Jan Sałkowski „Maćkowski”, „Kuba”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Jan Sałkowski, urodziłem się w Warszawie 2 maja 1928 roku. Brałem udział w Powstaniu na Starówce, gdzie miałem pseudonim „Maćkowski” i później po przejściu kanałami do Śródmieścia zmieniłem formację i miałem pseudonim „Kuba”.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?


Wtedy miałem 11 lat, chodziłem do szkoły przy ulicy Zagórnej. Mieszkałem na Czerniakowskiej i byłem przy rodzicach. Poza tym, że chodziłem do szkoły, nic nie robiłem. Miałem szczególnie silny kontakt z matką, bo ojca praktycznie nie było prawie wcale. Nie mogę powiedzieć, żeby to był zły okres, człowiek w tym wieku na ogół nie ma problemów.



  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


Piękna pogoda, słońce wspaniałe i samolociki na górze. Wrażenie, że to jakieś nasze samoloty. Nikt nie przypuszczał, że to jest wojna. Okazało się wkrótce, że zaczęło się bombardowanie i żeśmy uciekali do piwnic. Tak jak to było przewidywane. Schrony były pod budynkami. Przeżywało się, tak jak to dziecko może przeżyć. Strach, że może to spaść na nas, że może człowieka zabić. Zresztą po paru dniach się okazywało, że gdzieś w sąsiedztwie coś takiego było, że byli ludzie ranni, że byli zabici. Zaczęła się rzeczywistość taka już nie dziecinna. Takie były moje wrażenia w dniu wybuchu wojny, w tych pierwszych dniach. Natomiast nastąpiły takie chwile, że wszystko się zaczęło walić. Nie było jedzenia, nie było sklepów, ludzie zaczęli szukać jakichś sposobów na to żeby zdobywać jedzenie. Na Górnośląskiej była fabryka konserw, ona się zaczęła palić. Nie wiem, kto tam pilnował, czy kierownictwo, czy strażnicy, ale wpuszczali ludzi do środka. Kto mógł to wpadał, zabierał co się dało. To było gorące jak diabli. Pamiętam, że wyciągnąłem takie dwie puszki konserwowych ogórków, ale nie mogłem ich nieść, bo były gorące, więc położyłem na ziemię i nogą kopałem, żeby turlało się to wszystko. Konie, które na ulicach leżały porozbierane jak w rzeźni… to był właściwie taki widok codzienny. Piekarnia była też czynna na Górnośląskiej, kolejki niesamowite. Też stałem. Opadały pociski, właściwie przelatywały pociski, szrapnele tak zwane, rozrywające się w powietrzu nad ulicami i od tego sporo ludzi ginęło. Taka loteria była. Stało się i nie wiadomo czy tu coś trzaśnie i czy ten chleb będzie, czy nie będzie potrzebny w ogóle. […] Wszystkie związane z tym nieszczęścia zrobiły wrażenie. Najgorzej było jak wyły syreny i musieliśmy się chować do piwnicy. Czekało się czy coś spadnie na głowę czy nie. To robiło olbrzymie wrażenie. Te hałasy, wybuchy. […]

Po wybuchu wojny mój ojciec, który pracował w Zakładach Lotniczych na Okęciu jako ślusarz, został ewakuowany z całym zakładem gdzieś na wschód i byliśmy tylko z matką. Kiedy się wojna zakończyła wrócił w niedługim czasie. Jeszcze na Boże Narodzenie był z nami. Zresztą cała nasza rodzina dalsza była z nami, bo zostali zbombardowani. Wtedy umarła moja babcia, akurat w wigilię. Z wigilii na pierwszy dzień świąt. Napiła się z zięciami kieliszeczek i sobie w nocy spokojnie umarła. W pierwszy dzień świąt mieliśmy niestety jednego członka rodziny mniej.Dalej to już był okres okupacji. W 1940 roku wysiedlono nas z Czerniakowskiej. Mieszkania te zostały zajęte przez folksdojczów. My dostaliśmy przydział… Mieliśmy sobie poszukać mieszkania. Takie mieszkanie znaleźliśmy na Krochmalnej 36. Tam już tylko z matką byłem, bo moi rodzice się rozeszli. Praktycznie całą okupację mieszkałem na Krochmalnej. Chodziłem do szkoły do gimnazjum handlowego na Placu Teatralnym przy Senatorskiej i handlowałem papierosami, żeby się utrzymać. Matka też zajmowała się handlem – warzywami. I to trwało do wybuchu Powstania.



  • Jak trafił pan do konspiracji? Jak się to odbyło?


Zupełny przypadek. Miałem kolegę jak mieszkałem na Krochmalnej. To był syn dozorcy. Pamiętam, miał takie charakterystyczne nazwisko, dlatego pewnie zapamiętałem – Chudy. On był rzeczywiście chudy, wyższy, wyrośnięty. On mi mówi: „Słuchaj zaprowadzę cię do konspiracji”. Ja oczywiście podekscytowany, poszliśmy gdzieś. Na Starym Mieście pamiętam, na Freta czy coś takiego, w prywatnym mieszkaniu zebrało nas się chłopców chyba kilkunastu. Tam był jakiś instruktor, który nam coś tłumaczył, wszystko wyjaśniał, że tu walka, że trzeba się zorganizować. Przed Powstaniem było tych spotkań ze trzy. Przy czym jedno było w lesie, gdzieś w Olszynce. Umówieni byliśmy w ten sposób, że mamy się spotkać na pętli na Gocławku. Wszyscy, którzy przyjadą mają iść w odpowiednich odległościach od siebie, żeby nie było grupy, która by zwracała uwagę. Przewodnik jeden szedł wcześniej i za nim tak żeśmy wchodzili do lasu i tam się odbywały pierwsze ćwiczenia. Nie z karabinem, tylko z jakimś patykiem. Coś takiego jak musztra. Na tym się skończyło moje całe spotkanie, bo wybuchło Powstanie.

Mnie zastało na Ogrodowej u mojego stryja i wtedy właśnie, w końcu tygodnia mniej więcej, się przyłączyłem do grupy powstańców, która przedzierała się na Starówkę. Jeszcze tam spotkałem kolegę i z tym kolegą razem żeśmy się załapali do tej grupy i przeszliśmy na Starówkę. A tam zgłosiłem się do napotkanego podchorążego. O ile pamiętam, to miał pseudonim „Gryf”, stał przy Długiej 11 i powiedzieliśmy, że chcemy się zaciągnąć do służby i on nas tam przygarnął. Dostaliśmy nawet mundury ze Stawek, które były zdobyczne… przeważnie nasze działania były w zakresie zdobywania materiałów, żywności, mundurów z obiektów, które były, szczególnie na Stawkach, raz zdobywane, raz oddawane. Właściwie tam się w ciemności chodziło. To, co dawaliśmy radę, to targaliśmy z powrotem na Długą do kwatermistrzostwa.

 

 

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania, jak zapamiętał pan ten dzień?


1 sierpnia, na Ogrodowej. Przede wszystkim padły strzały, więc pierwsza rzecz - do okna. Pamiętam taki obrazek jak pod murami, po przeciwnej stronie ulicy Ogrodowej, chłopcy gęsiego, jeden za drugim, w różnych strojach, furażerkach, hełmach i z opaskami przemykali się Ogrodową, do ulicy Żelaznej. Tak jak teraz kojarzę, to na rogu Chłodnej i Żelaznej był posterunek żandarmerii, więc być może oni się po prostu tam kierowali żeby go zdobyć. Zresztą bunkier taki był dosyć trudny do zdobycia. Powstanie zastało mnie w tym miejscu, u stryja na Ogrodowej, vis à vis Sądów.

Tam przebywałem przez tydzień, w trakcie którego budowaliśmy też barykady, zrywając z trotuaru kamienie, płyty. I to tak właśnie byłem bezpański. Na tym samym podwórku, na którym mieszkał stryj, poznałem kolegę. Zaprzyjaźniliśmy się. W momencie, kiedy już pod koniec tygodnia zbliżały się oddziały niemieckie od strony Wroniej, czyli od dalekiej Woli i szły słuchy, że mordują bezwzględnie, szczególnie mężczyzn, przyłączyliśmy się do powstańców, którzy pod Sądami werbowali się na przejście do Starówki. Zabrali nas ze sobą. Przelecieliśmy przez Leszno do Długiej i wtedy znalazłem się na Starówce.

  • Gdzie walczył pan w czasie Powstania, w jakim oddziale?


Na Starówce. To było zgrupowanie „Radosław”, w kwatermistrzostwie byłem... Właściwie to nie miałem broni przez cały czas pobytu na Starówce. Także nie można mówić, że walczyłem. Właściwie to była służba pomocnicza. Ale trzeba było chodzić tam, gdzie walczyli, to nie było takie siedzenie gdzieś na miejscu. To tak szybko upłynęło, właściwie były radosne chwile i bardzo przykre. Szczególnie silne wrażenie to na mnie zrobił wybuch czołgu pułapki na Kilińskiego. Jakaś opatrzność czuwała nade mną, bo w zasadzie już żeśmy tam z kolegami lecieli, tylko ja byłem bez butów. Zacząłem zakładać buty. Zanim dokończyłem je zakładać, to targnęło tak powietrzem, taki huk, że się wszystko zatrzęsło. Nie była to „krowa”, czy „szafa” jak się mówiło, bo one zawsze były sygnalizowane. Słychać było taki charakterystyczny rodzaj ryku. Dopiero potem się słyszało, że pocisk leciał, świst i dopiero detonacja. Tutaj nic nie było słychać, więc to było dziwne. No ale żeśmy w końcu poszli, a tu już nas mijali, bo przejścia były między budynkami przez otwory zrobione w murach, nie chodziło się przez ulice tylko się piwnicami szło, już pierwsze ofiary, nosze, alarm, jakiś płacz. Doszliśmy do Kilińskiego a tam, niestety, obraz niesamowity. Szczątki czołgu i cała ulica zasłana kawałkami ludzkich ciał. Obraz straszny. W ten sposób jakoś ominąłem to straszne wydarzenie. Wciąż mam to przed oczami. Jeżeli kiedykolwiek ktoś mówi o jakiejś sprawie związanej z Powstaniem, to ten obraz zawsze przeważa nad wszystkimi innymi zdarzeniami.

Chyba w ostatni albo przedostatni dzień sierpnia wchodziliśmy do kanałów przy Placu Krasińskich. Oczywiście była też niezła zabawa, jak się wchodziło. Był to tak zwany burzowiec. To jest takie pomieszczenie, nie kanał, tylko taki jakby pokój, gdzie była woda. Potem wchodziło się do kanału. Poziom był dosyć wysoki, więc jak ktoś nie wiedział, że on nie jest aż taki wysoki, to się działy rzeczy różne. Jak się schodziło i ktoś wpadł, a nie utrzymał równowagi to się zanurzał w wodę. Oczywiście zaczęły się różne takie panikarskie sceny, ale żołnierze starali się to opanować. Później, kiedy wchodziliśmy w kanał, był z nami przewodnik. Wszyscy trzymaliśmy się linki w odpowiednich odległościach, była absolutna cisza, zakaz mówienia czegokolwiek. Szło się tak noga za nogą, może nawet jeszcze wolniej, bo jednak woda w kanałach płynęła. Nie wysoko, ale płynęła i każdy ruch nogą powodował, że ona pluskała, bulgotała. Więc jak się szło w tej strefie już za Miodową, Krakowskim Przedmieściem, wiadomo było, że Niemcy są na górze. Więc jak się szło kanałem, ciemność zupełna i podchodziło się pod właz to najpierw się zaczynała taka szaróweczka, im bliżej włazu to coraz jaśniej. Ja zamykałem oczy i w ogóle, tylko czekałem żeby przejść jak najdalej. Otwierałem oczy – coraz ciemniej, to w porządku. Tam było kilka takich miejsc. Niesamowite przeżycie. Tak jak mówiłem po pięciu czy czterech godzinach żeśmy dotarliśmy do Warcekiej, róg Nowego Światu.Pamiętam, że mimo, że to był przecież stosunkowo krótki czas, ale nóg nie mogłem domyć. Taka tłusta smoła była na nogach, że trudno było domyć. Pazurami drapałem wiele razy zanim to dało się zmyć. Tak, że przejście niezłe.

No i to, że Nowy Świat, rzeczywiście „nowy świat”. To nie było jeszcze widocznie przeznaczone do zniszczenia. Starówką się przede wszystkim zajęli, zrównali z ziemią dopiero później zaczęły się kłopoty, bo Śródmieście zaczęło być bombardowane częściej. Dzień po dniu niszczyli, co się dało, zrobiło się trochę gorzej. Nie było już słodko. Tak było, jak przeszedłem ze Starówki do Śródmieścia.Na Starówce przetrwałem do końca. Przy czym zabili brata kolegi, z którym się przyjaźniłem, bo myśmy tam razem byli. Wyszedł na podwórko, wpadł pocisk z granatnika, a akurat on tam się mył. Niestety stracił życie.Do końca Powstania trzymałem się w zgrupowaniu „Radosława” i w momencie, kiedy wiadomo było, że Stare Miasto padnie, że duża część żołnierzy się wycofuje do Śródmieścia, ja też wycofałem się w ostatnich dniach z tym zgrupowaniem i z kolegą przeszliśmy kanałami.

Wchodziliśmy przy Placu Krasińskich. Szło to dosyć długo, bo trzeba było bardzo powoli iść. Serce człowiekowi waliło jak się wchodziło pod właz, gdzie było widać światło, bo wiadomo było, że Niemcy tam pilnowali i każde podejrzane ruchy w kanale były po prostu zasypywane granatami czy innym rodzajem niszczących materiałów. Ale w końcu po kilku godzinach, już nie pamiętam czy to było cztery czy pięć godzin, wyszliśmy przy ulicy Wareckiej. Była tam cukiernia, taki punkt odbiorczy.

W tej cukierni żeśmy przesiedzieli, dostaliśmy jakiś posiłek. Zdziwienie nasze było niesamowite. Wychodząc ze Starówki widzieliśmy, że praktycznie nie było całego budynku czy w ogóle jezdni czy trotuaru. Wszystko było zasłane gruzem. Wychodząc w Śródmieściu człowiek zupełnie zgłupiał, bo to było zupełnie nowe miasto, tam nie było takich zniszczeń. Ludzie tacy dosyć swobodni, muzyka jakaś, śpiewy. Wtedy po przejściu ze zgrupowaniem w okolice Alej, konkretnie przy kinie „Palladium”, zdecydowałem się, że będę szukał brata. Wiedziałem, że on tutaj gdzieś jest. Nie znałem jego przynależności. Pomimo, że w czasie okupacji działał w grupie likwidacyjnej pod dowództwem porucznika Romana Rozmiłowskiego pseudonim „Zawada”. To była grupa likwidacyjna, która likwidowała wszelkiego rodzaju zdrajców, tych, którzy współpracowali z Niemcami, szczególnie z gestapo. Tak się trafiło, że w miejscu gdzie była woda, to znaczy tam gdzie była studnia, spotkałem kolegę, który właśnie przyszedł po wodę dla swoich kolegów z kompanii. Okazało, że z nimi jest Zygmunt, czyli mój brat. Oczywiście poszedłem. Zaraz mnie tam wciągnęli, przybrałem nowy pseudonim - „Kuba”. Dowódcą był rotmistrz, pseudonim „Nowina”. Zastępcą był „cichociemny”, major, pseudonim „Kmita”. Zostałem włączony do tej grupy, do drugiego plutonu. Tam już miałem cały czas zajęcia, na placówki przeważnie, takie wypadowe. Dostałem kabeka, karabin pierwszy i chodziłem na te placówki zgodnie z rozkładem, jaki był w kompanii. To była kompania ochrony sztabu „Koszta”, okręgu warszawskiego AK. Oni brali udział przy zdobywaniu Pasty, z tym, że to było jeszcze w sierpniu. Ja byłem jeszcze wtedy na Starówce.Po wcieleniu do tego oddziału, cały czas byłem tam. Przeważnie bywałem na placówkach, które były wysunięte w miejscach takich jak Plac Napoleona przy Boduena, Warecka czy Chmielna. I tak było aż nas dopadli… Zapalił nam się budynek, kwatera była przy ulicy Sienkiewicza, róg Marszałkowskiej i niestety bomby zapalające już tak go ogarnęły, mimo naszych wysiłków przy gaszeniu, że ten budynek zaczął się palić. I to tak się palił, że wszyscy musieli go opuścić żeby się nie usmażyć.Jedna rzecz, która była dla nas pożyteczna to stropy chyba między pierwszym piętrem a parterem. To były grube, betonowe stropy, więc ten płomień nie nadpalił piwnic. Nie doszedł tak głęboko. Po wypaleniu się budynku poszliśmy tam z powrotem. Nasze kwatery dalej tam były, tylko niżej, w podziemiach. I to tak trwało do końca Powstania w zasadzie.

Pod koniec września, pamiętam, że jeszcze stałem na takiej warcie przy jednej z bram naszych kwater i tak żeśmy sobie z kolegami rozmyślali, bo wiadomo było, że sytuacja była już straszna. Wiadomo było, że wszystko zaczyna ledwo zipać, i tak sobie każdy mówił – ciekawe jak to będzie, kiedy dostaniemy w czapę... I okazało się ni stąd ni zowąd, że kapitulujemy, że Niemcy przyjęli kapitulację, że będziemy traktowani jako jeńcy wojenni. To niesamowita była radość, bo w końcu ta beznadzieja zaraz zamieniła się w jakąś perspektywę tego życia, działania jakiegoś. I tak rzeczywiście było. Później były zaznaczone terminy wyjścia w pierwszych dniach października i wszyscy swoimi grupami wychodzili. Myśmy szli przez Plac Grzybowski do Chłodnej i Chłodną do Karcelaka, gdzie się składało broń. Później nas tam formowali w kolumny i tak żeśmy szli do Ożarowa.

 

W Ożarowie były w takiej wielkiej hali skupiska wszystkich powstańców. Przez jakiś czas byliśmy właśnie tam, później zaczęli nas rozwozić. Ja zostałem wywieziony z całą grupą z naszej kompanii do Lamsdorfu. To był obóz, obecnie to się nazywa Łambinowice. W tym obozie przebywaliśmy jakiś czas. Wtedy był ten słynny apel, gdzie wszystkich młodocianych zaczęli wyłuskiwać: „Powstańcy, którzy mają do dziesiątego roku wystąp, później do dwunastego wystąp, do trzynastego czy czternastego wystąp, do szesnastego wystąp”. Chcieli nas po prostu przerzucić do cywilnych obozów czy ewentualnie gdzieś wysłać z powrotem. Już nie wiem. Nie wszyscy się zgodzili, opór był ze strony starszyzny. Także w rezultacie część najmłodszych, o ile pamiętam, została odesłana, natomiast ci starsi trochę zostali w dalszym ciągu w obozie jenieckim, z którego nas, młodocianych wysłano do nowego obozu. To był obóz w Mühlberg. Tam byliśmy znowu przez jakiś czas.W listopadzie chyba, nastąpiły grupowania po czterdziestu, po trzydziestu, w tej mniej więcej ilości i wysłali nas do różnych komand przy fabrykach. Ja trafiłem do komanda, które się mieściło w miejscowości Sernewitz. To było mniej więcej dziesięć kilometrów od Drezna. Boczną część przy fabryce obudowali drutem kolczastym i czterdziestu nas tam wpakowali. I tam pracowaliśmy. To była fabryka porcelany, o ile pamiętam, talerzy wszelkiego rodzaju, takich wyrobów. Pracowaliśmy tam jako siła fizyczna. Pamiętam, że woziliśmy na tak zwanych lorach, z niemieckiego, wózkach inaczej mówiąc, takie formy z gipsu do robienia różnych naczyń, talerzy. Często były tak poukładane, że jak się nie uważało to się zwalało. Na mnie to zrobiło wrażenie, coś takiego, jak właśnie koledze to się stało, że spadło mu parę tych form, poobijało się, wpadł taki Niemiec, ich pewnie partyjniak, wyciągnął pistolecik i zaczął nad głową wymachiwać, że nas pozabija, że co mu tutaj… Z tego powodu, że tak to marnowaliśmy. Jakoś się przetrwało. Jedzenie było bardzo złe. Praktycznie nie było jedzenia. Margaryna, kostka na czterdziestu, chleb, taki wojskowy, na dwunastu, na takie plasterki. Na obiad ziemniaki. Trzy ziemniaki w mundurkach i polewka z klusek jakaś... a kawa z buraków. To było dosyć przykre, ale młodość jest… ma swoją cechę, że nie bardzo się człowiek przejmuje tylko stara się znaleźć sposoby na życie. Tam właśnie byłem świadkiem słynnego nalotu na Drezno, po którym miasto było bardzo zniszczone. Widzieliśmy te samoloty, to było w lutym chyba. Na tle pogodne niebo, piękna pogoda i na niebie chmura samolotów. Taka chmura, że człowiek nie mógł ogarnąć na bardzo dużej wysokości. Tylko taki pomruk i nad miastem było widać jak tam coś zrzucali, coś się kotłowało. Pilnowali nas Niemcy z pospolitego ruszenia. Staruszkowie, konkretnie rzecz biorąc, z wąsami, takimi jak za Józefa, tego austriackiego księcia. W każdym razie, w tym dniu z nami był właśnie staruszek i na następny dzień po tym nalocie pojechał do domu. On mieszkał w Dreźnie i okazało się w następnych dniach, jak wrócił zapłakany, że zginęli wszyscy z jego rodziny. On tylko dzięki temu żył, że był z nami. Więc takie te przygody nieprzyjemne były. Okres, w którym zaczęły się już ofensywy wschodnie, już się czuło, że coś się dzieje. Niemcy też byli niespokojni. I rzeczywiście w maju 1945 roku, na początku, zapowiedzieli, że będziemy ewakuowani. Ustawionych w kolumnach pędzili nas drogą. Obstawa była niemiecka, z karabinami, wojskowi, przeważnie ci staruszkowie. I tak żeśmy szli. Mieliśmy tam postój po piętnaście minut. Do rowu nas wpędzali żeby odpocząć. Któregoś dnia, to chyba było właśnie już szóstego albo piątego maja wieczorem, weszliśmy do tych rowów, żeby odpocząć, minęło piętnaście minut nic się nie dzieje, pół godziny nic, parę godzin nic. Nad ranem patrzymy – ani jednego Niemca nie ma.

I wtedy zaczęło się. Ci, którzy byli bardziej doświadczeni, bo byli też jeńcy z kampanii wrześniowej, zaczęli się organizować w grupy. Jedni chcieli wracać drudzy nie chcieli. Oczywiście różne były powody. Ja przyłączyłem się do takiej grupy ludzi z września, moi koledzy też, i poszliśmy jednak w stronę przeciwną. To znaczy zaczęliśmy uciekać przed armią, wielką armią zwycięską, której się baliśmy jak ognia. Tak żeśmy szli wiele dni, piechotą. Pamiętam, że jak usiadłem przy którymś postoju, to nogi podnieść sam nie mogłem. Jeżeli chciałem ją przenieść na przykład w inne miejsce, to musiałem to robić rękami. Tak byłem zmęczony. Dotarliśmy na szczęście do miejscowości, o ile pamiętam, to chyba Zwickau było, gdzie spotkały się armie radziecka i amerykańska. My przeszliśmy na stronę amerykańską, zdążyliśmy przed ruskimi uciec. Tam się zaczęła nowa forma życia, bo Amerykanie wiedzieli, że jesteśmy jeńcami, że jesteśmy z Powstania, więc zaczęli organizować nam transport. Zostaliśmy przewiezieni do miejscowości Gera. W tej miejscowości, w koszarach poniemieckich, urządzili nam nasz obóz dla jeńców, którzy byli w Niemczech. To trwało jakiś czas, później zostaliśmy przewiezieni pod Mannheim i tam… tylko nie jestem pewien czy tam czy nie, ale w każdym razie zacząłem się uczyć na kursach. W rezultacie trafiłem do kompanii samochodowej. To był serwis samochodowy amerykańskiej armii, naprawialiśmy samochody, te dodge, takie duże ciężarowe i inne. Tam byłem chyba parę miesięcy. W końcu dostałem wiadomość. Jakiś gość przyjechał z Polski, z Warszawy i opowiedział, co z Warszawą, gdzie ludzie, którzy byli w tym miejscu czy w innym, gdzie się znajdują. Mówił, że duża część ludzi jest pod Warszawą, w Warszawie. Mając nadzieję, że moja mama żyje i jest pod Warszawą, zgłosiłem się do powrotu do Polski. Rekrutacja była przeprowadzana przez tak zwanego oficera łącznikowego, który był ze strony polskiej. Oni organizowali ten powrót. Razem z UNR-ą chyba, bo UNR-a zaopatrywała nas w różne artykuły pierwszej potrzeby, żywnościowe. I wtedy zdecydowałem się, przyjechałem. To było w listopadzie 1946 roku. Oczywiście zastałem matkę po długich, acz szczęśliwych poszukiwaniach. Zamieszkałem w Świdrze. Jak jechałem do Polski to koledzy mówili: „Pamiętaj Jasiu, nie przyznawaj się, że byłeś w AK”. Wziąłem sobie to do serca i rzeczywiście po przyjeździe, przez Koźle żeśmy przejeżdżali, to był punkt repatriacyjny i tam była wskazówka, że trzeba się zgłosić w ciągu trzech czy czterech dni, tam gdzie się zamieszkuje, do komendy milicji. Ta komenda milicji była w Falenicy, ponieważ ja trafiłem do Świdra. I pytali się mnie, co ja robiłem w Niemczech, ja mówię – zostałem zatrzymany na łapance. I tak zostało zapisane, aczkolwiek to było dosyć naiwne. Na początku to może nie było naiwne, bo się okazało, że oni jeszcze nie mieli dokumentacji. Później nawet to, że powiedziałem, że byłem na robotach by się nie sprawdzało z danymi z Czerwonego Krzyża, ponieważ do Czerwonego Krzyża trafiły dokumentacje z obozów z Lamsdorfu i tam było wyraźnie zaznaczone, że byłem jeńcem wojennym, w tym czasie, kiedy było Powstanie, więc nie trudno stwierdzić skąd się tam wziąłem. Ale jakoś nie doznałem żadnych represji, jeżeli chodzi o władze. Mieszkałem już w Świdrze. Później chodziłem jeszcze do szkoły, do technikum, następnie na Politechnikę na Wieczorową Szkołę Inżynierską. Niestety daleko nie zaszedłem, bo miałem kłopoty z żołądkiem i krwotok. Także mi niestety zalecono, żeby się nie męczyć za dużo i przerwałem studia. […]

  • Jakie warunki panowały w czasie Powstania?


Specjalnie nie miałem odczucia, że to były jakieś złe warunki... Wiadomo, było ciężko. Ludzie, cywile, mieli kłopoty, ale na ogół ludzie, którzy mieli na to optymistyczne spojrzenie, wiedzieli, że to jest ofiara za coś. Było wielu ludzi, którzy się nie bardzo cieszyli z tego powodu. Narzekali, nawet czasami złorzeczyli. Takie były sytuacje, ale wśród żołnierzy to zawsze był nastrój raczej bojowy i nie było sytuacji, żeby ktoś narzekał. W każdym razie przynajmniej przez dłuższy okres Powstania, ludzie byli pełni zapału. Pod koniec to już była determinacja, że jednak wszystko poszło... nie wiadomo czy było sensowne. Ale nie wszyscy mieli taki pogląd, ja osobiście nie miałem. Wprawdzie byłem jeszcze młody, także moje poglądy były raczej nie poparte doświadczeniem. Patrzyłem na wszystko bardziej różowo, że tak powiem, mimo wszystko... Nastroje były różne, wśród ludzi, wśród żołnierzy...

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej?


Nie miałem bezpośredniego kontaktu. Jedyny kontakt, był wtedy, gdy nasi wzięli do niewoli Niemców. Tam byli chyba żołnierze Wehrmachtu a także esesmani. Oni po prostu byli siłą roboczą, byli kierowani do jakichś robót niebezpiecznych, pod obstrzałem, nosili różne rzeczy. Fizyczne ciężkie prace wykonywali i ktoś ich pilnował. Tak przynajmniej było na Starówce jak byłem, bo w Śródmieściu już nie miałem żadnych bezpośrednich kontaktów z Niemcami czy z innymi oddziałami wroga. Tylko takie były te kontakty.

  • Czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania?


Nie.



  • Jak odbierała walkę waszego oddziału ludność cywilna?


Różnie. Nie było jednoznaczności. Można to było tylko wtedy stwierdzić, jak się poszło do piwnic, gdzie przeważnie ludzie się chowali, gdzie prowadzili całą swoją egzystencję. Na ogół nie było wrogości, w żadnym wypadku. Były pojedyncze głosy niezadowolenia. Ludzie o słabszych charakterach, bo jednak to było mocne przeżycie, szczególnie jak nie mieli co jeść, albo jakieś tragiczne wypadki w sąsiedztwie się zdarzyły, to na ich wyobraźnię na pewno działało. Że w każdej chwili im też to grozi. Ale ja ze strony ludności cywilnej nie widziałem żadnych zastrzeżeń, żeby byli jakoś wrogo ustosunkowani… to znaczy jakaś grupa reprezentatywna, bo poszczególne wypadki, to oczywiście się zdarzały, ale tak to ludność była bardzo dzielna.



  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania?


Bardziej spałem w dzień niż w nocy, bo na wypady chodziliśmy raczej wieczorami i w nocy. To jedyna możliwość żeby można było podejść niepostrzeżonym, bo tak jak mówię, myśmy nie mieli żadnej broni. Myśmy tylko wiedzieli, że mamy tam iść, tam są nasi chłopcy i mamy tam załatwić sprawę, to znaczy pozabierać to, co tam jest do zabrania. Więc jaka była moja działalność? Były takie okresy, na przykład jak byliśmy na Bielańskiej, gdzie były magazyny niemieckie, które zdobywaliśmy też i w dzień. Pod koniec, zanim żeśmy poszli kanałami do Śródmieścia, była cała próba przedarcia się przez pasaż na Senatorskiej, którym można było przez Ogród Saski przedostać się do Śródmieścia i tam usiłowano coś takiego przeprowadzić. Niestety to się nie udało. To przejście w Ogrodzie Saskim było bardzo mocno strzeżone, więc się z tego wycofałem. Nie pamiętam jaka jest nazwa tego pasażu, ale wtedy się wycofaliśmy i jedyną drogą ewakuacji były już tylko kanały.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?


Bardzo dobra. To znaczy jak ginęli ludzie to oczywiście było smutno, ale nie było jakiegoś przerażenia. Już byliśmy trochę oswojeni z tym, co się działo na co dzień, więc trudno było mówić o przerażeniu. Były przykrości, rzeczy, których się nie chciało, żeby się zdarzyły, ale to tak wyglądało, taka była walka. Wiadomo było, że to nie zabawa.

  • Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?


Na Starówce za dużo przyjaźni nie miałem. Miałem dwóch kolegów, którzy walczyli, byli starsi zresztą. Natomiast w Śródmieściu był taki kolega, najmłodszy w naszej kompanii „Kędziorek”, dlatego że miał kędziorowate włosy. To z nim się przyjaźniłem, bo ja też nie byłem wiele starszy. A tak, to tylko w zakresie służbowym. Nie było czasu na zabawy, a jak był czas to ludzie spali, czy myli się czy coś takiego robili. W każdym razie przyjaźnie były z każdym w zasadzie, wszyscy byli sobie wzajemnie bliscy. Szczególnie, że się znali w obrębie danego ugrupowania czy danego plutonu. Bardzo serdecznych przyjaciół to nie miałem. Koledzy po prostu, tak jak się ma kolegów w szkole czy gdzieś indziej.

  • Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?


Tak. Były msze i to dosyć często. Znaczy często – w niedziele na pewno, ale w takich dniach, kiedy były większe nieprzyjemności, straciliśmy kolegę czy coś, to też odbywały się msze właśnie w jego intencji. Kapelan był cały czas. Towarzyszył nam.

  • Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę, słuchał radia? Jakie to były tytuły?


Nie. Nie miałem specjalnie dostępu.

  • Jakie jest pana najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?


Najlepszych to nie mam chyba. Najgorsze było to na Starówce.I jeszcze jedno.

Będąc na posterunku, na rogu Boduena i Placu Napoleona, bo miałem wartę z kolegą, zaskoczył nas nalot. Zrzucili bombę, kolega dostał odłamkiem w głowę, zaczął tańczyć i krzyczeć. Tak jak nienormalny człowiek, jak dostał… Okazało się później, że odłamek przeszedł przez hełm i utkwił w mózgu. To na mnie zrobiło straszne wrażenie jak patrzyłem na niego… przed chwilą z nim rozmawiałem, śmialiśmy się razem i za chwilę – już przestał być człowiekiem, a przynajmniej nie normalnym człowiekiem. Usiłowali go ratować, ale to była taka skomplikowana historia, że chyba nic z tego nie wyszło. Już później straciłem z nim kontakt, bo go wzięli do szpitala na Chmielą chyba. To było bardzo przykre.

  • Czy chciałby jeszcze coś pan powiedzieć na temat Powstania, coś co jeszcze nie było powiedziane, albo coś dopowiedzieć.


Muszę powiedzieć, że miałem trochę szczęścia. Miałem taki przypadek, gdzie z kolegą żeśmy stali w bramie w czasie nalotu na Śródmieściu. Na chwilę zrobiła się cisza – ja mówię – teraz, i żeśmy przeskoczyli na drugą stronę ulicy do drugiej bramy, oglądamy się, a tej bramy, w której żeśmy byli, już nie ma. Jakaś bomba poleciała po ścianie i całą bramę zasypało. Spojrzeliśmy na siebie. Nic do siebie nie powiedzieliśmy wtedy. To było wrażenie niesamowite. Sekundy w zasadzie decydowały, jakieś takie tknięcie, że teraz. Gdybyśmy to zrobili dwie, trzy sekundy później, to już by prawdopodobnie było za późno.

W ten sposób nas uratowałem. Był raz na Kilińskiego, drugi raz tu.Straszne przeżycie miałem w obozie jenieckim, gdzie jeden z kolegów, taki wesołek, szedł do tego obozu. Nas tam od kolei gnali spory kawałek, oczywiście po drodze ubliżali nam: Banditen! Banditen!. Cywilna ludność. On niósł akordeon, później się okazało, że on w tym akordeonie miał jakieś dolarówki złote. I była heca, bo myśmy nie wiedzieli o tym, a jakiś szwab po prostu zerwał mu to z ramienia i zabrał, nie było gadania. Później się okazało, że harmonia to nic, ale on miał tam trochę złotych dolarów. Tak się dowiedzieliśmy. On był taki przedsiębiorczy człowiek. Na przykład w obozie już zaczął coś handlować, bo tam były podziały. Tu byli na przykład powstańcy, tam byli jacyś Serbowie i on tam zawsze kombinował. Na rogach tych wszystkich kwartałów, były wieżyczki, gdzie Niemcy pilnowali, nie wolno było się zbliżać do drutów. On coś zaczął załatwiać i Niemiec go postrzelił, chyba w udo. Zabrali go gdzieś do Lazaretu i urwał się kontakt. Nie wiadomo co się z nim stało, czy go wykończyli... Nie wiem, trudno powiedzieć. Nas młodych przenieśli do tego Mühlbergu, do obozu Mühlberg. Byłem tam aż do ewakuacji.

Warszawa, 15 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Jan Sałkowski Pseudonim: „Maćkowski”, „Kuba” Stopień: służba w kwatermistrzostwie Formacja: Zgrupowanie „Radosław” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter