że my wszyscy, nasz zespół – jesteśmy z wami. Mamy kontakt, wiemy, co się u was dzieje. Dostajemy czasami i odpowiedzi. I właśnie to takie poczucie spełnienia jakiejś misji. Dla mnie to nie było ciężkie. Jedyna rzecz to to oddalenie od Polski, ale właśnie ta praca w pewnym sensie rekompensowała mi to wszystko.

  • Czy były jakieś momenty w trakcie tych lat, które szczególnie pani utkwiły w pamięci, które były też z punktu widzenia zespołu pracującego jakieś takie znaczące?

Wie pani, kiedyś, kiedyś nawet był zamiar strajku, co było nie do pomyślenia w takim zespole. To był protest przeciw... jakby to powiedzieć... To była kwestia Odry i Nysy. Myśmy absolutnie chcieli przeprowadzać swoją linię polityczną, naszą, polską, bo to przecież na początku było: „Tu mówi Radio Wolna Europa”. I to był głos, pierwsze zapowiedzi w początkowych latach: „Tu mówi Radio Wolna Europa. Głos wolnej Polski”. Dopiero później było dodane „rozgłośnia polska”, bo to były przecież rozgłośnie wielu tych krajów. Była bolesna kwestia granicy na Odrze i Nysie. Ponieważ były pewne restrykcje przez Amerykanów, do których musieliśmy się zastosować i zespół postanowił, że musi przeprowadzać swoją linię polityczną, do której jest przeznaczony. I to był taki moment, gdzie albo, albo. Albo będziemy, albo nas nie będzie tutaj. Ale jednak żeśmy wygrali.

  • Czy zdarzały się sytuacje, gdzie trzeba było cenzurować to, co się powie, ze względów politycznych?

Oficjalnie to chyba nie było jakichś takich sytuacji, które mogły mieć znaczenie w szerszym zakresie. Chyba nie.

  • A nieoficjalnie?

Wewnętrzne nasze były, ale to jak w każdym zespole zresztą – jedni są za, drudzy są przeciw, prawda. Niemniej jednak muszę powiedzieć, tutaj wspominam naszego kierownika, że on umiał to trzymać wszystko. On umiał to trzymać i wyprowadzał na równo.

  • A jak pani się współpracowało z Janem Nowakiem-Jeziorańskim?

Różnie. Różnie. Tak jak powiedziałam, to był człowiek bardzo energiczny, czasami niepanujący nad językiem czy w ogóle swoimi emocjami.

  • Ale to znaczy, że wyzywał ludzi?

Wie pani, że nie, w każdym razie ja sobie nie przypominam. Nie, do tego chyba by nie doszło. Może prywatnie gdzieś tam to sobie powiedzieli coś, ale raczej nie. [To był] człowiek, który umiał trzymać w karbach zespół, który przecież składa się z różnych charakterów, i on to bądź co bądź umiał utrzymać, że szło wszystko, wszystko dalej. A że ten czy inny ma sympatie takie czy inne, no to jak jest demokracja, to chyba można, prawda. No właśnie. Nie, ale na ogół, na ogół... Nie, to był uczciwy człowiek. To był uczciwy człowiek.

  • A jaka panowała atmosfera w zespole?

Dobra, koleżeńska. I tak samo, [jak] powiedziałam, różne były temperamenty, ale jedna rzecz, cały czas mieliśmy świadomość, gdzie my pracujemy i dla kogo. O, właściwie to był ten spójnik główny, że myśmy wiedzieli, że nie pracujemy w fabryce guzików. [Wiedzieliśmy], dla kogo pracujemy, po co pracujemy.

  • A czy obawiali się państwo donosicieli?

No, wie pani, donosiciele to są w każdej instytucji. Tylko że tutaj, ponieważ była specjalna instytucja, do pewnego stopnia wiedziliśmy, że są. No, te afery, który wyszły z tym… Jak on się [nazywał], ten pierwszy szpieg, który się okazał szpiegiem w zespole. To też była bardzo ciekawa historia, jak go wkręcili tam, do naszego zespołu, akurat do działu newralgicznego, na którym im zależało, stronie przeciwnej. Mówię teraz o polityce.

  • Czy ktoś wewnątrz zespołu miał podejrzenia? Czy to jakoś się czuło, czy dla państwa to też było zaskoczenie?

W niektórych sytuacjach były do pewnego stopnia pewne poszlaki. No ale to wszystko koleżeńskie: „Nie, to niemożliwe, ale skądże”. Ale okazało się, że tak, że nie trafili. Później dopiero się okazało, że ten, przypuśćmy X czy Y – „O cholera, no przecież taki fajny gość”. No, jednak. Na pewno pani słyszała. To był pierwszy ten, który książkę taką napisał, zresztą plotkarską, pierwszy, który zrobił nam taki kawał.

