Jacka Wojtecka „Irma”

Archiwum Historii Mówionej

Jacka Wojtecka, poprzednio Siwecka, pseudonim miałam „Irma”. Byłam łączniczką przy dowództwie „Żywiciela”, na Żoliborzu. [Urodziłam się] w 1928, w Sandomierzu.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?

Przed wojną mieszkałam częściowo w Sandomierzu, częściowo w Warszawie. Moja matka odziedziczyła po swoim ojcu aptekę i chodziła na studia farmaceutyczne w Warszawie. Byłam najmłodszym dzieckiem, więc byłam z mamusią. Wtedy mieszkałam na Saskiej Kępie.

  • Gdzie znajdowała się apteka?

Apteka była w Sandomierzu [przy Rynek 4]. Mamusia tak samo była współwłaścicielką firmy aptecznej na Długiej. To była hurtownia apteczna.

  • Skąd takie oryginalne imię, Jacka?

Ponieważ pochodzę z Sandomierza, moja mamusia była z rodziny Popławskich. Tam był kościół Świętego Jakuba, który był fundowany przez królową Jadwigę i częściowo przez rodzinę Popławskich. Jak się urodziłam na Świętego Jacka, ponieważ on był patronem tego kościoła, dali mnie na imię Jacka. Księża nie byli zadowoleni, ale mój dziadek sobie tak życzył.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Gdzie pani wtedy była?

Miałam jedenaście lat, jak Niemcy wkroczyli do Sandomierza. Niedługo potem moją mamusię zaaresztowali i wywieźli z moją siostrą do Ravensbrück. Siostra miała siedemnaście lat, cztery lata była starsza ode mnie, a mój brat pracował w Radomiu. Chciała go mamusia uchronić i dała go do niemieckiej apteki, bo on już był studentem farmacji. Niestety go zabrali i zginął w Oświęcimiu. Mamusia i siostra były przez cztery i pół roku w obozie w Ravensbrück. Przez ten czas mieszkałam u swojego wuja.

  • Za co została aresztowana pani mama i siostra?

Za to, że były Polkami. Całą inteligencję [Sandomierza zaaresztowali] wtedy. Wszystkich doktorów, adwokatów. W Sandomierzu chyba ze sto osób zaaresztowali.

  • Mama i siostra przeżyły obóz?

Tak [wróciły do Polski w 1945 roku], ale obydwie już nie żyją. Siostra wyszła za mąż za dyplomatę angielskiego [Martina Beatty] i przyjechała do Anglii. Sprowadziłam mamusię i mama [Maria Siwecka] też była w Anglii przez [dwadzieścia osiem] lat.

  • Mieszkała pani u wujka, w Warszawie?

Cały czas mieszkałam na Żoliborzu, Krasińskiego 29. Całą okupację mieszkałam u wuja.

  • Chodziła pani gdzieś do szkoły?

Chodziłam do sióstr zmartwychwstanek.

  • Związała się pani z konspiracją?

Tak. Była młodsza dziewczynka ode mnie, nazywała się Danka Bujko, która pojechała ze mną na Pragę. Tam żeśmy się zaczepiły, nie pamiętam jaki to był hufiec, tam właśnie należałyśmy. Później przyszedł moment, że chcieli mnie wysłać do Kampinosu, ale wujek mi zabronił. Już byłam przyszykowana, plecak. […]

  • Pani już mówi o początku Powstania, ale wróćmy jeszcze do lat okupacji. Składała pani przysięgę w czasie okupacji?

Tak, [ale nie pamiętam]. Byłam w harcerstwie.

  • Jak się odbyło składanie tej przysięgi?

Nie pamiętam.

  • Czy była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?

Oczywiście! Mojego znajomego rozstrzelali na ulicy. […] Mój wuj pracował w opiece społecznej, miał wysokie stanowisko [przed wojną]. Jak Niemcy przyszli, to był tak zwany Arbeitsamt i on musiał zostać. Ponieważ kończył [Uniwersytet w Monachium] i znał język niemiecki świetnie, to zatrzymali go. Wuj był wiecznie przerażony. Zawsze zmuszali ludzi do pracy w tym Arbeitsamt. Jakiegokolwiek Niemca dali na główne stanowisko, to Armia Krajowa przyszła i go zabiła. Za każdym razem było to samo.

  • Wuj jak się nazywał?

Marek Popławski, nie żyje. [Przed wojną pracował w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej i zjeździł cały świat, tam gdzie byli zatrudniani Polacy].

  • Jak wyglądało życie w czasie okupacji, były problemy z zaopatrzeniem.

Wielki głód był. Myśmy mieli działkę. Pracowałam na działce, chodziłam do gimnazjum. Ponieważ byłam u wujostwa i może mi nie było tak bardzo dobrze, to nieraz inne dzieci z tego domu pomagały mi podlewać, żeby mnie puścili, żebym mogła pograć w siatkówkę.

  • Otrzymywała pani listy od mamy i od siostry z obozu?

Mój drugi wuj [Michał Popławski, został rozstrzelany w czasie Powstania] otrzymywał, bo trzeba było pisać w języku niemieckim. Nie wolno było po polsku pisać.

  • Pamięta pani może powstanie w getcie warszawskim?

Tak. Pamiętam też, że wuj mój [Marek Popławski] kazał mi, jadąc tramwajem zrzucać paczki dla jego kolegi, który był adwokatem i on był w getcie. Można było telefonować nawet do getta. To było straszne! Tramwaj przechodził przez getto!

  • A później były przygotowania do Powstania Warszawskiego. Panią ktoś skierował do Kampinosu?

Tak, z harcerstwa chcieli wysłać mnie do Kampinosu, ale wuj mi zabronił. Zostałam na lodzie i pojechałam, żeby mnie przesłali z hufca do kogoś, kto by mnie skierował gdzie indziej. Oni mnie wysłali do doktora na Starym Mieście. Ten doktor, [nie znam nazwiska], ponieważ wiedział, że jestem z Żoliborza, przesłał mnie do komendantki „Lorety”. To była główna komendantka kobiet. Potem ona mnie [przesłała] do plutonu 228., a [moją drugą koleżankę – nie, bo] była za młoda i jej nie wzięli. Mnie owało miesiąca do szesnastu lat, a ona była trochę młodsza i nie chciała jej przyjąć.
Poszłam na centralę, ponieważ byłam trenowana do zakładania telefonów polowych. Wysłali mnie z gościem, który miał pseudonim „Że”. Wyszliśmy, ten „Że” dostał w głowę i był koniec. Wróciłam z powrotem na centralę [telefoniczną]. Jeden dzień byłam na centrali i wysłali mnie do dowództwa. Byłam cały czas przy dowództwie. Oprócz mnie była dziewczynka z Bielan, z którą chodziłam do szkoły, nazywała się „Baśka”. Wiem, że była „Czarna Baśka” i tak ją nazywaliśmy. [Nie znam nazwiska]. [...]
Całą niewolę z nią przeżyłam. Pracowałam na komenderówce, byłam w dwóch obozach. Potem okazało się, że ona wróciła do Polski z ojcem, który był porucznikiem Armii Krajowej. Ponieważ zostawił żonę i małe dziecko, więc wrócili. Ona wsiąkła. Szukałam jej i nie istnieje w Warszawie, nie wyjechała nigdzie. Podejrzewam, że jak wrócili, to ich obydwoje Rosjanie wykończyli.

  • Co należało do pani obowiązków jako łączniczki? Z dowództwa nosiła pani meldunki do innych kompanii, dowódców, plutonów?

Należało do mnie roznoszenie haseł, [które się zmieniały] codziennie. Poza tym siedziało się na krześle i czekało na meldunek. Byłyśmy dwie i roznosiłyśmy cały dzień meldunki. Nie spało się w ogóle. Spało się wtedy, kiedy można było sobie kimnąć. Przez całe Powstanie nie spałyśmy, tylko kursowałyśmy tam i z powrotem.

  • Nie było dyżurów, pani musiała być cały czas do dyspozycji?

Cały czas. Karmili nas, dostawało się jakieś jedzenie. Dawali nam kotlety nie wiadomo z czego. Czy to były z konia, czy z psa, czy z kota.

  • Smaczne były te kotlety?

Nie. Oczywiście, nie. Pamiętam moment, że znalazłam dynię na działkach. Razem z „Baśką” żeśmy z tej dyni i z mąki, chciały zrobić placki. To było na drugim piętrze, ale bomba walnęła i później nie mogłyśmy zejść. Trwało to godzinami, żeby z drugiego piętra zejść na dół.
Raz mnie wysłali, przez plac Wilsona miałam iść na [Cytadelę]. Był ogromny obstrzał i biegłam zygzakiem, chowałam się za budkę od gazet. Jakoś przeleciałam. Miałam szerokie spodnie narciarskie mojej mamusi, kula [czy odłamek] przeleciała mi przez spodnie, ale mi się nic nie stało. Nosiłam meldunki i w jednym momencie byłam posłana na Marymont. To było najgorsze miejsce. Siadłam sobie na ławce. [Obok] był zburzony dom i była piwnica pełna trupów, rąk, nóg. Wtedy usnęłam i wpadłam w te straszne trupy i cała się ubrudziłam. Całe życie to pamiętam!
Później przy końcu Powstania wysłali mnie na drugi koniec Żoliborza. To była 8. dywersyjna kompania „Jarosława Dąbrowskiego”. Tam miałam pójść i przeprowadzić ich, bo to był już koniec, kapitulacja, ale nie wiedziałam jeszcze tego wtedy. Przeprowadziłam ich i mówię, że muszą za mną iść przez działki. A ten porucznik powiedział do mnie tak: „Dobrze proszę pani, ale pani gwarantuje, pani będzie szła ostatnia”. Przeprowadziłam ich. Jak wróciłam, to dowiedziałam się od majora „Romana”, który był pod „Żywicielem”, że „Żywiciel” już skapitulował. Byłam przerażona i nie mogłam uwierzyć. Myślałam, że to niemożliwe żebyśmy skapitulowali, ale powiedział, że my nie możemy wszyscy zginąć. Miasto się paliło, trzeba było zdać całą broń. Oddałam Visa, miałam też panterkę, którą oddałam.
Nas pędzili do Pruszkowa. Miałam chłopca, [nazywał się] Lolek Piotrowski, [pseudonim „Sten”]. Wtedy się dowiedziałam, że on zginął. Mnie było już wszystko jedno, mnie już na życiu nie zależało.

  • To była pani sympatia?

Tak.
Przypuszczam, że wszystkim nie zależało już. Byłam później w obozie.
  • Wróćmy jeszcze do Powstania. A czy pani poznała tego chłopca w czasie Powstania?

Nie, on był z mojego domu. Poza tym, przy końcu Powstania, dostałam odłamek w palec. Potem, jak żeśmy do Pruszkowa doszli, to zaczęło mi to strasznie ropieć. Upadłam i wylądowałam na kobiecie, która już tam leżała miesiąc. Jak w końcu po siedmiu dniach dojechaliśmy do obozu, to był obóz Gross-Lübars, to miałam [już] gangrenę. Nasz szpital także tam był i lekarze chcieli mi amputować palec. Ale oprócz naszych lekarzy, przychodził młody lekarz niemiecki i on mnie pięć razy operował. Wyleczył mnie, a na końcu przyniósł mi dwa kilo jabłek. Nigdy tego nie zapomnę!
Mimo, że miałam tą kiepską rękę, plaster na ręce, to miałam pierścionek z dużym brylantem, który mi wujek dał, żebym miała w razie czego. Nie odebrali mi go, bo był plaster na tym. Pojechaliśmy do tego obozu na komenderówkę, do pracy. Parchen się nazywał, pod Magdeburgiem. Tam długo nie pracowałam, dlatego że wsadziłam rękę w maszynę i zerwało mi cztery paznokcie. Wtedy chodziłam z wachmanem do doktora, w śniegu, dwa kilometry. Co dwa dni chodziłam. Straszna rzecz mi się stała z tymi paznokciami.
Spałyśmy na ziemi, na słomie, w [budynku kina]. W niektórych obozach pracy, było dużo lepiej, ale tam, gdzie myśmy były, było fatalnie. Jeść nawet dobrze dawali, tylko mało. Trzeba było się stawiać do lekarza niemieckiego [co tydzień]. On zobaczył, że my mamy wysypkę straszną po tej słomie, ja z tą „Baśką”. Powiedział [doktor], że na pewno mamy szkarlatynę i odesłał nas do obozu. Byłam zadowolona, bo szkarlatynę miałam [wcześniej] i nie bałam się. Jechałyśmy do obozu razem z wachmanem, przez całe Niemcy, przez Berlin, gdzie strasznie bombardowali. Te dziewczęta, które zostały, zostały dwa tygodnie dłużej niż ja byłam. Też wróciły do tego samego obozu, Gross-Lübars. Z tego Gross-Lübars wysłali nas do Oberlangen. To był niby obóz karny i w tym Oberlangen [Stalag VI C] byłam do końca wojny. Tam był straszny głód.

  • Jak pamięta pani dzień wyzwolenia?

[Wielka radość]. Zaraz powiem. Straszny głód był, dawali nam zupę z jarmuszu. Na Boże Narodzenie raz nam dali zupę z obierek kartofli. Ponieważ przyjechałam ze szpitalem, nie byłam w głównym baraku tylko na początku baraku. Było tam dużo rannych. Byłam ja razem z „Baśką” i były dwie prostytutki z AL-u. Roznosiłam także do AL-u zlecenia, oni nie bardzo się nas słuchali, ale nosiłam. Była komendantka, która się nazywała Kamila. Byłam biedna, bo niektóre dostawały paczki z Polski, a ja nie miałam od kogo dostawać paczki. Napisałam do mojej ciotecznej babki, która miała pewno już z dziewięćdziesiąt lat i przysłała mi tylko jedną paczkę samego chleba. Strasznie głodowałam i dochodziło do tego, że już w ogóle nie wstawałam z łóżka. Pewno komendantka dała mi złą opinię, że nie chciałam wstawać na apele, ale nie miałam siły po prostu. Trzeba pamiętać, że miałam tylko szesnaście lat.
W pewnym momencie myśmy wypatrywały, samoloty latały, patrzyło się przez okna. Pamiętam – wyszłam na dach i zemdlałam, bo taka byłam słaba. Raptem przyjechali Polacy i nas uwolnili. 1. Dywizja Pancerna.

  • Wspomniała pani o AL? To znaczy, że dowództwo AL nie chciało się podporządkować dowództwu AK?

Nie bardzo. Nosiłam tam meldunki. Nie bardzo chcieli, ale nosiłam zawsze. Czasem się podporządkowywali. Muszę powiedzieć, że jednak oni [wspólnie] z nami walczyli, to trzeba przyznać. Najwięcej ich było na Żoliborzu.

  • A te dwie prostytutki w obozie? One były z AL? To były prostytutki z Warszawy?

Z AL były. Warszawskie prostytutki.

  • One poszły do Powstania?

Poszły. Parę było, u nas dwie były w baraku. Myślę, że było parę.

  • One powiedziały, że były prostytutkami, czy to było widać?

One się przyznawały do tego. Walczyły i prostytutki też. [Po uwolnieniu gdzieś wsiąkły].

  • Pani wspomniała, że miała Visa. Rzadko łączniczka miała Visa.

Miałam. Od majora „Romana” miałam także panterkę.

  • Korzystała pani kiedyś z tego Visa?

Nawet nie, ale miałam. To była chluba moja, że miałam.

  • Pamięta pani dowódcę łączności z Żoliborza, pana Krzeskiego?

W pewnym momencie jak on był ranny, dostałam wiadomość, że mam go odprowadzić do szpitala. Nie nieść, bo sanitariusze nieśli, ale miałam przeprowadzić, bo znałam dobrze Żoliborz. Przynieśli jego i cały był okryty białymi prześcieradłami. Powiedziałam [z takim nie idę], jak przykryjecie go kocem, to wtedy idziemy.

  • To bardzo widoczne.

Bo była noc.

  • Jaki to był człowiek, pani bliżej go znała?

[Chyba mnie lubił, bo wysłał mnie do dowództwa]. Słodki! Major „Roman” to był wielki dowódca. Zdaje mi się, że „Żywiciel” nie miał w sobie tyle życia, spokojny człowiek był. A major „Roman” to była mocna osobistość. Jeden i drugi wyjechali do Ameryki. [Niedzielski] „Żywiciel” zmarł w Ameryce, byłam na jego [grobie]. Lolka Piotrowskiego też odwiedzałam na cmentarzu, wyszukałam, ale innych znajomych... Nas było siedemnaście młodych ludzi w tym naszym domu i prawie wszyscy zginęli. To był blok Krasińskiego 29. Żyła tylko Danka Bujko, brat jej zginął. Później był Leszek Pospielszalski, Leszek Retarowski i jeszcze takie panienki były, nie pamiętam nazwisk. To wszystko zginęło, cała młodzież zginęła.
[W przedostatnim dniu Powstania dowództwo mieściło się na ulicy Miskiewicza, koło placu Inwalidów. Wróciłam i zastałam „Żywiciela rannego w nogi i nikogo więcej nie było, natomiast Niemcy byli już w drugim oknie. Zlapałam go za dwie ręce i ciągnłęm go przez okopy. Dotarłam do drugiego domu i tam go zostawiłam harcerzom, a sama pobiegłam z nowym meldunkiem].

  • Pamięta pani może hasła z tamtego okresu?

[…] Różne były, nie pamiętam. Mam przepustkę i oddałam nawet tę przepustkę do Muzeum Powstania Warszawskiego. Taką przepustkę, z którą mogłam chodzić po całej Warszawie. Byłam bardzo dumna jak ją oddałam, ponieważ nikt takiej przepustki nie miał. Ponieważ byłam łączniczką przy dowództwie, to miałam taką przepustkę podpisaną przez majora „Romana”.

  • Dlaczego pani nie zdecydowała się na powrót do kraju?

Moja matka wróciła z obozu z siostrą. Nie wiedziałam, że brat mój zginął. Byłam tak przerażona, może byłam bardzo dzielna, ale potem byłam tak przerażona, że nie chciałam wracać do Polski. Myślałam sobie wtedy, mając niewiele lat, że Polska zawsze – z jednej strony Niemcy, z drugiej strony Rosjanie. Do czego miałam wracać? Wszystko nam odebrali. Warszawy nie było. Do wujostwa nie miałam gdzie wracać, bo oni gdzieś wyjechali do Radomia. Nie miałam gdzie wracać właściwie. Co do mojej mamusi, nie widziałam gdzie wtedy była. Moja mamusia może też by nie wróciła do Polski, gdyby wiedziała, że mój brat nie żyje.

  • Była pani niepełnoletnia. Czy rząd brytyjski pomógł, zajął się panią?

Jak wyszłam z niewoli pojechałam do Włoch. Byłam w Maceracie, byłam w Ankonie, później byłam w Trani w gimnazjum. Z gimnazjum, które utrzymywał 2. Korpus, w którym mój mąż był, przywieźli nas do Anglii. Nie miałam gdzie wracać. Później, będąc w Rzymie, jakiś z księży mnie zobaczył. Ponieważ byłam ulubienicą biskupa w Sandomierzu i chodziłam po szkole na podwieczorki, to mnie w kurii znali. Któryś z księży poznał mnie, jak byłam w Rzymie. Pani Wischołkowa, była komendantką wojska, dała nam oficera i jeep i objeżdżaliśmy Włochy.

  • Pani mówiła, że męża poznała przez Korpus?

Nie, ja mojego męża poznałam w Anglii.

  • On był w2. Korpusie?

Mój mąż był prezesem Związku Karpatczyków. Brał udział w [bitwie pod] Monte Cassino.

  • Imię męża?

Józef Wojtecki.

  • Proszę powiedzieć, kiedy pani pierwszy raz przyjechała do Polski?

Pierwszy raz przyjechałam do Szczecina, jak ojciec mojego męża był chory. Wtedy szybko wzięliśmy obywatelstwo angielskie, bo była komuna w Polsce i myśmy nie mieli prawa jechać, bo by nas zatrzymali. Ponieważ moja siostra była zamężna, z dyplomatą angielskim, dlatego myśmy szybko dostali paszporty angielskie. To był 1970 rok, coś takiego.
Czasem jeżdżę do Polski, bo mam kiepskie kolana, więc jeżdżę do Ciechocinka. Do różnych miejsc jeździłam. […]

  • Dlaczego pani przybrała pseudonim „Irma”?

Taki mi przyszedł do głowy. Uważałam, że to coś wspaniałego.

  • Czy gdyby pani znowu miała szesnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Na pewno bym poszła! Jakbym była stara, to może bym nie poszła, ale tak, na pewno bym poszła! Myśmy byli w innym duchu wychowani, niż teraz ludzie w Polsce są.



Londyn, 4 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jacka Wojtecka Pseudonim: „Irma” Stopień: łączniczka, łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter