Jan Jerzy Lebiedowski „Adam Sosna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jan Jerzy Lebiedowski, urodzony w Zakroczymiu 3 stycznia 1915 roku. Mój pseudonim z Armii Krajowej: „Adam Sosna”. W czasie Powstania byłem lekarzem jeszcze w stopniu podchorążego plutonowego.

  • Jakie to było zgrupowanie? „Obroża”?

W czasie Powstania było to Zgrupowanie „Obroża”, Pułk „Brzoza”, „Placówka Nieporęt”.

  • Proszę powiedzieć o swoich latach przedwojennych. Pan się urodził w Zakroczymiu, tak?

Urodziłem się w Zakroczymiu, z tym że były to dla mojej rodziny dramatyczne sytuacje. Ojciec był rzemieślnikiem, budowlańcem, z wykształcenia był zdunem, ale prowadził przedsiębiorstwo budowlane. Podobno, jak matka mówiła, zatrudniał inżynierów. Czy była to fantazja, czy tak było rzeczywiście, nie wiem. Właśnie w roku, w którym się urodziłem, ojciec kończył poważne roboty – budował czy współbudował jeden z fortów zakroczymskich dla rządu carskiego. Zanim otrzymał za to pieniądze, został powołany do carskiego wojska i zginął. Tak że matka, która urodziła dziewięcioro dzieci, została wtedy z siedmiorgiem dzieci nie tylko bez żadnego zabezpieczenia materialnego, ale właśnie z długami ojca i z rozpoczętą budową własnego domu.
Trudy utrzymania rodziny wzięła na siebie najstarsza, wówczas siedemnastoletnia córka, Felicja Jędraszko (matka późniejszej Lachowiczowej, bohaterskiego żołnierza Powstania). Felicja Jędraszko ukończyła... Nie wiem, czy wówczas miała maturę, w każdym razie wyszła za mąż za urzędnika magistratu, Jana Jędraszko i z nim przenosiliśmy się. Najpierw został przeniesiony do Płońska, tam przez kilka lat mieszkaliśmy. Potem z Płońska przenieśliśmy się do Ciechanowa i w końcu z Ciechanowa przeniosłem się do Warszawy. Z tym że wielokrotnie były różne trudne okresy, a Felicja Jędraszko, która wyruszyła z Zakroczymia, nie wiem, czy mając maturę, na pewno potem maturę zrobiła. Ukończyła jakieś kursy (tak przypuszczam), jak to się później nazywało, księgowych i była wicedyrektorem handlowym Banku Samorządowego w Płońsku, a później w Ciechanowie.
Po przeniesieniu do Warszawy rozwinęła skrzydła i wybudowała... Miała zaufanie u ludzi, którzy zgłaszali się do niej i powierzali jej pieniądze, prosząc, żeby przyjęła ich na wspólników. Z tych pożyczonych pieniędzy wybudowała duży dom w Warszawie, kupiła jakieś place w Gdyni i jakiś stary okręt (co było wtedy nowością w Polsce), który miał być statkiem – bazą dla kutrów do połowów dalekomorskich. To był rok 1932. Jechała z Warszawy do Gdyni, żeby dopełnić formalności – ubezpieczyć okręt, [który] miał ruszyć w pole. Tymczasem w drodze do Gdańska pod Gniewem uległa ciężkiemu wypadkowi drogowemu. Została przewieziona do Sopotu do prywatnej lecznicy. Trzy miesiące leżała, a kiedy odzyskała zdrowie i została wypisana, nie zorientowała się, że na świecie nastąpiły wielkie przemiany, że zaczął się kryzys światowy. Liczyła, że nadal będzie miała takie powodzenie i zaufanie u ludzi. Wypisała lecznicy czeki na dużą sumę guldenów, licząc na to, że naturalnie jej dawni wspólnicy znowu przyniosą i powierzą jej pieniądze. Tymczasem okazało się – kiedy była nieprzytomna, wspólnicy nie dopilnowali ubezpieczenia, okręt wypłynął bez ubezpieczenia w morze i zatonął. Na szczęście nikt z ludzi nie zginął, ale przepadły olbrzymie pieniądze w to włożone. W ten sposób Jędraszkowa z zamożnej osoby stała się nagle osobą biedną.

  • Panie Janku, co Pan robił przed wojną?

Przed wojną skończyłem medycynę. W 1938 roku zostałem powołany do wojska, do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego na ulicy Górnośląskiej.

  • Gdzie Pan kończył medycynę, gdzie pan studiował?

Medycynę kończyłem w Warszawie. Z dyplomem lekarza medycyny zostałem powołany do wojska do Szkoły Podchorążych Rezerwy. W Centrum były właściwie trzy instytucje. Szkoła Sanitarna Rezerwy – nasze koszary były w budynku Książąt Mazowieckich, w sąsiednim budynku była zawodowa Szkoła Podchorążych Sanitarnych, trzecia instytucja – częściowa baza szkoleniowa dla tych obydwu szkół. To był Szpital Ujazdowski, duży, dwunastopawilonowy szpital. Wszystko to razem nazywało się Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, popularnie „sanitarka”, tak ją nazywali w Warszawie.

  • Gdy Pan studiował medycynę, czy było wtedy getto ławkowe dla Żydów?

Kiedy studiowałem, getta dla Żydów nie było. Była wtedy dość ciekawa sytuacja, mianowicie był tak zwany Obóz Wielkiej Polski, Wszechpolaków. Obecni Wszechpolacy, zdaje się, uważają się za następców tamtych. Jako swój emblemat nosili w klapie Szczerbiec Chrobrego i w wielu demonstracjach bardzo burzliwie żądali od rządu wprowadzenia w Polsce najpierw numerus clasus, a potem numerus nullus dla Żydów. Numerus clasus wyglądało w ten sposób, że choćby do egzaminu stanęło stu genialnych Żydów, to przyjętych na studia mogło być, nie pamiętam, sześciu czy dziesięciu. Pamiętam, że tych Żydów, którzy się nie mogli dostać na medycynę, rodzice, o ile starczało im pieniędzy, wysyłali najczęściej do Włoch, gdzie uniwersytety przyjmowały bez egzaminu. Tam właśnie, kiedy pojechałem na praktykę po skończeniu medycyny a przed rozpoczęciem służby wojskowej, na praktyce wakacyjnej w Toskanii spotkałem polskiego Żyda z Wileńszczyzny, Dawida Zuckermana, jak po włosku go tam nazywali, signore Davido Zucheremano, który był przyjęty do Scuola Medica-Hirurgica Toscana w Pizie. Właśnie skończył medycynę, kiedy przyjechałem. Wynająłem po nim pokój i jeszcze dawał mi wskazówki, jakie można uzyskać korzyści i ułatwienia we Włoszech. Stąd wiem, że on właśnie był jednym z takich Żydów. Poza tym wiem… Nie byłem osobiście i osobiście nie widziałem tego, ale słyszałem, że na terenie Uniwersytetu na Krakowskim Przedmieściu wielokrotnie właśnie ci studenci spod znaku Szczerbca bili kolegów Żydów i że były masakry Żydów. Zdarzały się nawet uderzenia metalowym kastetem w głowę.
Takich awantur, w czasie kiedy studiowałem, było kilka czy kilkanaście. Ja osobiście nie widziałem żadnej z nich, bo więcej czasu spędzałem na terenie klinik albo Koła Medyków, w którym była idealna współpraca. Nie było tam żadnych animozji, przeciwnie, była bardzo szlachetna i wartościowa, wielka społecznica, Hanka Rozenówna. Później, w czasie okupacji przybrała nazwisko Dworakowska, wyszła za mąż za Dworakowskiego. Właśnie w zarządzie Koła Medyków, w którym pracowałem, a na rok przed wojną zostałem prezesem, była idealna współpraca. [Pracowali] tam zarówno koledzy o przekonaniach nacjonalistycznych, narodowcy, jak i Żydzi czy socjaliści... bo oficjalnie komunistów nie było, [tylko] niektórych socjalistów podejrzewano o sympatie komunistyczne.
Pamiętam, kiedyś usłyszałem (było wielkie wzburzenie), że właśnie ta młodzież nacjonalistyczna usiłowała zlinczować studenta, który się przyznawał... W Domu Bratniej Pomocy na ulicy Narutowicza, na ostatnim piętrze zamknął się student, którego goniła bojówka kolegów nacjonalistów, usiłując [go] zmasakrować i wołając, że to jest komunistą. Czy się przyznawał, czy podejrzewano go, nie wiem. W każdym razie była wielka awantura, bo zarówno teren domów akademickich, jak i teren Uniwersytetu był eksterytorialny, policji nie wolno było [tam wchodzić] i przestrzegała tego – nie wchodziła ani na teren domów akademickich ani na teren Uniwersytetu. Było wielkie oblężenie kolegi komunisty, któremu śmiercią grozili koledzy nacjonaliści. Nie wiem, jak się w końcu tamta sprawa skończyła. Tak że były takie [incydenty].
Na terenie Koła Medyków mieliśmy za punkt honoru… Udawało nam się to, że nie tylko awantur, ale w żadnym razie bójek nie było. Koledzy o przekonaniach nacjonalistycznych, o których wiedzieliśmy, że niektórzy nawet... Znane były wyjątkowo grube laski… Wtedy była taka moda, że nawet zdrowi ludzie dla elegancji chodzili z laskami. Ci nacjonaliści, którzy uważali, że trzeba pozabijać wszystkich Żydów w Polsce, nosili właśnie takie bardzo grube laski. Wiedzieliśmy, że dwóch z tych kolegów brało udział w tłuczeniu laskami po głowach kolegów socjalistów i przede wszystkim Żydów. Na terenie Koła Medyków [odbywały się] obrady i prace samopomocowe (bo to było stowarzyszenie samopomocowe)... Na [tym] terenie takich awantur nie było i we władzach spółdzielni wiceprezesem przez wiele lat była właśnie Hanka Rozenówna, późniejsza Dworakowska. Wiceprezesem był [też] między innymi doktór Zański, który podobno (nie wiem, on się tym nie chwalił) kiedyś brał udział w takiej bijatyce na terenie Uniwersytetu, ale na terenie Koła Medyków pracowaliśmy wszyscy zgodnie dla poprawienia, dla zapewnienia jak najlepszych warunków i jak największej pomocy niezamożnym kolegom.

  • Dużo Żydów z panem studiowało? Dużo Żydów było wśród studentów, pańskich kolegów?

W tej chwili nie umiem powiedzieć cyfrowo, ale przypuszczam, że około dziesięciu procent. Na różnych kursach było różnie, bo to też zależało od tego, czy kolejny rektor sympatyzował więcej z nacjonalistami czy raczej z socjalistami. Zależnie od tego senat poddawał się w mniejszym albo w większym stopniu żądaniom ograniczenia dostępu Żydom do medycyny. Natomiast potem, w Polsce Ludowej okazało się, że w większości, żeby nie powiedzieć... Oczywiście nie mam danych cyfrowych, ale tylko mogę wspominać, z kim się stykałem – przynajmniej pięćdziesiąt procent, jeśli nie więcej, począwszy od ministra poprzez dyrektorów departamentu i bardzo wielu dyrektorów szpitali, to byli Żydzi.
  • Jak Pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 rok?

Wrzesień1939 rok... Wybuch wojny... Szefem obrony Warszawy był zawodowy wojskowy, jeden z nielicznych [Żydów], bo Żydów wśród zawodowych oficerów było niewielu. Właśnie jednym z niewielu Żydów w wojsku w 1939 roku był pułkownik Mojżesz Kohn, który przyjął nazwisko Mieczysław Kowalski. Jak najbardziej szlachetny człowiek, jak najlepszy patriota. Był szefem służby zdrowia obrony Warszawy. Jemu podlegałem w czasie obrony Warszawy. Na pierwszej placówce, do której zostałem przydzielony, komendantem wysuniętego dywizyjnego punktu opatrunkowego (tak to się nazywało) był lekarz Żyd, kapitan Wierzbowski, a jego brat (przyjął do tego oddziału swojego brata, który był laryngologiem), nazywał się dla odmiany Jankowski – nosił inne nazwisko. Bracia, bardzo często Żydzi, nosili inne nazwiska. Pracowałem właśnie… byłem przydzielony do takiego wysuniętego dywizyjnego punktu opatrunkowego.
To też sytuacja specjalna, bo w Szkole Podchorążych byłem wyszkolony... Była specjalna akcja, kiedy żona jednego z adiutantów Marszałka Piłsudskiego, kapitana Lepeckiego, dostała polecenie zorganizowania cywilnej obrony dla Warszawy. Ona właśnie, pani doktór Świtalska (zresztą pierwsza w Polsce specjalistka lekarz kosmetolog) wybrała spośród podchorążych dziesięciu [żołnierzy], którzy mieli szkolić ludność cywilną w obronie Warszawy. Jednym spośród tych dziesięciu wybranych byłem ja, stąd stykałem się z wieloma zespołami obrony cywilnej.
W międzyczasie, przed tym jeszcze… To było jeszcze zanim skończyłem szkołę podchorążych... Od półrocza przeszkolenie piechoty. W szkole podchorążych [przez] pół roku wszyscy przechodzili jednakowe przeszkolenie wojskowe. Potem ten półroczny okres kończył się egzaminem, który, jak się okazało, złożyłem z pierwszą lokatą. Też charakterystyczna dla ówczesnych czasów sytuacja – nie było protekcji, ale były tak zwane pierwszeństwa. Miałem najlepsze wyniki, jak się okazało, czyli powinienem był dostać... Do tradycji należało, że prymus z najlepszymi wynikami dostawał szablę z odpowiednim napisem od pana prezydenta. Zostałem wezwany do dowódcy naszej kompanii. Był [nim] pan kapitan Majewski. Zameldowałem się z duszą na ramieniu, nie wiedząc, jakie moje drobne grzeszki doszły do wiadomości szefa. Stanąłem pod drzwiami, zameldowałem się: „Podchorąży lekarz Lebiedowski melduje się na rozkaz!”. I stoję pod drzwiami. Na środku pokoju, przy biurku siedzi pan kapitan Majewski, spogląda w papiery, podnosi głowę i spogląda na mnie: raz, drugi, trzeci. Kruszeję coraz bardziej. W pewnym momencie usłyszałem: „No cóż wy, Lebiedowski?”. Trzepnąłem obcasami i zawołałem: „Tak jest, panie kapitanie!”. „Macie najlepsze wyniki”. Już z wielkim entuzjazmem jeszcze głośniej trzasnąłem obcasami i powiedziałem: „Tak jest, panie kapitanie!”. Na to pan kapitan powiada: „Ale jak na was patrzę, [to] mnie się wydaje, że wy ze mnie kpicie”. W tym momencie z trudem powstrzymałem się, żeby zawołać: „Tak jest, panie kapitanie!”. Miałem odmaszerować, nie wiedziałem, o co chodzi. Odmaszerowałem. Okazało się, że w sąsiedniej, innej kompanii służbę pełnił syn zawodowego oficera i jemu tytuł prymusa był bardzo przydatny do kariery wojskowej, więc uchwalono, że on dostanie szablę, chociaż miał o kilka punktów gorsze ode mnie wyniki, a ja dostałem świadectwo z liczbą jeden łamane przez numer alfabetyczny. […]


  • Mówił Pan, że brał udział w obronie Warszawy w 1939 roku...

Zaraz, nie w 1939, w 1945 roku… W 1939 roku wyszkolony na komendanta dywizyjnej pracowni bakteriologicznej u profesora Hirszfelda dostałem polecenie wymarszu ze Szkoły Podchorążych i miałem zaprowadzić dziesięciu podchorążych do bazy Szpitala Okręgowego na ulicy Powązkowskiej. Ledwie wyszliśmy za bramę, samoloty zbombardowały ośrodek Centrum i budynek, w którym była kancelaria. Otrzymując rozkaz przeprowadzenia dziesięciu podchorążych na ulicę Powązkowską do kadry I Szpitala Okręgowego, dostałem informację od wysyłającego mnie oficera, że w ślad za nami przyjdzie rozkaz mianowania nas podporucznikami, bo przydział bojowy jest równoznaczny z awansem podchorążego do stopnia podporucznika. Ten rozkaz nigdy nie doszedł, bo kancelaria została zbombardowana, tak że przez cały czas, aż do Polski Ludowej, byłem oficjalnie w stopniu podchorążego plutonowego. Dopiero Komisja Weryfikacyjna Polski Ludowej zweryfikowała mnie na podporucznika i dopiero w Polsce Ludowej dostałem nominację na podporucznika.

  • Czy pamięta Pan prezydenta Stefana Starzyńskiego?

Osobiście go nie widziałem, ale oczywiście słyszałem przez radio jego nawoływania.

  • Jak ludność Warszawy to przyjmowała? Jakim człowiekiem był według Pana Stefan Starzyński?

Oczywiście, jak wszyscy, byłem bardzo wzruszony, ale cały czas byłem przejęty swoimi sprawami. Zresztą, jeśli mam mówić o szczegółach, to przyprowadziłem pieszo tych dziesięciu podchorążych na ulicę Powązkowską do kadry Szpitala Okręgowego. Tam koczowaliśmy w różnych pomieszczeniach.
Pamiętam, to było 31 sierpnia, [tego dnia] tam wymaszerowałem. Od rana, 1 września, trzyosobowa komisja na powietrzu... Na stoliku pod drzewem były rozłożone księgi personalne i zgłaszali się dowódcy oddziałów. Poszczególni zgłaszający się dowódcy oddziałów mieli przydzielonego lekarza. Stopniowo podchorążowie czekający na przydział, [którzy] koczowali dookoła, byli wywoływani alfabetycznie, przydzielani do odpowiedniego oddziału i już jechali ze swoim oddziałem. Wtedy były jeszcze zapewnienia (już nie pamiętam szczegółów), że przecież Polsce nic się nie stanie, bo Niemcy się nie odważą na nas napaść i że nad Polską, Warszawą właśnie będą ćwiczenia lotnicze naszych samolotów. Byłem przy tym stoliku też, czekałem, czy mnie wywołają. Usłyszeliśmy wysoko, wysoko warczące samoloty. Absolutnie nikt się nie zdenerwował, bo wszyscy byliśmy pewni (i ci oficerowie, którzy tam byli z nami, i ci podchorążowie czekający na przydział) że to są nasze samoloty ćwiczące nad Warszawą. W pewnym momencie – świst! – i w stolik coś uderzyło. Na księdze, w którą uderzył odłamek, został wypalony ślad. Ktoś zobaczył, że odłamek uderzył w stolik, odbił się i upadł na trawnik obok. Podszedł – okazało się, że to jest gorący, parzący odłamek pocisku. Wtedy dopiero zrozumieliśmy, że nad Warszawą są niemieckie samoloty. To był chyba pierwszy nalot bombowy na Warszawę. Przeżyłem go w kadrze I Szpitala Okręgowego na Powązkach. Wtedy dopiero zrobił się popłoch! Towarzystwo rozbiegło się, pochowało i potem już bardziej ostrożnie dalej te przydziały były [rozdzielane], ale właściwie nastąpiło już pewnego rodzaju rozprzężenie.
Od tego nalotu właściwie nastąpiło rozprzężenie. Jakiegoś poważniejszego porządku nie było i po pewnym czasie ekipa zawodowa Szpitala Okręgowego też gdzieś wyjechała. Tak że bezpańskie magazyny i tereny kadry I Szpitala Okręgowego na Powązkach stanęły otworem. Pamiętam takie zdarzenie: przychodzili lekarze podchorążowie i cywilni lekarze, prosili o przydział bojowy – nie miał ich kto gdzie posłać. Była cała grupa lekarzy czekających na jakiś rozkaz, gdzie w końcu ma się zgłosić. Miedzy innymi pamiętam, że w pewnym momencie doktór Mirosław Leśkiewicz, też jeden z kolejnych prezesów Koła Medyków, przyszedł, brzydko klnąc, i zapytał kilku tych czekających, czy dalej będą czekać nie wiadomo na co, czy chcą walczyć przeciw Niemcom. Jeśli tak, to niech wezmą karabiny (sprzęt sanitarny broń leżały bezpańskie). Tak że skrzyknął grupę kilku lekarzy, wzięli karabiny i poszli na linię okopów, na obronę Warszawy w charakterze [żołnierzy], już nie czekając na przydział lekarski. Ja doczekałem się w końcu.
Widziałem jeszcze jedno takie budujące zdarzenie, że wśród zamętu przyjechały trzy samochody sanitarne w idealnym porządku. To była ruchoma placówka chirurgiczna pułkownika doktora Szareckiego. W przeciwieństwie do zamętu, jaki wtedy panował, tam był idealny porządek, każdy z załogi wiedział, co ma brać. Weszli do magazynów, pobrali potrzebne im zestawy przyrządów, materiały. Znaleźli bodajże jeszcze jakiś cały samochód sanitarny, załadowali go materiałami opatrunkowymi. Ta ruchoma czołówka profesora pułkownika Szareckiego (był profesorem chirurgii) na tle ogólnego zamętu odbijała [się] wielkim porządkiem.
Dostałem w końcu [przydział]. Nie wiem, kto przyniósł rozkaz dla mnie, że mam się zgłosić na wysunięty dywizyjny punkt opatrunkowy na Kolonii Lubeckiego na Ochocie w Warszawie. Poszedłem pod adres, jaki [dostałem]. Zastałem... Kolonia Lubeckiego to była gmatwanina domków jednorodzinnych w maleńkich ogródkach w pobliżu Filtrów Warszawskich (teraz topografia jest tam absolutnie inna). Był tam taki mały Pekin – wąskie przejścia miedzy domami, tak że do niektórych domów w ogóle nie było żadnego dojazdu. W jednej z takich willi wyposażonej w większy zapas przetworów, konfitur, wygodnie umeblowanej, która okazała się być własnością kogoś z krewnych komendanta wysuniętego punktu opatrunkowego... Komendantem okazał się kapitan Jabłoński, chyba internista, nawet nie chirurg, Żyd. Tak jak wspomniałem, jego zastępcą był również Żyd, laryngolog bez stopnia (podpisywał się: oficer bez stopnia). Właśnie w tej zaprzyjaźnionej willi (o wygodnych meblach i ze smacznymi konfiturami) urządzili dywizyjny punkt opatrunkowy. Kiedy się tam zameldowałem, entuzjastycznie mnie przyjęli: „Pan, kolego, świeżo po szkole, to niech pan tutaj zorganizuje”. Mnie też poczęstowali konfiturami i miałem zorganizować... Wytłumaczyłem im, że przede wszystkim musi być dostęp z noszami do [punktu] i z wielkim żalem tego posłuchali. Wybrałem miejsce w Domu Oficerskim na terenie Politechniki na ulicy Filtrowej. Wzdłuż ulicy Filtrowej [stały] dwa duże domy oficerskie jedno- czy dwupiętrowe (nie pamiętam już w tej chwili). Kazałem wybić otwór w szczytowych ścianach i ustawiłem trzy stoły operacyjne, jeden za drugim, tak że można było taśmowo przyjmować rannych. Dostęp oczywiście był, bo to było prawie na rogu Alej Niepodległości (wówczas się to nazywało ulica 6 Sierpnia) i ulicy Filtrowej. Ci lekarze bardzo ofiarnie i bardzo dobrze, łącznie z laryngologiem, opatrywali chorych.
W pewnym momencie dostaliśmy też razem z rannymi z rozbitego pociągu sanitarnego... Lekarz dowódca, komendant tego pociągu sanitarnego, [był] w szoku. Absolutnie od razu uciekł do piwnicy, usiadł w [jej] najciemniejszym, najdalszym kącie i zasłonił twarz [rękami]. Ponieważ wtedy akurat był nalot, dostaliśmy wielu rannych i trzeba było zbierać też cywilów. Na jezdni i na chodnikach byli ranni i sanitariusze-wolontariusze w trakcie nalotu odważnie, nie patrząc, że jest ostrzał i trwa nalot, ściągali rannych do budynku na salę opatrunkową. Któryś z sanitariuszy zameldował mi, że pan doktór nie chce wyjść, więc poszedłem z wielkim krzykiem. Wszedłem do niego, wymyślając mu, żeby natychmiast szedł, a on wyjął swój pistolet, siedmiostrzałowy Walter, wziął za lufę, podał mi i powiada: „Zastrzel, a nie pójdę!”. Wtedy dopiero zrozumiałem, co to znaczy... Nie orientowałem się, jak straszne spustoszenie robi w psychice człowieka szok. On przeszedł rozrywanie pociągu, którym dowodził, na kawałki i był w szoku. Tak że wziąłem pistolet.
Osobiście, jak wychodziłem ze Szkoły Podchorążych, dostałem zezwolenie na kupno broni krótkiej z dowolną ilością amunicji (mam [to zezwolenie], zachowało mi się, jako pamiątka), tylko że nie miałem gdzie kupić, bo kiedy wyszedłem, to już wszystkie sklepy z bronią i amunicją były rozszabrowane. Sam nie kupowałem, ale cały czas, aż do ujawnienia, służył mi ten pistolet. Oczywiście nie zdałem go Urzędowi Bezpieczeństwa, tylko oddałem koledze, który jednak zdecydował nie ujawniać się i poszedł do lasu. Dostał ode mnie dwa pistolety: mały pistolet belgijski, który od swojej siostry dostałem, i Waltera, którego mi ofiarował lekarz ze Śląska (nie pamiętam jego nazwiska).
Charakterystyczną sytuacją dla tamtejszej sprawy (poza lekarzem w szoku) było to, że w pewnym momencie usłyszałem... Dwaj lekarze Żydzi operowali bez przerwy, stali i operowali i przesyłaliśmy tych pacjentów dalej. W pewnym momencie usłyszałem jakiś przeraźliwy krzyk i kazało się, że okrwawiony żołnierz z odbezpieczonym granatem w ręku, zataczając się, szedł w kierunku naszego punktu opatrunkowego. Niewiele owało... Liczyłem się [z tym], że w każdej chwili ten granat rozerwie mu się w ręku i zmasakruje wszystkich dookoła. Tak że podszedłem do tego żołnierza, otoczyłem go ramieniem, ten odbezpieczony granat wyłuskałem z jego ręki i wyrzuciłem w krzaki. Wybuchł. Mój dowódca twierdził potem, jakoby wysłał wniosek, żeby mnie za to bohaterstwo odznaczyć Krzyżem Walecznych, ale po kapitulacji ślad po tym zaginął i nigdy tego odznaczenia nie dostałem. Po kilku dniach takiej właśnie pracy na wysuniętym punkcie opatrunkowym w Domach Profesorskich dostałem [rozkaz]... Zachował mi się ten rozkaz właśnie z podpisem pułkownika Kona, szefa sanitarnego obrony Warszawy.
  • Ale do niewoli Pan nie poszedł?

Do niewoli nie poszedłem. Dostałem rozkaz, żeby zgłosić się jako lekarz do sztabu północnego odcinka obrony Warszawy i że przydzielają mi, jako kierowcę, kaprala Orzechowskiego. Kapral Orzechowski był, jak się okazało, woźnym Banku Polskiego i miał piękną maszynę 600 BSA. Sześćset mililitrów to znaczy więcej niż obecny maluch, potężna maszyna! Ja, dumny, dostałem Orzechowskiego jako kierowcę i pilne polecenie: mam się natychmiast zgłosić z Filtrowej na Plac Inwalidów w sztabie północnego odcinka obrony Warszawy. Dowiaduję się, też od gońca, który przynosił ten rozkaz, że jest bardzo pilna sprawa.
Szef północnego odcinka obrony Warszawy, przedwojenny oficer carski, białogwardzista pułkownik Tewzadze (dyplomowany pułkownik, był potem w polskim wojsku) jest obrońcą północnego odcinka obrony Warszawy, to są: Powązki, Babice, Bernerowo, Cytadela (aż do Wisły). Pięć pułków broni tego odcinka, pułków zmasakrowanych. W czasie jednego z bardzo gwałtownych natarć hitlerowskich pułkownik Tewzadze gwałtownie domagał się lekarzy do pozbierania rannych (bo [ranni] zalegali na przedpolu hitlerowskich czołgów) i [dodatkowych] żołnierzy, wzmocnienia.
Jeden z podchorążych dostał dziesięciu ludzi, których miał doprowadzić pieszo gdzieś ze Starego Miasta na Żoliborz. Kiedy przyszedł, okazało się, że w międzyczasie już natarcie hitlerowskie zostało odparte, ale zginął przyjaciel, zastępca pułkownika Tewzadze. Pułkownik Tewzadze, kiedy zameldowało się do niego jedenastu podchorążych (ja przy tym nie byłem, tylko potem słyszałem od adiutanta pułkownika), to ktoś się wygadał, że kiedy oddział przechodził koło domu, przed którym stała matka podchorążego prowadzącego oddział, to [matka] zatrzymała podchorążego [na] chwilę i zawiązała mu szalik na szyi (bo miał rozchełstane, a to już był chłód). Kiedy to doszło do pułkownika Tewzadze, kazał bez sądu rozstrzelać tego podchorążego, bo ów nie zdążył i o tę minutę za późno przyprowadził mu oddział.
Właśnie po tym, kiedy pułkownik polecił rozstrzelać podchorążego, zameldowałem się u adiutanta (porucznik Tadeusz Knapik, pamiętam jego nazwisko). Melduję się, że mam polecenie od pułkownika Mieczysława Kowalskiego (z Kona zrobił się Kowalski) i że jestem bardzo zdolny, i wykazałem się dobrą pracą na Filtrowej, więc teraz im pozbieram rannych. Zgodnie z przepisami, mam się prędko spieszyć... Jak dostałem tego gońca Orzechowskiego z BMW, to jeszcze [zapytałem]: „No dobrze, a środki, materiały?”. „Wszystko zorganizujcie na miejscu”. Przejęty ważnością swojej misji, [tak] jak u kapitana Majewskiego, zameldowałem się u pana pułkownika Tewzadze: „Podchorąży lekarz, na rozkaz pułkownika Kowalskiego melduje się do pozbierania rannych. Proszę o przydzielenie stu dwóch sanitariuszy, czterech samochodów, szesnastu wózków…”. Ledwie zdążyłem wyrecytować litanię, co mnie się należy i co jest mi potrzebne do zbierania rannych, pułkownik Tewzadze (siedział przy biurku) otworzył [usta]: „Tu pan podchorąży, znaczytsje, żąda ode mnie samochodów! Znaczyt pan podchorąży przeszkadza mi walkę prowadzić! Znaczyt ja pana podchorążego rozstrzelać każę!”. Za pas wyciągnął mnie z tego gabinetu porucznik Knapik, adiutant kapitana i powiedział, żebym się nie dziwił, bo właśnie dopiero co zginął przyjaciel [kapitana], też dawny carski oficer, podpułkownik (nie pamiętam nazwiska).
Po wyciagnięciu mnie z gabinetu otoczyli mnie ludzie na podwórzu domu, w którym było dowództwo północnego odcinka, i dowiedziawszy się, o co chodzi, jeden z (jak się okazało) kierowców, Żyd o nieznanym mi nazwisku, powiedział: „Zrobi się. Chodźmy”. [Pośród] porozbijanych, stojących samochodów znalazł postrzelany, otwarty samochód, mercedesa, posadził swojego pomocnika na półotwartej masce z butelką benzyny i z rurką, z której bezpośrednio do gaźnika spływała benzyna. Takim samochodem, ryzykując, że w każdej chwili wylecimy w powietrze, bo ta benzyna może wybuchnąć, ruszyliśmy w kierunku Babic. Podwiózł mnie bliżej pola walki.
Potem (żeby nie mówić za wiele) z tym ofiarowanym mi przez lekarza pistoletem Waltera, czasami dobrowolnie, a czasami grożąc pistoletem, z piwnic w rozbitych willach w Babicach wyciągałem ludzi, tłumacząc, że muszą pomóc w prowadzeniu i przenoszeniu rannych do Placu Wilsona (około trzech kilometrów). W ten sposób wyprawiłem większość rannych leżących na tym terenie, potrafiłem ich [tak] pozbierać. [...]
Potem wróciłem. Nie pamiętam dokładnie, w jakim czasie nastąpiła później kapitulacja. Również było wiele dramatycznych sytuacji, a po kapitulacji zgłosiłem się... Mówiono nam, że był taki profesor, który miał jakichś przyjaciół, studiował w Niemczech i wtedy w Warszawie otrzymał od hitlerowców zezwolenie na podjęcie decyzji, który z lekarzy musi pójść do obozu jenieckiego, a który może być zdemobilizowany. To był profesor Kucharski. Zgłosiłem się do niego i dostałem maleńki świstek ze swoim nazwiskiem: „Zdemobilizowany do domu”. Na podstawie tego świstka zdjąłem mundur i zgłosiłem się do pracy w tak zwanym Szpitalu Skarbowców. W tym szpitalu zostałem w pewnym momencie ostrzeżony, [...] że jestem na liście podejrzanych w Gestapo i powinienem wynieść się z Warszawy. Wtedy dowiedziałem się, że w Zegrzu, dwadzieścia kilometrów od Warszawy, jest wolne miejsce dla lekarza. Jest apteka i nad [nią] jest dwupokojowe mieszkanie, które może otrzymać lekarz, który zechce się tam osiedlić.
Przeniosłem się do Zegrza. Zacząłem pracę. W gminnej wsi, w Nieporęcie otworzyłem punkt Czerwonego Krzyża dla ludności cywilnej. Po kilku miesiącach takiej pracy zgłosili się do mnie nauczyciel z miejscowej szkoły, Wincenty Kozubski, i żona kierownika szkoły, Bronisława Tokaj – oświadczyli mi, że obserwowali mnie przez te dwa czy trzy miesiące i proponują mi wstąpienie do Armii Krajowej. Zgodziłem się i wtedy właśnie u mnie w domu, w Zegrzu, zaprzysięgli mnie. Złożyłem przysięgę i zostałem lekarzem miejscowego oddziału Armii Krajowej. Wtedy się nazywali, że są III Batalionem 7. Pułku 7. Dywizji. Już po latach dowiedziałem się, że ten batalion nazywał się „Placówką Nieporęt” i [przez] cały czas okupacji pełniłem jedną funkcję, właśnie lekarza III Batalionu, jako „Adam Sosna”. Po latach dowiedziałem się, że jesteśmy częścią (właśnie III Batalionem) Pułku „Brzoza” i VII Zgrupowania „Obroża”. Tego się dowiedziałem dopiero po czasie, a wówczas byłem przekonany, że jestem lekarzem III Batalionu 7. Pułku 7. Dywizji Armii Krajowej.

  • 1 sierpnia 1944 roku. Jak Pan zapamiętał ten dzień?

1 sierpnia... 31 lipca chyba jeszcze... Było tak: rozbudowałem punkt Czerwonego Krzyża na gminną przychodnię, która prowadziłem w budynku gminy Nieporęt. Duża sala została przedzielona drewnianym przepierzeniem na poczekalnię i gabinet lekarski. Tam przyjmowałem pacjentów, a równocześnie (to już po pewnym czasie) w gminie... [...] Przez cały czas okupacji byłem lekarzem tego miejscowego, jak mówiliśmy, III Batalionu. Wyglądało to w ten sposób, że dziesiątki razy wzywał nas... Komendantem był kierownik gminnej szkoły Bronisław Tokaj, pseudonim „Woźny”. Prowadził nasłuch, miał schowane radio i dziesiątki razy wzywał ludzi do których i ja należałem. Czekaliśmy, czy z nasłuchu usłyszy umówioną według szyfru melodię, która będzie sygnałem, że z Warszawy do naszego okręgu startuje samolot. Jeśli tego nie było, to wracaliśmy. Robiła się już noc. Przez te tereny trzy kilometry wracałem do Zegrza między patrolami Ukraińców, Kałmuków z żandarmerią i agentami Gestapo, które chodziły po nocy. Po drugiej stronie ulicy były dawne, przedwojenne koszary, w których wtedy, kiedy przyjechałem do Zegrza, stacjonowała dywizja lotników przysłana na odpoczynek z frontu francuskiego. Wśród nich były patrole, które przede wszystkim pilnowały, czy nie ma jakichś maruderów hitlerowskich, ale przy okazji kontrolowały cywilne osoby. Trzeba było, lawirując, wrócić do domu. Tak było kilkadziesiąt razy, natomiast cztery razy dostaliśmy sygnał i ja, jako lekarz, wędrowałem z grupą około trzydziestu uzbrojonych ludzi. Też miałem [broń]. Moją przydzieloną bronią było rozklekotane Parabellum.
Na kilka dni przed wybuchem Powstania w okolicy zrobił się wielki ruch. Pojawiły się liczne kolumny cofających się hitlerowców. Słyszeliśmy wybuchy z dział armatnich i wiedzieliśmy, że to jest nacierająca Armia Radziecka. Widzieliśmy cofające się oddziały hitlerowskie. W tym okresie jeden z pacjentów uprzedził mnie, że Zegrze będzie na pewno na linii walki. U mnie wtedy żona była w ciąży i na kilka dni przed wybuchem Powstania przyjechali do mnie teściowie z Warszawy. [Pacjent] uprzedził mnie, że na terenie Zegrza na pewno zostanie spalona ziemia i żeby gdzieś umieścić rodzinę. Wobec tego wynająłem cztery kilometry [dalej] domek letniskowy w lasku i tam ulokowałem rodzinę. Dostałem też wiadomość od swojego komendanta, że mam być w [stanie] podwyższonej gotowości, bo w niedługim czasie może nastąpić (nie powiedział jeszcze kiedy) godzina „W”. Wtedy powędrowałem do Nieporętu i dowiedziałem się, że godzina „W” ma być właśnie w tym dniu, z tym że Tokaj „Woźny” dostał rozkaz, że oddziały Zgrupowania „Obroża” w godzinie „W” mają wystąpić zgodnie z miejscowymi warunkami.

Kiedy pod wieczór usłyszeliśmy wystrzały i [zobaczyliśmy] smugi rakiet nad Warszawą, a równocześnie z drugiej strony [słychać było] strzały nacierającej Armii Czerwonej, dowódca uznał, że właściwie nasze lokalne warunki są żadne. Dookoła mamy tysiące, kolumny Niemców, Gestapo i żandarmerię na karku i mowy nie ma o tym, żeby jakąkolwiek akcję podjąć, tak że dostaliśmy rozkaz nadal działać w konspiracji. Ale ta trzydziestoosobowa grupa, która miała broń ze sobą (bo tak [to] broń była w schowku, w lesie, a tylko te trzydzieści osób miało broń u siebie w domu), ci, którzy stanowili pogotowie osłony przyjmowania zrzutów i łączników z Londynu, kategorycznie powiedzieli, że muszą ruszyć, że nie mogą spokojnie patrzeć i że idą połączyć się z powstańcami na Pradze. Dowódca im pozwolił. Przydzieliłem im dwóch ochotników sanitariuszy, dałem dodatkowe materiały sanitarne i ruszyli przez pola, bezdroża. Nie pamiętam, czy w tym dniu nad ranem czy drugiego dnia, wróciło dziesięciu niedobitków. Wiedzieli, że z powstańcami na Pradze walczą czołgi niemieckie, tak że dostali kilka (mieliśmy kilka zaledwie) tak zwanych „sidolówek” (baniaków po sidolu), w których była mieszanina fosforu, benzyny i czegoś jeszcze – tak zwany koktajl Mołotowa, który topił wszystko, z czym się zetknął. Dostali cały ten nasz skarb, mieliśmy trzy czy cztery takie „sidolówki” na swoim [składzie]. Poszli z tym, wróciło dziesięciu niedobitków i dowiedzieliśmy się (dowiedziałem się o tym potem z Encyklopedii Powstania Warszawskiego), że Powstanie na Pradze zostało stłumione przez Niemców w ciągu kilku godzin. To był nasz pierwszy dzień Powstania.
Przez kilka dni (nie pamiętam ile to było) nadal byliśmy w stanie konspiracji, to znaczy, ja częściowo w swoim mieszkaniu w Zegrzu, częściowo u rodziny w domku letniskowym. W międzyczasie wójt gminy Nieporęt załadował na wozy konne swoją rodzinę i dobytek i gdzieś pojechał. Dookoła niepokój i zamęt były coraz większe, aż pewnego dnia dostałem rozkaz, że mam się zgłosić do dowództwa oddziału. Wziąłem swoją [torbę] ze zrzutu – prócz normalnych moich przyrządów lekarskich miałem na czas Powstania torbę sanitarną, którą dostałem ze zrzutów. Głównym materiałem z tej torby był zestaw do tak zwanej małej chirurgii, przyrządy do zaszywania ran, tamowania krwotoków. Z torbą i swoimi lekarstwami zameldowałem się u dowódcy (zastrzegam się – nie pamiętam, który to był dzień). Okazało się, że nasz dowódca uznał, że już wszyscy Niemcy z okolicznych placówek uciekli, że możemy się ujawnić i już jawnie, zwartym oddziałem ruszyć na pomoc Warszawie. Koszary niemieckie w Zegrzu rzeczywiście były puste, drogi puste, żadnych [Niemców]. Odgłosy strzałów zza Bugonarwi coraz bliższe, więc sytuacja rzeczywiście wyglądała [tak], że Niemcy uciekają i my ich będziemy gonić i dobijać. Tokaj zarządził jawną mobilizację. Na placu między szkołą, kościołem, budynkiem gminy i domem parafialnym, w którym (nie wiem czy mówiłem) był szpitalik dla chorych na tyfus plamisty... To specjalny oddział. Są różne relacje, nie zawsze zgodne z prawdą. Opiekowałem się, byłem lekarzem tego szpitalika.
Na tym placyku [zebrało się] około osiemdziesięciu ludzi. Cały nasz oddział liczył około stu dwudziestu, ale trzydziestu kilku wykruszyło się przez te dni, tak że około osiemdziesięciu żołnierzy pobrało broń ze schowka w lesie. W lesie była beczka smołowana, wpuszczona w ziemię, w której poukładane były przeważnie karabiny sześciostrzałowe z pierwszej wojny. Oficerem broni był właśnie nauczyciel Wincenty Kazubski, który mnie w swoim czasie zaprzysiągł. Rozdał broń. Dostałem to swoje rozklekotane Parabellum. Ustawiliśmy się na placu: wyznaczeni rolnicy z wozami taborowymi, zarżnięta krowa, zarżnięte prosiaki, załadowane prowiantem dwa wozy bagażowe. Ja mam swój wóz sanitarny. Stajemy wszyscy do przeglądu. Nasz dumny dowódca dokonał przeglądu, ksiądz nas pobłogosławił, pokropił, poświęcił nasze wozy taborowe. I rozkaz: „Teraz spać, o świcie ruszamy!”.
Zanim nastąpił świt... Oczywiście spaliśmy typowo: postój ubezpieczony, czujki wystawione we wszystkich kierunkach. Przed świtem czujki zaalarmowały, że idą hitlerowskie czołgi, ale zanim oni pieszo zdążyli do nas dotrzeć, to za nimi szły już czołgi. Okazało się, że na nasz teren zostały skierowane trzy dywizje pancerne SS: dywizja SS „Hermann Göring”, dywizja SS „Wiking” i dywizja „Grossdeutschland”. Przybiegli ludzie, za nimi widać już czołgi. Czołgi przeważnie rozłażą się po terenie, ale kilka jedzie do naszej wsi, więc popłoch! Dowódca, tak jak dowódca tonącego okrętu, wydał rozpaczliwy rozkaz: „Rozwiązuję batalion! Ratuj się kto może!”. Część ludzi zaczęła czmychać między domami w kierunku Bugonarwi i przez [rzekę] z bronią usiłowali przedostać się na tereny, skąd nadchodziła Armia Czerwona. Ci, którzy zdecydowali się zostać na terenie, mieli zdać broń oficerowi broni, więc rozbiegli się pomiędzy drzewami. Pobiegliśmy do lasu, do tego miejsca, gdzie był schowek.
Oficer Broni, Kozubski, klęknął na brzegu skrytki i przyjmuje od zdających karabiny. Z tym że oczywiście wydał polecenie, żeby rozładować broń, ale nie miał możliwości osobistego sprawdzenia. Jeden z tych karabinów, który dostał, żeby go wsunąć do beczki w ziemi, wyślizgnął mu się z ręki i kolba uderzyła o ziemię. Okazało się, że nabój był w lufie. Oficer broni, Wincenty Kozubski, dostał w środek czoła – przestrzał mózgu, zginął na miejscu. Ja chyba wtedy nie byłem bezpośrednio przy tym, tak mi tylko referowali. Ciągną Kozubskiego... Nie wiem, co dalej się ze schowkiem stało (czy zamaskował [go] ktoś, czy nie), bo pobiegłem do mieszkania Kozubskich – w międzyczasie go tam przynieśli. Leży, dziura w czole, martwy, rodzina rozpacza, a równocześnie przed domem zatrzymuje się hitlerowski czołg. Nasunąłem mu włosy na ranę. Jakiś hitlerowiec stanął w drzwiach. Powiedziałem mu, że w sąsiednim domu mamy szpitalik dla chorych na tyfus plamisty, a tu jest częściowo personel i że jeden z pracowników zmarł, a ja jestem lekarzem. Jak usłyszał, że w sąsiedztwie jest tyfus plamisty, to zawrócił na pięcie, już nie oglądał się, nie sprawdzał, tylko zawrócił do swojego czołgu. Pojechali dalej, rozlokowali się gdzieś, a myśmy pochowali Wincentego Kozubskiego. Wtedy jeszcze zdążyłem, nie pamiętam nawet czy osobiście, czy przez kogoś, zdać swoje Parabellum i przez las wróciłem do rodziny.
Na tamtym terenie rozlokowały się te trzy dywizje i po pewnym czasie wysiedlali ludność cywilną z całego terenu. Przez jakiś czas ja z żoną i z teściami przewędrowaliśmy (to też było chyba trzy albo cztery kilometry), pieszo przeszliśmy do miejscowości Dębe, tam gdzie teraz jest zapora wodna (wtedy jeszcze tej zapory nie było). W tej wsi, w największym gospodarstwie jedna z tych dywizji esesmańskich założyła warsztaty reperacyjne, to znaczy, w stodole było ustawione działo przeciwpancerne, lufa przebiła strzechę – tak się zabezpieczali przed nalotami rosyjskimi. W sąsiednich zabudowaniach były szopy, w których reperowali czołgi i pancerne transportery, a właściciel tego domu i kilka rodzin, które tak jak my tam się dostały, koczowali w ogrodzie właściciela, w sadzie. Wykopał ziemiankę, przykrył kłodami drzewa, przyłożył darniną i tam właśnie kilka tych rodzin i my razem z nimi koczowaliśmy. Zaopatrywał nas, bo nie wszystkie zwierzęta mu odebrali, więc jeszcze zgromadził duże zapasy żywności. Żywił nas. Po pewnym czasie wywędrowałem wzdłuż Wisły, przedostałem się na drugi brzeg i w Kazuniu pod Modlinem na skrzyżowaniu... Skrzyżowanie było takie: były kozły hiszpańskie, zapory ze wszystkich stron, na wszystkich odgałęzieniach drogi, i niemieckie napisy: Achtung banditen! Żywej duszy dookoła, więc odsunęliśmy którąś z tych zapór i wzdłuż Wisły powędrowaliśmy w kierunku Łowicza. Wylądowaliśmy [ostatecznie] we wsi Waliszew Stary, dwadzieścia kilometrów od Łodzi i tam zimowałem. Ratował mnie mój zawód lekarza.
Nikt mnie nie chciał przyjąć z rodziną pod dach. Między innymi była taka drastyczna rozmowa z właścicielem wielkiego majątku Psary, hrabią Łubieńskim, którego prosiliśmy, żeby nam pozwolił schronić się pod dachem – żona w ciąży, dwoje teściów... Ten załamał ręce (miał pałac chyba ze sto pokoi) i powiada: „Nie mogę , tu już nie ma gdzie palca wsadzić! Już trzy moje rodziny uciekinierów z Warszawy tutaj koczują”. To zapytaliśmy, czy może nam pozwoli chociaż w stodole się schronić. „Nie można, tam już palca nie można wsadzić, bo już jest piętnaście rodzin uciekinierów z Warszawy!”. A stodoły takie, że można by dwa pułki schować! W tym nieszczęściu zaczął mżyć deszcz, żona płacze, teściowie skwitowani. Zobaczyłem migoczące światełka – kilometr drogi na przełaj. Poszliśmy.
Okazało się, że te światełka to jest plebania we wsi Waliszew Stary, gdzie ksiądz Kazimierz (bardzo gościnny ksiądz) otworzył plebanię i stodołę dla uciekinierów, i gościł ich. Gospodyni rżnęła gęsi, gotowała obiady, organista pędził bimber częściowo na handel, częściowo na użytek własny oraz gości księdza proboszcza i była nieustająca uczta. A potem mężczyźni szli spać do stodoły księdza, a kobiety – rozściełano słomę w budynku plebani i pokotem na tym spały. Okazało się, że choruje wychowanek księdza, Januszek Zach. Miał grypę czy anginę. Kiedy ksiądz usłyszał, jak pana hrabiego prosiłem o przyjęcie pod dach i że jestem lekarzem, otworzył ramiona i zawołał: „Pan Bóg mi zsyła pana doktora!”. Zabrał mi rodzinę od razu za stół do ucztowania i nakarmienia, a ja leczyłem Januszka, i dzięki wstawiennictwu księdza proboszcza jeden z rolników wynajął mi pokój w swoim domu (bo tak rolnicy nie chcieli absolutnie przyjmować uciekinierów z Warszawy). Tak przezimowałem do stycznia we wsi Waliszew Stary.
21 stycznia przez Waliszew przewalił się front, przeszedł oddział, tyraliera Rosjan. Zresztą była charakterystyczna sytuacja, którą również opisałem. Zagubił się patrol rosyjski, motocykl z przyczepą. Wypytali ludzi, czy jest tu jakiś lekarz. Dzieci powiedziały, że jest lekarz i wskazały, gdzie mieszkam. Pod strachem wyszedłem do nich. Siedzący w przyczepie podoficer radziecki zapytał: Wy wracz? Nie mogłem zaprzeczyć: „Jestem lekarzem”. „To musicie mi poświadczyć”. Mówię: „Co mam poświadczyć radzieckiemu żołnierzowi?”. A on oparł na kolbie pepeszy świstek papieru, na którym napisał: My byli okrużeni. Byliśmy okrążeni. I mam im napisać, potwierdzić, że byli okrążeni. Było tam jeszcze napisane, że się nie uchylali, bo dowodem jest przestrzelony błotnik tego motocykla i wgięty hełm [żołnierza]. Kula uderzała rykoszetem, więc tylko wgięła mu hełm, a jego nie zabiła, ale byli w ogniu, tylko zostali okrążeni i zgubili swój oddział. Za zgubienie oddziału, zwłaszcza w czasie tego natarcia (dopiero potem się dowiedziałem), w Związku Radzieckim bez sądu, bez słowa, kula w łeb!
Nie mogłem się zorientować, dlaczego ja mam mu to poświadczyć. Dopiero po czasie w Łodzi dowiedziałem się, że w Związku Radzieckim jest kult pieczątki – ten kto ma pieczątkę, ten jest władza wiarygodna! Ci koledzy, którzy byli w Związku Radzieckim, mówili mi, że jeśli Rosjanin ma jakiś urząd, do którego przynależy pieczątka, i idzie do łaźni, to pieniądze w szatni zostawi, ale pieczątkę nawet pod prysznicem trzyma w garści, bo za [jej] zgubienie jest absolutna śmierć! Jest kult pieczątki. Wobec tego – lekarz ma pieczątkę. Jak lekarz przystawił pieczątkę na tym świstku, to oni już pojechali na Berlin spokojni, że ich nie zastrzelą, nie posądzą, że są maruderami. To była taka charakterystyczna śmiesznostka dla tamtejszych warunków.
Następnego dnia pieszo poszedłem w kierunku Łodzi. [...] Widziałem przeprasowane czołgami ludzkie zwłoki na drodze. Doszedłem pieszo do Łodzi i tam zobaczyłem ogłoszenie, że pełnomocnik rządu do organizowania służby zdrowia w Polsce Ludowej wzywa wszystkich lekarzy, żeby się zgłosili na przydział pracy. Podany był adres. Przekoczowałem do godziny otwarcia na ulicy i poszedłem do tej sali.
Było kilkadziesiąt, chyba za czterdzieści osób – przeważnie Żydzi, którzy się uratowali z najprzeróżniejszych skrytek. Pełnomocnik rządu, też Żyd, szedł rzeczywiście tuż za frontem i pytał, jak siedzą. Ja byłem najmłodszy w tym towarzystwie, świeżo po Szkole Podchorążych, świeżo po dyplomie... Siedzę spokojnie w kąciku. Pyta kolejno lekarzy, jaką funkcję mogliby przyjąć. Przeważnie ci ludzi mówili... Marzeniem każdego lekarza sprzed wojny było być ordynatorem albo dyrektorem szpitala, więc każdy z tych lekarzy zgłasza się, że chce być ordynatorem – no tak, dostaje pisemny przydział – ordynator tego i tego oddziału. Przeważnie zgłaszali się lekarze, którzy w tych szpitalach pracowali przed wojną. Uratowali się, więc teraz przyjmowali obowiązki albo dyrektora szpitala albo ordynatora, przeważnie Żydzi. Dlatego dziewięćdziesiąt procent lekarzy w Polsce Ludowej bezpośrednio po Powstaniu to byli Żydzi.
W pewnym momencie prowadzący obrady pełnomocnik powiada: „To teraz nam zostało tylko obsadzenie PCK. Tam pójdzie – już patrzy, że został tylko Lebiedowski – tam pójdzie doktór Lebiedowski”. A ja, przechodząc ulicą Piotrkowską, zauważyłem flagę Czerwonego Krzyża na budynku zwanym pałacem Fleischera (Piotrkowska 236). Byłem przekonany, że to jest (tak jak miałem w Nieporęcie) ambulatorium PCK i że mam się tym zaopiekować. Myślę – oczywiście, dam sobie radę. Przychodzę, a tam okazuje się… Dopiero włosy mi stanęły dęba na głowie! Były dwie panie: pani Stolarska i [druga] pani... dwie przedwojenne urzędniczki polskiego PCK w budynku PCK... Budynek PCK, wielopiętrowy, duży pałac był wypełniony żywnością i materiałami sanitarnymi, [były tam] między innymi: skrzynia win, wysztaplowane dwudziestolitrowe wiadra sztucznego miodu, całe sterty koców, jednym słowem skarby! [...] To [było] po Powstaniu. A Powstanie – skończone.
  • Mam pytanie. Pan przyjął pseudonim „Adam Sosna”. Dlaczego?

Dlatego, że te dwie osoby, które mnie zaprzysięgały, powiedziały mi, że u nich ogólnie przyjęto (taka naiwna konspiracja), że każdy lekarz batalionowy ma pseudonim „Adam”. Jak ktoś usłyszy „Adam”, to wiadomo – lekarz. Jak usłyszy „Adam”, to można się do niego po pomoc zwracać. Mam być lekarzem, to znaczy, mam na imię „Adam”, a dookoła pełno sosenek. Mówię: „Pełno sosen, niech będzie »Sosna«”. „Dobrze, niech będzie”. Stąd [pseudonim]. Tak że „Adam” dostałem jako pseudonim funkcyjny, bo każdy „Adam” to jest lekarz, a „Sosna” to [pseudonim] wybrany przeze mnie, bo dookoła pełno sosen.

  • Kiedy Pan wziął ślub? W czasie Powstania?

Ślub wziąłem w 1943 roku i właśnie przywiozłem sobie żonę do Włocławka. Żona zresztą też została zaprzysiężona, ale potem tylko pomagała, bo była dentystką. Z początku szkoliła sanitariuszki, ale jak potem zaszła w ciążę, to jej nie ciągałem, więc była w tej niesławnej mobilizacji.

  • Ale żyje jeszcze?

Niestety zmarła na raka po trzydziestu trzech latach... Piękna kobieta...

  • Pan ma teraz druga żoną, tak?

Teraz mam drugą żonę, nauczycielkę, Kujawiankę. Jestem Warszawiakiem na kujawskim wygnaniu, jak mówię.




Włocławek, 17 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Bram
a
Jan Jerzy Lebiedowski Pseudonim: „Adam Sosna” Stopień: lekarz batalionu; podchorąży plutonowy Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Kampinos

Zobacz także

Nasz newsletter