  • W czasie komunizmu było wiele dramatycznych wydarzeń w Polsce. Czy któreś z nich były jakoś naprawdę trudne do przekazania albo trudne, żeby je relacjonować prawdziwie?

Wie pani, oczywiście, przecież jednak myśmy musieli w pewnym sensie... I tak mieliśmy bardzo dużą swobodę, jeżeli chodzi o wypowiedzi polityczne, ale jednak to było pod amerykańskim parasolem. Tak czy nie? Byliśmy od nich w pewnym sensie, w dużym sensie nieraz, zależni. Chociaż muszę powiedzieć, że bardzo swobodnie z nami obchodzili się i myślę, że to właśnie za przyczyną Nowaka, który jak stuknął pięścią w stół, to Amerykanie się z nim liczyli. Więc to musiała być taka równowaga. Oni wiedzieli, jak daleko się z nami posunąć. I myśmy wiedzieli, żeby nie zaszkodzić sobie również, co można przemycić, co można powiedzieć, a czego raczej nie mówić. Ale bo ja wiem... Ale wszystko raczej chyba było dobrze, tak jak sobie przypominam. Wie pani, ciągle nie można było myśleć o tych sprawach, bo człowiek pracował tam, ale miał swoje prywatne życie, też absorbowały go różne sprawy. Niemniej jednak jeżeli działy się rzeczy bardzo poważne, znaczące dla kraju, to myśmy to wszystko przeżywali i myśmy się odpowiednio do tego musieli zastosować czy odnieść, co zresztą było widoczne w audycjach.

  • A odnośnie reakcji publiczności, słuchaczy, to czy były jakieś sytuacje, które szczególnie pani utkwiły w pamięci?

Przyjemne raczej, ale w tej chwili nie chciałabym się wypowiadać na ten temat. Były listy z Polski, oczywiście [docierały] bardzo różnymi drogami. Orientuje się pani, że to nie przyszło akurat [bezpośrednio na adres radia], pan taki i taki, czy pani taka i taka, Wolna Europa. Nie, to były inne kanały, którymi dostawaliśmy te listy. Ten [kontakt], co ja miałam, w każdym razie to były [listy typu]: „Jak dobrze, że możemy trochę wolnego świata usłyszeć. Dziękujemy wam. Jakie trudności. Niech te cholery coś zrobią, żeby nie zakłócali tego. Przecież ile wysiłku my musimy tracić, żeby chociaż trochę tego głosu przeszło”. Pani wie zresztą, jakie było zakłócanie cholerne. Więc z tej strony [kontakty] było raczej bardzo przyjemne, przyjemne, znaczy takie budujące, że nie mówimy w powietrze i się to wszystko rozlatuje. Niektórym się to podobało, niektórzy mieli swoje uwagi, ale raczej ta Wolna Europa była dla nich jakimś takim kołem ratunkowym, tak jak mi kiedyś napisał jeden słuchacz.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?

Co znaczy najlepsze? Z tych wszystkich przykrych, najlepsze? Kochanie, no żyję. Przeszłam, przeszłam ciężki czas… ale żyję. A co było najgorsze?
Najgorsze było to, że się skończyło to i że nic z tego nie mamy – tak mnie się wydawało – że jest beznadziejnie. To było dla mnie – dla mnie – ja nie mówię ogólnie, [najgorsze]. Że może człowiek stracić czasami nadzieję. Wie pani, to jest strasznie bolesne, bo póki się ma te marzenia, że wszystko jest wspaniałe, że wszystko będzie dobrze, to można żyć. Ale jak przyjdzie taki moment, bo to nie jest permanentne, ale przychodzą przecież różne momenty, że jeśli rzeczywiście tak miałoby tak być do końca, to straszne.

  • A ludzie tracili już nadzieję?

Byli i tacy, byli i tacy. Tylko że ja sięgam może już trochę dalej, że po Powstaniu również nie mieliśmy tej wolności. I dlatego mnie się to [tak] kojarzy, ten zawód straszliwy.

  • A teraz…

A teraz jest dobrze.

  • Jaka z perspektywy lat jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Przypuszczam, że gdyby nie Powstanie Warszawskie, to nie byłoby może tej warstwy, tej części społeczeństwa, szczególnie młodzieży, która jest teraz, którą widzę, taką jak pani, jak pana, tych ludzi, którzy żyją dla Polski, przynajmniej z myślą o Polsce.


Warszawa, 31 lipca 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Irmina Leokadia Zembrzuska-Wysocka Pseudonim: „Irma” Stopień: starszy strzelec, sanitariuszka, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Bartkiewicz” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter