Jadwiga Góra „Izbicka”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Góra, urodzona 25 kwietnia 1926 roku w Inowrocławiu. [Byłam] łączniczką w zgrupowaniu „Krybara”, u dowódcy batalionu, porucznika „Bicza”. Mój pseudonim „Izbicka”.

  • Pani się urodziła w Inowrocławiu?

Tak.

  • Czy długo tam pani mieszkała? Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do wojny mieszkałam w Inowrocławiu. Pochodzę z bardzo patriotycznej rodziny, ojciec był powstańcem wielkopolskim, a matka w czasie Powstania pełniła dyżury w szpitalu, nie była pielęgniarką. Tak że byłam bardzo patriotycznie wychowana.

  • Jak się nazywali rodzice?

Wiktor i Elżbieta Lisieccy.Już jako dziewczynka należałam do harcerstwa i w 1939 roku nasza drużyna – to była 2. drużyna harcerska w Inowrocławiu, chodziłam do szkoły przy gimnazjum żeńskim – myśmy przyjmowali na dworcu Polaków, których Niemcy wyrzucili z Gdańska. To był sierpień 1939 roku.

  • Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną? Czy miała pani rodzeństwo?

Nie, rodzeństwa w ogóle nie miałam, byłam jedna. Matka była wdową. Była nauczycielką, ojciec był zegarmistrzem. Matka prowadziła po mężu sklep zegarmistrzowsko-jubilerski.

  • W Inowrocławiu?

W Inowrocławiu.

  • Pamięta pani, na jakiej ulicy się znajdował?

Na Królowej Jadwigi, to jest główna ulica Inowrocławia.

  • Czy ten dom jeszcze stoi?

Tak.

  • A numer?

Dziewiętnaście. W tej chwili dziewiętnaście, przed wojną był dziewięć.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku.

1939 rok. Myśmy uciekali. Cały Inowrocław był bardzo patriotyczny, tak że udział w obronie Inowrocławia brali chłopcy z PW, z gimnazjum, z liceum. Miałam kolegę, ucznia gimnazjum. Był w PW. Niemcy go zamordowali, i utopili w szambie. Nazywał się Bogdan Lipiński (jeśli sobie dobrze przypominam). Potem ci wszyscy gimnazjaliści musieli uciekać. Ukrywali się w czasie wojny pod innymi nazwiskami. Miałam wtedy trzynaście lat, oni mieli po siedemnaście, osiemnaście.

  • Panie razem z mamą uciekały?

Uciekałyśmy, tak, ale szybko wróciłyśmy do domu. Potem matka miała kłopoty, ponieważ była znana z tego, że była wielką patriotką, znała Niemców miejscowych, miała niewyparzony język, lubiła dyskutować na tematy polityczne. (Odziedziczyłam to po niej). Została aresztowana przez gestapo. Siedziała w obozie przejściowym, uratowało ją to, że zgłosiła się do kuchni. Gotowała gestapowcom w kuchni. Po miesiącu zatrzymali wszystkich mężczyzn i porozsyłali do obozów koncentracyjnych. Kobiet było niedużo, bo tylko dwanaście. Kobiety zwolnili.Wszystko nam odebrali. I mieszkanie, wyrzucili do jakiejś piwnicy. Matka się postarała (chyba za złoto), że pojechałyśmy do Warszawy. Pojechałyśmy do Warszawy, tam miałyśmy rodzinę. Po jakimś czasie dostała mama telegram, że nie ma wracać, bo znowu się o nią gestapo pytało. Więc już nie wróciłyśmy do Inowrocławia. Zostałyśmy w Warszawie, na Alejach Niepodległości 159. Mieszkałyśmy w tym samym domu, gdzie mieszkał Janek Bytnar.

  • Żyje jeszcze jego siostra?

Tak, jego siostra jeszcze żyje?W tym samym domu, z tym że on mieszkał od frontu, a myśmy mieszkali w oficynie. Mieszkałam od podwórka. Mieszkaliśmy jeszcze razem z ciotką, która była wysiedlona z Gdyni, bo jej mąż był oficerem marynarki, też musiał się ukrywać, uciekał. Będąc w Warszawie, spotkałam moją koleżankę, z którą chodziłam razem, przed wojną, do jednej klasy, Helę Paul. Oni byli wcześniej wysiedleni, już pierwszym transportem, w listopadzie 1939 roku. Hela już chodziła do szkoły, do szkoły handlowej na Królewskiej 16. [...] Zaczęłam z nią chodzić do tej szkoły. Naturalnie w szkole była konspiracja. Tam była i podchorążówka, i fabryka granatów. Część uczennic (tylko wybrane), były w konspiracji, miedzy innymi ja. [...]

  • Pamięta pani, jak składała pani przysięgę?

Oczywiście, że składałam przysięgę.

  • Mogłaby pani opisać ten moment? Jak to się odbywało?

Nie pamiętam. Wiem, że byłam w białej bluzce i w granatowej spódniczce, to wszystko. Stałyśmy rzędem. Nic więcej nie pamiętam. Nas było kilka. Może nawet około dwudziestu. Nie pamiętam. Miałyśmy wychowawczynię, Krystynę Michalcówną, była wielką patriotką. Jeszcze coś: miała słabość do Wielkopolan, bo kończyła studia w Poznaniu. Dlatego nas wysiedlone wyróżniała i byłyśmy w konspiracji.

  • Mama o tym wiedziała?

Mama się domyślała, bo za długo w szkole przebywałam. Zajęcia przecież były z przedmiotów obowiązkowych i zakazanych (komplety). Tak samo w niedzielę miałyśmy bardzo dużo zajęć konspiracyjnych. Szło się do kościoła na dziewiątą, do karmelitów, bo to był szkolny kościół i z kościoła prosto do szkoły na różne konspiracyjne zadania. Przechodziłam szkolenie sanitarne i byłam w szpitalu wolskim na praktyce, ale okazało się, że niestety nie znoszę widoku krwi. Tak że zamiast sanitariuszką – zostałam łączniczką. Łączniczką Mariana Mokrzyckiego – to był nasz dowódca, dyrektor szkoły.

  • To działo się jeszcze w czasie okupacji?

To wszystko była okupacja, jasne. Raz już mieliśmy alarm i byliśmy zgrupowani w szkole. To nie tylko my, to była jeszcze podchorążówka. Było rozwożenie granatów w puszkach od marmolady. Były rozwożone rikszami. Pomagałyśmy też w rozlewaniu benzyny do butelek. Już nie pamiętam, co jeszcze.

  • To wszystko było w szkole?

Wszystko było w szkole.

  • Czy Niemcy nigdy tam nie weszli?

Tak, weszli raz Niemcy. Oczywiście, że weszli Niemcy. Ale były umówione różne alarmy, jak się wchodziło do szkoły, tak że wiedziałyśmy, że oni buszują po szkole. Miałyśmy zajęcia. Co jeszcze? Budynek był w połowie zupełnie zniszczony, zbombardowany i klasy były ogrzewane żelaznymi piecykami tak zwanymi kozami. Miałyśmy szkoleniowe materiały, które zostały natychmiast w „kozie” spalone. Miałyśmy dla bezpieczeństwa przy sobie niemieckie książki i głośno je czytałyśmy. Jak usłyszeli, że tyle głosów po niemiecku czyta – do klasy nie weszli.

  • Spotkała pani osobiście Janka Bytnara?

Nie. Wtedy go nie znałam. Tylko widziałam. Oficyna była prostopadle do frontu. Jeszcze była oficyna z drugiej strony, oni mieli dużo niższy dach. Z okna tam jakieś dziewczyny wychodziły i chłopacy i na tym dachu odpoczywali, opalali się. Tylko się domyślałam. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze i widziałam, jak oni tam [...] odpoczywali.

  • W czasie okupacji, jak pani rozwoziła meldunki, były jakieś niebezpieczne sytuacje?

W czasie okupacji nie roznosiłam meldunków, byłam tylko szkolona do Powstania. Co jedynie robiłam, znowu w szkole: zamknęli nas w pomieszczeniu bez okna [...] i myśmy na powielaczu powielały instrukcje dla podchorążówki. To tylko to. Ale nic nie roznosiłam. Dokonywałyśmy rozeznania topograficznego ulicy Litewskiej. Odbywało się to w ten sposób, że dwie koleżanki roznosiły – sprzedawały, zbierały datki na RGO w danej kamienicy, a drugie dwie rysowały plan kamienicy z przejściami, bramami i tym podobne.

  • Pamięta pani może Żydów w czasie okupacji?

Żydów tak, pamiętam doskonale. Przecież tramwaj mógł przejeżdżać przez getto. Na Żoliborzu miałam rodzinę, więc jeździliśmy na Żoliborz i widziałam doskonale, jak leżałyi – trupy w rynsztokach. Straszne. Makabryczne. Okropne. Doskonale to pamiętam.

  • A powstanie w getcie warszawskim?

Pamiętam, dlatego, bo w naszym domu był fantastyczny taras na dachu i z tego tarasu myśmy oglądali dymy, jak się paliło getto. To tylko to.

  • Słyszała pani może o szmalcownikach?

Słyszałam o szmalcownikach. Byli tacy na pewno, którzy wyzyskiwali Żydów. Ale przecież byłam dziewczyną, więc nie miałam z tym nic wspólnego. To znaczy słyszałam to, co mi się o uszy obiło, ale nie wiem, kto był szmalcownikiem.

  • Były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?

Właśnie mówię: byłam szkolona. Potem nas zgrupowali.

  • Gdzie była zbiórka?

W szkole.

  • W tej szkole?

W szkole, tak przy ulicy Królewskiej 18.

  • Którego to było?

Raz było wcześniej. Już nie pamiętam, jaki to był dzień. Ale byliśmy, nawet nocowaliśmy na ławkach czy pod ławkami, nie pamiętam. Po dwóch dniach rozpuścili nas do domu, odwołano alarm. To chyba było tydzień wcześniej albo pięć dni wcześniej. Potem był 1 [sierpnia]. Matka mnie odprowadzała, ale tylko do tramwaju, na Rakowiecką. Mówię: „Mamo, za parę dni przyjadę po ciebie, będziesz nam gotować”. I tak, jak ją pożegnałam, to ją dopiero zobaczyłam po półtora roku.

  • Wtedy już przyznała się pani, że idzie do Powstania?

Już wiedziała, tak. [...]

  • Jest 1 sierpnia, 1944 rok.

Tak. Jest zbiórka. Riksze przyjeżdżały, granaty zabierały, myśmy to roznosiły, szykowałyśmy nosze. Już nie pamiętam. Każda też z nas miała torbę jakąś. Ponieważ nasz dyrektor, czyli dowódca zgrupowania, był bardzo pobożny, więc przed wyjściem na Powstanie, 1 [sierpnia] po południu, jak nas rozpuszczał na poszczególne placówki, wszyscy śpiewaliśmy „Boże coś Polskę”. Jak odśpiewaliśmy, wtedy mówił: „Sanitariuszki biorą nosze!”. Chłopcy wychodzili prędzej, a my, ponieważ byłyśmy tak związane z dyrektorem, dowódcą, wychodziłyśmy ostatnie. Już nie mogłyśmy przejść Królewską. Już na Królewskiej był niesamowity ostrzał. Wyszłyśmy we trzy: Bożena Libiszowska, Hela Paul i ja. Na rogu Marszałkowskiej i Królewskiej Bożena została postrzelona w nogę. Żeśmy się Bożeną trochę zajęły, potem przybiegły sanitariuszki, zabrały ją do jakiegoś szpitalika. Myśmy pobiegły dalej do następnych kamienic Królewskiej, żeby przejść na drugą stronę. Już nie było można, był taki ostrzał. Już zrobiło się ciemno. Tak że nocowałyśmy na Królewskiej. Na drugi dzień wyszłyśmy na drugą stronę. Nie jestem teraz w Warszawie. Jak się nazywa taki placyk?

  • Przy Kredytowej?

Kredytowa.

  • Plac Dąbrowskiego.

Tam był Arbeitsamt w czasie okupacji, pamiętam. Jak wyszłyśmy, to tam już była wolna Polska. Głośniki grały nasz hymn polsk. Naturalnie wzruszenie było niesamowite, płakałyśmy jak bobry z radości. Obie tylko zostałyśmy z Helą. Co teraz? Musimy się przedzierać na Powiśle, ale mówią, że nie ma mowy, abyśmy przeszły na Powiśle ponieważ jest ostrzał na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu. Nie wiadomo, jak się tam dostaniemy. Myślimy: w takim razie gdzieś się po drodze zatrzymamy. W szpitaliku. Na ulicy Jasnej lub Boduena organizowano szpitalik. Najlepsze było, bo pan doktor nie miał szczoteczki do zębów i mnie prosił, czy mogę mu pożyczyć swoją szczoteczkę do zębów. Bardzo chętnie, ponieważ był bardzo przystojny, mu tę szczoteczkę pożyczyłam. Nie wiem, co się z nim stało potem, jaki był los tego szpitalika. Tam przenocowałyśmy chyba noc czy dwie i znowu dalej lecimy. Na Górskiego. Tam już byli chłopcy. Od jakiegoś chłopaka dostałam [pistolet] śliczną „piąteczkę” – taka do torebki (oczywiście bez amunicji). Tam było przez podwórze przejście, od razu na Nowy Świat. Stoimy w bramie, czekamy odpowiedniego momentu, żeby przebiec na drugą stronę. Kiedy stoimy, przybiega łączniczka. Musi biec pierwsza, bo jest z meldunkiem. Pierwsza z meldunkiem – jasne. Przepuściłyśmy ją i została z miejsca postrzelona. Ale doczołgała się z powrotem do bramy, od razu zawołałyśmy, sanitariuszki ją zabrały. Znowu żeśmy się wycofały. Potem jeszcze gdzieś żeśmy się zahaczyły. [...] W międzyczasie już wybudowali barykadę między Chmielną a Foksal. Tamtędy żeśmy przebiegły i doszłyśmy wreszcie na Tamkę 40. Tam było nasze dowództwo i tam był porucznik „Bicz”, czyli nasz dyrektor Mokrzycki. Tam miałyśmy kwaterę. To było mieszkanie Gerlacha, Niemca. Tam stacjonowaliśmy i było na początku fajnie. Na Powiślu przecież mieliśmy już auto pancerne. Poza tym na Tamce można się było właściwie poruszać dosyć bezpiecznie. W dowództwie było fantastycznie. Oczywiście biegałyśmy z meldunkami, ale na przykład obiad był wspólny, gosposia gotowała obiady. Byłyśmy na koncercie też, tam jest konserwatorium. Na Okólniku? Nie jestem już w Warszawie. To już nie jest moja Warszawa. Niechętnie jeżdżę do Warszawy, bo Warszawa już nie jest moja, zupełnie inna. Na koncerty jeszcze do kościoła żeśmy chodziły.

  • Co to były za koncerty?

Nie pamiętam. Pewnie szopenowskie, przypuszczam.

  • To było dla powstańców organizowane?

Nie pamiętam... Nie wiem...Pełniłyśmy w dowództwie dyżury z oficerem dyżurnym i chodziłyśmy na nocne patrole. Do naszych placówek, na barykady. Na pierwszej linii nie byłyśmy. Chodziłyśmy z meldunkami do podległych kompanii, na ulice Topiel, Tamkę, Kopernika. Potem makabra była. Powiśle padło. To było straszne. To było makabryczne. Okrutne. To bombardowanie, te walące się domy. Już przedtem nie było co jeść, nie było co pić, światła nie było. A przedtem długo była elektryczność. Elektrownia była tuż tuż. A do elektrowni chodziło się po granaty, tam była fabryka granatów. Potem padło Powiśle i żeśmy się wycofali przez Foksal. Przez... Tam był pałac. Jest ten pałac, Zamojskich chyba, jeśli się nie mylę miał pseudonim „Żaba”. Nie pamiętam dobrze. W każdym razie to było okropne, bo chłopcy strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Okropne. W tym całym zamęcie było tak, że nasz dowódca z adiutantem i z kwatermistrzem poszli na Czerniaków, a myśmy poszły – łączniczki – z chłopcami z kompanii. Część się zatrzymała przy placu Napoleona, a część poszła dalej.[...] Nie wiem, chyba opatrzność nad nami czuwała. Oni tam wszyscy zginęli, a myśmy trafiły na oddział, jakby odwodowy. To była kompania [numer] 104. Żeśmy mieszkali na Skorupki i ze Skorupki robiliśmy wypady po żywność, byliśmy oddziałem zaopatrzeniowym. [...] Były wypady na przykład na Czerniaków do magazynów Społem.Jeszcze zapomniałam powiedzieć. Na Powiślu było morowo. Tam była fabryka Fuchsa. To była fabryka cukierków. Naturalnie się paliła, więc były skamieniałe cukierki. Całe Powiśle chodziło z tymi skamieniałymi cukierkami i lizało czy gryzło. Kto miał zęby, to gryzł, kto nie miał, to lizał. To było fajne. Na Czerniakowie rozbito magazyny Społem. Przechodzenie tam było okropnie niebezpieczne, trzeba było przechodzić przez plac Trzech Krzyży i przez Instytut Głuchoniemych. Nie wiem... Były tam oranżerie. Tak sobie przypominam. Trzeba było przejść przez te oranżerie i po jakichś piwnicach. To było dosyć daleko. Chodziliśmy nocami, a obok czy nad nami byli Niemcy. Niosłam wiaderko z marmoladą. Skakałam z okna czy dziury i wskoczyłam w wiaderko. Proszę sobie wyobrazić; wiaderko z marmoladą i ja cała oblepiona marmoladą. Wody nie było. Takie były też przygody. Potem chodziliśmy do Haberbuscha po jęczmień. Chłopcy nieśli worki, myśmy miały mniejsze woreczki. Z tego jęczmienia kręciło się zupę „plujkę”. Oczywiście było tak, że były bombardowania, nieraz byłam zasypana. Ale też miałam dużo szczęścia. Były też okropne fosforyzujące bomby. Nie pamiętam, gdzie to było. Słyszę zgrzyt „krowy”, „szafy”, słyszy się, że zaraz polecą. Nie zdążyłam dobiec do bramy. Był sklep zamknięty i w drzwiach sklepu przytuliłam się do kraty. Bomba zapalająca trafiła w bramę: same żywe pochodnie. Straszne. Nie zapomnę tego do końca życia. Okropne. Ale ciekawe: tu gdzie mieli skórzane buty czy skórzane kurtki – nieruszone. Ale takie powykręcane... Nie ma co mówić.

  • Gdzie była pani zasypana?

Zasypana – na Skorupki. Jeszcze gdzieś, byliśmy na Wilczej czy... Nie jestem w Warszawie i teraz wszystkie ulice mi się już pomieszały. Nie wiem, która była pierwsza, czy Wspólna, czy Wilcza. Z meldunkami też biegałam na drugą stronę Alej. Tam okropnie się biegło, bo dom się palił, a dołem biegłam. Też straszne. Też byłam zasypana. Koniec. Giniemy wszyscy. Nie zginęliśmy, bo okienko piwniczne było zasypane tylko do połowy. Wyszliśmy. Myśmy raczej unikali piwnic. [...] Myśmy siedzieli raczej na klatkach schodowych, jak było bombardowanie. A [unikaliśmy] piwnic, bo ludzie na końcu nas wyzywali, okropnie było. Bardzo było nieładnie.

  • To znaczy, że jak na początku był entuzjazm ludności cywilnej, to później się zmienił?

Tak, później się zmienił.

  • To dlatego państwo nie chcieli schodzić do piwnicy?

Było złe nastawienie do nas. Ale jak się wszystko waliło, to do piwnicy żeśmy zeszli. Koniec. Zasypani jesteśmy. Faktycznie – fura kurzu. Okazało się, że okienko jedno tak z dziesięć centymetrów nie było zasypane i można było wyjść. Ale to nie tylko ten jeden raz, więcej razy żeśmy byli zasypani.

  • Jaki był pani najgorszy moment w Powstaniu? Najgorszy dzień?

Nie pamiętam. Byłam raczej pogodną dziewczyną.Bardzo się przejęłam, jak Hela była z meldunkiem, przyszła w nocy i strasznie zdenerwowana mówi: „Wiesz co? Chyba moje dni są policzone”, bo wpadła do wykopanego grobu. Pamiętam tylko wesołe momenty.Chyba najstraszniejszy moment, to był ten właśnie, kiedy bomba fosforyzująca w bramę uderzyła. To chyba był najgorszy moment. No i wycofywanie się z Powiśla. Wszystko się waliło, paliło.

  • Jak pani już na Skorupki była, to były dyżury, czy pani musiała być do dyspozycji cały czas i tylko chwile wolne?

Do dyspozycji cały czas.Jeszcze coś powiedzieć chciałam, ale to takie głupie...

  • Bardzo proszę. Koniecznie.

Dwie koleżanki były chore, miały bardzo wysoką gorączkę, miedzy innymi Hela właśnie. Leżały w przedpokoju, obie na jednym tapczanie. Do ubikacji [jak] człowiek tam chodził, to było straszne, makabra. Rano oprzytomniała jedna z nich, okazuje się, że pełne buty miała. Więc takie historie też... Takie coś zostaje w głowie, a inne nie.

  • Miała pani jakąś sympatię w Powstaniu?

Nie, nie miałam. Był chłopak, co mi się podobał, ale na mnie nie zwracał uwagi.

  • Na Powiślu czy już w Śródmieściu?

Ale myśmy były gęsi! Mimo tego że miałyśmy osiemnaście lat. W ogóle nas nie można porównać z dziewczynami obecnymi. Gdzież tam, skąd! Dekolt na przykład. Mowy nie było. Straszne. Wychowane w pruderii. Uważam, że teraz jest lepiej.

  • Co to był za chłopak, co się pani podobał?

On był porucznikiem, to na mnie nie spojrzał.

  • Pamięta pani jego pseudonim?

Nie, nie pamiętam. Ale pamiętam pseudonim kolegi, w którym koleżanka się ciężko kochała.

  • Hela?

Tak, Hela. Hela niestety nie żyje. To była taka fajna dziewczyna! Właściwie od pieluszek się znałyśmy. Ciekawe: nie byłyśmy przyjaciółkami. Ja dużo gadałam, a ona nie. Była wzorową uczennicą.

  • Opowie pani coś o Heli i jej sympatii.

Ona z nim też tylko dyżur pełniła, nic więcej. Chodziła na inspekcje i nic więcej poza tym. [...] Różycki się nazywał, ale nie wiem, czy to było nazwisko, czy to był pseudonim. Myśmy wszyscy mieli u „Krybara” nadawane pseudonimy nazwiska.

  • Tak że nie można było sobie wybrać?

Bożena była na przykład „Gabcią”. Poszła z cywilami. Źle zrobiła, bo wylądowała w obozie koncentracyjnym gdzieś w Austrii.

  • Jaki Hela miała pseudonim?

„Międzyborska”. Kto jeszcze tam był? Nie pamiętam.

  • Hela przeżyła Powstanie? Niedawno umarła?

Tak. No, niedawno... Nie doczekała zmian. Miała sześćdziesiąt cztery lata. W 1987 albo 1988 zmarła. Bardzo źle z nią było. Pod koniec życia nikogo już nie poznawała. Prawdopodobnie miała chorobę Alzheimera.

  • To pewnie był ten Różycki?

Nie, to nie był Różycki.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani pamięta zakończenie Powstania Warszawskiego.

Jeszcze chcę coś powiedzieć. Żeśmy się zastanawiały, gdzie w pobliżu mamy jakichś znajomych, żeby nam dali trochę jeść... Mój wujek był oficerem marynarki, miał znajomych, mieszkali na ulicy Hożej. Mówię: „Wiesz co, Hela? Mam tu znajomych. Państwo Łożyńscy się nazywali. Poczekaj w bramie, ja do nich pójdę”. Faktycznie, mieli suszone dorsze. Ta pani mnie częstuje, pewnie jestem głodna. „Tak, dziękuję bardzo”. Potem: „Już nie mogę więcej zjeść”. – „To weź sobie na później”. Wzięłam na później, a [Hela] już w bramie czekała. Potem u drugiej, znajomej mojej matki, zupą fasolową nas poczęstowano, obie wtedy byłyśmy. Ale Hela do swojej rodziny mnie nie zaprosiła.

  • Może nie mogła.

Może nie mogła.

  • Przejdźmy do momentu upadku Powstania Warszawskiego.

Upadek Powstania. Oczywiście najpierw była radocha nie z tej ziemi, ogromna radość. Pamiętam, bo część naszych chłopców była na placu Napoleona na Poczcie i tam żeśmy poszły. I to pamiętam doskonale: przecież pierwszy raz w życiu wódkę piłam. To był peppermint – śliczna buteleczka peppermintu. [...] Miętowy likier. A przedtem... Hela miała jeszcze drugiego adoratora. Miał pseudonim „Śledź”. To był wywijas niesamowity. I on nas kiedyś do siebie zaprosił na pieska. Jaki dobry był ten piesek! Pyszny. Taki był nieduży. Ratlerek jak kurczak, ale bardzo dobry.

  • On zaprosił na kwaterę do siebie?

Tak. Gdzieś nas zaprosił, to była jakaś kuchnia, bo przecież musiał usmażyć tego pieska. Nie wiem, czy na psim tłuszczu. Na czym to było, to już nie wiem. Ale bardzo dobry był.

  • Powiedział, że to jest pies, czy nie?

Tak, powiedział. Ale wtedy to... Myśmy były głodne, nie wiem, może i szczura by się zjadło. Nie wiem, okropne. Tragedie też się rozgrywały, jak powstańcy zabierali psy.

  • Dlaczego była radość?

Że się skończyło Powstanie, że się skończyło bombardowanie, że się skończyło zabijanie. To było dla nas najważniejsze.Mam książeczkę do nabożeństwa, która mi się uratowała. [...] Chlebak miałam. Chłopcy naturalnie szabrowali różności. Żeśmy szły i miałam dwie czy trzy buteleczki szamponu Szwarzkopfa, z czarną główką, takie jak teraz są. Jednocześnie tę książeczkę do nabożeństwa. Jedna z butelek mi pękła w chlebaku i rozlała się na książeczkę. Ale książeczka jeszcze dlatego jest ciekawa, że potem z tej książeczki w obozie koleżanka służyła do mszy. Nie ja. Ja do tych nie należałam. Po łacinie sobie popisała: „Módl się za nami”, Ora pronomis... [...]

  • Wróćmy do tego, jak pani pierwszy raz piła alkohol.

Tak.

  • Chłopcy panią zaprosili?

Tak, chłopcy zaprosili. Poszłyśmy całą gromadą... Chyba „Śledź” nas tam zaprowadził. Co się ze „Śledziem” potem stało, nie mam zielonego pojęcia.Przeskok – jest taka ulica. Na Przeskoku całe zgrupowanie było razem i z Przeskok szliśmy do niewoli. Przez plac Narutowicza. Na placu Narutowicza chłopcy oddawali broń. Co to była za broń? Resztki rzucali. Nie lubię pomidorów. Ale dlaczego o tym mówię: dlatego że w rynsztoku, a przecież byliśmy strasznie głodni, leżały pomidory. Ludzie porzucali. Wtedy jadłam pomidory, mimo tego że nie lubię.Zaprowadzili nas do Ożarowa. W Ożarowie... Jeszcze wiem, że najwięcej cieszyliśmy się na gorącą zupę. Na tę dobrą zupę, była taka gęsta. To RGO chyba dawało dla nas. W Ożarowie nas podzielili na pułki, myśmy należały do 36. Pułku Legii Akademickiej. Wywieźli nas do Fallingbostel. Wtedy się dopiero dowiedziałam, że obozy się dzieliły na różne kategorie: takie, które obejmowała konwencja genewska i takie, których nie obejmowała konwencja genewska. Myśmy trafiły do dobrego, do Fallingbostel. To był ogromny obóz międzynarodowy. Tam oczywiście siedzieli nasi, Polacy z 1939 roku. Tam się zakochałam. Całą noc nie mogłam spać, bo on mi codziennie przynosił zupę pomidorową. Buty podkute dostałam od niego, koszulę piękną w kratkę. Oczywiście byłyśmy niesamowitą sensacją, więc Anglicy, Francuzi, naturalnie Polacy pierwsi zrzekali się paczek na naszą korzyść. Myśmy wtedy tam dostały pierwsze paczki amerykańskie. Prawie każda (bo nas tam wtedy było tylko czterysta), miała swojego opiekuna, który jej przynosił zupkę. Miałam szczęście, bo nie tylko ten, w którym się zakochałam, ale jeszcze inny, bo wyczytał gdzieś, gdzie się urodziłam, a on pochodził z pobliskiej miejscowości, on mi też chciał przynieść zupę, ale mówię: „Nie, proszę pana, dziękuję. Już dostaję zupę, ale moja koleżanka nie dostaje”. I tak było, fajno.

  • To był żołnierz z września?

Tak, to byli żołnierze z września. Ale tam był zamęt nie z tej ziemi, zamieszanie niesamowite, bo kobiety... Że oni w ogóle wchodzili na teren naszej części obozu... Podobno za papierosy mogli wszystko nam przynieść... Zresztą oni, jak siedzieli od 1939 roku, to już wachmanów prawie wszystkich znali. Stamtąd nas wywieźli do Bergen-Belsen. Byłyśmy w Bergen-Belsen, to już był obóz drugiej kategorii. Tam siedzieli: my, nasi chłopcy wszyscy, powstańcy. Również siedzieli Ruscy, Włosi i Węgrzy. To było makabryczne, bo było przez płot z obozem koncentracyjnym Bergen-Belsen. A już wojna się kończyła, więc tam było przeludnienie niesamowite. Te jęki, te dymy z krematorium... Okropne. Ale znowu zamieszanie było. Tam też nie miałyśmy tak źle, dlatego bo nas prowadzali na bocznicę kolejową i do wyładowywania brukwi. Tej brukwi mogłyśmy się najeść. Jeszcze przy tym wachmani już też przez palce patrzyli. Znowu miałam szczęście, bo w grupie, w której byłam, była służąca. Andzia? Anielka? Aniela? Mniejsza z tym. Ona się znała na grzybach i mogłyśmy sobie w lesie pozbierać grzybki. Ona nam te grzyby gotowała. Jakieś dziewczyny wykombinowały kartofle za coś, już nie wiem za co. Miałyśmy bardzo dobre jedzenie. Ale to nie było naturalnie codziennie, tylko wtedy, kiedy był barak dyżurny. Mało tego. Byłyśmy na wyładowaniu brukwi... Jaka ta brukiew była wtedy dobra! Potem, po wojnie, mówię do mamy: „Ugotuj może brukwi, zobaczymy, jak teraz smakuje”. Odrzucało. Co jeszcze? Polacy tam byli na robotach, dowiedzieli się, zobaczyli, że są Polki i przynieśli nam liście tytoniowe. Cięło się nożyczkami. Bibułki miałyśmy, nie wiem skąd były, pewnie z szabru, jeszcze z Powstania. Ten tytoń był tak straszny, że trzeba było palić na leżąco, bo cały świat wirował. Nie wiem, czy to nie była czasem marihuana ówczesna. Teraz z Bergen-Belsen. I tu jest klops. Ale też miałam we wszystkim dużo szczęścia. Wysyłali nas na komenderówki. Obóz trzeba było powiększyć, więc wszystkich mężczyzn przede wszystkim wysłali, a następnie nas na komenderówki. Dostałam się na cudowną komenderówkę, to było Schladen bei Goslar, w górach Hartzu. To był wielki majątek ziemski, niemieckie PGR-y, nie wiem, jak to nazwać. To był majątek doświadczalny. Dostałam się do laboratorium. Mierzyłam tylko długość słomy. Była malutka wialnia... ile tam było w kłosie ziarenek... Pracowałam jeden, dwa dni chyba. Na drugi dzień przychodzimy, naszych wachmanów nie ma, tylko gestapo. Mamy podpisać, że przechodzimy do cywila. Ale w Fallingbostel byłyśmy przez męża zaufania uprzedzone, mówił, [że] nawet będą nas straszyć, że nas zamordują, że nas zabiją, rozstrzelają, ale mimo wszystko mamy nic nie podpisywać. No to myśmy wszystko odrzucały. Zaczęli nam na siłę wciskać znaki „P”. Z czterdziestu co tam było, dziesięć sobie wybrali. [...] Razem ze mną w tym obozie była obecna prezes naszego Związku Oberlangen Wanda Piklikiewicz. Nas chyba ze trzy albo cztery żyją z tej dziesiątki. Najpierw zabrali nas do Harzburga na gestapo. Takie miałam szczęście, że byłam akurat w ostatniej parze [...] z Martą Niepokulczycką, chyba żoną pułkownika Niepokulczyckiego. Była dużo starsza ode mnie, już była mężatką i dostałyśmy kopniaki. W ogóle żeśmy się nie odzywały, oni do nas mówili, a myśmy udawały, że nie wiemy o co chodzi... Zresztą nie rozumiałyśmy. W Harzburgu, z gestapo mówią, że nas gdzieś prowadzą i jeżeli krok w lewo zrobimy albo krok w prawo, to od razu kula w łeb. Dziesięć nas skutych prowadzą do jakiejś dzielnicy willowej. Willa piękna, otwiera pokojóweczka w pięknym stroju. To był dzień świętego Mikołaja, 6 grudnia. Niemcy bardzo ten dzień uroczyście obchodzą. Zapach domowy, zapach ciasta pieczonego, pasty do podłogi. Jednym słowem – święta w domu. Wprowadziła nas pokojóweczka, otwierają się zakamuflowane drzwi, całe metalowe: więzienie w tej pięknej willi. Nie wiem, jak myśmy długo siedziały w tym więzieniu. W każdym razie jeść nam nic nie dali ani pić. Pełno napisów było na ścianach. Znowu nas wywieźli – do Brunszwiku. Tam znowu na gestapo i tam już była cała masa ludzi. Pociągiem zawieźli do Halle. Z dworca pędzili nas kilkanaście kilometrów pieszo do głównego obozu. Potem, po wojnie się dowiedziałam, że to było Halle. Lager 21. Myśmy jeszcze były w Staffkommando (komando karne)(. Tam było strasznie. W ogóle nam nie wolno było się spotykać z żadną z kobiet, które tam były. Tylko w przelocie, jak szłyśmy do toalety. Mówiły, że mają nas wysłać do Ravensbrück, że mamy się cieszyć, bo Lager 21 a Ravensbrück, to jest niebo a ziemia. Ale całe szczęście – komasowali wszystkie kobiety AK w Oberlangen i nas [wysłali] nie do Ravensbrück, tylko do Oberlangen. Ponieważ [miałyśmy] nic nie podpisywać, znowu była komiczna historia. Wszystko musiałyśmy zdawać do obozowego depozytu, a miałyśmy zegarki, pierścionki. Wszystko uratowałam. Legitymację AK, wszystko miałam. (Wszystko przez wszystkie obozy przeszło, dopiero w Poznaniu straciłam). Wachman po nas przyjechał, wytłumaczył i z depozytu nam wszystko oddali. Eskortował nas od dawnej granicy NRD aż na granicę holenderską. Tak było, częściowo jechałyśmy pociągiem, częściowo, parędziesiąt kilometrów szłyśmy pieszo. Może nie parędziesiąt, ale z piętnaście, dwadzieścia na pewno. Dzieci niemieckie rzucały w nas kamieniami. Jeszcze pamiętam takie obrazki, że prowadził nas przez miasteczko i smętnie zaglądałam w okna. Światło się świeciło, rodzina jakaś tam była. To było okropne, przecież osiemnaście lat wtedy miałam. Za mamą to sobie tylko w nocy do poduszki pobeczałam. Jedna byłam, jedynaczka. Zajechałyśmy do Oberlangen w same święta Bożego Narodzenia. Przecież Niemcy świętowali, a zawsze musiała być odprawa, rewizja przed wejściem i wyjściem z obozu. Wobec tego całe święta siedziałyśmy w areszcie. Ale najpierw nas przywieźli do Schladen, tam, skąd nas zabrali z (komenderówki) i w czterdzieści, wszystkie razem, wywieźli do Oberlangen. W Oberlangen żeśmy, te czterdzieści kobiet, przesiedziały w areszcie, święta się skończyły, to urządzili odprawę i do baraku. Była radocha jak nie wiem, bo spotkałyśmy się ze swoimi koleżankami.

  • Jakieś wspomnienia z obozu w Oberlangen?

Z obozu w Oberlangen? Głód był straszny, głód był okropny. Dostawałyśmy (barkami nam przywozili, podobno z Holandii), chleb komyśniak. [...] Wojskowy chleb. Ale ponieważ to podobno wozili na barkach, więc chleb był spleśniały. Jeden chleb na siedem, taki był przydział, więc proszę sobie wyobrazić: z kilowego chleba, jeden na siedem, a z tego kawałka potrafiłam wyciąć szesnaście kawałków. Miałyśmy piece na torf, torfiak, wysokie z rurą. Chleb spleśniały – nie wyrzucało się – nalepiało się i jak wysechł, był zupełnie dobry do jedzenia. Zupa to była woda z obierkami. Jakieś badyle były, mówili, że to jarmuż suszony, inne znowu mówiły, że to jakieś wodorosty. A to była sama woda i coś tam pływało. Głód był niesamowity. Pod koniec wody nie było, nic nie było. [...]

  • Proszę powiedzieć, jak pani pamięta wyzwolenie.

Już byłyśmy apatyczne. Niech się dzieje, co chce. Już nam było wszystko jedno. Człowiek był osłabiony. Żadnych wiadomości z domu, nic kompletnie. Nagle krzyczą, że oswobodzili nas. Niech się pchają te, co znają angielski, ja angielskiego nie znałam. Okazało się, że to byli Polacy z Dywizji generała Maczka, więc proszę sobie wyobrazić, co to był za ryk, co to był za płacz.Ale w czasie niewoli już była w obozie konspiracja. Sto pięćdziesiąt dziewcząt szkolono dla utworzenia kompanii wartowniczej, ja też byłam w tej kompanii. Hela też była w kompanii wartowniczej. Ćwiczyłyśmy z kijkami zamiast karabinów. Baby się brały za wojsko, można było pęknąć ze śmiechu. Naturalnie od razu kompania wartownicza... Przywieźli nam ładne karabinki belgijskie, bardzo fajne (przywieźli je żołnierze od Maczka). Mój mąż był w Gross-Rosen, ciężki obóz koncentracyjny. Ich uwolnili Amerykanie. On wędrował, był i w obozie Dora, w Ravensbrück. Amerykanie ich uwolnili i oczywiście dali im puszki z konserwami. Połowa prawie umarła, bo wszystko od razu jedli i potem na biegunkę umierali.A u nas co było? Przywieźli, pamiętam, ryż. Jeszcze wiem, że ryż [był] na mleku, z rodzynkami. Wiem na pewno, że były rodzynki. [...] Mieli urządzenia ci Anglicy nie Anglicy, bo to było wszystko angielskie albo amerykańskie. Basen ogromny, dmuchany. Wodę poprzywozili beczkowozami. Od razu też była dezynfekcja całego obozu. To był Emsland, Kanał Emski, rzeka Ems. Tam było pełno kanałów, zupełnie jak w Holandii wyglądało. Nad Kanał Emski nas wozili samochodami, Były dwa czy trzy duże namioty, woda była ciągnięta rurami z kanału. W jednym namiocie się rozbierało, w drugim kąpało, znaczy były prysznice. W trzecim odwszalnia, w następnym były już zdezynfekowane nasze rzeczy. Baraki na terenieobozu były zaplombowane, zamknięte, bo czymś to wszystko dezynfekowali. Teraz kompania wartownicza. Oczywiście sensacja była na cały świat zachodni. Przyjeżdżały nas różne wysokie osobistości odwiedzać. Ale nasze dowódczynie nas nie bardzo wszystkiego nauczyły. Był na przykład kardynał Hlond, kardynał Hlond przyjechał. Część krzyczała: „Czołem proszę księdza!”, a część: „Czołem panie Hlond!”. I takie różne wychodziły śmieszne historie... Eisenhower chyba nawet był. Byłyśmy sensacją. W kompani wartowniczej było dwadzieścia cztery godziny dyżuru, dwadzieścia cztery godziny odpoczynku, dwadzieścia cztery godziny ćwiczeń. Ale jakich! Padnij! Powstań! I już ćwiczenia z bronią, nie z kijami. Akurat zeszłyśmy z wartowni. Przychodzą: „Paulówna, na wartownię!”. Miałyśmy język wtedy niewyparzony. „Cholera, dopiero co zeszłam z wartowni! Znowu na wartownię!”. Już była w swoim ślicznym stroju, to znaczy w jakimś szynelu, już chciała się kłaść spać. Takie szmaty jakieś miałyśmy. Jeszcze nie miałyśmy wtedy mundurów. A ta, co po nią przyszła, mówi do mnie: „Słuchaj, brat do niej przyjechał”. Brat był u Maczka. Jak to usłyszałam, to zaraz za nią. Przecież jej brata znałam, tylko wtedy, przed wojną, to był dla mnie pan, bo był dużo starszy. Brat z kapelanem przyjechał, żeby go wpuścili do obozu, bo była już późna godzina. Wszystko zaczęło się w ten sposób, że on zupełnie nie zwrócił uwagi, a u nich w świetlicy wywiesili nazwiska kobiet, które uwolnili z obozu. Któryś z kolegów do niego przychodzi: „Słuchaj, jest jakaś Hela Paul, nie wiadomo, może to twoja krewna?”. – „Nie tylko krewna, ale siostra!”. Więc przyjechał. [...] Potem zabrał nas do siebie. W Lingen stał jego pułk. Angielski high life... Zabrał nas do siebie, zarekwirował nawet dla nas kwatery. Kiedy nas wiózł (był dowódcą czołówki naprawczej), miał do dyspozycji jeepa – mówi, że ma jedno łóżko piętrowe. Więc krzyczę: „Raz, dwa, trzy, ja na piętrze!”. A Hela: „To ja na parterze!”. Zajeżdżamy przed piękną willę. On mówi: „Tutaj ta, co chciała spać w piętrowym łóżku niech wysiada”. Okazało się, że to była sypialnia na piętrze. Sypialnia, normalne łóżko z materacem, z puchową pierzynką. Calutką noc nie spałam z wrażenia. [...]Na kolację czy na obiad, już nie pamiętam, mówi: „Wiecie co? Nie będziecie jadły ze wszystkimi w mesie oficerskiej, dlatego bo nie wiadomo, czy umiecie się jeszcze posługiwać nożem i widelcem”. Ale to była bujda, bo to jest jak z pływaniem czy jazdą na rowerze. Jak człowiek umie i nożem, i widelcem, to do śmierci będzie jadł. Okazało się, że umiemy jeść. Teraz idziemy. Najpierw do pułkownika. Przedstawił nas pułkownikowi. Potem kasyno oficerskie, tam wszyscy jego koledzy siedzieli. Brat mówi: „Nie wolno wam przy moich kolegach palić papierosów”. A myśmy nie paliły, myśmy kurzyły papierosy. „No ale mamy takie żółte paluchy”. – „Powiecie, że obierałyście orzechy”. Z kolegami siedzimy, rozmawiamy, częstują nas papierosami. „Dziękuję, my nie palimy”. Od razu zwrócili uwagę: „A skąd te żółte palce?”. Mówimy: „Obieranie orzechów”. Oni do Mariana, Marian jemu było na imię, temu bratu: „Po co ty każesz im gadać głupstwa, kiedy przecież w maju orzechy nie dojrzewają”. Jeszcze co było: Marian mówi, że nic nie ma, ale kolegę poprosi, żeby coś wyszabrował z niemieckich chat, bo myśmy szmaty tylko miały, nie miałyśmy w ogóle żadnej pościeli ani prześcieradeł, nic. Już część chyba żeśmy dostały umundurowania. Pewnego pięknego dnia jakiś ordynans kolegi, przynosi wielką walizkę bielizny damskiej i mówi, że ma się Hela podzielić z koleżankami. Rozpakowujemy walizkę. W walizce owszem, były dwa czy trzy prześcieradła, ale poza tym były kaftaniki, majtki za kolana, z falbanką i tylko na tasiemce się trzymały, bo każda nogawka była osobno. Takie przywiózł. A inne były z klapą, zapinana klapa na guziczki z tyłu. Jak moje koleżanki zobaczyły! Rany gorzkie! Stół zestawiły od razu i była rewia. Tak było. Pamiętam więcej wesołych momentów, jak przykrych. Potem się okazało, że [Hela] jeszcze miała szwagra [...], bo siostra była od niej dużo starsza i mąż jej siostry był delegatem PCK w Londynie. Organizował Polski Czerwony Krzyż na terenie Niemiec i w krajach Beneluksu. Przyjechał do komendy naszego obozu i chciał, żeby jakieś dziewczyny razem z nim [pojechały], żeby zorganizować placówkę Polskiego Czerwonego Krzyża na terenie Niemiec. To było biuro poszukiwań rodzin, był magazyn ciuchów i magazyn lekarstw. Tak żeśmy zaczęły tam karierę. To było w Püsselbürener bei Ibbenbüren. Potem było Osnabrück. W międzyczasie dostawałam wiadomości – listy nie, bo nie przechodziły – przez radio wiadomość, przez siostrę [Heli], która przyjechała do męża.

  • Co pani dalej robiła?

W Czerwonym Krzyżu pracowałam najpierw w magazynie odzieżowym. Potem w magazynie aptecznym, farmaceutycznym. Mieliśmy już penicylinę. Zaopatrywaliśmy w odzież i lekarstwa wszystkie obozy cywilne Polaków na terenie Niemiec. Nasz szef to był major, magister z Anglii, a dwóch było wrześniowców z 1939 roku. Śmieli się, że na przykład z USA przysłali nam tyle leków na choroby weneryczne, że wystarczyłoby dla wszystkich obywateli Polski na parę lat. Drewniane beczki. Jakie to było lekarstwo, nie pamiętam.Dostałam wiadomość, że koniecznie mam wracać. Mama płakała, jedną mnie miała. Co teraz robić? Przecież nie mogę wrócić jako wojsko, tylko jako cywil.

  • Dlaczego nie mogła pani jako wojsko?

Bo było niebezpiecznie, mogli mnie zamknąć. I tak wiedzieli, ale co im z osiemnastolatki?

  • Kiedy pani przyjechała do Polski?

Bardzo szybko, w grudniu 1945 roku.

  • Do Warszawy czy do Inowrocławia?

Najpierw do Gdyni, bo statkiem wracałam. Z Lubeki jechałam. Tamtejszy szef PCK zapoznał mnie z jakąś panią. Mówi: „Będzie raźniej z tą panią”. Faktycznie. To był statek towarowy. W lukach na dole piętrowe prycze i cywile, ludzie z dzieciakami, już nie wiem z czym. Był okropny i zaduch, i brud, i wszystko razem. Ale znowu miałam szczęście, bo odnalazł mnie mój wujek, już w PCK, który był też w dywizji generała Maczka, ale był ranny, chyba pod Arnhem. Przebywał w szpitalu w Anglii. Tak że mnie dosyć późno (chyba we wrześniu) odnalazł w 1945 roku, ale w każdym razie się mną bardzo zajął. Zaprosił mnie do siebie na urlop, a był oficerem łącznikowym w randze kapitana w Altenburgu. Transporty Polaków do kraju odbywały się w ten sposób, że był oficer łącznikowy z rządu warszawskiego i oficerowie z ramienia Rządu Londyńskiego, ich było dwóch czy trzech. Nie wiem, czy to byli maczkowcy. Okazało się, że jeden z nich zna bardzo dobrze mojego wujka i nam odstąpili swoją kajutę, całe szczęście. Całą kajutę, mało tego, jadałyśmy w mesie z oficerami i wszystko było okay. Ja w cywilu i na pewno nikt nie wiedział, że byłam w Powstaniu. Przyczepił się do mnie oficer łącznikowy z Warszawy, ale jakoś też się szczęśliwie skończyło.

  • To znaczy, że nie była pani zachwycona, nie podobał się pani oficer łącznikowy?

Gdzież tam! W ogóle dla mnie nie istniał! Oficer z ludowego Wojska Polskiego! Za Boga nie!

  • A jak się nazywał pani wuj?

Frontczak. Zmarł w Belgii. Zaprosili go na dalsze leczenie. Ale to już dawno, w pięćdziesiątych latach chyba. Tam zmarł, ale go samolotem przetransportowali do Polski. Był w randze kapitana, był oficerem w rezerwie, nie był zawodowy. [...]Moja matka jechała do mnie w 1945 roku – bo już wiedziała, gdzie jestem – z siostrą Heli. Kiedy były w Katowicach, przyszedł telegram, że mój wujek, o którym mówiłam, że razem z moją ciotką czwórkę dzieci mieli, jest umierający. Mama myślała w ten sposób, że już wie, że żyję, [siostra Heli] mi przywiezie wiadomość od niej, że mam wracać. Więc mówiła, że pierwsze jej miejsce jest u siostry, u maleńkich dzieci, przy chorym. Faktycznie, on przy niej zmarł, przy mojej matce. Był oficerem marynarki, przed wojną był inspektorem żeglugi. Tak że był bardzo znany na wybrzeżu, bo przecież jakie było to nasze wybrzeże? Wiedziałam o tym i wiedziałam, że ciotka moja mieszka gdzieś na przedmieściu Gdańska z czwórką dzieci. Mówię do oficera łącznikowego tego z Warszawy, czy mógłby mnie wcześniej wypuścić ze statku. Mówię: „Bo wie pan, tutaj mój wujek...”. – „Będzie pilot nas pilotował do portu, niech pani z nim porozmawia”. Faktycznie, przyszedł pilot. Pytam się, czy zna mojego wujka. Oczywiście, naturalnie, nawet był na pogrzebie. Na pamięć adresu nie zna, ale jak tylko dobijemy do brzegu, da znać do pana kapitana i [da] adres. Ale nie czekałam na ten adres. „Wypuści mnie pan?”. A wszyscy musieli przejść przez urząd repatriacyjny. Mówię: „Wszystko zostawiam, ale musze lecieć”. Muszę biec koniecznie do mojej ciotki, biednej wdowy z czwórką dzieci. Nie wiedziałam, gdzie mieszka w ogóle, tylko wiedziałam, że we Wrzeszczu. Wrzeszcz się dawniej nazywał Langfuhr, Danzig-Langfuhr. Przedmieście, to było wszystko, co wiedziałam. Ale moi wujostwo bardzo lubili chodzić... Zwłaszcza moja ciotka, kawiarniana babka [...]. Przecież ja z nią też do kawiarni chodziłam. Był „Sim”, lokal na ulicy Świętojańskiej, wiem, że tam bardzo często przebywali moi wujostwo. Zobaczę. Biegnę tam, jest ten lokal. Wchodzę do środka. Pamiętam jeszcze, jak właściciel się nazywał. Tak, jest właściciel. Mówię: „Czy pan nie wie, gdzie oni mieszkają?”. – „Tak, oczywiście, naturalnie że wiem”. Książeczkę wyciągnął i mówi od razu: Wrzeszcz, ulica... Już nie pamiętam, Zamenhoffa, o ile się nie mylę. Dał mi adres, ale mówi: „Proszę pani, trzeba bardzo uważać, dlatego bo Ruski mogą strzelać, mogą gwałcić, mogą nie wiadomo co robić”. Ale przecież powstaniec – gdzież tam! Ryzykuję. Ile ja miałam szczęścia! Biegnę – stoi samochód ciężarowy, na łebka wozili, zepsuty. Ostatni. Ale wsiadam albo ruszy, albo nie ruszy. Pełno ludzi tam siedziało, to już przynajmniej tak się nie bałam. Ruszył. Powiedzieli mi, gdzie mam wyjść. Ten pan jeszcze mi powiedział, w „Simie”. Na pierwszym przystanku we Wrzeszczu mam wysiąść. Potem w prawo czy w lewo, już nie pamiętam, jak to było. Z kartką chodzę, pytam się o ulicę. Nic. Nikt nie wie. „Po niemiecku, jak się nazywała ulica?”. Ale on mi po niemiecku nie podał, tylko po polsku. Jeszcze pamiętam: ostatnia brama, było wyładowywanie choinek. To był 18 grudnia. Tam idę. „Nie wie pan, gdzie jest ta ulica?”. – „Nie”. Głowę [mam] spuszczoną, już taka zrezygnowana wracam. A szeroki chodnik był. Patrzę: znajome buty idą. Miiałyśmy z ciotką równe buty z cholewami. Moja ciotka. Mówi, [że] nigdy tędy nie chodzi. Wracała akurat z pracy [późno]. A najstarszy mój kuzynek był akurat chory. Jak mnie zobaczył, to tak szalał z radości, że zawalił łóżko. Ciocia zaraz dzwoniła po mamę i mama po mnie przyjechała. I tak się wszystko skończyło.

  • Pani Jadwigo, mam na zakończenie pytanie: czy gdyby pani miała znowu osiemnaście lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Nie. Zawsze mówię, [że] bym moim dzieciom nie pozwoliła. Nie.

  • Dlaczego?

Dlatego, bo uważam, że to było przerażające. Co myśmy przeżyły! Ale teraz jest inna młodzież. Sami by nie poszli chyba. Nie wiem. Ośmioro wnuków mam.Nasz patriotyzm był inny. Byliśmy wychowani przez Rodziców, którzy żyli jeszcze przed zaborami. Inaczej wszystko przyjmowali. Był większy entuzjazm i bezinteresowność. Teraz jest inaczej.

  • Jak by była Polska w niebezpieczeństwie, to pani by im odradzała?

Nie, chyba nie. Ale nie chciałabym, żeby tyle przechodziły, to co ja.

  • Ale chyba nie byłaby pani z tego zadowolona, jak by siedziały w piwnicach?

O nie, to też nie. Nie. Może jakąś bardziej cichą robotę... W świetlicy na przykład.
Poznań, 25 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jadwiga Góra Pseudonim: „Izbicka” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Krybar” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter