Jan de Virion „Bożeniec”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o latach młodości.

Pochodzę z rodziny ziemiańskiej z Grodzieńszczyzny. Matka, z domu Jełowicka, pochodziła z Wołynia, z zasłużonej rodziny ziemiańskiej. Majątek został zniszczony w czasie I wojny światowej. Ja zaś do jedenastego roku życia mieszkałem na wsi. Uczyła mnie nauczycielka domowa. Zdawałem z roku na rok egzamin do następnej klasy. Jak zdałem w 1935 roku do gimnazjum, zostałem oddany do internatu i do Gimnazjum imienia księdza Jana Długosza we Włocławku, gdzie byłem przez dwa i pół roku. Ponieważ dużo chorowałem, lekarz kazał przerwać naukę na pół roku. Kurowałem się wtedy w Warszawie. Więcej do Włocławka nie wróciłem. Ostatni rok przed wojną chodziłem do Gimnazjum Męskiego Wojciecha Górskiego w Warszawie.
Jak wojna wybuchła miałem skończone trzy klasy gimnazjum. W czasie okupacji cały czas uczyliśmy się, lecz gimnazja były zamknięte przez Niemców. Studiowaliśmy na tajnych kompletach, również w Gimnazjum Górskiego. Były to komplety kilkuosobowe. Lekcje odbywały się po kolei w prywatnych mieszkaniach. Przychodzili nauczyciele. Staraliśmy się wtedy uczyć znacznie gorliwiej niż przed wojną. Mieliśmy poczucie, że robimy coś dobrego, ale zakazanego. Moja ciotka jako obywatelka belgijska mogła mieć wtedy radio. Wykorzystywaliśmy je do nasłuchu radia z Francji. Zawsze na początku wszystkich lekcji informowałem nauczycieli i kolegów o nowinach, jakie szły z zagranicy.
W ten sposób doszedłem najpierw do małej matury, a później w ciągu jednego roku zrobiliśmy dwie klasy licealne i zdałem normalną maturę z wynikiem bardzo dobrym. Na maturze było nas trzech – Witek Suryn, Maciej Żelisławski i ja. Od razu, w 1940 roku zgłosiliśmy się do konspiracji. Najpierw to były grupy samokształceniowe „Szarych Szeregów”, które trwały około jednego roku. Osobą kierującą nami był Kostek Klimaszewski. Staraliśmy się jakoś wychowywać, jak najlepiej wywiązywać się z nauki, ale też dokształcać się w dziedzinie historii, kultury i obywatelskiego zachowania. Kazano nam, aby każdy z nas codziennie zastanawiał się, czy dobrze wypełnił wszelkie obowiązki. Jeżeli nie, to jak należałoby to poprawić. To było bardzo rozwinięte samowychowanie. Były także organizowane odczyty, seminaria, spotkania z profesorami wyższych uczelni, a nawet koncerty.
Potem nasza grupa została od razu przekazana do harcerskiego batalionu „Wigry”, którego dowódcą był Eugeniusz Konopacki „Trzaska”. Używał też pseudonimu „Gustaw”. Dowódcą mojej kompanii był Roman Kaczorowski „Prokop”, a plutonu Jerzy Kriegier „Wojnicz”. Skończyłem najpierw szkolenie podoficerskie, a później ze starszeństwem z 24 grudnia 1942 roku Szkołę Podchorążych Piechoty. Jednocześnie byłem łącznikiem pana Adama Łada-Bieńkowskiego, współpracownika Delegata Rządu i działacza harcerskiego. Jego gabinet był na Wspólnej 3, na trzecim piętrze. Tam był też sklep spożywczy z marmoladą na kartki, chlebem i innymi artykułami spożywczymi. Sklep był w rzeczywistości komórką konspiracyjną, przy której on działał. Byłem raz w gabinecie u pana Adama Łada-Bieńkowskiego, który i dawał mi jakieś polecenia. Zanotowałem je ołówkiem na cieniutkiej bibułce od skręcania papierosów. W tym momencie wszedł jakiś jegomość, cywil. Powiedział, że jest z Gestapo. Zaraz weszli jeszcze następni. Mnie wtedy wyprosili do sąsiedniego pokoju, w którym był sklep spożywczy. Od razu bibułkę zwinąłem i połknąłem, aby nie było żadnego śladu po materiałach konspiracyjnych. Postawili jakiegoś Niemca, aby nas pilnował. Było po godzinie pierwszej, a niedługo miała przyjść moja matka z nakładem świeżo wydanej gazetki.

  • Jaka to była gazetka?

Nie pamiętam. Nie był to „Biuletyn Informacyjny”, ale jedna z licznych gazetek. Byłem wtedy porządnie ubrany, jeszcze włożyłem rękawiczki i udałem, że chcę coś tam kupić. Próbowałem wyjść, ale zatrzymali mnie. Przypomniałem sobie, że uczono mnie, że dla nas nie ma żadnych przeszkód. Tymczasem Niemcy się zmieniali, kręcili. Wezwano nas z powrotem do gabinetu Bieńkowskiego, gdzie były dwie nowe osoby cywilne – prawdopodobnie jacyś aresztowani Polacy. Pytali, czy ich znam. Nie znałem. Postawili nas pod ścianą. Trzymali z rękami do góry. Później znowu wróciłem do sklepu. Jak Niemców nie było w pomieszczeniu to jeden z subiektów wyjął segregator i zdenerwowany powiedział, że to są materiały kompromitujące. Do pieca nie mógł tego wsadzić, bo za duże. Przez okno też nie można było wyrzucić. Stała beczka z marmoladą więc doradziłem, aby na moją odpowiedzialność w niej to umieścić. Zrobił to. Potem jeszcze wyjął jakiś arkusz papieru mówiąc, że tego absolutnie nikt nie może zobaczyć. Podarliśmy go, ale ponieważ był to papier powielaczowy, to nie dało się go zjeść. Maczaliśmy więc w marmoladzie i zjedliśmy razem z marmoladą.
Ponieważ Niemca nie było, wyszedłem z powrotem do przedpokoju, włożyłem kapelusz, rękawiczki i spokojnym krokiem otworzyłem drzwi. Wyszedłem zupełnie bezczelnie na klatkę schodową. Zszedłem spokojnie na dół, wyszedłem na ulicę i pomyślałem, że koniecznie muszę uprzedzić matkę o tym, że dom jest obstawiony. Po drugiej stronie ulicy był sklep z napisem „Telefon”. Wszedłem i zobaczyłem moją matkę z bibułą. O tym, żeby nie szła do nas, bo jest „wsypa” powiadomił ją jeden z konspirantów. Zdążył od nas uciec przez kuchenne schody. Przechodząc koło Braci Jabłkowskich na ulicy Brackiej, dawnego domu towarowego – przed wojną największego w Polsce, zobaczył moją matkę. Nie znał jej, ale widział ją raz na Wspólnej. Weszła więc do sklepu, bo przez okno mogła wszystko widzieć. Zrozumiałem co znaczy, że „dla nas nie ma przeszkód”. Trzeba stale aktywnie myśleć i starać się najbardziej nieprawdopodobne rzeczy wykombinować, szukać wyjścia, a nie poddać się i czekać biernie.
Niestety Adama Łada-Bieńkowskiego Niemcy aresztowali, trzymali na Szucha, męczyli, a później powiesili. Myśleli, że to Delegat Rządu na Kraj, a był tylko jednym ze współpracowników Delegata. Jak później została też aresztowana pani Wiktoria Klimaszewska, matka Kostka i sam Kostek, to dowódca batalionu „Wigry”, „Trzaska” Konopacki dał mi rozkaz opuszczenia Warszawy. Było za duże prawdopodobieństwo, że mogę być następnym [aresztowanym]. Po pierwsze, [Niemcy] wylegitymowali mnie u Łada-Bieńkowskiego i znali moje nazwisko, a po drugie już też aresztowali Klimaszewskich. Obydwoje dostali się do Oświęcimia. Kostek zginął tam, a pani Wiktoria Klimaszewska przeżyła. Widzieliśmy ją jeszcze po wojnie w Warszawie. Ona zresztą była kobietą w stopniu oficera jeszcze z 1920 roku. [Ukrywając się] przez półtora roku byłem na praktyce rolniczej w Lubelskiem u naszych kuzynów Stanisławów Hemplów w niedużym majątku Nowiny w powiecie krasnystawskim. Pracowałem od rana do wieczora i bardzo mi to zajęcie odpowiadało. Miałem łączność z naszym batalionem przez komórkę, która się nazywała „Jeziorko”. [„Jeziorko” – była to jednostka Batalionu „Wigry” w przedsiębiorstwie, które budowało baraki w niemieckim obozie koncentracyjnym – Majdanek, położonym na przedmieściach Lublina. Koledzy – oficerowie z „Jeziorka” Bogdan Machan „Akaga” oraz „Czesław Mirosław” utrzymywali łączność z więźniami obozowymi. Pracując w majątku Nowiny w powiecie krasnystwaskim] współpracowałem z miejscowymi konspiratorami głównie z Batalionów Chłopskich i Armii Krajowej. Wydawano wyroki na tak zwanych „kontyngenciarzy” czy folksdojczów. Miejscowi chłopi, gospodarze nie bardzo potrafili jeszcze sobie to zorganizować. Tłumaczyłem im jak to zaplanować, jak obserwować, jak ubezpieczać i później jak wykonać sam wyrok, zacierając ślady.
Byłem wtedy zaręczony, chociaż bardzo młody, z moją obecną żoną. Napisałem do niej z Nowin sto listów. Zginęły w Powstaniu Warszawskim.
Po upływie roku dostałem zezwolenie przyjechania do Warszawy, więc z wielką radością pojechałem na stację kolejową do Trawnik. Konduktor sprawdzając [bilety] powiedział, że to jest ostatni pociąg, którym Polacy mogą jechać bez przepustek i bez specjalnego zezwolenia. Coś mi się w tym wszystkim nie podobało. To był pociąg osobowy, zatrzymywał się na wszystkich stacjach. Czuję się niepewnie. W Świdniku, przed samym Lublinem wysiadłem. Byłem zły. Doszedłem [piechotą pięćdziesiąt kilometrów] do Nowin z powrotem. Następnego dnia dozorca powiedział, że w Lublinie cały pociąg [Niemcy] wygarnęli na Majdanek. Nigdy w życiu tak nie stchórzyłem, jak wtedy, gdy wysiadłem. Coś mnie nękało. Nie trafiłem na Majdanek. Miałem szczęście.
Mój ojciec, urodził się w 1901 roku. Ponieważ ciężko było żyć z ziemskiego majątku [kryzys], skończył prawo oraz aplikację sądową i adwokacką i przed samą wojną, był adwokatem w Warszawie. Już w pierwszej wojnie światowej walczył przeciwko bolszewikom. Dostał Krzyż Walecznych. Później skończył Podchorążówkę Kawalerii w Grudziądzu. W 1939 roku został zmobilizowany i brał udział w kampanii wrześniowej. Też się odznaczył. Został awansowany do stopnia rotmistrza. Przez parę tygodni prowadził nawet partyzantkę. Współpracował z pułkownikiem Pełczyńskim w czasie kampanii wrześniowej. Uciekł od razu z niewoli niemieckiej. W konspiracji był w Tajnej Armii Polskiej. Był kolegą Witolda Pileckiego. Mój ojciec w 1940 roku dostał rozkaz udania się do Francji. Razem z kilkuosobową grupą przez Tatry dostali się do Słowacji. Tam był zorganizowany przewodnik, który miał ich przeprowadzić do Węgier, skąd mieli już dotrzeć do Francji. Tymczasem Niemcy zwiększyli nagrodę za wydanie Polaków, którzy uciekają i przewodnik wydał całą grupę Niemcom. Mój ojciec został aresztowany. Najpierw był więziony w Starym Sączu, później w Tarnowie. Wysłali go do Oświęcimia już w 1940 roku. W Oświęcimiu był z Pileckim – jednym z pierwszych pięciu oficerów, którzy organizowali Wojskowy Ruch Oporu na terenie obozu koncentracyjnego. To był najcięższy okres obozu oświęcimskiego. Ojciec tam przeżył półtora roku. Umarł z wycieńczenia 3 listopada 1941 roku, jak ukończył lat czterdzieści.
Byłem zapraszany przez Muzeum Oświęcimskie na uroczystości związane z obozem koncentracyjnym. Spotkałem tam wówczas pana Garlińskiego, który napisał książkę „Oświęcim walczący”. Widziałem, że mój ojciec był uważany za jednego z pięciu największych bohaterów obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Był w pierwszej piątce oficerów Pileckiego, którzy organizowali Wojskowy Ruch Oporu. Miałem później relację od niektórych osób, [byłych więźniów Oświęcimia]. Adwokat Szumański, który był wypuszczony z Oświęcimia i poznał tam mojego ojca, mówił, że mój ojciec trzyma się psychicznie doskonale, ale że Gandhi przy nim to jest bardzo gruby człowiek. W roku 1942, 3 listopada w rocznicę jego śmierci, pojechałem do Łopiennika [Górnego] na mszę żałobną za jego duszę. Tego dnia z Nowin dostarczaliśmy też buraki cukrowe do stacji w Trawnikach. Moim zadaniem było eskortować buraki, pilnować na wadze, żeby było wszystko w porządku, a nawet naciągnąć, żeby była większa, aby Niemcy płacili. Po mszy dojechałam do Trawnik, a tam jakaś strzelanina. Jechałem bryczką, a jakiś Niemiec stał na szosie i nie puszczał. Powiedziałem, że buraki do cukrowni odwozimy. A on, że tego dnia nie przyjmują, a jeśli chcę, to mogę zobaczyć, co się dzieje. Poszedłem.
W Trawnikach, w getcie było dziewięć tysięcy Żydów. Getto było pilnowane przez „ukraińców”. Tego dnia przyjechało z Lublina trzy tysiące żandarmów niemieckich. Całą watahę „ukraińską” wyrzucili, a Żydom kazali się rozbierać do naga. Parę dni przedtem kazali Żydom wykopać w zygzak wielkie rowy, takie jak przeciwlotnicze, ale szersze i głębsze. Kazali Żydom rozbierać się do naga, biec i wskakiwać do tych rowów. Na nasypie przy rowach stali żandarmi z pistoletami maszynowymi i jak się Żydzi położyli, to [seriami] z pistoletów maszynowych strzelali po nich. Nie patrząc, czy [wszyscy] są zabici, kazano wskakiwać następnym. Z tym, że [każdy] żandarm nie tylko strzelał z pistoletu maszynowego, ale jeszcze miał z reguły butelkę wódki półlitrową i pił. Tam byli i starzy, i młodzi, kobiety i dzieci. Wszystkich Żydów tak po kolei wrzucano. Tych żandarmów co piętnaście minut wymieniali. W ten sposób jednego dnia zostało rozstrzelanych dziewięć tysięcy Żydów w obozie koncentracyjnym w Trawnikach. To zrobiła żandarmeria niemiecka z Lublina. Tego samego dnia wymordowano Żydów w obozie koncentracyjnym na Majdanku.
W lutym 1944 roku wróciłem już do Warszawy. Moi dziadkowie mieszkali na ulicy Świetej Teresy. Tam była dzielnica niemiecka. Wszystkich Polaków z wyjątkiem moich dziadków stamtąd wysiedlono i mieszkali wyłącznie Niemcy. Dziadkowie zostali, ponieważ mieszkali na parterze. Niemcy, którzy mieli w tej kamienicy siedzibę policji kryminalnej – „kripo”, bali się, że na parterze wszystko byłoby widoczne. Dziadkowie nie mieli z czego żyć i wyjechali na wieś też do Nowin. Myśmy [ja z bratem] w rezultacie mieszkali w dzielnicy niemieckiej. Za każdym razem, jak wchodziliśmy do mieszkania, to musieliśmy przechodzić przez stanowiska niemieckie, pokazywać kenkartę, że jesteśmy zameldowani właśnie tam. W nocy, nieraz się zdarzało, że się dobijali pijani Niemcy i krzyczeli, żeby otwierać. Myśmy nie otwierali nigdy drzwi, tylko okno. Jeżeli wyłamaliby drzwi, to my wyskoczylibyśmy na dach od garażu i tamtędy na sąsiednią Aleję Przyjaciół. Ale nigdy nie zdołali wyłamać drzwi. Kiedyś jednak zrobiono Niemcom kawał, bo koło „kripo” był jakiś wybuch i w rezultacie wypadły nam szyby. A niełatwo było wtedy wstawić nowe. Zamykaliśmy więc tylko okiennice. Któregoś dnia nie miałem przy sobie kluczy od mieszkania i wracając musiałem otworzyć sobie jakoś okiennice od zewnątrz. Wchodząc przez okno zobaczyłem Niemca. Myślałem, że mnie nie widział. Ledwo wszedłem do mieszkania, usłyszałem walenie w drzwi i krzyki, żeby otwierać. Jak zobaczyli, że jestem tu zameldowany, to tylko powiedzieli, żebym uważał, bo jak będę tak wchodził, to mnie zastrzelą. To było bardzo dobre miejsce do mieszkania, nie robili żadnych rewizji. Tylko nie mogliśmy się z nikim spotykać.
Kiedyś moja Zosia tam przyszła. Nie wiem, w jaki sposób dostała się do dzielnicy niemieckiej. Szliśmy sobie już razem [ulicą] Szucha, mieliśmy już opuścić dzielnicę. Włożyłem nowa furażerkę. Jakiś Niemiec mnie zaczepił i chciał kartę pracy. Miałem fikcyjne zatrudnienie u pana inżyniera Sicińskiego, więc pokazałem te papiery. Niemiec się spytał mnie, co robię. Odpowiedziałem, że jestem gońcem i muszę coś załatwić na mieście. Kazał mi iść ze sobą. Zosia powiedziała, że też chce [iść razem], ale jej nie pozwolił. Zabrał mnie na gestapo. Zaczyna mnie wypytywać. Udawałem, że nie mówię dobrze po niemiecku, co było nieprawdą. Wreszcie spytał się mnie o numer telefonu Sicińskiego. Podałem. Poszedł do sąsiedniego pokoju i słyszałem, że rozmawia z Sicińskim. Idiota powtarzał to, co usłyszał w słuchawce od Sicińskiego. Już to słyszałem. Przyszedł i zadał mi te same pytania. Odpowiedziałem więc to samo, co Siciński. Ponieważ Niemiec wcześniej nie chciał wziąć Zosi ze mną, to ona poleciała jak na skrzydłach do Sicińskiego na ulicę Koszykową. Powiedziała mu, że zeznałem, iż byłem u niego dzisiaj. Stąd Siciński już wiedział i wszystko się zgadzało. Gestapowiec jeszcze mnie zrewidował. Miałem sygnet z dwoma herbami. Spytał mnie, co to takiego. Powiedziałem, że rodzinne herby. Moja rodzina jest pochodzenia francuskiego, więc francuski herb i polski. Zaczął mnie prowadzić jakimiś korytarzykami, potem otworzył drzwi i kazał mi uciekać. Znów włos z głowy mi nie spadł. Poleciałem szybko do dowództwa kompanii powiedzieć, że jestem wolny. Tam już się alarm zrobił, że mnie zamknęli na gestapo. Jeżeli chodzi o czasy bezpośrednio przed Powstaniem, to byłem w zasadzie zawodowym konspiratorem. Byłem szefem kompanii „Czesław”. Moim zadaniem było organizowanie i utrzymanie łączności całego batalionu, prowadzenie ewidencji, typowanie lokali konspiracyjnych, ustalanie terminów szkoleń. Jak wszyscy podchorążowie, miałem też grupę młodych kolegów, których szkoliłem w zakresie szkoły podoficerskiej. To były pięcioosobowe grupy, które spotykały się w prywatnych mieszkaniach. Czasami też robiliśmy szkolenia poza Warszawą, w terenie, w lesie, a także w sali gimnastycznej Szelestowskiego. Spotykaliśmy się rano, jeszcze zanim Niemcy korzystali z tej sali. Ćwiczyliśmy między innymi boks. Na dobrych kilka dni przed Powstaniem było pogotowie, czyli stała łączność. Najpierw wytypowano lokale, gdzie miała się odbywać koncentracja. Dla naszego batalionu została ustalona na terenie Starego Miasta. Dowództwo batalionu miało być na ulicy Kilińskiego 1 w mieszkaniu profesorostwa Stanisławów Hemplów. To był ten profesor, który później po wojnie odbudowywał Most Poniatowskiego i konstruował iglicę na Wystawie Dziesięciolecia we Wrocławiu. Tam było dowództwo batalionu i cały szereg lokali było tam ustalonych. Wszystkie grupy musiały wysyłać swoich łączników do jednego punktu w określonym czasie.
Dostaliśmy 1 sierpnia około godziny dwunastej wiadomość, że jest odprężenie, że można się rozejść. Dziwne to było, ale myśmy akurat poszli. Pamiętam, że z lokalu dowództwa kompanii na Mokotowskiej, u Romana Kaczorowskiego, pojechałem na Czackiego do mieszkania, gdzie mieszkała moja narzeczona. W chwili, kiedy przyjechałem, dostałem telefon, że mam się natychmiast meldować. To był rozkaz, godzina „W”, siedemnasta. Łączniczki miały wszystkich powiadomić. Na rowerach, na piechotę, tramwajami, łączniczki dokonywały rzeczywiście cudów. Pamiętam, zaraz po godzinie piętnastej poszedłem na obchód naszych miejsc koncentracji na Starym Mieście. Praktycznie prawie wszyscy byli. Jeden kolega Henryk Mirosz pseudonim „Marski” powiedział, że nie zdążył jeszcze wziąć swojego plecaka. Miał przygotowane wszystkie rzeczy, ale jego łączniczka złapała gdzieś dosłownie w locie na mieście i tak zjawił się w punkcie koncentracji. Chciał jeszcze skoczyć na Żoliborz po swoje rzeczy. Puściłem go. Więcej udziału w Powstaniu nie brał. Jak jechał tramwajem, to na wysokości Dworca Gdańskiego Niemcy wygarnęli wszystkich. Chcieli go rozstrzelać. Wtedy kolejarze widząc to, powiedzieli że on też jest kolejarzem. On rzeczywiście pracował na kolei. Więcej nie brał jednak udziału w Powstaniu.
O godzinie siedemnastej myśmy na Starym Mieście mieli spokój. Tam nic się nie działo. Nasz batalion był batalionem odwodowym dowództwa. Byliśmy u siebie na kwaterach, z tym że nasze uzbrojenie było bardzo podłe. Na cały batalion dostaliśmy jedenaście rozpylaczy, czyli pistoletów maszynowych „Błyskawica”. Nie mieliśmy żadnych karabinów maszynowych czy zwyczajnych, ani krótkiej broni. W nocy z 1 na 2 sierpnia dostaliśmy rozkaz, żeby maszerować na Kampinos przez Wolę, bo tam batalion „Zośka” ma otworzyć drogę. „Trzaska” podjął decyzję, że pluton łączniczek, sanitariuszek ma zostać na Starym Mieście, bo to jest zbyt ryzykowne przejście dla nich. Kobiety zostały. My poszliśmy przez ruiny getta i doszliśmy do Cmentarza Ewangelickiego. Tam zakwaterowaliśmy się, dlatego że dalej nie można było iść. „Zośka” nie dała rady otworzyć wolnej drogi. Zameldowałem się do dowódcy batalionu z prośbą o zmianę funkcji. Nie chciałem być szefem kompanii, tylko mieć jakąś funkcję liniową. Mianował mnie dowódcą drużyny złożonej z samych podchorążych. Dostałem rozkaz, żeby wytypować pięciu na ochotnika do pistoletów maszynowych. Zrobiłem zbiórkę swojej drużyny, pięciu zgłosiło się, a ja jako szósty zameldowałem ich [dowódcy]. Jeden z tych pięciu to był Edzio Kuminek, plutonowy podchorąży, który niedawno przyszedł do nas z NSZ-etu. Dowódca kazał jemu wystąpić, a mnie wstawił. Mnie nie wypadało siebie zgłaszać. W ten sposób dostałem też pistolet maszynowy i zajęliśmy stanowiska w domach na przedpolach Cmentarza Ewangelickiego, w stronę, gdzie się ciągnął tor kolejowy z Dworca Gdańskiego. Tym torem jeździł później niemiecki pociąg pancerny.
Każda taka placówka składała się z trzech ludzi – był jeden z pistoletem maszynowym, jeden z „sidolówkami” – małymi granatami i z butelkami od benzyny i jeden, który czekał, jeśli musiałby nas zastąpić. Nie były to silne placówki, ale wtedy nie było też dużego, silnego natarcia niemieckiego. Jeden z kolegów, „Józefoski”, kapral podchorąży zginął. Został postrzelony w tętnicę szyjną i wykrwawił się. Zginął też szesnastoletni chłopak. Miał pseudonim „Kismet”. W dzień stałem z pistoletem maszynowym na placówce, a w nocy przychodziła zmiana, więc oddawałem broń innemu koledze. Był rozkaz, aby spać w nocy w pogotowiu – nie rozbierałem się, tylko odpinałem pas.
Nagle, 4 lub 5 sierpnia, o godzinie dziewiątej wieczorem, był alarm, desant, więc wyskoczyliśmy. Okazało się, że nisko lecą wielkie bombowce. Z linii niemieckiej ogień z karabinów maszynowych, strzelali do nich świetlną amunicją, ale z karabinów maszynowych, a nie z artylerii. Bombowce nisko lecąc zrzucały jakieś zasobniki. Zaczęliśmy to łapać. Akurat na moim terenie spadło parę zasobników. Otwieramy zasobniki, a w jednym były tekturowe pudełka z rewolwerami Smith-Wesson. To są takie rewolwery, jak mieli kowboje na filmach amerykańskich, bębenkowe rewolwery, kalibru przeszło dziewięć milimetrów. W drugim pojemniku była amunicja do nich. Były inne pojemniki z granatami typu obronnego. Z wielką radością wziąłem sobie jeden rewolwer i drugi dla brata, a także troszkę amunicji i parę granatów. Przyszedł rozkaz, że nie wolno otwierać pojemników, że wszystkie należy nietknięte dostarczyć do dowództwa zgrupowania. Wtedy oddziałów na Woli było dużo. Myśmy stanowili znikomą część. Wtedy przyszedł do mnie nasz przyjaciel, kuzyn kapral podchorąży Tomek Russanowski „Robert” i powiedział, żebym mu dał rewolwer. Odpowiedziałem, że nie mogę, ale niech nietknięte [pojemniki z bronią] zaniesie z kolegą do dowództwa. Oczywiście „Robert” miał już uzbrojenie. Jak się nie ma broni, to na te wszystkie rozkazy się patrzy troszkę przez palce. Z początku pierwsza myśl była taka, że czemu z Zachodu przysyłają nam jakieś stare kowbojskie rewolwery zamiast porządnych pistoletów automatycznych. Ale okazuje się, że mieli rację, ponieważ rewolwery Smith-Wesson to była kapitalna broń, która się nigdy nie zacina. Poza tym długość lufy miały większą niż pistolet maszynowy „Błyskawica” i dużo dalej można było z nich skutecznie strzelać. To była świetna broń.
Też 4 lub 5 sierpnia wizytował nasz batalion generał „Bór” Komorowski. Był w cywilnym ubraniu. Jeszcze myśmy go nie znali. 6 sierpnia dowódca naszego batalionu „Trzaska” Konopacki przekazał nam rozkaz dowództwa zgrupowania na Woli, że jest nas tutaj za wielu, a za mało broni, i że nasz batalion zostaje zdemobilizowany. Mamy oddać broń i udać się, gdzie możemy, tyle że jesteśmy praktycznie otoczeni. Nie wiadomo, jakie są możliwości wydostania się na zewnątrz. [Dostaliśmy] rozkaz, że mamy natychmiast opuścić Cmentarz Ewangelicki. Ponieważ myśmy byli na placówkach i mieliśmy dosyć dobre rozeznanie terenu w stronę toru kolejowego, wiedzieliśmy, że [tamtędy] nie mamy jak przedostać się w dzień. W siedem osób postanowiliśmy przeczekać dzień, [nocą spróbować] przedostać się najpierw na Stare Miasto czy do Śródmieścia, [a jeśli nie będzie to możliwe – przebić się przez linie niemieckie poza Warszawę. Poszliśmy na kirkut przez dziurę miedzy cmentarzami. Dowodził najstarszy rangą] Kazik Hempel „Cambel” jeszcze przedwojenny wachmistrz podchorąży. [Poza nim w skład grupy wchodzili:] mój brat plutonowy podchorąży Tadeusz de Virion „Walther”, jego kolega też kapral podchorąży Jacek Klimaszewski „Brzozowski, a także kapral Janek Hempel „Czarny”, syn profesora Hempla, tego u którego było dowództwo batalionu „Wigry” na Starym Mieście. Janek był szesnastoletnim chłopakiem, szalenie odważnym. Robił wrażenie, jakby w ogóle nie znał strachu.
Moja obecna żona, [wówczas Zofia Taube „Gozdawa”, też tam była, ja – Jan Virion „Bożeniec” – plutonowy podchorąży] i wreszcie Julek Englert − szesnastoletni chłopak, którego kiedyś zaangażowałem do batalionu „Wigry”. W momencie kiedy nas zdemobilizowali poczułem się odpowiedzialny za niego. Było nas razem siedmioro, mieliśmy kilka granatów i pięć rewolwerów, bo myśmy ich nie oddali. „Trzaska” o tym wiedział. Oddaliśmy tylko pistolety maszynowe. Bez broni była Zosia i Julek Englert.
Z Zosią było tak, że któregoś dnia na Woli będąc na swojej placówce i obserwując przedpole, zobaczyłem ją. Okazuje się, że nie wytrzymała siedzieć sama na Starym Mieście i przyszła nas szukać. Sama doszła na Wolę i znalazła nas. Była jedyną łączniczką-sanitariuszką w batalionie.

  • Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało, kiedy pan widział egzekucję Żydów.

W Trawnikach, jak mnie Niemcy wpuścili, żebym zobaczył, co się dzieje, poszedłem do pani Englert, właścicielki apteki. W aptece wszedłem na pierwsze piętro i przez okno, z odległości pięćdziesięciu metrów widziałem egzekucję. Pięćdziesiąt metrów dzieliło mnie od tych rowów, do których Żydzi wskakiwali i w których byli mordowani przez żandarmów. Widok straszny i kompletna bezsilność. Co mogłem zrobić? Absolutnie nic.

  • To wróćmy jeszcze do wydarzeń z Powstania.

Któregoś rana miałem meldować pluton dowódcy plutonu. Zbiórka w dwuszeregu, podchodził dowódca plutonu Jerzy Kriegier „Wojnicz”. Nagle usłyszeliśmy sztukasy, niemieckie samoloty, które zaczynały pikować. Dałem rozkaz: „Kryj się!”. Wskoczyliśmy od razu do piwnicy. Przed domem stał śmietnik i bomba w niego trafiła. Straszny był huk. Wszystko wyleciało w powietrze i nagle zrobiło się kompletnie ciemno. Człowiek rusza ręce, nogi, ale jakoś wszystko działa. Ciemno, a później jednak zrobiło się jasno, bo nie zasypało wejścia do piwnicy. Dowódca plutonu Jurek Kriegier nie zdążył dojść już do domu i został ranny w nogę odłamkami bomby. Moja obecna żona opatrzyła go wstępnie. Myśmy zdążyli wskoczyć do piwnicy i to nas uchroniło, a on już zdążył tylko przykucnąć i dostał odłamki w udo. Próbowano mu je wydłubać na żywca, ale to się nie do końca udało i przez cały okres Powstania nie mógł brać udziału w walkach. Absolutnie nie mógł chodzić. Później ratowała go siostra mojej żony Aleksandra Taube „Wręcka”. Jak przechodzili kanałami ze Starego Miasta do Śródmieścia, to ona, też sanitariuszka w naszym batalionie, przeprowadziła Jurka kanałami do Śródmieścia. Została odznaczona Krzyżem Walecznych.
Wreszcie 6 sierpnia w dzień przesiedzieliśmy na kirkucie snując rozmaite plany, jak będziemy próbowali się przedostać. Jak się zaczęło ściemniać, niestety w sierpniu noc zaczyna się późno, ruszyliśmy w kierunku Starego Miasta przez Powązki. Nie dochodząc do Powązek, w jakimś domu spotkaliśmy powstańców. Było kilku osamotnionych kolegów z Batalionu „Zośka”. Proponowali nam, żebyśmy zostali i będziemy się razem bronić. To nam nie odpowiadało. My chcieliśmy iść albo do Śródmieścia, albo się przebijać na zewnątrz. Pytali nas jeszcze, czy nie mamy amunicji do czeskiej „zbrojówki”. Nie wiem, co to jest czeska „zbrojówka”. Powiedzieli poza tym, że same Powązki są ziemią niczyją, że tam nie ma ani Niemców, ani Polaków. Przez dziurę w murze od Powązek przeszliśmy na teren cmentarza i doszliśmy aż do muru, który idzie wzdłuż ulicy Powązkowskiej koło kościoła Karola Boromeusza. Bramy były otwarte, ale na ulicy było moc Niemców, więc mając pięć rewolwerów i parę granatów nie mieliśmy żadnych szans. Jednocześnie usłyszeliśmy na cmentarzu jakiś ruch za nami. Ponieważ wiedzieliśmy, że tam żaden oddział polski nie stacjonuje i musieli to być Niemcy, szybko zawróciliśmy do tej dziury w murze, którą weszliśmy. Niemcy też nas słyszeli, szli za nami, ale my byliśmy pierwsi. Tam był tor kolejki wąskotorowej, którą Niemcy wywozili gruz z getta. Myśmy za ten tor padli. Niemcy w dziurze postawili karabin maszynowy i zaczęli strzelać, ale my byliśmy za wałem i oni już dalej nie poszli. Ponieważ nie udała się próba przedostania w stronę Starego Miasta, postanowiliśmy, że skoro znamy przedpole przed Cmentarzem Ewangelickim, to będziemy próbowali przebić się przez linię niemiecką na zewnątrz.
Mało było tam domów, a miedzy nimi ogródki działkowe. Teren już był częściowo zajęty przez Niemców. Była noc, więc myśmy się czołgali. Jako pierwszy był Kazik Hempel, za nim szedł Janek Hempel, później mój brat, Zosia, Julek, a na końcu Jacek Klimaszewski i ja. Przy płotach z drutu kolczastego pierwszy, który się czołgał, swoim paskiem wiązał druty kolczaste, żeby był większy otwór. Myśmy się przeczołgiwali, odpinali pasek, podawali z powrotem do przodu. Kazik Hempel miał jeszcze lornetkę i na tle nieba ciągle oglądał przedpole. Przeczołgaliśmy się blisko stanowisk niemieckich. Nawet było stanowisko karabinu maszynowego, przy którym spała cała załoga. Myśmy się przeczołgali koło nich i podeszliśmy aż pod sam tor kolejowy. Z drugiej strony był duży budynek szkoły, oczywiście zajęty przez Niemców. Jak już doczołgiwaliśmy się do samego toru, to usłyszeliśmy: Halt!. [Niemiec] dostał. Moi koledzy zastrzelili go. Zrobiła się strzelanina. Nad torem kolejowym Niemcy otworzyli ogień zaporowy ze sprzężonych karabinów maszynowych. Niekończąca się seria, bez przerwy i świetlna amunicja, świetnie to widać w nocy. To jest na wysokości pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów nad torem. Kazik rozkazał, że mamy skakać. On pierwszy, a za nim Janek, Tadzio, Zosia, a później jeszcze ja. Zapomniałem tylko, że są druty semaforowe. Potknąłem się o nie, upadłem, ale wstałem. Zosia jeszcze z drugiej strony wołała czy nic mi nie jest. Przebiegłem i zeskoczyłem. Okazało się, że już za mną Jacek Klimaszewski nie nadbiegł. Widocznie zginął. Straszny ogień z karabinów maszynowych, granaty, strzelanina na wszystkie strony. Okazuje się, że pierwszy, który przeskoczył przez tor, „Campbel” Kazik Hempel dostał serię i flaki mu wyszły, ale że był bardzo mocny, to zaciągnął pasek, oparł się na Janku Hemplu i tak poszli parę kroków do jakiegoś domu. Janek go ulokował w jakimś mieszkaniu, położył i poszedł szukać księdza i doktora. My [o tym nie wiedzieliśmy], zaczęliśmy szukać reszty. Był mój brat, Zosia, Julek Englert i ja, a tamtych trojga [owało]. Próbujemy odskoczyć od toru, zaraz obrzucili nas granatami. Niemcy nie wiedzieli, jaka siła ich atakuje. Nikt z Niemców nie wyszedł ze swoich stanowisk i to nas uratowało. Tutaj ciągle był huk, strzelanina, nie wiadomo, kto strzela. To znów żeśmy padli w ogródkach. Zosia miała jeszcze czarną pelerynę, która okropnie szeleściła. To była śliczna peleryna i jej było tak okropnie żal, bo kazałem zrzucić ją. Zaczęliśmy się wyczołgiwać. Z czołganiem to jest bardzo różnie – najlepiej przez ziemniaki, bo tam są redliny, a najgorzej przez cebulę, dlatego że łamie się szczypior i łzy lecą z oczu jak cholera.
Myśmy zresztą tak się czołgali z reguły, że w ręce rewolwer, a tu rosa, więc rewolwer plus piach i jest zabłocony. Nie było ani jednego zacięcia. Dopiero wtedy poznaliśmy co to są te Smith-Wessony. Jak któryś z Niemców zatrzymywał, to myśmy strzelali. Nie było ani jednego zacięcia. Smith-Wessony działały [niezawodnie]. Już odeszliśmy z kilometr, odpełzliśmy od torów i nagle Julek Englert, siadł i chciał [dostać] od nas rewolwer, żeby się zastrzelić. Nerwy mu wysiadły. On był świadkiem, jak poległ „Kismet”, jego przyjaciel też szesnastoletni. To zrobiło na nim szalone wrażenie. Powiedział wtedy, że jak go złapią, to będzie sypać. Nawymyślałem mu od najgorszych. Na ziemię go położyliśmy i się wyczołgaliśmy. Później zaczęło już świtać. Doszliśmy do wniosku, że jesteśmy na terenie zajętym przez Niemców, którzy oblegają Warszawę. Mieliśmy dwa rewolwery i granat. We czwórkę z taką bronią nic nie zdziałamy. Doszedłem do wniosku, że teraz nam pora udawać cywilów. Wobec tego wyrzuciliśmy rewolwery i granat. Przykre to było.
Doszliśmy do domu, w którym mieszkała kiedyś krawcowa, która coś szyła dla rodziny mojej [obecnej] żony. Zosia do niej zaszła. Krawcowa się wystraszyła, że blisko Niemcy są. Przy studni obmyliśmy się. Fatalnie wyglądaliśmy. Nagle wyłazi jakiś Niemiec. Popatrzył na nas i spytał się, kto mówi po niemiecku. Zgłosiłem się. Wprowadził mnie do rogu domu i powiedział, że miał takiego syna jak ja, ale zginął, że jest Austriakiem z Wiednia, że ma dość kolejnej wojny. Powiedział, którędy mamy uciekać, bo zaraz mieli przyjść jego koledzy i nas by rozwalili. Doradził, żeby nie iść tam, gdzie posterunek żandarmerii, tylko prosto, aż zobaczymy w polu artylerię, obok której mamy przejść. Spytał się jeszcze czy jesteśmy głodni. Myśmy nie jedli już jakiś czas. Facet więc skoczył na górę i jeszcze przyniósł menażkę gulaszu w swojej manierce. Poszliśmy tak, jak nam radził i wszystko się zgadzało. Była artyleria, która strzelała na Warszawę. Myśmy ich zostawili z boku, poszliśmy polami na piechotę do Brwinowa, do naszych znajomych i wyszliśmy w ten sposób z Powstania Warszawskiego. Z nas siedmiorga zginął Kazik Hempel i Jacek Klimaszewski, z tym że nikt z nas nie widział, jak [poległ]. Wiedzieliśmy, [skacząc przez ogień zaporowy nad torami], że nie wolno nikomu wrócić drugiego ratować. Jeżeli ktoś jest ranny i nie może iść sam, to trudno. Ci, którzy przeskoczą, muszą uciekać sami.
Parę dni później zostałem zarażony. Dostałem szkarlatynę, dyfteryt i zapalenie opon mózgowych. Leżałem w szpitalu w Żyrardowie. Już więcej nie brałem udziału w żadnej akcji zbrojnej. Ledwo wyżyłem i to tylko dzięki temu, że Zosia wystarała się od jakiegoś lekarza o partię surowic, bo już nie było w aptekach. On miał na wszelki wypadek dla swojego syna, ale ja byłem umierający. Wyżyłem. Mój brat poszedł do Kampinosu i później próbował się dostać do Warszawy.
Jeszcze chciałbym opowiedzieć jedną historię. Jeszcze w grudniu 1944 roku zamieszkałem w Zakopanem. Matka naszej łączniczki – Danki Schiele, tam miała dom, w którym się zatrzymałem. Tam też przebywała wtedy pani Chowańczakowa. Jej mąż Chowańczak od futer był wtedy w Buchenwaldzie. Ich córka też była naszą łączniczką w „Wigrach”. W lutym 1945 roku wylądowaliśmy wreszcie w Krakowie. Zapisaliśmy się zaraz na UJ. Studiowałem rolnictwo. Przyjęli mnie od razu na drugi rok. Zosia poszła do Akademii Handlowej. Nie było zupełnie z czego żyć, mieszkaliśmy w domu akademickim. Zarabialiśmy na obiady w ten sposób, że moja żona podawała je, a ja tam rozprowadzałem kartki obiadowe.
Mój brat dostał pokój jednoosobowy w drugim Domu Akademickim. Myśmy tam wszyscy troje zamieszkali, z tym że kobietom nie było wolno przebywać w Domu Akademickim po godzinie ósmej czy dziewiątej wieczorem. Myśmy więc to urządzali w ten sposób, że wstawialiśmy krzesło do jednej z dwóch szaf ściennych, bo rzeczy żeśmy przecież nie mieli. Jak któryś kolega chciał wejść do nas wieczorem, to żeśmy go wpuszczali z bratem, ale przedtem moją żonę wstawialiśmy do szafy. Ślub wzięliśmy 1 lutego 1945 roku w Zakopanem. Nic nie mieliśmy. Jak się skończył rok akademicki, parę egzaminów zdaliśmy, to postanowiliśmy jechać na zarobek na Dolny Śląsk. Pociągi kursowały wtedy bez żadnego rozkładu. Wsiedliśmy do pociągu towarowego. Wylądowaliśmy w Katowicach. Koło stacji spotkałem akurat kolegę Jerzego Żelisławskiego, z którym na komplecie zdawaliśmy razem maturę. Był sekretarzem Korpusu Ekspedycyjnego „Śląsk-Opole”. Powiedział, że może nam następnego dnia umożliwić pojechanie ciężarówką do Nysy. Powiedział, że w Nysie zostały znalezione pomniki warszawskiego Chrystusa sprzed Świętego Krzyża i pomnik Kopernika. Posłano tam ciężarówkę, żeby pomniki przywieźć z powrotem do Warszawy. Miejscowy dygnitarz partyjny w Nysie odmówił jednak wydania ich. Napisał, że „obywatel Kopernik i pan Chrystus” muszą zostać na wieczną rzeczy pamiątkę w Nysie i do Warszawy nie pojadą. Jednak znowu wysłali ciągnik po [pomniki]. Myśmy o całym incydencie zapomnieli, kiedy wieczorem na placu zobaczyliśmy ciągnik z przyczepą, a na niej połamane postaci, a wśród nich „obywatela Kopernika i pana Chrystusa”. To było dla nas ogromnie wzruszające spotkanie.

  • Jak pamięta pan moment kapitulacji?

Chorowałem dość długo, bo leżałem w Żyrardowie sześć tygodni, w tym trzy byłem nieprzytomny. Później pojechałem najpierw do Częstochowy, gdzie był przyszły mój teść. Poprosiłem o rękę mojej przyszłej żony. Uzyskałem na to zgodę. Pojechałem do Zakopanego. W Zakopanem troszkę mnie kurowali lekarze po szkarlatynie, bo było mi nawet trudno chodzić, serce miałem ogromnie uszkodzone. Tu też wylądował mój brat i później Zosia. Doszliśmy do wniosku, że my sobie pewnie pójdziemy do Francji, bo nie chcemy czekać na bolszewików. Wiedzieliśmy, że przekroczenie granicy z Czechosł. wacją nie jest problemem. Tak doszliśmy do granicy, gdzie stawiłem opór i powiedziałem, że nie pójdziemy, bo tutaj myśmy się urodzili, tutaj walczył mój ojciec, zginął w Oświęcimiu, my walczyliśmy i musimy zostać w Polsce niezależnie od tego, co będzie. Ponieważ byliśmy ze sobą wszyscy bardzo zżyci, mój brat został z nami.
W końcu stycznia 1945 roku wkroczyli Sowieci do Zakopanego bez żadnego oporu. Niemcy się wycofali wcześniej. 1 lutego 1945 też wzięliśmy ślub w kościele. A nie było to łatwe, bo żona moja była wówczas niepełnoletnia. Ja miałem dwadzieścia jeden lat i jedenaście dni. Ksiądz kazał mi przysięgać na krucyfiks, że jestem ochrzczony, co było zresztą zgodne z prawdą. Zosia dostała dekret upełnoletnienia i wzięliśmy ślub. Później poszliśmy na piechotę do Krakowa, dlatego że pociągi nie chodziły, a górale za to, żeby pojechać furmanką, to chcieli po dwadzieścia dolarów od osoby.
W Krakowie byliśmy w Domu Akademickim, a później dotarliśmy na Dolnym Śląsku do powiatu ząbkowickiego. W powiecie ząbkowickim zgłosiłem się do urzędu ziemskiego, gdzie komisarzem był inżynier Zygmunt Bukowski. Od razu powiedział, że możemy sobie wziąć w administrację poniemieckie majątki, które chcemy. Była dosyć śmieszna sytuacja, bo jak już dojechaliśmy do Kamieńca, jeszcze nie do Ząbkowic, to trzeba było gdzieś przenocować. Był niedaleko niemiecki hotel. Przyszliśmy wieczorem. Niemiec przerażony dał nam pokój z czystą pościelą, śniadaniem i kolacją. Wtedy było przeliczenie dwóch marek za złotówkę, a myśmy mieli pięćset złotych, więc czuliśmy się szalenie bogatymi ludźmi. Niemiec dostał zupełne grosze, ale był bardzo zadowolony.
W mieście powiatowym, jak żeśmy się zjawili, to tam może było w tym czasie kilkunastu Polaków z maturą, a reszta to sami Niemcy. Parę dni później zjawił się Staś Hempel, u którego byłem kiedyś na praktyce rolniczej. Obejmowaliśmy po kolei w administrację majątki poniemieckie. Ale co zajmowaliśmy jakiś majątek i zaczynałem tam gospodarować, to przychodził patrol sowiecki i kazał się nam wynosić. To był przecież lipiec 1945 roku. Zewsząd nas wyrzucili, zrobili żniwa, wymłócili wszystko, zabrali inwentarz żywy i dopiero 2 października 1945 roku, przejąłem majątek Sławocin w powiecie Ząbkowice na Dolnym Śląsku. Przekazali nam tylko dwie krowy. Jeszcze stała [tam] cała obora krów nizinnych, czarno-białych, ale zarekwirowanych. Był pilnujący Maks – starszy Kozak doński i trochę Żydów sowieckich, którzy napuszczali Kozaka, żeby grabił Niemców. Później jemu dawali na wódkę i zabierali, co on zagrabił. Dawny właściciel tego majątku Niemiec Kurt Elsner żywił to całe towarzystwo. Więc tak nagle w jednym domu znaleźliśmy się my – Polacy, Niemcy z rodziną, Sowiet pilnujący obory i Żydzi sowieccy. Widząc, że sytuacja nie jest łatwa, że obaj z Niemcem myślimy, że tu zostaniemy, zaproponowałem mu lojalną współpracę. Z tym, że ponieważ majątek jest polski, to nic nie może dziać się bez mojej wiedzy. Powiedziałem, że będę chronił przed kradzieżą i postaram się, aby wszystko funkcjonowało. Przyrzekliśmy sobie lojalność. Zwróciłem się najpierw do urzędu ziemskiego, aby wysiedlić Żydów. Okazało się, że to niemożliwe. Sam im więc powiedziałem, że przejąłem majątek, że nie mamy żadnych przydziałów żywności, że nie są pracownikami. Zaproponowałem, że dam im do pokoju żelazny piecyk „kozę”, aby mieli na czym gotować, ale jedzenia nie mam. W święto sowieckie, bodaj Rewolucji Październikowej, nasz Maks, [rosyjski podoficer], ubrał się bardzo elegancko, popił, a przejeżdżał po ulicy jakiś polski żołnierz na rowerze z dubeltówką. Wiózł upolowanego zająca. Maks żołnierza złapał, zabrał mu dubeltówkę i zająca. Żołnierz pojechał sobie. Po jakimś czasie żołnierz wrócił, ale już uzbrojony. Nabił tego Ruska niesamowicie. Żydzi przylecieli do mnie mówiąc, że go biją. Powiedziałem, że nic mnie to nie obchodzi. Żydki się wyprowadziły i zostaliśmy sami.
W tym majątku gospodarowałem przez rok. Najpierw trzeba było czymś siać. Młóciliśmy [z graby]. Przy sprzęcie wiązałką jest zawsze trochę odpadów, więc Niemiec się starał, żeby było ich jak najwięcej i do słomy zrzucał. Jak zaczęliśmy młócić odpady, to okazało się, że jest pszenicy tyle, że zupełnie wystarczy na obsiew pól. Były [niestarannie] wykopane pola ziemniaków. Kazałem kopać drugi raz, to z dwadzieścia czy trzydzieści kwintali ziemniaków z hektara mieliśmy. Dwie krowy mieliśmy i dawały mleko. Nie wolno było nam dawać Niemcom żadnego wynagrodzenia w naturze, [ale nie respektowałem tego zakazu, bo] robotnicy też muszą coś jest. Miałem bardzo dobre stosunki z robotnikami Niemcami i broniłem ich, żeby ich ktoś nie grabił. Okazało się, że nasz kuzyn jest kierownikiem technicznej obsługi rolnictwa w Ząbkowicach, więc przez niego udało mi się najpierw zdobyć ciągnik, a później ropę. Majątek zaczął funkcjonować. To były czasy, kiedy nie było ani żadnych przydziałów, ani pensji. Wszystko to była jedna wielka improwizacja. Starałem się tylko, żeby zawsze mieć monopolową wódkę. Sam nie piłem, ale za to od Ruskich kupowałem a to konia, a to krowę, rower czy siodło.
Kiedyś z sąsiedniego majątku, w którym jeszcze siedzieli Ruscy, kupiłem konie. To była dwulatka pełnej krwi angielskiej ze stadniny Hohenzollernów, i drugi koń, który miał zerwane przednie nogi, ale do pracy w polu jeszcze się nadawał. Umówiłem się, że zapłacę tysiąc złotych, litr wódki i owcę. Owcę kazałem ostrzyc, wełnę sobie zatrzymałem, wódkę i tysiąc złotych dałem, ale konia pełnej krwi zamiast zaprowadzić do swojego majątku, to ulokowałem u sąsiada. Oczywiście następnego dnia przyszedł patrol sowiecki pytając się, czy tu jest ich koń i żebym go oddał. Powiedziałem, że nie ma. Powściekali się. Wsiadłem na rower i pojechałem do komendantury w Kamieńcu, gdzie był major Warażun. Tam wtedy jeszcze stała armia Rokossowskiego. Major Warażun bardzo elegancko zwrócił się do mnie. Powiedziałem mu, że za tysiąc złotych kupiłem od Sowieta jednego konia, który ma chore nogi, do wojska się nie nadaje, ale w polu może pracować. I że ten Sowiet przysłał patrol, żeby mi go odebrać. Powiedziałem, że chcę zaświadczenie, iż ten koń jest mój. Spytał się jeszcze, który to był żołnierz. Odpowiedziałem, że ten, który administruje w Wolmsdorfie. Dostałem zaświadczenie, a po konia więcej się nie zjawiali. W kilka tygodni później przychodzi Rusek, od którego kupiłem konie, siedzi w kuchni wybiedzony i mówi, że woli interesy robić z diabłem niż ze mną. Powiedział, że zamknęli go w areszcie. Takie były stosunki, że wyżsi oficerowie sowieccy wierzyli Polakowi, a nie swoim żołnierzom. Wszystko mu wytłumaczyłem i jeszcze dałem obiad.
Później jeszcze pamiętam, że od niego siodła kupowaliśmy. Trzeba było mieć pełno inicjatywy i wszystkie chwyty były dozwolone. Trzeba było zarabiać pieniądze.
Było dosyć dużo rzepaku. Rzepak nadaje się tylko do wyrobu oleju. [Wszystkie fabryki i olejarnie w okolicy rozmontowali sowieci.]. Zaprojektowałem ręczną prasę do ciśnięcia oleju. Tego się nauczyłem za czasów okupacji, jak nielegalnie w Polsce jeden z gospodarzy kręcił olej. Zobaczyłem, jak wygląda prasa, pomagałem [wyciskać olej]. Kupowałem rzepak, wziąłem dwóch Niemców, śrutowało się rzepak. Dwóch Niemców cisnęło z tego olej, [śrutę] się podgrzewało słomą rzepaczaną. Z kwintala rzepaku wyciskałem dziennie koło dwudziestu dwóch litrów oleju, z czego dwa litry były wynagrodzeniem dla dwóch Niemców. Dwadzieścia litrów szło na sprzedaż. Tylko za [kwintal] rzepaku płaciłem pięćset złotych, a za olej dostawałem dwieście złotych za litr i to bez trudu od razu kupowali. Tak że od razu trzy i pół tysiąca złotych dziennie zarabiałem na olejarni, co było wtedy rzeczą zupełnie dozwoloną i nie było żadnych podatków. To robiłem poza majątkiem na swoje prywatne konto. Pieniądze wysyłałem do Warszawy, gdzie wuj kupował dla mnie dolary. Za nie kupiliśmy z teściem mieszkanie w Warszawie i skończyłem studia.
Wreszcie zgłosiłem się na ochotnika do Komisji Wysiedlającej Niemców po to, by mieć wpływ na to, których Niemców będą najpierw wysiedlać z majątków, a którzy są mi jeszcze potrzebni. Jednocześnie przyjechało paru wysiedlonych polskich gospodarzy z okolic Tarnopola. Przyszła rodzina, ojciec i paru synów. Zgłosili się do mnie, żeby pracować w majątku państwowym. Spytałem się, dlaczego nie chcą wziąć jakiegoś własnego gospodarstwa. Odpowiedzieli tylko, że psu można obciąć ogon raz i raz już ich skolektywizowali na Ukrainie, że wolą pracować u kogoś. Zaangażowałem ich. Wszyscy stali robotnicy rolni tego majątku mieli swoje mieszkania. To były po dwa czy po trzy pokoje z łazienką, elektrycznością i wodociągiem. Niemcom powiedziałem, że muszą odstąpić jeden pokój Polakom. Polakom powiedziałem, że jak Niemców będą wysiedlać, to jestem w komisji, i żeby tych Niemców nie ruszali, [a odziedziczą po nich mieszkania]. W ten sposób miałem i polskich pracowników i niemieckich. To zdało egzamin, z tym, że Polacy jeszcze nie bardzo umieli się obchodzić z maszynami rolniczymi. Sąsiedni chłopi, którzy osiedli w tych gospodarstwach, przychodzili do mnie, pytali się jak nastawić siewnik, ale byli zdolni.
Kiedyś jednego z nich, starszego, zrobiłem karbowym od polskich pracowników. Wieczorem, jak dałem dyspozycje, co robimy następnego dnia, to powiedziałem, że ma wziąć kosiarkę i skosić koniczynę. Wolał, żeby to Niemiec zrobił, bo on nie umie. Pojechałem, pokazałem. Bardzo szybko się polscy chłopi uczyli. Byłem bezpartyjny, nie piłem wódki z tamtejszymi dygnitarzami. To się nie podobało.
Z początku mieliśmy bardzo dobre stosunki z administratorami. Później przyszedł nowy, jakiś partyjny. Przyjechał do Sławocina. Pokazywałem mu gospodarstwo, obwoziłem go wszędzie. Powiedział, że gospodaruję tu jak na swoim. Podziękowałem za komplement. A on na to, że to jest poważny zarzut, że nie ma komitetu partyjnego ani akcji politycznej tutaj. Tak nie wolno w Polsce gospodarować. Zobaczyłem, że nie jest dobrze. Jeszcze miałem dom, elektryczność, wodociąg, służącą Niemkę. Nie bardzo chciałem to porzucać i wracać do studiów. Widziałem jednak, że robi się niedobra atmosfera, że jestem bezpartyjny, do tego jeszcze kiepsko mam nazwisko. Wtedy jeszcze nazywałem się de Virion. Używałem „de”, bo nie wiedziałem, że w metryce mi tego nie napisali. Moja żona też chciała [żebym skończył studia]. Przed wymłóceniem pierwszego snopa zwolniłem się ze Sławocina. Ani razu nie szabrowałem, nie jeździłem do Polski centralnej. Byliśmy dosyć nietypowi.
Zwolniłem się z majątku. Wróciliśmy do Warszawy. Zapisałem się do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Skończyłem studia w roku 1949. Udało mi się dyplom zrobić z wynikiem celującym z odznaczeniem. Chciałem pójść administrować na wsi, ale znów trzeba było wtedy być partyjnym. Nieważne było, czy się jest fachowcem czy nie. Na wsi, niestety, nie było tam dla mnie warunków. Musiałem zostać w Warszawie i zacząłem pracować najpierw w Centralnym Zarządzie PGR, w Dyrekcji Hodowli Roślin i Nasiennictwa. Stamtąd służbowo zostałem przeniesiony do Ministerstwa Rolnictwa, do departamentu Produkcji Roślinnej i Ochrony Roślin. Wyspecjalizowałem się w zagadnieniach hodowli roślin i nasiennictwa. Ponieważ znałem języki – niemiecki, francuski, troszkę jeszcze douczyłem się rosyjskiego, to zaczęli mnie wysyłać do załatwiania rozmaitych spraw związanych z eksportem nasion. Nasz eksport był bardzo duży i mieliśmy wyraźnie dodatni bilans zwłaszcza na Zachód. Żeby ten eksport utrzymać, trzeba było stosować przepisy wymagane przez rozmaite organizacje międzynarodowe. Reprezentowałem więc Polskę w różnych międzynarodowych organizacjach rolniczych, jak Organizacja Oceny Nasion, system OECD Kwalifikacji Odmianowej Nasion Przeznaczonych do Obrotu czy Ochrona Praw Autorów Odmian. Miałem pracę ciekawą i chociaż byłem bezpartyjny zostałem wicedyrektorem departamentu Produkcji Roślinnej i później byłem głównym specjalistą. Jakoś udało mi się przeżyć bez legitymacji partyjnej. Nie musiałem się wstydzić patrząc w lustro przy goleniu.

  • A czy ze względu na przeszłość konspiracyjną był pan represjonowany?

Byłem parokrotnie posądzany o to, że biorę udział w jakiejś działalności konspiracyjnej, a po wojnie już się tym przecież nie zajmowałem. Wzywało mnie UB. Byłem wzywany także do RKU, pytany. Nieraz miałem bardzo nieprzyjemne przesłuchania, ale jakoś zawsze, jak twierdzili, że wiedzą, mówiłem że nie mogą znać więcej faktów niż ja. Jakoś udało się, bym nie był specjalnie represjonowany. Miałem jednak ogromne trudności. Najpierw chciałem iść drogą naukową. Chociaż miałem dyplom z odznaczeniem, odmówiono mi stypendium doktoranckiego.
Mieliśmy już dwoje dzieci, więc nie mogłem żyć z pensji asystenckiej. Musiałem pracować. Na to, żeby być asystentem konieczne było stypendium doktoranckie. Powiedzieli mi, że jestem nieodpowiednim elementem na to, by być na uczelni i później kształcić młodzież. Na pewno zupełnie inaczej bym awansował, gdybym był partyjny. Ponieważ pracowałem i byłem fachowcem, więc udało mi się jakoś przeżyć bez represji.

  • Czy mógłby pan krótko podsumować swój stosunek do Powstania?

Nigdy nie wierzyłem w sukces Powstania, ani w to, że jesteśmy w stanie skutecznie walczyć z armią niemiecką. Byłem dosyć dobrze poinformowany. Wiedziałem już przed Powstaniem, że dłuższej wojny nie możemy prowadzić. Mogliśmy najwyżej dwa, trzy dni, uderzać na cofające się wojska niemieckie, po to by stworzyć podstawę dla funkcjonowania Rządu Londyńskiego. Był Delegat Rządu, były wszystkie władze.
Jan de Virion Pseudonim: „Bożeniec” Stopień: podchorąży Formacja: Batalion „Wigry” Dzielnica: Stare Miasto, Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter