Janina Aleksandra Prusak „Dzidzia”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko panieńskie jest Janina Aleksandra Słowikowska, obecne nazwisko Prusak. Z Powstania Warszawskiego mam pseudonim „Dzidzia”.

  • Do jakiego oddziału pani należała?

„Baszta”.

  • Co pani robiła przed wojną, przed 1 września 1939 roku? Jak wyglądało pani życie i co pani pamięta?

Mój tata pracował w DOK numer 1, a w ogóle był w „Dwójce” tak zwanej, był wojskowym. Jeżeli chodzi o moje dzieciństwo, jakie pamiętam przed wojną, to bardzo dużo razy się przeprowadzaliśmy w związku z pracą mojego taty. Znałam córkę Piłsudskiego. Sławoja Składkowskiego znałam, bo raz kiedyś z tatą byłam na Krakowskim Przedmieściu i tam poczekałam na dyżurce. Poza tym, co więcej? Byłam dzieciaczek malutki, to wiem, że masa ludzi się przewijała przez nasz dom. Tatuś był bardzo aktywny, bo w czasie tamtej wojny drugiej był w wojsku, miał pseudonim „Zmora”. W ogóle był wojskowy chłopak - jak to się mówi - z ikrą. W 1939 roku tatuś pracował w DOK numer 1, to jest Przejazd 15 […]. Myśmy parę lat temu też tam mieszkali.Jak tylko wojna w 1939 roku [wybuchła], był w wojsku, naturalnie. Jak już wojna się skończyła, to we wrześniu, w październiku, poszedł zobaczyć jak tam wygląda i któryś go wydał podobno, nie wiem. I tata 12 października już musiał uciekać z Polski, bo by go Niemcy aresztowali. Przed wyjazdem z Polski (wtedy miałam jedenaście lat), mówi do mnie: „Słuchaj Januś, na Narbutta" - to był taki skwer, dzisiaj tam jest chyba kino „Iluzjon”, już nawet nie wiem, bo w ogóle nie chodzę na Mokotów, mam uraz, więc mówi: „Słuchaj, tu i tu jest bardzo dużo zakopanej broni. W razie czego, gdyby ta broń była potrzebna, to pamiętaj, żebyś wiedziała [komu powiedzieć], ale pamiętaj komu!” Mnie osobiście powiedział, że u nas w piwnicy, mieszkaliśmy wtedy na Alei Niepodległości 147, tam chyba się wprowadziliśmy na początku lipca, bo przedtem mieszkaliśmy na Jagiellońskiej, w Głównej Składnicy Broni Pancernej, ale akurat tata tam był dowódcą i znowu musieliśmy się przeprowadzać. I mówi: „Słuchaj, w piwnicy zakopałem piątkę i siódemkę visa i kompas. Gdyby to było potrzebne, abyś wiedziała" - tyle to wiedział, że ja się orientuję - "To daj komuś.” „Dobrze.” Nie wiem ile minęło… chyba nie miesiąc nawet. Niemcy zaczęli chodzić, skąd ja się dowiedziałam to nie pamiętam, że podobno Niemcy chodzą po piwnicach i szukają metalu. Mówię Boże jedyny, jak wejdą do naszej piwnicy i zobaczą, że jest broń, a to nasza piwnica, to po nas. Ponieważ nasza gospodyni, myśmy mieli wtedy trzy pokoje i wejście było do przedpokoju, z prawej strony było wejście do pokoju i z tego pokoju do kuchni. Do tego mieszkania były dwa wejście. Moja gospodyni, bo to był prywatny dom, mówi do mojej mamy: „Pani Słowikowska […], wiem, że pani nie będzie miała pieniędzy płacić teraz, to ja pani zabiorę te dwa pokoje z tym przedpokojem a pani zostawię jeden pokój i kuchnię, ale za to nie będzie pani płaciła do końca wojny komornego.” I rzeczywiście, jak są drzwi, to tak zamurowała, mamusia tam powiesiła dywan. Ponieważ mieliśmy w sypialni… teraz znowu są modne takie sypialnie, łóżka metalowe ze złotymi gałkami, to mamusia jedno łóżko postawiła tam, jedno postawiła w kuchni, tapczan postawiła w pokoju. I mnie przyszło na myśl takie coś. No tak, jeżeli ja, bo wtedy nie było jeszcze parkietów, tylko były normalne podłogi, jak ja oderwę taką podłogę, taki kawałek właśnie we wnęce i tam wsunę broń, to jak przyjdą Niemcy, zobaczą [niezrozumiałe], ale będą myśleli, że to łóżko metalowe jest. Ja nie wiem skąd mi takie coś przyszło na myśl. No i tak rzeczywiście zrobiłam. Nawiasem mówiąc, bardzo przepraszam, ale moja mamusia do końca wojny o tym nie wiedziała, dopiero po wojnie się dowiedziała, że w naszym mieszkaniu jest broń, ja nie wiem, chyba by poszła, Niemcom oddała tą broń ze strachu. Dlaczego w czarny papier zawinę łam, czy to było dobrze, czy źle… ale w każdym razie wsunęłam pod te łóżko i właśnie na tym łóżku spałam całą wojnę. Chodziłam wtedy na Narbutta do szkoły. Szkołę skończyłam w 1942 roku i zapoznałam kolegę, zresztą pełno kolegów przecież, nazywał się Mietek Żewiński, on do nas często przychodził, widocznie miał do mnie zaufanie. Wiedziałam, że on należy do jakiegoś zgrupowania, [gdzieś] się spotykają. Tak jak w tej chwili jest Ursynów, tak z lewej strony, teraz już nie ma [tej ulicy], nie wiem już nawet, jak ta ulica się nazywała, tam jego rodzice mieli domek i tam często chodziliśmy, jako niby para, a oni się tam konspiracyjnie spotykali.Przed samym Powstaniem, ponieważ już się zapowiadało, że Powstanie będzie, mówię: „Słuchaj Mietek, jest taka sprawa, ja mam broń, co z tą bronią zrobić, może ci się przyda, może komuś czy jak?”, „Ojej, dobrze Janeczko, dobrze kochanie, zrobimy!” I wyjęłam tą broń, niesiemy ją właśnie tam… to tak jak Grabów, jak Poleczki, Grabów, z lewej strony ten dom i niesiemy tam. Taka była moda, że takie były torby szkolne, takie jak aktówki teraz, nosiło się pod pachą. I tam tę broń włożyliśmy. Ja z nim idę Puławską i naraz widzimy jak naprzeciwko nas idzie dwóch żandarmów. No to z nami koniec, przecież jak teraz zaczepią nas… młodzi idą, to przecież działy się cuda przecież. Więc ja się do niego przytuliłam, on mnie cmoknął i udawaliśmy, że jesteśmy zakochani. I żeśmy przeszli i tą broń donieśliśmy. Później Powstanie… Teraz nie mogę sobie przypomnieć. Miałam koleżankę, która mieszkała na Narbutta, [niezrozumiałe] się nazywała, Lilka, jej ojciec ukrywał się też przed Niemcami, chyba był kapitanem, mieszkał u nich, ale pod innym nazwiskiem, że to niby nie on, tylko ktoś z rodziny. Zawsze jak wchodziłam tam, jak pukałam, widocznie mieli jakąś skrytkę, nie mam pojęcia, to zawsze musiałam powiedzieć „człowiek”. To znaczy, wiadomo było, że to jestem ja. Powiedziałam im, tej koleżance i jemu, że na skwerze jest zakopana broń i jeszcze komuś, nie pamiętam, komu. Nie wiem, czy tę [broń znaleźli], zdaje się, że gdzieś [ją] wykopali… ale jak to kino budowali, to tę broń jeszcze znaleźli.

  • Pamięta pani, co to było?

Nie. Tego to już tata mi nie mówił. Broń, to widocznie jakaś większa broń.Za parę dni wybuchło Powstanie. […] Pierwsze dni Powstania, Niemcy przyszli, położyli na tapczanie, wszędzie, [materiały] zapalne i nasz dom cały spłonął. Ponieważ obok budowany był dom Aleje Niepodległości 147, […] ale to była budowla wysoka, z takiej czerwonej cegły, ale tylko sama cegła była, to tam nas do schronów [wysłali]. Ja mówię: „Mamusiu, ja nie wytrzymam tutaj, przecież wiadomo, że w każdej chwili Niemcy przyjdą i młodego, to wiadomo co…” Jakoś się przedarłam przez Aleje Niepodległości. Na Lewickiej mieszkała nasza bardzo dobra znajoma, bardzo się przyjaźnili [z rodzicami], nawet „ciocia” jej mówiłam [i] poszłam do niej. Mówię: "Muszę u cioci pobyć z dzień i dalej muszę się zorientować jak [będzie]". Nie wiem jak poszłam na tego Szustra, jak ja się tam zgłosiłam, do kogo też już nie pamiętam, w każdym razie przyjęli mnie do pułku „Baszta”. I tam dowódca… pamiętam tylko tak - Jerzy „ Jur” to był dowódca, był „Jerzy” i „Rzeźnik”, nie pamiętam innych imion. I co ja tam robiłam? Naturalnie pseudonim muszę mieć. No to jaki? Chyba „Dzidzia”, takie dziecko to dzidzia, no to niech będzie „Dzidzia”. Później, nawiasem mówiąc, w obozie koncentracyjnym zostałam nie „Dzidzia”, tylko „Dzidka”. I dzisiaj nawet koleżanki, które mnie spotykają (spotykamy się w klubie Sachsenhausen), te stare, co jeszcze pamiętają, to na mnie „Dzidka” mówią, chociaż tyle lat minęło.Co ja robiłam w Powstaniu? Chodziliśmy na akcje. Pamiętam, że na jakiejś akcji biegliśmy przez rów, przede mną biegł któryś z żołnierzy i kładka się zarwała. Ja wpadłam [do rowu]. I teraz dopiero na stare lata boli mnie kolano, po tylu latach. Może był człowiek młodszy to nie zwracał na to uwagi, że boli. Byłam sanitariuszką, łączniczką i w kuchni pomaga łam. Wszystko w Powstaniu robiłam, co tylko mogłam, bo to jest normalne. [...] Jak już się miało kończyć Powstanie, już wiemy, że Niemcy zajmą Mokotów, to do kanałów. Róg Bałuckiego i Szustra był kanał i wchodzimy do tego kanału. Dowódca, kapral może, starszy - to było wszystko starsze ode mnie - mówi: „Dzidziu, a jak nie będziesz mogła przejść, to co będzie?” Ja mówię: „To przejdziecie po mnie!” „A jak tak, to właź!”Szliśmy tymi kanałami do Dworkowej. Do dzisiaj pamiętam… jak w 1950 roku oglądałam film, pierwszy był „Kanał”, to tak się rozchorowałam, że tydzień byłam chora, tak płakałam. Jak oni mogli pokazać taki film, że w kanale się idzie [wyprostowanym], jak myśmy się cały czas czołgali w błocie! Doszliśmy do Dworkowej, okazuje się, że już ze Śródmieścia, już Niemcy dowiedzieli się, że w kanałach są [powstańcy], już zaczęli w kanały coś rzucać. I teraz jest co? Cofamy się, nie ma rady, bo co? Iść dalej, jak to tak wygląda, nie można. Te cofnięcie się to było coś okropnego, żeby się wycofać. Z powrotem wróciliśmy na Bałuckiego, wyszliśmy z kanałów róg Bałuckiego i Szustra i zaraz było na Bałuckiego podwórko. Niemcy już od Alej Niepodległości, już wiadomo było, że idą. Stoimy na tym podwórku, lokatorzy tak samo i my. Chłopcy z mojej drużyny mówią: „Słuchaj Dzidziu, w międzyczasie dowiedzieliśmy się, że na Fortach Powstańców rozstrzeliwują. Ty nie możesz iść na rozstrzelanie.” Ja mówię: „Nie, ja idę!” Ja byłam wojskowego dziewucha, córka, jak to się mówi. Na siłę mnie wepchnęli w grupę cywilów, lokatorów. Nie minęło pół godziny, przyszli Niemcy i stamtąd nas od razu wzięli do Pruszkowa. Pamiętam ten marsz do Pruszkowa na piechotę, już Rosjanie byli z lewej strony, byli na Pradze a myśmy do Pruszkowa [szli]. W Pruszkowie byłam parę dni i stamtąd [wywieźli mnie] do Ravensbrück, do obozu koncentracyjnego. To było coś okropnego. Od razu nas do namiotów wzięli i tam w tych namiotach byliśmy.Pierwszy dzień, naturalnie czy nie mamy wszy. Ja nie miałam, no to dobrze i do kąpieli. Taki dzieciak szesnaście lat, dzisiaj szesnaście lat to się zdaje, że to jest już dorosła panna, ale w tym czasie, to był dzieciak jeszcze, człowiek, i kąpałam się, akurat natrafiłam na kąpiące się kobiety z pseudomedycznymi doświadczeniami. Jakie to było okropne takie kobiety widzieć po tych pseudomedycznych doświadczeniach. To był chyba najgorszy moment, jaki mogłam [przeżyć]. Cały czas się modliłam, Boże, ja w tym obozie nie wytrzymam pomimo, żeśmy tam po dwanaście godzin stały na apelach, ale ja mówię, ja nie wytrzymam tutaj, ja umrę. Taka byłam przerażona tym pierwszym zetknięciem z tym obozem koncentracyjnym. Niedługo to chyba trwało, przyjechał pracownik, przedstawiciel z fabryki samolotów Kruppa, że potrzebuje, bo tam jakieś bombardowanie było. To jest Berlin, z jednej strony Oranienburg-Sachsenhausen obóz, a dwadzieścia kilometrów z drugiej strony był Genshagen, była fabryka samolotów i tam ileś osób zginęło i potrzebowali [do pracy]. To ja pierwsza się wyrywałam, żeby stanąć jak najbliżej. I któryś kiwnął, że młoda dziewczyna, to niech [idzie]. Stamtąd przewieźli nas do tej fabryki, ale to już nie byłam pod Ravensbrück, tylko pod Sachsenhausen obozem koncentracyjnym. Pracowałam w fabryce samolotów. Był Rückmontage, demontaż i Neuemontage Ja pracowałam na nojmontażu, to znaczy na tym, co nowe samoloty robili. Były haubice i ja wybijałam numery na haubicach. Był taki olbrzymi piec i tam te haubice były hartowane, to niedługo trwało w ogóle. Chciałam stanąć tam, bo tam było tak strasznie zimno, przecież to fabryka olbrzymia. Któregoś dnia jak ręce przytuliłam do tego pieca i szła ausjerka, jak mnie zobaczyła, jak mnie pchnęła na ten piec żeliwny, od razu cztery zęby wyłamały mi się, wybiły i od szesnastego roku nie mam czterech zębów.Spaliśmy w kielach, to znaczy w piwnicach, kąpaliśmy się w zimnej wodzie. Jedzenie, jakie dostawaliśmy to szkoda gadać w ogóle, białe buraki, jakieś tam inne. Nie każdy to powie, ale byli Niemcy i Niemcy. Miałam majstra, to był starszy człowiek. Dla mnie to był starszy jak tam gdzieś po czterdziestce ja miałam szesnaście, to mi się zdawało, że jest starszy człowiek. Z frontu go wycofali. Widział, że ja nie jem, nie piję, to umyślnie posyłał mnie do [miejsca], gdzie herbatę można było robić, żebym mogła tam się napić wody. No to nie dobry człowiek? A kiedyś mi dał kanapkę. Jem tą kanapkę a przychodzi ausjerka, ja ten kęs cały połknęłam, a ona się pyta, co ja mam w mordzie, a ja mówię: „Nic”. Bo gdybym ja wtedy pokazała, że coś mam w buzi, to przecież by jego też wysłali. Jak zbliżał się już koniec wojny, stamtąd nas przewieźli do Sachsenhausen, byliśmy parę dni w Sachsenhausen, i wtedy też bombardowanie było, okropne rzeczy, i stamtąd marszem śmierci zaczęli nas gnać na Schwerin.To było coś okropnego. Myśmy nawet po dziesięć kilometrów okrążali niejedne miejscowości, bo Niemcy bali się, żeby ich Rosjanie nie zajęli, żeby dostać się raczej w ręce amerykańskie. Kto nie mógł iść, do tego strzelali, od razu w łeb. Ja jednego dnia naliczyłam siedemdziesiąt osób zabitych w rowie. Szła koło mnie koleżanka, Emilka Brudziana się chyba nazywała, ze Stanisławowa, to ona mówi: „Dzidziu, ja nie dam rady, trudno…”. Więc ja ją pięścią plecy waliłam i mówię: „Musisz iść!” I przeszła, jakoś dałyśmy radę. Po wojnie dostałam od niej list z podziękowaniem, że uratowałam jej życie. […]W tym marszu śmierci, zatrzymywali nas […], pokrzywy żywe żeśmy jedli nawet, kartofle jakieś tam, czasem nas w jakimś gospodarstwie zatrzymali, to w stodole spaliśmy. To jest najgorsze. Tego dnia, co kapitulacja miała być Niemców, tego dnia chcieliśmy się napić ze studni wody, to Niemka zatruła wodę w studni, żebyśmy się nie napili tej wody. O wpół do trzeciej Amerykanie nas oswobodzili i zaprowadzili nas do takiego podobozu, gdzie była przecznica kolejowa. Tam były wagony i w tych wagonach nadzy mężczyźni, trupy, leżeli. Ja dzisiaj czasem nawet, jak widzę nagiego mężczyznę, to jeszcze mi to staje w głowie.

  • Co to byli za ludzie, wie pani?

Też z obozu koncentracyjnego, też z tych marszów śmierci. Spojrzeliśmy, że są i zaraz nas [zaprowadzili] do baraków, tam parę dni byliśmy w tych barakach. Niemcy nas prowadzili do Schwerina, bo taki sobie zrobili plan, że wsadzą nas na statki i powiedzą, że to są niemieccy żołnierze i nas alianci zbombardują. Ale do tego Schwerina nie doszliśmy.

  • A jak długo państwo szli, pamięta pani?

[…] Stamtąd nas przewieźli do [niezrozumiałe], tam był obóz, koszary powojskowe i tam byliśmy. Dobrze się Amerykanie nami opiekowali, bo jednak żarcie… Stamtąd do Wendorfu, tam byliśmy też jakiś czas, ale też niedługo. Bardzo nas namawiali na zachód. Bardzo dużo starszych ludzi, to znaczy starszych… jak ja miałam szesnaście lat, to dla mnie już tak dwadzieścia dwa, cztery, pięć miał czy trzydzieści to już starszy, bardzo dużo wyjeżdżało na zachód. Ale ja sobie postanowiłam - jak ja, warszawianka, ja mam wracać nie do Warszawy? To jest niemożliwe. Tam zapoznałam męża. Strasznie się zakochaliśmy w sobie. Później stamtąd do Lubeki nas zawieźli i z Lubeki statkami do Szczecina. Ze Szczecina to już wiadomo… Mąż powiedział mi: „Słuchaj, jeżeli chcesz zostać moją żoną, to ci obiecuję, że będziemy w życiu mieszkać w Warszawie”, bo mój mąż był z Inowrocławia, spod Inowrocławia. Przyjechałam do Warszawy. Dom spalony. Mama spotkała jakąś znajomą, która wyjeżdżał a na zachód i gdzieś na Puławskiej, na poddaszu jakieś mieszkanie miała i mówi: „Jak chcesz, to się Helenko przeprowadź” i tam mamusia zamieszkała z siostrami. Przyjechałam do Warszawy, mąż pojechał do rodziców pod Inowrocław. Co było robić? Tu nie ma jak zamieszkać. Kolega męża był w Jeleniej Górze, przeniósł się właśnie z Gniewkowa i powiedział mu: „Przyjedź!” Ponieważ mąż trochę umiał strzyc, golić, [kolega] mówi: „Ja jestem fryzjerem, tu w fryzjerni pracuję, to dostaniesz pracę.” Mąż pojechał do Jeleniej Góry i tam w fryzjerni pracował. Po jakimś miesiącu […] przyszedł komendant miejskiej milicji, też się ostrzyc. Zobaczył męża, mąż był bardzo wysoki, przystojny i mówi: „Co to, nie szkoda, żeby się taki człowiek tu marnował? Ja założę fryzjernię na komendzie i tam będzie pan strzygł milicjantów, nie żeby chodzili gdzieś po fryzjerach.” Założył mężowi [fryzjernię], pokój dał i mąż strzygł milicjantów. Nie minęło może miesiąc, może mniej, przyjechał komendant czy dowódca z Wrocławia, personalny i mówi: „Co? W komendzie fryzjer?” i zlikwidował tę fryzjernię. Wtedy męża wzięli do milicji. Dostał mąż dwa pokoje z kuchnią i napisał do mnie: „Słuchaj, mam dwa pokoje z kuchnią, błagam cię, przyjedź!” Przyjechałam, wzięliśmy w Jeleniej Górze ślub, tam się urodziła córka. Teraz, 19 stycznia, kończy 57 lat. Później mąż jeszcze przeniesiony został do Karpnik, w Karpnikach nam się urodziła druga córka Jolanta, która w tym roku będzie miała 55 lat, stamtąd do Milicza, w Miliczu urodził się nam syn.[…] W 1958 roku wróciłam do Warszawy. Mąż dostał przeniesienie ze Szczytna do Warszawy. Nie mieliśmy gdzie mieszkać, więc przygarnęliśmy się do kolegi ze Szczytna, który mieszkał w Ursusie. […] Później dostaliśmy wspólne mieszkanie jeszcze z jednym milicjantem na Bobrowskiego. Mieszkaliśmy tam w pokoju z kuchnią […] Była któraś rocznica ślubu, ktoś puka do drzwi […], okazuje się, że to był pułkownik „Mucha”. Oni właśnie tu mieszkali i zaproponowali, żebyśmy się zamienili. Były dwa mieszkania, jedno pod Hutą Warszawa, a drugie tu. Przeprowadziliśmy się i od 1967 roku tu mieszkamy.W 1970 roku spotkałam kolegę Mietka Grzewińskiego i zaczęliśmy wspominać czasy, jak to było i on mi napisał oświadczenie.

  • Jak by pani mogła w skrócie opowiedzieć, co tam jest…

„Oświadczenie. Niniejszym oświadczam, że znam obywatelkę Janinę Prusak, z domu Słowikowska, od marca 1942 roku. W tym okresie zamieszkiwała w Warszawie przy ulicy Aleja Niepodległości 147 z matką i dwojgiem rodzeństwa. Mąż i ojciec tej rodziny przebywa w obozie koncentracyjnym w Niemczech. Z tytułu znajomości i przebywania niejednokrotnie w mieszkaniu wyżej wymienionej do czasu wybuchu Powstania Warszawskiego miałem możność stwierdzić, że ojciec obywatelki Janiny Prusak zostawił w 1939 roku dwa pistolety zwykłe, które rodzina przechowywała w mieszkaniu pod podłogą. Wymienione pistolety w przeddzień wybuchu Powstania Warszawskiego wyjęła ze schowka, wręczyła mnie obywatelka Janina Prusak. Służyły one mnie i koledze, uczestnikom Powstania, jako skromna broń i niestety dla nas jedyna. Pragnę dodać, że brałem udział w walce w rejonie Śródmieścia, w zgrupowaniu Batalion „Odwet”, formacja AK. Powyższe stwierdzam z całą świadomością. Grzewiński, zamieszkały Puławska 10 mieszkania 7, numer dowodu… Warszawa, dnia 30 stycznia 1970 roku.”

  • Czy pamięta może pani, jak walkę waszego oddziału przyjmowała ludność cywilna? Czy mieli państwo kontakt z ludnością cywilną w czasie Powstania?

Ludność cywilna odnosiła się do nas różnie. W ogóle, jedni byli przeciwni Powstaniu, drudzy byli za Powstaniem… To już było tyle lat, że dużo ludzi już było tak już wykończonych wojną, przecież to jednak od 1939 roku do 1944 roku, to jednak kupę czasu. Tylko czekali na wolność. Czekali wszyscy. Przecież kto nas miał oswobodzić? Tylko Rosjanie. A Rosjanie byli z tamtej strony Wisły. I wszyscy czekali… Później jak zaczęli wywożenie. Pamiętam… dowiedziałam się jak byłam na Szustra, że Niemcy gnali ludzi z alei Niepodległości. Boże, mówię, przecież tam moja mama. Poszłam do dowódcy i mówię, że koniecznie muszę się dostać, chociaż zobaczyć, jak to… może się coś dowiem. Jakoś przez Madalińskiego dostałam się do Alej Niepodległości. Idąc od Rakowieckiej po lewej stronie, za Narbutta, jeszcze akowcy byli i nawet któryś przez okno mnie zobaczył, że ja się skradam, ja mówię: „Nie, ja jestem…”, przedstawiłam się, mówię: „Jak?” „No, szli, Niemcy gnali całą grupą, ale nie rozstrzeliwali.” Mamę też zagnali do Pruszkowa i stamtąd gdzieś pod Radom na roboty, bo to z dziećmi to inaczej.

  • Co państwo jedli w czasie Powstania?

Była kuchnia, tam przynosili... To ja tam też pomagałam kartofle obierać, niektórzy przynosili jakąś kaszę. Ja nie pamiętam, ponieważ tyle później było, ten obóz koncentracyjny, to wszystko. Ja cały czas nie chciałam myśleć o tym, tak jak i byłam w obozie, nie chciałam myśleć [o tych wydarzeniach], i to widocznie zostało we mnie. […]

  • Czy czytała pani podczas Powstania jakąś prasę? Czy słuchali państwo radia?

Gdzieś kiedyś jakiegoś radia słuchaliśmy, ale nie pamiętam.

  • Jakie było pani najlepsze wspomnienie z samego Powstania?

Wiem, że uratowaliśmy kiedyś jakąś dziewczynę, przeżyła. Przecież i rannych żeśmy prowadzili. […] Najlepiej pamiętam tego Jerzego „Jura” i „Jerzego” i „Rzeźnika ”. Później, w 1972 roku, mąż był już na emeryturze, pojechał do Londynu […] i był u „Jura”.

  • A jakie było pani najgorsze wspomnienie?

Te kanały były najgorsze. Wyjście z kanałów było okropne. Po dwudziestu latach byliśmy w Wieliczce i ja odchorowałam tą Wieliczką. Samolotami mogę latać […], ale pod ziemię dla mnie wejść, to jest jeszcze do dzisiaj tragedia. Dlatego ten film „Kanał” tak mnie strasznie [zdenerwował], to było okropne.

  • Inaczej wyglądały te kanały?

Cały czas się czołgaliśmy. Myśmy nie szli tam tak prosto. Cały czas [skuleni]. Wejście do tego kanału nie było tak okropne, może dlatego, że już wiadomo było, że Niemcy [idą], chcieliśmy się do Śródmieścia dostać. Jeszcze ten „Rzeźnik”, dowódca, mówi: „Co ja z tobą zrobię?”, „Przejdziecie po mnie”. To same wejście dla mnie nie było okropne, ale później to wyjście, to było okropne. Później od razu Niemcy i to wszystko. Cały czas, całe Powstanie, to była jedna tragedia. W tych akcjach - tu raport, tu zanieś meldunek, tu gdzieś tam rannego opatrzyć - to były okropne rzeczy.Tak, że za dużo nie mogę o Powstaniu powiedzieć, po prostu byłam wtedy młoda i tak byłam przejęta, że człowiek… Starsi ludzie inaczej [to] przeżywali.

  • Czy mogłaby pani coś powiedzieć o Powstaniu z perspektywy lat?

Czy było dobre, czy było złe? Powiem szczerze, że właściwie to było dobre. Bo gdyby tego Powstania nie było, to Niemcy nas by jeszcze gorzej wymordowali.
Warszawa, 9 marca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn
Janina Aleksandra Prusak Pseudonim: „Dzidzia” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter