Jan Kosiński

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie. Gdzie mieszkaliście przed wojną?


Właściwie całe życie mieszkałem w Warszawie na Woli, na ulicy Pańskiej 63.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Tak. Nasza rodzina składała się z ojca, mamy, dwóch starszych sióstr i mnie, czyli była nas piątka.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?


Moi rodzice byli cukiernikami z zawodu i właściwie aż do połowy okupacji pracowali jako cukiernicy, dopóki nie pozamykali tych wszystkich zakładów: u Gajewskiego, u Pomianowskiego, jak pamiętam. Rodzice [mi] opowiadali. Ale już w połowie okupacji przestali obydwoje pracować [w swoim zawodzie. Tak jak wszyscy warszawiacy chwytali się przeróżnych prac, aby zarobić chociaż „grosz”].

  • Rozumiem, że pan oczywiście nie pamięta wybuchu wojny, ale jak z perspektywy wspomnień rodziców pan to zapamiętał?


Rodzice byli przerażeni, [szczególnie dlatego,] bo mieli małe dzieci. Wojna zaskoczyła wszystkich. Właściwie aż do wkroczenia Niemców siedzieliśmy w piwnicy, właśnie na Pańskiej 63. Przeczekaliśmy, aż się wszystko uspokoiło. Nic więcej nie mogli chyba zrobić.

  • Czy pana tata był związany z konspiracją?


Przypominam sobie, że jeszcze w czasie okupacji przychodzili do mojego ojca jacyś mężczyźni. [Widziałem], że mieli broń, ale na ten temat właściwie nic bliżej nie wiem. Tata się nie chwalił. Mama [też] nie, bo miała [bardzo ważne] zajęcie – utrzymanie rodziny, [co stanowiło ogromny problem].

  • Jak z perspektywy małego dziecka pamięta pan czasy okupacyjne?


Początków okupacji prawie nie pamiętam. Nic się takiego nie działo, żeby zapadło mi w pamięć. Trauma zaczęła się dopiero właśnie z chwilą wybuchu Powstania Warszawskiego. [Miałem już osiem lat, w związku z tym już troszkę [zdarzeń pozostało mi w pamięci].

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta wybuch Powstania, pierwsze dni na Woli?

 

Wybuch Powstania pamiętam jako [wielkie święto, to znaczy strzelanie na wiwat]. Ludzie zaczęli wychodzić z domów, witać powstańców, machali flagami polskimi. [Ja z kolegami] też pobiegłem na ulicę i zobaczyłem, że na rogu Żelaznej i Pańskiej zostawili tramwaj, który został przewrócony i została z tego stworzona barykada. Mamy wtedy nie było, mama wróciła 2 albo 3 sierpnia, bo była gdzieś za Warszawą po żywność dla dzieci, dla rodziny. Za uszy [mnie] wytargała i skończyła się cała zabawa początku Powstania. Jak to chłopcy – to byliśmy ciekawi wszystkiego.
Na Żelaznej była barykada. Był tam duży oddział akowski. Niemcy strzelali ze wszystkich stron. Biegaliśmy koło powstańców. Odpędzali nas, [bali się o nasze bezpieczeństwo. Kiedy] zaczęło się Powstanie, to wszyscy w naszym domu schowali się w piwnicach. Żeby się powstańcy od nas uwolnili, dawali nam karteczki, jako łącznik: „Pobiegnij pod bramę, pod 55 i zanieś meldunek do sanitariuszek”. Takie były [nasze zadania. Dzieci nieświadome grożącego im niebezpieczeństwa, traktowaliśmy to jako zabawę].
W czasie takiego jednego wypadu zostałem ranny w obie nogi i właściwie udział w Powstaniu się skończył. Ktoś mnie zabrał do szpitala, nie pamiętam [kto], bo straciłem przytomność. Był [to] szpital dziecięcy między Sienną a Śliską. Tam mi opatrzyli nogi. Na szczęście było tak, że prawą nogę lekko obtarła kula, a w lewą był jakiś rykoszet, więc zabandażowali, zanieśli mnie do matki i dostałem po uszach. To właściwie tyle było z Powstania.


  • To był jeszcze sierpień czy już wrzesień?


Nie, to był początek, sierpień, kilka dni na początku. Siostry biegały jako pomocnice, jako sanitariuszki, coś roznosiły. To właściwie tyle. Później, po moim wypadku, matka mnie zamykała w domu i udział w Powstaniu się na tym zakończył.

  • Do końca pan był na Pańskiej?


Tak, do końca byliśmy na Pańskiej, aż do chwili upadku Powstania. Po upadku Powstania, kiedy zaczęto wyganiać mieszkańców z Warszawy, rodzice postanowili, że zostajemy.
Mama w czasie Powstania organizowała jakieś zaopatrzenie. Niedaleko był „Haberbusch”, firma, która produkowała wina, piwa. Pamiętam, że tam rodzice chodzili i szukali żywności. Tam był jęczmień, owies i to wszystko ściągali, jakieś soki, zaprawy do wódek. Coś trzeba było jeść.

Zostaliśmy w Warszawie po wypędzeniu mieszkańców. Pańska była podzielona, bo po drugiej stronie Pańskiej było małe getto i to getto zostało zrównane z ziemią, były tylko kupy gruzów. Ojciec tam zrobił… Myśmy to nazywali „dziura”. W piwnicy odkopał wejście i w pierwszym okresie cała nasza rodzina przeprowadziła się do getta, do „dziury”. Na terenie getta zburzone było wszystko, pozasłaniane i tam siedzieliśmy, bo Niemcy sprawdzali wszystkie domy, czy ktoś został, czy nie. Wszystkich powypędzali. Myśmy tam zostali. Jak się troszkę uspokoiło, gdzieś po dwóch, trzech tygodniach, rodzice postanowili, że pójdziemy z powrotem do domu, więc [przeszliśmy] na drugą stronę. Ojciec zasłonił okno, dyktą pozabijane były drzwi, dziurki były porobione tylko i kołeczkami pozasłaniane. Skonstruował takie mądre urządzenie: zamek na kłódkę z zewnętrznej strony. Nie wiem, jak to się otwierało od wewnątrz, ale na zewnątrz była kłódka, skobel. Wiadomo, że nie ma tam nikogo.
Tak tam koczowaliśmy, nie było ani prądu, ani wody. [Po] wodę siostry chodziły z wiaderkami na teren „Haberbuscha”, bo tam była najbliższa studnia. To było na placu, studnia kręcona i tam chodzili „robinsonowie”, stamtąd czerpało się wodę. Nie było właściwie nic. [Nie było nic] do jedzenia… Pamiętam tylko, że mama karmiła nas kaszą jaglaną gotowaną na świecach. Nie było, żadnego opału, więc nastawiała [ją] na świecach.
Tak przesiedzieliśmy aż do… Gdzieś w połowie listopada matka wysłała obie siostry z wiadrami po wodę na teren „Haberbuscha”. Wyszły i już nie wróciły. Okazało się, że złapali je Niemcy. Ponieważ jedna siostra miała piętnaście lat, druga czternaście, więc je zaciągnęli na pierwszy posterunek i wywieźli na Rakowiecką do obozu. Tam był obóz, z którego (jak opowiadały) wyruszały samochody ciężarowe na rabunek Warszawy. Co się dało kradli, rabowali, wieźli na teren Rakowieckiej. To prawdopodobnie jest tu, gdzie jest Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, to chyba był tamten teren. Siostra nie bardzo pamiętała. Stamtąd wywozili do Niemiec cały polski dobytek, który udało im się zrabować. One tam siedziały i wykonywały jakieś prace pomocnicze.
Kiedy aresztowali moje siostry, przestraszyli się rodzice. We trójkę poszliśmy z powrotem do „dziury”. Baliśmy się, że jak je „przycisną”, to powiedzą, skąd się znalazły [przy studni]. Przecież wiadomo było, że musieli pytać, skąd się wzięły, gdzie mieszkały, takie rzeczy. Tam siedzieliśmy znowu chyba ze dwa tygodnie. Jak się nic nie działo – widocznie nie było takiego przymusu, że one musiały coś powiedzieć, zgarnęli je Niemcy i koniec – z powrotem się przenieśliśmy do domu. Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze, tylko dach był nad nami. [Po bombardowaniach] dach był dziurawy. Żeby nam nie ciekło na głowę, to matka na strychu poukładała garnki, miski i zbierała jednocześnie wodę. [Nie było już innej możliwości zdobycia wody]. Nie można się było dostać do „Haberbuscha”, [a poza tym] rodzice się bali.

Tak przesiedzieliśmy… Mniej więcej do 18, 19 grudnia. Zobaczyliśmy, że na naszej ulicy kręci się wojsko niemieckie. Chodzą; słychać było strzelaninę, słychać było szwargot niemiecki. Zamknęliśmy się cichutko. W pewnym momencie słychać, że żandarmi idą po schodach. Idą, drzwi otwierają, tam gdzie było zamknięte, to wyważali. Słychać za chwilę, że chodzi ktoś po strychu, więc rodziców ogarnęła panika. Mama mówi: „Pewnie nas zaraz stąd wezmą”. Mówi do ojca: „Połóż się do łóżka, rozbierz się i powiemy, że jesteś chory na tyfus”, bo Niemcy strasznie się bali tyfusu. Słyszymy walenie kolbami w drzwi. Trzeba otworzyć. Matka otwiera, stoi jakiś niemiecki oficer, przygląda się nam i mówi: „Co wy tu robicie?”. Po polsku, łamanym polskim językiem. Mama mówi: „Mąż chory, na tyfus zachorował”. On się patrzy, patrzy, mówi: „Ja już w to wszystko nie wierzę, ale wam dam radę. Proszę, za dwie godziny macie zejść na róg Żelaznej i Pańskiej. Tam stoi posterunek i macie się tam zgłosić, bo za dwie godziny zaczną palić cały kwartał. Niemcy w związku z tym was usmażą. Zorientowali się, bo jak weszli na strych, zobaczyli, że stoją miski, [a więc ktoś tu mieszka]. Wiedziałem, że pod nami ktoś jest”. Poszli. Na szczęście on był dość spokojny, zabrał nam tylko… Ojciec miał aparat fotograficzny, Leicę. [Niemiec] mówi: „Bez żadnych rzeczy, nic, proszę tylko stąd wyjść”.
I tak było. Wyszliśmy, to był już wieczór, była właściwie szarówka. Poszliśmy, na rogu był posterunek, stała niemiecka buda. Żandarmów było, nie wiem, ze dwudziestu i takich zagubieńców jak my było sporo, też chyba około dwudziestu, trzydziestu osób. Zrobił się szum, wpędzili nas do pokoju i widać było, że już Niemcy zaczynają palić tamten kwartał. Postanowili nas wywieźć niedaleko, do obozu na Wolską. Ale między innymi złapali jakąś żydowską rodzinę – tak mi rodzice opowiadali, bo ja już tego nie pamiętam. Złapali ich na terenie małego getta, oni siedzieli przy synagodze chyba. Rodzice opowiadali, że Żydzi zaczęli prosić, żeby ich puścili, że im zapłacą. Dobrze, zaczęli zbierać, co mieli, biżuterii trochę mieli, dali Niemcom. Niemcy powiedzieli, że tak, [że ich wypuszczą]. Dwóch ich wyprowadziło, mówią: „Pójdziecie za róg i możecie iść”. Wyprowadzili, za chwilę były strzały i Niemcy wrócili, tak że domyśleliśmy się, że ich rozstrzelali.


Zawieźli nas, właściwie zapędzili pieszo, na Wolską. Tu był jakiś przejściowy obóz, było chyba około stu osób. W większości tam były kobiety. Tam spędziliśmy Boże Narodzenie. Jak pamiętam, dostałem od takiego grubego Niemca (feldfebel jakiś) garstkę kostek cukru. Powiedział, że święto jest dzisiaj, to jest dobry. W czasie przyjęcia, jak nas przyjmowali do obozu, był chyba czarny esesman, tak zapamiętałem. Kazali wszystko wykładać na stół, ze wszystkich kieszeni. Ojciec miał buteleczkę z benzyną. Palił papierosy, miał zapalniczkę. Jak ten Niemiec zobaczył, zaczął krzyczeć: Partizan! Bandit! I strasznie ojca za to pobili. Nie dali sobie w ogóle nic powiedzieć. Pokazywali, że on pali, zapalniczkę. W każdym razie ogromne baty dostał, chyba ze dwa czy trzy dni leżał półprzytomny.


Potem nas wypędzili z tego obozu i zaprowadzili do Pruszkowa. Już tej podróży nie pamiętam, ale matka mówi, że szliśmy pieszo. Przygonili nas do wielkiej remizy, było jakieś wielkie pomieszczenie. Nie wiem, czy to była zajezdnia tramwajowa, czy stały tam pociągi. Po dwóch dniach był komunikat, któryś z Niemców ogłosił, że matki z dziećmi mogą opuścić obóz i iść, tylko nie w stronę Warszawy. Więc matka wzięła mnie za rękę i wyszliśmy. Poszliśmy z Pruszkowa pieszo do rodziny, matka miała siostrę w Żyrardowie. Tam posiedzieliśmy parę dni – pięć, może sześć... Słychać było, że już front idzie, zaczął się ostrzał artyleryjski, czołgi, wojsko. Niemcy zaczęli strzelać, cofali się.
Mama postanowiła, że wracamy do Warszawy. Mówi: „Dziewczyny nie wiadomo gdzie są, ojciec nie wiadomo gdzie jest”. Złapała mnie za rękę, miałem na plecach plecak i jedyne, co zostało, to był jasiek z pierzem. Przez te walki, bokiem, bokiem, przez front, poszliśmy w stronę Warszawy. Matka mnie wyciągnęła, przez cały front szliśmy, wiec sporo było trupów, widziałem niemieckich, rosyjskich było bardzo dużo. Szliśmy przez cały dzień, gdzieś po drodze jest klasztor, tam były siostry. Wieczorem matka zapukała do klasztoru, żeby nas siostry przenocowały, że idziemy do Warszawy. Mnie przyjęły, a matki nie przyjęły, matka musiała gdzieś z boku pod murem siedzieć do rana. Rano za rękę, napatoczył się radziecki samochód z żołnierzami. Zatrzymali się, wsadzili nas na samochód i przywieźli nas na rogatki do Woli. Mówią: „Teraz sobie idźcie sami”. Przyszliśmy. To był nie wiem… 19 czy 20 stycznia, doszliśmy do swojego domu na Pańską. Jeszcze się palił, wszystko było zniszczone, od frontu nie było całej fasady, gdzie mieszkaliśmy. Spalone, kupa gruzu.
Po trzech dniach matka zostawiła kartkę, gdzie jesteśmy, bo wszyscy zostawiali pod cegłami karteczki. Poszła szukać mieszkania, żeby gdzieś się zatrzymać. Po trzech dniach przyszły siostry, a po tygodniu dotarł ojciec. I właściwie cała historia wojny się na tym zamknęła.

  • W jakim rejonie było nowe mieszkanie?


Obok, mieszkaliśmy na Siennej 59. Tam był prawdopodobnie jakiś dom dziecka. Jak się tam sprowadziliśmy, tam musiał kiedyś chyba szewc mieszkać, bo były jeszcze akcesoria skórzane. W piwnicy było widać szpital powstańczy. Było mnóstwo zabitych, prawdopodobnie powstańców, mnóstwo grobów było na podwórku.

  • Czy siostry opowiadały, gdzie były później wywiezione z Rakowieckiej?


Zaczęli je wywozić na zachód i utknęli jakieś trzydzieści kilometrów od Warszawy. Tam ich zaskoczyła wojna, to znaczy żołnierze radzieccy. Zostawili cały transport, tam było kilkadziesiąt kobiet. Niemcy ich zostawili i sami uciekli, a one w tył zwrot i z powrotem [do Warszawy].

  • A pana tata?


Jak likwidowali Pruszków, to mężczyzn wsadzili w wagony towarowe i powieźli w stronę Niemiec. Jak się zaczęła ofensywa radziecka, zostawili ich w tych wagonach i oni wyszli. Ojciec wyszedł z wagonu, wszyscy się rozbiegli. Wracał do Warszawy, tak jak wszyscy.

  • Jak pan pamięta koniec wojny, maj 1945 roku w Warszawie?


Akurat 8 maja 1945 roku pamiętam dokładnie, dlatego że już był spokój, cisza i w pewnym momencie zaczęła się strzelanina. Strzelano – co kto miał, z czego miał, a było z czego strzelać, nie można było powiedzieć, że nie. Poszła pogłoska, że znowu wojna i wszyscy zwialiśmy do piwnicy, wszyscy sąsiedzi, bo w tym czasie już było kilkanaście osób w tym domu. Przesiedzieliśmy tam chyba ze dwie godziny, dopóki ktoś nie przyszedł i nie powiedział: „To jest koniec wojny”. Jak koniec wojny, to wszyscy wyszli. Tak że to zapamiętałem, dlatego że krzyczano, że znowu jest wojna, że Niemcy idą z powrotem. A to był już koniec wojny.

  • Jak się dowiedzieliście, że to koniec wojny, to była euforia na ulicach?


Trudno powiedzieć, bo nie było ulic.

  • Ale na zewnątrz.


Tak, każdy się cieszył, całował, tak jak zresztą pokazują w dawnych filmach. Przecież to było wyzwolenie. Co by tam nie mówić, okupacja musiała jednak ludziom dać się we znaki. Tak że było dużo szczęścia, rzucali się na szyję. Sporo było polskiego wojska, sporo było radzieckich żołnierzy. Szli cały czas na zachód, a później już wracali z powrotem.
Pamiętam, że potem jeszcze po wojnie była u nas kwatera. Nocowali Rosjanie, którzy wracali [z frontu]. To było tak, że milicja była jeszcze w wojskowych mundurach. Było napisane MO, mieli opaski. Ponieważ nasze mieszkanie było duże, tam zameldowanych było dwadzieścia osób, żeby nam nie dokwaterowali nikogo. Ale ponieważ w tym samym naszym domu zrobiono komisariat, to trzeba było [przyszykować] kwaterę dla oficerów radzieckich. Przychodził milicjant i mówił: „Dzisiaj będzie u was dwoje nocować, proszę im przygotować pokoje, jedzenie, wodę, mycie”. Nocowali też bardzo często, ci co wracali już do swoich stron, na Wschód.





Warszawa, 27 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Jan Kosiński Stopień: cywil, robinson Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter