Jadwiga Sapieha De San „Anna”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Sapieha de San, urodzona 15 grudnia 1924 roku, pseudonim „Anna”, w czasie Powstania byłam pielęgniarką.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Byłam na drugim roku w szkole pielęgniarskiej Rokfelera na Koszykowej. Miałam dyżury, tak, że byłam bardzo zajęta. Czasem miałam po siedem nocy na miesiąc w bardzo ciężkich warunkach wojennych. To znaczy nie było ani pościeli ani lekarstw dosyć, przed antybiotykami i przed sulfamidami, tak, że wszędzie zakażenia były straszne.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Mieszkałam pod Krakowem, sześć kilometrów od Oświęcimia. Jak zaczęła się wojna uciekaliśmy na wschód, bo wszyscy mówili, że Polacy będą w Berlinie za kilka dni i będziemy mogli wrócić do siebie, ale naturalnie tak się nie stało. Uciekliśmy aż do Zaleszczyk. Tam weszli nam Rosjanie w niedzielę. Żeśmy zaczęli uciekać. Ranili moją matkę, strzelili do niej. Chowały nas zakonnice Ukrainki we wsi. W końcu tak się bały, bo codziennie dzwoniły dzwony w cerkwi, że ci, co nas ukrywają będą rozstrzelani czy ukarani. Przebranych za chłopów na furze z sianem odwieźli nas do Stanisławowa, gdzie byliśmy bardziej zgubieni. Tam myśmy zamieszkali na sali teatralnej w zakładzie sióstr dla nienormalnych. Tam żeśmy znowu siedzieli jakieś piętnaście dni. Z dwojga złego myśleliśmy, że lepiej wrócić na stronę niemiecką. Jak koleje zaczęły chodzić, udało nam się dojechać do Lwowa, w strasznych warunkach. Tam mój ojciec znalazł jakiegoś przewodnika, którego przepłacił. Dojechaliśmy do Sanu, zapomniałam, w którym miejscu. Nocą łódką przejechaliśmy przez San i z powrotem do naszego majątku.

  • Kiedy tam państwo wróciliście?

Jakieś miesiąc czy miesiąc i pół, nie bardzo pamiętam. Bardzo to było dziwne, dlatego że Niemcy zajęli cały nasz dom i rozpruli kasę, sejf mojego ojca. Tam znaleźli jego dekoracje austriackie, bo on był lotnikiem w wojsku austriackim przed 1914 rokiem. Dzięki temu nie zanadto splądrowali dom i nawet mianowali go wójtem. Ale to trwało póki wojsko było, ale jak wojsko poszło dalej na wschód, przyszło gestapo. Przyszli do mojego ojca. To już się działo w 1940 roku. Najpierw ukradli mu zegarek z kieszeni i potem powiedzieli, że albo zostanie folksdojczem może pójść do Oświęcimia. Nie bardzo żeśmy wiedzieli, co to jest Oświęcim. Wiedzieliśmy, że w koszarach zrobili obóz. Chodziły słuchy, że się zbuntowali marynarze przeciwko Hitlerowi i że to jest obóz dla tych marynarzy. Ale w każdym razie nikt nie miał ochoty zobaczyć, co się tam dzieje. Wobec tego w nocy z jedną walizką wyjechaliśmy do majątku mojej matki pod Warszawą

  • Kto to był, mama, tata i kto jeszcze?

Była guwernantka, która nas wychowała, były moje trzy siostry i dwóch braci, był nas sześcioro. Dojechaliśmy do Guzowa pod Warszawą. Tam żeśmy spędzili resztę wojny poza chwilami, kiedy myśmy mieszkały u ciotki w Warszawie, bo chodziłyśmy do szkoły. Ale najpierw skończyłam gimnazjum w Szymonowie u zakonnic Niepokalanek.

  • Przed wojną?

Nie, w czasie wojny, na kompletach. Gimnazjum było dla Polaków zakazane przez Niemców. Więc to się nazywało, że to jest szkoła szycia. Jak sygnalizowali, że idą Niemcy, to się wszystkie książki wrzucało się do dużego kosza od brudnej bielizny, dwie uciekały z tym do piwnicy, a reszta rozkładała patrony na stołach i udawałyśmy, że szyjemy. Ale było coraz trudniej, dlatego że Niemcy zajęli jedno skrzydło tego klasztoru, a więc wtedy na końcu, jak byłyśmy już większe, to przebierały nas za postulantki i obierałyśmy kartofle w piwnicy. Ale jakoś to się udało. Nigdy ich nie nakryli. Nakryli Niepokalanki w Nowym Sączu, ale nigdy ich nie nakryli w Szymonowie. Oprócz tego w Szymonowie była kupa dziewczyn, których rodzice się chowali. Na przykład była córka Szczuckiej. Poza tym były trzy Żydówki, niestety z takimi nosami i szalenie ciemne, a myśmy były wszystkie raczej jasne. Te biedne dzieci szalenie się bały Niemców, więc też je chowali, bo się trzęsły jak galarety, jak przychodzili Niemcy. Ale jakoś się udało. Nadkompletach zdałam też maturę i wtedy poszłam do Warszawy na Rokfelera.

  • Proszę powiedzieć, jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina?

Totalny. Nie wiem… U nas w Guzowie były bardzo dziwne sytuacje, dlatego że naturalnie wszyscy byli w AK, czego jeden drugiemu nie mówił. Więc przyjeżdżał wuj, który był bardzo dziwny. Po prostu się ukrywał. Potem wyjeżdżał. Potem przyjeżdżali dziwni młodzi. Bardzo żeśmy się zresztą dobrze bawili chwilami. Mój ojciec prowadził cukrownię, fabrykę cukru, [był] zarządca z ramienia Niemców skonfiskowanej rodzinie cukrowni. Tam było wszystko fałszywe. To znaczy, że był fałszywy procent cukru w burakach, była fałszywa ilość melasy w zbiornikach. Płaciło się robotników w naturze, bo inaczej mogliby byli żyć tylko dziesięć dni w miesiącu. Było trzy razy tyle robotników, co potrzeba, dlatego że Polak musiał mieć kartę pracy, więc naturalnie udawało się, że jest niezbędny. Raz prawie nakryli mojego ojca. Odbywało się to tak, że jak przyjeżdżała kontrola, Niemcy, robiło się wspaniałe przyjęcie i w serwetce była forsa, żeby zamknął dziób. I któregoś dnia przyjeżdża kontrola, więc starym systemem wspaniały obiad. Na to, on zaczyna jeść tylko to, co można było na kartki, więc już się zorientowali, że coś nie całkiem, serwatka z forsa znikła na szczęście w porę i on założył plomby kasę, gdzie były dolary i tak dalej. Wtedy bardzo wszyscy się zdenerwowali, bo to był murowany Auschwitz. W końcu wyjechał. Wyjeżdżając zabił się autem na ślizgawicy. Moja matka mówi, że na skutek jej modlitw. Ale w każdym razie był spokój. To trwało aż przyszli Rosjanie pod Warszawę. Wtedy mój ojciec musiał zniknąć, bo byłby się przejechał na Syberię. Moi rodzice i małe dzieci wyjechali do Krakowa, a moja siostra i ja pojechałyśmy do Warszawy, bośmy były w AK.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani kardynała Sapiehę?

Strasznie był miły człowiek. Taki był przyjemny i taki był prosty. Przychodził często do mojego ojca. Był miły dla dzieci, bardzo go dobrze zapamiętałam. Przyjemny człowiek był…

  • Pamięta pani jakąś sytuację w kontaktach z nim?

Bierzmował mnie, pamiętam, razem z Żółtowską. Pamiętam, przychodził na herbatę do moich rodziców. Dzięki niemu moi rodzice znaleźli jakieś mieszkanie w Krakowie, malusieńkie, na trzecim podwórku, koło uniwersytetu.

  • Czy robił na pani, jako małej dziewczynce, wrażenie strój kardynała?

Zupełnie nie robił żadnego wrażenia. Taki był prosty człowiek, chodził z nami na spacer, uważaliśmy, że jest stryj... Był długi czas biskupem. Mówiło się, że przyjeżdża biskup i był spokój. Udało mi się pojechać do Rzymu jak dostawał Kapelusz. To była bardzo piękna ceremonia. Pierwszy raz byłam w Rzymie. To był moment jak całe Wojsko Polskie przejeżdżało z Włoch do Anglii. Także w tym była kupa kuzynów i znajomych, tak że żeśmy się bardzo dobrze bawili. I to dzięki temu, że byłam w AK, jak przyjechałam do Paryża natychmiast rodzice zapisali mnie do następnej szkoły. Dostałam przepustkę na pociąg wojskowy i pojechałam do Rzymu na uroczystość Kardynała.

  • W którym to było roku?

Chyba w 1946, po wojnie.

  • Proszę powiedzieć, jak przyjechała pani w czasie okupacji do Warszawy, gdzie pani wtedy mieszkała?

Mieszkałam u ciotki. Miałam ciotkę z domu Górską-Sabańską, która miała mieszkanie na ulicy Kredytowej. Stamtąd jeździliśmy na Koszykową, to było daleko i bardzo trudno było się dostać do tramwaju, bo były strasznie nabite. I te godziny pielęgniarskie były niemożliwe, dlatego że to albo bardzo wcześnie rano, a była [niezrozumiałe], więc nie można było łazić po ulicach w nocy. Jak się zostało za długo w szpitalu, to wtedy trzeba było spać w szpitalu, bo nie można było do domu wrócić. Te szpitale były brudne, wszystkiego było , było mydła, pościeli... Na przykład czasem miałyśmy dyżury w szpitalu, gdzie się dzieci rodzą. Tam był ogrzany tylko jeden pokój, tam, gdzie były noworodki, a matki trzęsły się ubrane potąd w zimnych salach. Myśmy zawijały te dzieci w kołdry wyżej uszu i nosiłyśmy je do matek do karmienia, ale te dzieci jednak się zaziębiały. Jako jedyne lekarstwo na zapalenia płuc i bronchity, ponieważ nie było antybiotyków, było stałe noszenie, bo dziecko nie może leżeć, więc myśmy godzinami chodziły potrząsając tymi dziećmi. Pokój, w którym były dzieci niby był ogrzewany, ale jednak były szalenie zawinięte i okryte. Do tego doszło, żeśmy raz, jak matka odchodziła do domu, to się jej oddawało dziecko szalenie zawinięte, więc ona urodziła syna, a jak wróciła do domu, to rozwinęła córkę. Zrobiła się straszna granda. Wojenne warunki były bardzo ciężkie.

  • Kiedy została pani zaprzysiężona?

Byłam na drugim roku, to znaczy, że chyba w 1943.

  • Jak to wyglądało?

Śmiesznie zupełnie, dlatego że musiałyśmy najpierw jakieś musztry robić, a ponieważ naturalnie strzelb było, więc my z miotłami [ćwiczyłyśmy]. Myśmy bardzo niepoważnie do tego podchodziły, bośmy uważały, że jesteśmy pielęgniarki a reszta nas nic nie obchodzi. Ale przyszła jakaś pani i nas zaprzysięgła. Był nas cztery czy sześć, bardzo było nas mało. Zawsze byłam w oddziale pielęgniarskim.

  • Co pan musiała robić w konspiracji? Miały panie jakieś zadania?

Od czasu do czasu z tymi miotłami nas musztrowali, ale miałam się głównie uczyć pielęgniarstwa. Powstanie najpierw miało wybuchnąć trzy dni przedtem. Wtedy posłali nas na placówkę na Polnej. Potem żeśmy wróciły, potem posłali nas na placówkę na Mokotów. Tam ledwośmy doszły, zaczęli szalenie strzelać. To był jakiś dom Niepokalanek. One wszystkie do piwnicy, my też. Nie można było wyjść. W nocy na ulicy leżał Polak i jęczał.

  • Z kim pani była wtedy?

Byłam z moją kuzynką Sobańską i z Ewą Bączkowską i jeszcze jedna dziewczyna, ale zapomniałam jak ona się nazywała. Myśmy wyszły na czworakach i ciągnęłyśmy tego rannego do Niepokalanek. Jęczał: „Niemcy mnie nie zabili, ale panienki mnie na pewno dokończą.” Ale w końcu myśmy go dociągnęły i zajęły się nim Niepokalanki. Dalej wszystko strzelało, a myśmy nie mogły wyjść z tej piwnicy. W końcu zdecydowaliśmy, że dosyć tego, że możemy się przydać Powstaniu. Myśmy sobie nie zdawały sprawy, że tam też jest nieszczęście. Wymyśliłyśmy, że weźmiemy na kij garnek z zupą i że powiemy, że idziemy karmić jakieś dzieci. Od Niepokalanek wyszłyśmy piechotą jak zaczęło trochę mniej strzelać. Szłyśmy przez pole na Polną, potem chciałyśmy dalej. Na to zagarnęli nas Ukraińcy. To było najgorsze, co mogło być. Natychmiast nas okradli, po czym oddali nas Niemcom, a Niemcy z nami na Szucha. To była definitywna panika, bo być na Szucha, to była śmierć. Siedzimy tam, siedzimy, przyszedł jakiś Niemiec i zaczął ryczeć: „Co ja mam z tymi babami robić?” I wyrzucił nas. Więc myśmy nie czekały długo i wróciłyśmy do Śródmieścia.

  • Kiedy to było?

Sam początek. Warszawa była przecięta Alejami Jerozolimskimi. Nasze kontakty były z tamtej strony, a tu zostałyśmy i właściwie nie wiedziałyśmy, co ze sobą zrobić. Spotkałyśmy znajomą dziewczynę, która pracowała z chemiczką. Chłopcy rozbierali niewypały, myśmy wydrapywały stamtąd biały proszek, zapomniałam jak się nazywał, i robiłyśmy z tego granaty. Robiłyśmy to od dłuższego czasu aż któregoś dnia chemiczka mówi: „Teraz dwie dziewczyny mają iść po zupę – bo tam a tam robią zupę – i mają wrócić tutaj. „Więc poszłam z moją cioteczną siostrą po tę zupę i już nigdy więcej nie znalazłam tego miejsca, dlatego, że bomba wpadła i był tylko ogromna dziura i kupa innych dziur naokoło. Pomyślałam sobie: „Teraz właściwie trzeba by wrócić do mojego rzemiosła.” Przechodząc zobaczyłam, w banku, zdaje się na Polnej była szklana cała fasada, że to był szpital. Powiedziałam, że jestem pielęgniarka i szybko mnie wzięli jako pielęgniarkę. Moja rola polegała na tym, że z kubłem szłam do studni i tam godzinami stałam w ogonku, wracałam, przynosiłam wodę i znowu szłam po następną wodę. To nie była bardzo pielęgniarska robota. Tam nam przynieśli strasznych ludzi ze Starego Miasta, tak popalonych, jak w życiu nie widziałam. Już byłyśmy tak szalenie zmęczone, tak okropnie głodne i tak szalenie brudne, pamiętam, że jak jeden umarł, to już nie mogłam, wyciągnęłam go na podłogę i położyłam się spać. Ale Niemcy podchodzili coraz bardziej. Szpital ewakuowali na drugą stronę, za [Aleje] Jerozolimskie, bo tam jeszcze się bronili. W międzyczasie zabili moją kuzynkę i zabili tę trzecią dziewczynę. Myśmy [zajmowały] mieszkanie niedaleko tego szpitala. Tam nie miałyśmy co jeść i nie miałyśmy się w co ubrać, więc moja kuzynka i Ewa Bączkowska zdecydowały, że pójdą do naszego dawnego mieszkania, które było na linii frontu na Kredytowej. Tam miałyśmy jakieś zapasy. Ja miałam gorączkę i grypę, więc zostałam w łóżku i więcej ich nie zobaczyłam, bo one musiały zostać zabite gdzieś po drodze, nawet nie wiem, i już nigdy nie wróciły. Doszłam do mojej ciotki Brzozowskiej, już zapomniałam, na jakiej była ulicy. W nocy nas zagarnęli znowu Ukraińcy i wsadzili do jakiejś knajpy, pamiętam, że była wykładana czerwonymi kafelkami. Tam było bardzo nieprzyjemnie, dlatego, że strzelali. Poza tym to byli Ukraińcy, więc gwałcili kobiety, i tak dalej. W końcu doszło do tego, że tam była też moja kuzynka Brzozowska, którą niestety zauważyli, bo miała ze sobą foxteriera. Zabili matkę i ją też. Słyszałam jak do niej strzelali, zrobili to za murem. Koło mnie był stary profesor Morawski, zebrał błoto z podłogi, zamazał mi gębę, żebym wyglądała nieświeżo, po czym wszyscy żeśmy się położyli na ziemię i on koło mnie, i tak zrobił płaszczem, żeby mnie nie było widać. I tak żeśmy przetrwali noc. Rano przyjechali żołnierze i wzięli kilka młodych, z czego mnie, żeby ładować ich ciężarówki.

  • To już było po pani pracy w szpitalu?

To już było po mojej pracy w szpitalu. Pojechaliśmy z tymi Niemcami, objechaliśmy całą Warszawę. Jedyny dom, który stał był na Placu Saskim. Tam jeden dom ostał się. Zabrali nas do mieszkania, gdzie mieli złożoną amunicję. Myśmy musiały ładować te paki z amunicją, szalenie ciężkie, do ich ciężarówki. Ładowałyśmy to naturalnie jak najgorzej mogłyśmy. Dali nam jeść. Myśmy nie jadły już od kilku dni. Jak tylko zjadłam, to natychmiast zwymiotowałam wszystko, co zjadłam. Niemożliwe jest dużo zjeść jak się długo nie jadło. Po czym odwieźli nas do lokomotywy, Pruszków.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętała pani Niemców? Czy w szpitalu, w którym pani była, byli też Niemcy?

Nie było Niemców.

  • Czy spotkała pani Niemców w czasie Powstania?

Nie, to było nie do pomyślenia, bo bym była została. Nie spotkałam Niemców.

  • A inne narodowości oprócz Ukraińców?

Nie bardzo się wie, czy to są Łotysze, czy Ukraińcy. Może to byli Łotysze, straszni ludzie, takie kałbuki. Tych się wszyscy najbardziej bali.

  • Jak reagowała na pani służbę ludność cywilna? Jak pani pamięta ludność cywilną?

Panikowała w schronach. To było nie do wytrzymania,. Do tego stopnia, że wolałam byś na świeżym powietrzu niż zejść do schronu, bo się zaczynały histeryczne modlitwy, wrzeszczące dzieci, szalenie zdenerwowane matki, bo te dzieci nie dokarmione… Masę małych dzieci umarło, przecież mleka nie było, niczego nie było. Zawsze siedziałam na dworzu, jak tylko mogłam. I te aeroplany rzeczywiście, co kwadrans [latały] nad dachami, ale można było policzyć bruzdki na skrzydłach, tak nisko latały. Był straszny głód i straszny wody, to znaczy bród niepojęty, bo jak się człowiek nie myje kilka dni i jak się mu domy walą na głowę... Raz wspaniale cudem ocalałam. Szukałam mojej kuzynki i tej drugiej dziewczyny, które przepadły. Drapałam się po gruzach i widzę, puszczają bombę i ta bomba leci na mnie podskakując po tych zgliszczach. Zatrzymała się o kilka metrów ode mnie nie wybuchła, bo już te bomby były sabotowane przez więźniów w Niemczech, tak że masę nie wybuchało.

  • Kiedy straciła pani kontakt z siostrą w czasie Powstania?

Od początku. Ona z moją drugą cioteczną siostrą zostały odkomenderowane gdzie indziej, do innego oddziału. Siostry nie zobaczyłam już nigdy. Chodziły plotki, każdy opowiadał co innego. Jak w końcu dojechały do Krakowa, to jedni mówili, że widzieli jak ją wzięli Rosjanie, drudzy mówili, że uszła cało i że jest w Niemczech. Właściwie nie bardzo wiadomo, co się z nią stało. Potem mówili, że wyszła z kuzynką z noszami po chorych i że zawalił się na nie jakiś pięciopiętrowy [budynek], ale właściwie nikt nie wie, co się z nimi stało. Masę ludzi tak przepadło. Wyszłam sama z mojego oddziału.

  • Czy spotkała się pani z przypadkami zbrodni wojennych podczas Powstania?

Nie, nie spotkałam się nigdy. Miałam kuzyna, który był Polakiem, ale mieszkał na Litwie i miał litewski paszport. W rezultacie był na innych prawach jak Polacy, całą wojnę miał radio, czego nie wolno było Polakom i wszyscyśmy tam słuchali radia bez przerwy. Ale raptem w czasie Powstania go uwięzili, ale niedługo, wypuścili go bardzo szybko. Na początku Powstania miałam znajomego, który uważał, że Powstanie to jest szalone głupstwo i że to jest niepotrzebna rzeź. Bardzo go za to bojkotowali. Ale nie doszło do tego, żeby go uważać za zdrajcę.

  • Była świadkiem zrzutów na placu Napoleona?

To było coś… szlag nas trafiał. Najpierw zwykle obok, a myśmy nie wczuwały się w to, że oni są na ostatniej kropli benzyny, bo to było bardzo daleko, a Rosjanie im nie dali lądować. Myśmy myśleli, jak oni mogą to niedokładnie robić, czekaliśmy na te zrzuty jak na zbawienie, w nadziei, że to będzie broń. A jak złapaliśmy w końcu skarpetki wełniane, to nas szlag trafiał, bo wrzesień był bardzo ciepły. To odbywało się w nocy. Oni szalenie ryzykowali życie, bo przecież to z Anglii jechało, czy może z Włoch, już nie wiem.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Był głód. Tam się nauczyłam palić papierosy, bo te jakoś było łatwiej dostać. Jak się złapało kubeł wody, to czekałam, aż był nalot, wtedy wszystko pędziło do schronu, a ja myłam się na podwórku, bo nikogo nie było. Miałam klaustrofobię, szalenie się bałam, że mnie zakopie w schronie, myślałam, to niech lepiej mnie zabije na podwórku.

  • Była pani jako pielęgniarka świadkiem jakiegoś zasypania?

Jak się chodziło po gruzach wysokości pierwszego pietra, to nie chciało się wiedzieć, co tam było pod spodem, bo nie było żadnego sposobu… nie było sposobu.

  • Czy miała pani czas wolny pracując w szpitaliku?

Godzinami się chodziło za jedzeniem, bo chodziły plotki, że tutaj ten ma konfitury, a tam ktoś odkrył, że ma jakieś same rzeczy, z którymi nie bardzo wiedział, co zrobić. Miałam cztery kubły konfitury, które mi moja matka odstawiła. Niestety to były kubły metalowe, więc konfitura była obrzydliwa do jedzenia i szalenie słodka. Ale niby zawsze jedzenie.

  • Gdzie były te kubły?

W mieszkaniu u ciotki na Kredytowej. Doszłam do tej Kredytowej raz. Drugi raz, jak moja kuzynka poszła, to została zabita po drodze. Tam było strasznie niebezpiecznie, bo właściwie to była pierwsza linia frontu.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć, z kim się pani przyjaźniła, pracując w szpitalu?

Tam dostałam legitymację AL, to był szpital AL. Muszę powiedzieć, że była strasznie młoda. Co mnie strasznie zafrapowało, to to, że wpadłam tam na pielęgniarkę, która była specjalistką od aborcji. Opowiadała mi to z detalami, a ja myślałam, że do piekła wpadłam. Muszę powiedzieć, że tak strasznych wypadków, tych popalonych ludzi, co przyszli ze Starego Miasta [nie widziała]. Też ciągle się chodziło do kanałów, którymi wychodzili ludzie, żeby zobaczyć. Chodziłam, żeby zobaczyć, czy może moja siostra jest. Zupełnie nie wiedziałam, może ona mi wylezie z tej dziury. Smród, bród… Niepojęty. Znajomych spotkałam. Kuzynów też widziałam, którzy wyłazili stamtąd, ale to takie dawne czasy, że wszystko już umarło.

  • Proszę powiedzieć, czy zastanawiała się pani nad AL?

Nie, mnie było zupełnie wszystko jedno, to byli chorzy, byli chorzy. Muszę powiedzieć, że nie byłam bardzo uświadomiona politycznie, mnie było zupełnie wszystko jedno.

  • Jaka atmosfera panowała w tym szpitalu?

Okropna.

  • A wśród pracowników?

Czy nazwać to pracownikami… Była kobieta, która starała się, pomagała nosić kubły z wodą, był chłopak, który pomagał przekręcać chorych raz na prawo, raz na lewo. Musze powiedzieć, że nawet nie wiem, czy pamiętam doktorów z tego szpitala. To były grupy ludzi, które się zbierały i rozchodziły. Nigdy się nie dostałam z powrotem na Koszykową, bo moja myśl, to było dostać się na Koszykową, bo myślałam, że tam będę najpotrzebniejsza, al. się nie dostałam już nigdy.

  • Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym podczas Powstania?

Nie. Nie pamiętam, żebym była na jakiejś mszy ani żebym spotkała jakichś księży. Na początku byłam u Niepokalanek, ale tam siedziałam trzy dni i odeszłam od nich. Ale wszyscy byli bardzo pobożni i chętnie się modlili, bo rzeczywiście nie było innej rady. W schronach wszyscy modlili się bez przerwy.

  • Czy podczas Powstania czytała pani prasę albo słuchała radia?

O radiu nie było mowy, bo Polacy nie mieli prawa do radia. Nie widziałam radia w czasie Powstania. Były czasem jakieś szmatławe gazetki, widziałam. Nawet był rodzaj poczty, ale nie bardzo się tym zajmowałam.

  • Czy pamięta pani rozmowy na temat sytuacji politycznej?

Bez przerwy, że Ameryka nas wybawi, że będą ogromne desanty, masę nadziei, że Rosja otworzy lotniska. Bez przerwy chodziły takie wieści.

  • Z kim pani rozmawiała na ten temat?

Z każdym przechodniem, który wylazł ze schronu i ze znajomymi.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania.

Jak przyjechali ci popaleni i jak zajęli nas Ukraińcy. To było okropne, bo zabili kuzynkę i ciotkę. Myślałam, że nas wszystkich w nocy zbiją. Dlaczego oni nas nie zabili, nie bardzo wiem. Odłączyli natychmiast wszystkich mężczyzn. Myślałam, że ich wszystkich zabili, ale potem spotkałam ich w Pruszkowie. Wuj pytał się: „Czy nie wiesz, co się stało z moja żoną i z moją córką?” Byłam w takim szoku, że mu szczerze odpowiedziałam, że nie wiem. Potem mi się przypomniało, że na pewno je zabili w tym momencie.

  • A jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Na tej konfiturze wydałam przyjęcie i tańczyliśmy przy jakiejś muzyce, był nakręcany patefon. To w nocy. Były takie wspomnienia.

  • Kto był na tym przyjęciu?

Częściowo kuzyni, a częściowo przechodnie. Też mieliśmy kuzynów, których żeśmy strasznie straszyli, oni bardzo byli płochliwi, a myśmy podejrzewali ich, że mają zapasy. Pożyczyłyśmy od chłopców rewolwery, na których się zrobiło zacięcia na rękojeści i poszłyśmy z tymi rewolwerami do nich, tłumacząc, że tyle jest nacięć, ileśmy zastrzeliły z kuzynką Niemców. Bardzo byli przestraszeni. Potem dodaliśmy, że jesteśmy bardzo głodne. Wyciągnęli zapasy jednak, musze im to oddać.

  • Jak się nazywali kuzyni?

Nie powiem panu.

  • Jaki moment, obraz najbardziej utkwił pani w pamięci?

Okropne to było. Idę ruiną i najpierw ta bomba nie wybuchła koło mnie, naloty co kwadrans i przechodzę, stoi jeszcze dom, więc jestem troszkę ochroniona, idę pod balkon i na to pac!, spada mi coś na głowę. Skaczę wysoko z przestrachu. [To były] uszy od królika. Ktoś na tym balkonie zjadł królika i wyrzucił uszy. Coś obrzydliwego. Byłam po wrażeniem. Jednak były bardzo niedobre momenty. I potem Pruszków też był okropny…

  • Proszę opowiedzieć, jak znalazła się pani w Pruszkowie?

Niemcy, dla których ładowałam ciężarówki, odwieźli mnie tam.

  • Czy była pani już sama?

Nie, jeszcze byłam z Ewą Bączkowską, a reszta została zabita. Jak się z tego wydostać? Rozpacz, bo wywożą do Niemiec. Sprytnie wymyśliłyśmy, że będę robić kolejkę do lekarza, byłam szalenie chuda, i powiemy, że mam gruźlicę. Stoję, stoję w ogonku. Pół Warszawy miało ten sam pomysł. Ten ogonek był bez końca. Podchodzi do mnie porządnie ubrany pan, wyraźnie nie wygląda, że wyszedł spod gruzów, i mówi: „Pani jest Sapieżanka?” Mówię: „Tak.” „Niech mi pani da swoją legitymację.” Mówię: „Nie jestem sama, jestem z koleżanką.” „To wezmę obie kenkarty.” Dać nie dać? Nie miałam nic do stracenia, więc daję mu i odchodzi. Myślę sobie: „Skąd ten typ, jak on mnie poznał? Nie znam.” Stoję dalej w ogonku, poszłam naprzód dwa metry, przychodzi ten pan i mówi: „Niech panie pójdą ze mną.” Iść - nie iść? Idziemy. To były hangary na lokomotywy i tam pół Warszawy leży pokotem na ziemi. Dochodzimy do bramy obozu, Niemcy mu salutują, otwierają. Myślę sobie: „Boże święty, w co ja się wżeniłam?” Wychodzimy, jest już, powiedzmy, piąta po obiedzie, on dalej się nie odzywa, idziemy za nim za róg, on wyciąga nasze kenkarty i mówi: „Papiery pań są bardzo niedobre, są z Warszawy. Niech panie uciekają jak najdalej od Pruszkowa i broń Boże nie być na dworze, jak jest [niezrozumiałe]. Jeśli mnie panie kiedykolwiek spotkają, to niech panie udają, że mnie nie znają. Do widzenia.” I poszedł. My galopem do kolejki. Dojechałyśmy nią do Milanówka. Tam była ciotka, która miała dom. Bardzo się zmartwiła, jak mnie zobaczyła, dlatego że niedobrze było mieć ludzi z Warszawy, ale jednak mnie przyjęła i powiedziała, że jakby, broń Boże, Niemcy chodzili, to mam uciekać do warzywnego i tam jest mała altanka na narzędzia i tam leżeć spokojnie. I tak też się odbywało. I to był koniec mojego Powstania.

  • Dowiedziała się pani, kim był ten Niemiec?

Nie, nie dowiedziałam się. To był Polak. Nie wiem, skąd mnie znał i dlaczego taki patriota. Nie wiem kto to był, nigdy go nie spotkałam i zresztą bym była go nigdy nie poznała, przecież tyle było ludzi.

  • Gdzie zastało panią wyzwolenie?

Wyzwolenie, to znaczy jak przyszli Rosjanie? To było w styczniu w Krakowie. Bardzo było zimno, tak żeśmy klapali zębami. Mieliśmy małe mieszkanie, które nam znalazł kardynał. W między czasie, jak dojechałam do Krakowa, to na drugi dzień od mojego przyjazdu dostałam ostrego zapalenia ślepej kiszki. Gdybym dostała trzy dni przedtem, to już by było po mnie. Tam operowali i dzięki temu nie musiałam chodzić na kopanie okopów naokoło Krakowa, bo Polacy musieli robić okopy dla Niemców. Straszne było to wyzwolenie i uciekanie Niemców. Pamiętam, było mało śniegu, było szalenie zimno. Szedł najpierw tan, na którym jak mrówki żołnierze, potem wlókł sanki wielbłąd, nie było śniegu, tak że szalone iskry szły wszędzie, wszędzie na sankach ranni i ci wszyscy Niemcy uciekali. Potem przyszli Rosjanie, straszna banda. Strzelali do wiewiórek na Plantach, wchodzili do domów, kradli wszystko. Bardzo też to był niedobry moment. I te straszne baby rosyjskie, jakieś szalenie grube, rozczochrane, ale wszystkie miały permanentny, takie kudłate głowy, bardzo dziwne.

  • Co się później z panią działo?

Przyjechała szkoła Rokfelera do Krakowa, tak jak wszystko. Strasznie chciałam mieć mój dyplom, wiec wróciłam do nich. Wtedy pracowałam na oddziale zakaźnym. Znowu bród, bielizny, lekarstw, przede wszystkim wszy, które dają tyfus plamisty. Dwie koleżanki umarły na tyfus, jakoś te wszy na mnie nie przeszły. Pracowałam w szpitalu.Był bałagan szalony w całej Europie. Któregoś dnia przyszedł mój ojciec i mówi: „Przyjechał autem oficer francuski, żeby zabrać kardynała, żeby kardynał uciekał na zachód.” Na to kardynał powiedział, że nie śni mu się uciekać na zachód, ale że mam siostrzeńca z liczną rodziną, który chętnie by pojechał. Pojechaliśmy z tym oficerem, mój brat Michał dorastał do wieku, żeby musiał iść do wojska, ja do towarzystwa i mój ojciec, którego naturalnie Rosjanie szukali za nazwisko. Pojechaliśmy do Pragi jako Francuzi. W Pradze naturalnie Francuzi byli wściekli, jak nas zobaczyli, bo to żadna przyjemność zastać trzech Polaków ze złym nazwiskiem. Siedzieliśmy tam w centrum dla uchodźców francuskich. Okropnie myśmy im przeszkadzali, tak że któregoś dnia wsadzili nas do wojskowego aeroplanu i odesłali do Paryża. Moja matka dojechała do Paryża miesiąc potem ciężarówką, która przywiozła lekarstwa ze Szwajcarii do Polski. To była chyba ciężarówka Czerwonego Krzyża. Spotkaliśmy się w metrze, tak że to była szalona radość.

  • Z pani rodzeństwa tylko brat przeżył?

Aktualnie mam brata i siostrę jeszcze. Siostra jest w Ardenach, na jest dużo młodsza ode mnie, wtedy była dzieckiem.

  • Kiedy po wojnie pierwszy raz przyjechała pani do Polski?

W 1961 czy w 1962 roku. Szalone wrażenie… Zupełnie byłam zastrzelona, bo to było to samo, ale zupełnie co innego. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie mam głowę, gdzie mam nogi… Ale jeszcze była kupa znajomych, tak że szalona radość. Teraz już nie mam nikogo.

  • Była pani w Warszawie?

Byłam, ale cała moja generacja umarła, a ich bachory właściwie nic mnie nie obchodzą. Nie znam. Chociaż, jak spotkam, to jest zabawnie. Ale wszystko jest inne, język jest inny, pękają ze śmiechu jak mówię po polsku.

  • Chciałbym, żeby opowiedziała pani jeszcze o odwiedzinach u kardynała Sapiehy, jak przychodziła ani do niego do domu.

To się gadało. Chłopcy chodzili częściej. Miło nas przyjmował. Czasem miał jakieś cukierki, to nam dawał. Rozmawiało się o wszystkim. Częściej on przychodził do nas, bo dużo spacerował.

  • Bawiliście się państwo w jakiś sposób?

Nie, grzecznieśmy jednak siedzieli, bo dzieci dawniej miały cicho siedzieć i nie gadać. Małośmy gadali, ale czasem się pytał, co w szkole słychać i wtedy mu się opowiadało.

  • Bawiliście się państwo w ten sposób, że zakładaliście państwo jakieś stroje kardynała?

Raz było okropnie. On mieszkał w Instytucie Świętego Stanisława w Rzymie. Po uroczystościach u Świętego Piotra poszliśmy tam i czekaliśmy w saloniku, gdzie był kominek, a na nim leżał kapelusz kardynalski z pomponkami. Czekamy, czekamy, szalenie nudno. Nad kominkiem było lustro, więc w pewnym momencie zaczynam przymierzać ten kapelusz i na to słyszę, że ktoś pęka ze śmiechu. To był kardynał. Ale bardzo był zajęty i myśmy byli krótko w Rzymie, tak że dużo go nie widziałam.

  • Czy na zakończenie chciałaby pani dodać coś na temat Powstania?

Teraz jak widzę to z daleka, to niby było okropne, że to Powstanie wybuchło, ale mieliśmy tak straszną ochotę rzucić się na tych Niemców. O ile pamiętam, szef AK został złapany przez gestapo niedługo przed Powstaniem. A ten, który został, to znaczy „Bór” Komorowski nie miał dosyć odwagi, żeby się temu sprzeciwić. Myślę, że to dlatego wybuchło Powstanie, bo przecież to nie miało sensu. Rosjanie się grzecznie wycofali z tej sytuacji, bardzo im to było na rękę. Obu to bardzo było na rękę.
Bruksela, 12 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Jadwiga Sapieha De San Pseudonim: „Anna” Stopień: sanitariuszka, pielęgniarka Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter