Janina Bartnicka-Dembińska „Ninka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Janina Bartnicka-Dembińska, mój pseudonim „Ninka”. W Olsztynie mieszkam od 1945 roku, przyjechałam z Międzylesia. W czasie okupacji, w 1943 roku, aresztowano moich rodziców i siostrę.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie przed wojną, przed 1 września 1939 roku.

Mieszkałam w Międzylesiu. Było nas troje dzieci, rodzice bardzo kochający. Tata zawsze woził nas do Warszawy, jak były jakieś uroczystości państwowe, oczywiście musieliśmy jechać na każdą defiladę. Byłam też na Polu Mokotowskim na ostatniej defiladzie marszałka Józefa Piłsudskiego, tak że pamiętam, jak trumna przejeżdżała na lawecie. Chodziłam do szkoły w Międzylesiu, później chodziłam do szkoły powszechnej na Pradze, na ulicy… Uciekło mi, nie ma co. W czasie okupacji chodziłam do szkoły na ulicę Żelazną, do II Miejskiej Szkoły Zawodowej. W 1943 roku skończyłam tę szkołę i zaczęła się moja gehenna – od aresztowania rodziców i siostry. Ukrywałam się z bratem do końca wojny.

  • Kim byli z zawodu pani rodzice?

Mój tata był z zawodu cukiernikiem, piekł wspaniałe ciastka. Rodzice prowadzili sklep w Międzylesiu, początkowo cukiernię, później sklep spożywczy. Tata był sołtysem, Aleksander Filinger, wszyscy nas znali. Tam mieszkała cała rodzina mamy, dziadkowie Paproccy i bracia mamy.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, 1 września 1939 roku?

Mój tata dostał powołanie do wojska i 1 września odprowadziliśmy ojca na stację w Międzylesiu. Jak wróciliśmy do domu, to już był pierwszy nalot na Warszawę. Pamiętam pierwsze samoloty nad Warszawą. Nad Aninem, nad lasem anińskim, był strącony jeden z samolotów – nie wiem, myśmy twierdzili, że to Niemiec – ze smugą dymu spadł do lasu. Pogoda wtedy była przepiękna. Tata był w obronie Warszawy w 1939 roku, a ja w 1944.

  • Czy tata opowiadał coś więcej o obronie?

Nie. Tata był na Starym Mieście na ulicy Miodowej. Ponieważ był z zawodu cukiernikiem, więc gotował zupę dla wszystkich obrońców. Tak że wszyscy przychodzili, bo u tego pana jest zupa. Wszystkich karmił, taka była rola mojego [taty].
Tata wrócił po upadku, w 1939 roku. Wszystkich pędzili do obozu, z tym że był jakiś obóz przejściowy i stamtąd, jak zwalniali wszystkich żołnierzy, ojciec przeprawił się przez Wisłę i wrócił do domu. A ci co poszli do Warszawy, to zostali z powrotem zabrani przez Niemców i wywiezieni do obozów jenieckich. Tak że tata wrócił szczęśliwie, był z nami cały czas.

  • Jak później w czasie wojny układały się dzieje pani rodziny?

Tak, jak w czasie okupacji. Wszyscyśmy pomagali jeden drugiemu, tak było. Ponieważ mój brat był harcerzem przybocznym i miał swój zastęp, to później z tych chłopców utworzyli oddział i wszyscy byli w AK. Jego przyjaciel był naszym dowódcą, brat był jego zastępcą. Ten przyjaciel to był Bogdan Szkopowiec, pseudonim uciekł mi już teraz, ale to nieważne. Zginął w 1943 roku. Poszli kupować broń od kałmuków do lasu anińskiego, a tam Niemcy zrobili zasadzkę i Bogdan został ranny. Jego aresztowali, a drugi kolega, Zygmunt, został zabity na miejscu. Brat był z pieniędzmi z boku, tak że jak usłyszał, zobaczył, co się dzieje, że wszyscy są okrążeni – jest rów w Aninie i on wpadł w ten rów. Niemcy nie mogli go zobaczyć, bo nachylił się i nie było go widać, dlatego ocalał. Przyszedł do domu i powiedział nam. […] Bogdan był moją sympatią, muszę się przyznać, bo był bardzo fajny chłopak. Przyjechałam – bo pracowałam na Woli w fabryce – zmęczona, a on chciał buziaka. Mówię: „Daj mi spokój, nie zawracaj głowy”. On mówi: „Poczekaj, smarkulo, jak wrócę!”. Jeszcze mi pogroził. Powiedziałam: „Dobrze, dobrze”. I do dzisiejszego dnia nie mogłam tego buziaka oddać.
Później już musiałam się ukrywać. Pierwszy miesiąc byłam w Warszawie w różnych dzielnicach. Kiedyś jechałam z Woli na Pragę i na moście Poniatowskiego zobaczyłam, że Niemcy wszystkich wyciągają z tramwajów i wszystkich pod ściankę. Tylko westchnęłam: „Matko Boska, ratuj mnie!”. I nasz tramwaj przejechał, przepuścili nas, a za nami już następnych wszystkich zgarnęli. Tak że jak na Kamionku wpadłam do kościoła, to nie umiałam się modlić, po prostu płakałam. Bo co mogłam w takim momencie? Nic.
Później do września byłam w Warszawie u zakonnic na ulicy Hożej. Stamtąd pojechałam za Nadarzyn do Kostowa. Tam było Zgromadzenie Sióstr Rodziny Maryi, była szkoła zawodowa z internatem, więc tam mogłam spokojnie być przez cały rok szkolny. W czerwcu 1944 roku już tam nie mogłam dłużej być, bo wszyscy wyjeżdżali na wakacje, musiałam też się gdzieś ulotnić. Pojechałam do Mniszka, tam mój brat pracował przy budowie mostów. Byłam z nim od połowy czerwca prawie do końca lipca, bo on 26 lipca poszedł do partyzantki. Chciałam, żeby mnie wziął ze sobą, to powiedział, że z babami nigdzie nie pójdzie. Tak że za dwa dni przyjechałam do Warszawy ostatnią okazją, bo się jeździło okazjami, i dowiedziałam się, że będzie Powstanie. Już słychać było kanonadę frontu, który się zbliżał.

  • Mogłaby pani opowiedzieć o tym roku nauki? Czego się pani uczyła, jak to wyglądało?

U zakonnic po prostu była szkoła krawiecka. Uczyłam się szyć. Ale już trochę umiałam szyć, bo chodziłam do szkoły zawodowej w Warszawie. Tam się nie mogłam przyznać, że umiem szyć, więc musiałam udawać, że się uczę. U zakonnic bardzo mi było dobrze, bo były bardzo dobre. Tylko dwie zakonnice chyba wiedziały, dlaczego tu się znalazłam. Miałam włosy rozjaśnione, później odrastały. Zakonnice były zaskoczone, że mam pół głowy białej, pół czarnej. Z tym, że była jedna zakonnica, Niemka, która znała mojego ojca. Jak przyjechałam, to chciała wszystkie dane, bo musiała mnie zameldować. Jak jej dałam lewy dowód, to się zorientowała, co jest i była do mnie bardzo grzeczna, ale sztywna. Ale tak, [to] nie miałam żadnych przykrości.
Przyjechałam do Warszawy 27 czy 28 lipca. Oczywiście chciałam zobaczyć swoje Międzylesie, ale wujek mi powiedział: „Słuchaj, już słychać, jak front się zbliża. Poczekasz dwa, trzy dni i pójdziesz”. Oczywiście musiałam czekać aż do lutego, bo dopiero w lutym wróciłam do domu.

  • U kogo pani mieszkała w Warszawie?

Mojej mamy brat pracował w gazowni miejskiej, był wicedyrektorem, nazywał się Feliks Paprocki. U nich się zatrzymałam, u nich byłam cały czas. Też był akowcem. Wszyscy mamy bracia, miała czterech braci, byli w AK. Zgłosiłam się do porucznika „Andrzeja”, to było zgrupowanie „Bartkiewicza”.

  • Pani go znała?

Nie, po prostu oni zakwaterowali się u nas. Jaki był pierwszy wieczór Powstania? Koło godziny piątej już wiedziałam, że coś będzie. Przyszli pierwsi chłopcy, wybrudzeni, więc myślałam, że są ranni – byłam tak strasznie przejęta. Później poszłam do nich, [tam] gdzie mieli kwaterę. Tam były biurowce. W dużej sali, gdzie było biuro, po kątach leżeli zmęczeni chłopcy, a pośrodku na krzesełku siedziała dziewczyna i u jej stóp siedział chłopak. Tak pięknie śpiewała „Ave Maria”, że do dzisiaj jak [to] usłyszę, widzę właśnie obraz z tamtych czasów. Pokój był oświetlony tylko łunami i oczywiście [były] poszczególne strzały. To było takie dla mnie, [że] do dzisiaj jak usłyszę, to widzę [ich] wszystkich.
Później u nas kwaterowali. Byli u nas i byli tam, gdzie był dawny urząd pracy, tak zwany Arbeitsamt. Tutaj żeśmy wszyscy byli. Pomagałam im, na ile mogłam. Nie byłam z nimi razem w czasie okupacji, więc nie miałam żadnej funkcji. Po prostu wszystko co trzeba było, to robiłam. Trzeba było z meldunkiem, to szłam; trzeba było iść po wodę, to szłam; trzeba było iść po chleb, to szłam. Po prostu co trzeba było.
Kiedyś zgłosił się do mnie pan porucznik, żeby mu wyczyścić mundur. Był wojskowym przed wojną. Chyba ten mundur był w worku z mąką, bo był cały w mące. Oczywiście wytrzepałam go, wyczyściłam, uprasowałam. Miał jeszcze obrazek od swojej mamy i od swojej narzeczonej – wszystko mu poprzyszywałam. Poszedł na PAST-ę i już więcej nie wrócił. Tak było.
Później, już pod koniec Powstania, chorowałam. Miałam zapalenie opłucnej, później wdała się woda. Nie było żadnych leków, do szpitala mnie nie mogli wziąć, bo nie byłam ranna. Leżałam w schronie ponad tydzień, z półtora tygodnia. Wyszłam z Warszawy 2 października z gorączką czterdzieści stopni. Wyszłam oczywiście jako cywil, z wujostwem. Żeśmy na Grójeckiej uciekli z transportu, bo gonili nas do Pruszkowa. Tam ludzie mieszkali w willach. Myśmy podeszli do jednej willi, a przed furtką stał Niemiec. Mówi: „Ich bin Austriak. Nie bójcie się warszawiacy”. Wziął nas do siebie. Dali nam jeść, dali nam pić. A na górze mieszkali Polacy, więc na drugi dzień żeśmy się do nich udali. Nie miałam po prostu siły chodzić. Później chodzili Niemcy i sprawdzali: „Z Warszawy?”. – „Tak”. – „To do Pruszkowa”. – „Pójdziemy jutro”. W międzyczasie udało nam się zrobić lewe meldunki, właśnie z tamtych okolic i to mnie później chroniło, że mnie nikt nie złapał. Jak był meldunek z Okęcia, to wiadomo, że tam nie było Powstania. To mnie broniło.
Stamtąd po dwóch dniach żeśmy pojechali do Zalesia Górnego, a stamtąd do Białobrzegów. Po wojnie wróciłam do domu.
W czasie Powstania kiedyś znalazłam [mąkę] i upiekłam chłopcom słodkich, kruchych ciastek. Oczywiście, jak się dowiedzieli, to wszyscy przylecieli; każdemu dałam. Między innymi spotkałam kolegę z Międzylesia. On później przepłynął przez Wisłę i dał rodzicom znać, że jestem w Warszawie. Po wojnie się z nim spotkałam, to powiedział, że takich ciastek wspaniałych to nie jadł. Wróciłam do domu 12 lutego 1945 roku. Tata przyjechał po mnie do Białobrzegów i na ramie rowerowej przyjechałam do Międzylesia.
  • Wracając do Powstania, czy pamięta pani, komu pani nosiła meldunki i jak to wyglądało?

Chodziłam na Królewską, bo tam były nasze miejsca. Tam chodziłam najwięcej. A kto mi [dawał]? Moją przełożoną była… Byłam właściwie cały czas na Kredytowej. Tylko chodziłam oglądać, jak Niemcy smażą się w budynku PAST-y na placu Dąbrowskiego. Wchodziłam na trzecie piętro, żeby popatrzeć. Kiedyś się cieszyłam, że Niemcy się parzą, kawałek sufitu urwał mi się na głowę i prędko zleciałam.
W żadnej poważnej akcji nie brałam udziału, bo po prostu nie miałam broni. Oni byli ze sobą całą okupację, mieli swoje pewne funkcje. Ja uzupełniałam wszystkie prace.

  • Jak wyglądało życie codzienne w Powstaniu? Co na przykład pani gotowała?

Gotował specjalny kucharz, więc on robił pożywienie. Starałam się jemu pomóc. Chodziłam po chleb na ulicę Sienną. Później już u nas była piekarnia, więc na miejscu się wszystko piekło. Takie prace [wykonywałam], co trzeba było. Jak to się mówi – byłam dziewczyną na posyłki.

  • Czy miała pani styczność z rannymi?

Tylko wtedy, jak było bombardowanie i bomba uderzyła w schron. Wtedy przynieśli bardzo dużo rannych. Ale ja rannych nie nosiłam, bo się do tego po prostu nie [nadawałam]. Mogę robić wszystko, a z rannymi [sobie nie radzę] i nie mogę strzelać. Na to nic nie poradzę. Wtedy właśnie widziałam ranną panią. To do dzisiaj mi stoi [przed oczami]. Była cała jakby spalona, czarna. Jęczała bardzo i zaraz zmarła. Wtedy była niesamowita masakra. Bombardowali gazownię, strzelali z ulicy Traugutta, tam mieli bardzo dobry ostrzał.

  • Czy zetknęła się pani z jakimś przypadkiem zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?

Nie miałam z nimi [do czynienia]. Jak przyprowadzili jeńców z PAST-y, to przyprowadzili jednego, który… Tam spadł niewypał. Częściowo był szklany dach, więc niewypał wpadł aż do piwnic. On musiał to rozbroić. Kazali nam wszystkim iść, bo nie wiadomo, jak ten Niemiec się zachowa. Ale on się zachował tak jak trzeba. Zrobił swoje. Później z tego, co było w środku, robili granaty ręczne. Moja bratowa była wpierw w szpitalu, a później, jak ich zbombardowali, to przeszła z Alej. Robiła granaty. To tyle, co wiem. Więcej nic takiego. Trudno mi powiedzieć w tej chwili.

  • Czy zetknęła się pani może z przedstawicielami innych narodowości?

W czasie Powstania nie. Byli tylko nasi, Polacy. Nie było nikogo z obcych.

  • Czy uczestniczyła pani w życiu religijnym, w mszach?

Tak. W piwnicach ksiądz odprawiał mszę świętą, więc chodziliśmy. Nawet kiedyś chyba ktoś brał ślub. Już nie zdążyłam dolecieć, jak przyszłam, to już para młodych wychodziła. To było w piwnicach przy Kredytowej 2 czy 5. Takie wrażenie robiło, jak bym była w katakumbach, bo taka piwnica…
Jak już leżałam chora w schronie, to przed samą kapitulacją ksiądz odprawiał mszę świętą i tylko chorzy dostawali komunię świętą, było ogólne rozgrzeszenie, a wszyscy [mieli] duchowe [rozgrzeszenie].
Jeszcze [wspomnę], jakie wrażenie na mnie zrobiło, jak były zrzuty. Przyleciały eskadry i były zrzuty. Był wtedy piękny dzień, wszyscyśmy skakali z radości, wszyscyśmy płakali. Długie pojemniki, więc pewnie zrzuty, desant. A okazało się, że Niemcy przestali strzelać i większość poszła na ich stronę.

  • Jeśli był czas wolny w Powstaniu, jeśli można mówić o czasie wolnym, jak pani go spędzała?

Chodziłam i szukałam rodziny, bo spotkałam jedną panią i mi powiedziała, że wszystkich wyrzucili i moi rodzice poszli w stronę Warszawy. Też [była] z Międzylesia, nawet sąsiadka. Zdążyła przejść, a rodzice, jak się później z nimi dogadałam, doszli do połowy mostu Poniatowskiego, Powstanie wybuchło, musieli się cofnąć. Byli na Pradze u Szpotańskiego, tam miał swoje zakłady. Później Szpotański mógł ewakuować pracowników, więc wiele osób z Międzylesia zgłosiło się jako pracownicy Szpotańskiego, między innymi Bolesław Paprocki, mój dowódca. I pojechał. Z tym że zamiast ich do fabryki, to wszystkich wzięli do obozu. Tam było dwóch [moich] wujków. Bolesław trafił do obozu śmierci, tam zginął. Drugi wujek [dostał się] do innego obozu i wrócił po wojnie, ale bardzo dużo ludzi zginęło. Z tym że podobno jak się Szpotański dowiedział, że nie pojechali tam, gdzie trzeba, to jeszcze zdążył część ludzi zabrać, ale już nie wszystkich. Tak że wujek tam zginął, Bolesław Paprocki, miał pseudonim „Janka”.

  • Wiedziała pani podczas Powstania, co się dzieje z rodzeństwem?

Przed Powstaniem miałam kontakt z rodzicami, bo jak się już dowiedzieli, gdzie jestem, to tata przyjeżdżał do mnie raz na miesiąc, ile mógł. Raz była u mnie mama, przyjechała, a raz po wyjściu z Pawiaka dostałam list od mojej mamy, [to] znaczy kartkę. [Od] siostry przełożonej zakonnic przynieśli mi list, więc czytam list od siostry przełożonej: „Dziękuj Bogu, wszystko dobrze”. Jak dobrze, jak oni na Pawiaku siedzą? Dopiero była mała kartka i zobaczyłam, że to mama do mnie pisała. Zobaczyłam charakter pisma mamy. Nie wiedziałam przez trzy godziny, co tam jest napisane, bo płakałam. Oczywiście zakonnice się zleciały. Co się stało? Dałam im i one mi przeczytały, bo ja nie mogłam przeczytać. Później, chyba w listopadzie, pod koniec listopada, siostra przyjechała z babcią. Byłyśmy ze sobą trzy godziny, ale nie było żadnej rozmowy, bo trudno po takich przejściach w ogóle cokolwiek mówić. Przynajmniej ja nie mogłam mówić.
Chodziliśmy na odgruzowywanie. Jak się paliła gazownia, to się całą noc nosiło wiadra z wodą. I to wszyscy, i żołnierze, i cywile, wszyscy musieli to robić. Po prostu nie można było [inaczej], bo byśmy się wszyscy spalili. A to był duży budynek. Zaraz w ogrodzie za gazownią była kiedyś restauracja aktorek czy coś takiego. Na dziedzińcu był cmentarz, tak że dużo chłopców, którzy zginęli, tam żeśmy chowali.

  • Jak wyglądały takie pogrzeby?

Początkowo jeszcze były trumny. Zawsze chodziła garstka powstańców. A później już nie było trumien, to po prostu [w to], co było, zawijało się tych ludzi. Parę osób i ksiądz zawsze był z nami. Kiedyś był jakiś pogrzeb, to tylko słyszałam bzyki kulek, ale jakoś nie zwracałam na to uwagi, bo uważałam, że mnie nie może żadna kula trafić. Nie wiem, jakoś nie liczyłam na to.
Jak chodziłam szukać rodziny, to widziałam, jak wychodzili z kanałów żołnierze ze Starówki. Obraz był po prostu okropny. Trudno powiedzieć, w jakim stanie oni byli. Nawet moja daleka krewna była na Starym Mieście i przyszła do nas – Danka Jaruntowska. Jak przyszła, to przez trzy dni spała. Nie chciała nic jeść, bo musiała odespać, taka była zmęczona.

  • Jak wyglądali ci żołnierze? Może pani opisać?

Jak [wychodzili] z kanałów, to [byli] brudni strasznie. Jakby się umył, to może by inaczej wyglądał, a tak… Ale to było coś tak pięknego, że przyszli do nas, że gdyby mi pozwolili, to bym każdego z nich uściskała. Trudno opowiedzieć, co się wtedy czuje, bo człowiek czuje i radość, i litość dla tych ludzi, i [jest] dumny, że w ogóle mogli przejść, bo to przecież była okropna droga.

  • Pod koniec Powstania pani chorowała. Czy pamięta pani moment kapitulacji i wyjścia z Warszawy?

Jeszcze muszę wrócić. Jak żeśmy się dowiedzieli, że już wojska rosyjskie i polskie są na praskiej stronie, już są przyczółki przy Karowej i jeszcze w kilku miejscach, to żeśmy liczyli: dwie, trzy godziny, no – pięć godzin. My im pomożemy i do nas przyjdą. Później beznadzieja – przychodzi jeden dzień, drugi dzień, nie ma nic. A oni sobie stanęli i mieli nas wszystkich w nosie. Taki żal, taki zawód! Byliśmy wszyscy bardzo głodni, nie było wody, tylko resztki wody. W gazowni nam lżej [było] z jedzeniem, bo mieli stołówkę i przed samym Powstaniem przywieźli większy zapas żywności, więc ci, co tam byli, mieli cokolwiek jeść. Ale kaszę i groch… Kaszę do dzisiaj rzadko jem, bo miałam jej dosyć. Była na wpół twarda, ale nie było nic innego, to trzeba było jeść.
Zginęło parę osób w gazowni, bo zawsze są wypadki.
Jak wychodziłam, właściwie nic nie mogłam ze sobą wziąć. Tylko dokumenty, które miałam, i jedną kanapkę, to było wszystko. Jak żeśmy wychodzili, to mój kuzyn Jurek odskoczył i wyrwał cebulę, bo tam były ogródki działkowe . Takiego smaku cebuli jak wtedy, to jeszcze nie spotkałam. Jaka ona była wspaniała! Była tylko wytarta o płaszcz zimowy i żeśmy ją chrupali, to było coś pysznego.

  • Państwo wyszli zaraz po momencie kapitulacji?

Było zawieszenie broni i wtedy już część osób wyszła, ale my jeszcze żeśmy czekali. Dopiero 2 października żeśmy wyszli rano, gdzieś koło południa. Nie miałam siły chodzić. Wyszłam na podwórko, tam spotkałam kolegę, z którym chodziłam do szkoły podstawowej w Międzylesiu. Tam posiedziałam. Nie miałam siły chodzić, bo nic nie jadłam i byłam chora. Ten chłopak, Wimpel, Lolek myśmy na niego mówili, odprowadził mnie, dokąd mógł, żebym mogła jakoś wyjść. Z tym że on z bratem poszli do niewoli i byli w Anglii. Lolek został, a brat, chyba Heniek się nazywał, wrócił do Polski. Później się z nim kiedyś spotkałam w Międzylesiu.

  • Mogłaby pani podzielić się najlepszym wspomnieniem z Powstania, najprzyjemniejszym?

Było wspomnienie, jak żeśmy poszli na ulicę Sienną po chleb dla chłopaków, bo byli głodni. Między piwnicami były przekopy, można było przejść, ale przez ulicę Zielną trzeba było przebiec. Tośmy przebiegli i w tym momencie oczywiście był ostrzał i żeśmy leżeli na ulicy. Tak sobie myślę: „I tak mi, Niemcy, nic nie zrobicie”. Nawet nie pomyślałam, że te kulki mogą któregoś [trafić]. Żadnego nie trafiła. To było może trochę śmieszne z mojej strony, ale nawet przez chwilę nie pomyślałam, że mnie może coś trafić.
Dużo chodziłam. Gdzie tylko mogłam, to chodziłam. Jak Jasna się paliła, szło się środkiem, to po prostu na głowie się chustka zapalała czy włosy, bo Jasna nie jest szeroka. Chodziłam Jasną, Kredytową, na Złotą chodziłam, bo tam krewni byli, to jeździłam zobaczyć, co z nimi jest. [Ulicą] Sienkiewicza… w tej dzielnicy najwięcej chodziłam. Coś trzeba było zanieść… Nie pamiętam już teraz gdzie, co, ale dostawałam polecenie, ustne przeważnie, bo nie było czym pisać. Tak że wypełniałam to, co do mnie należało.
  • A najmniej przyjemne, najgorsze dla pani wspomnienie z Powstania? Czy mogłaby pani opowiedzieć?

To ten zawód, że wojska są tak blisko, przy Karowej, więc przyjdą i nam pomogą. I zrzuty – że to pomoc idzie. Też człowiek był rozczarowany. Trudno powiedzieć, co człowiek wtedy czuje. Taka byłam przygnębiona, taki człowiek był załamany, że to już jest beznadziejne, że nam nikt w niczym nie pomoże. Żal do wszystkich, że nam nikt nie chce pomóc. To było okropne, bo naprawdę byli chłopcy, którzy bardzo cierpieli. Wszyscy cierpieli. Najgorsze było to, że nie było co jeść. [My] jeszcze mieliśmy trochę żywności, bo był zapas w stołówce, ale z wodą [było źle]… Po wodę się chodziło, po dziesięć godzin trzeba było stać w piwnicach. Tam właśnie się przeziębiałam. Nie było przecież kanalizacji, tylko były studzienki podziemne i tam się stało, bo troszeczkę woda ciekła. Wszyscy chcieli jeść.
Był jeszcze taki smutny [moment]. Obok mnie w schronie, jak leżałam chora, była pani z dzieckiem. Ten chłopczyk mógł mieć może z pięć lat, może więcej nie miał. Blondynek, włosy kręcone. Już nie miał siły chodzić, bo był głodny, tylko prosił: „Mamusiu, daj mi jeden łyczek mleczka!”. Ona mówi, że nie ma. „Mamusiu, ale tylko jeden łyczek! To chociaż wody łyczek”. To dziecko proszące matkę o jeden łyczek wody… To było coś niesamowitego, że człowiek nie mógł dziecku dać łyczka wody. To było straszne. Temu, który nie przeszedł takich rzeczy, to sobie trudno wyobrazić. Już jeść nic [człowiek] nie mógł, kaszy, co była gruba, plujka, jak żeśmy ją nazywali, już nie mógł jeść wcale. To na wodzie się rozgotowało, bez soli, bez żadnych przypraw. [Ten chłopiec] płakał, później matka z nim przeszła za Aleje [Jerozolimskie]. Tam było podobno troszeczkę lżej. Nie wiem, co się stało z tą panią. Jej mąż też był w Powstaniu, ona była tutaj ze swoim synem.
I biednych chorych [pamiętam], bo powstańcy leżeli u nas chorzy i nie można było im właściwie dużo pomóc, bo nie mieliśmy możliwości. Robiło się wszystko co można.
Później już do kościoła nie można było chodzić, bo tam też bombardowali.
Chodziłam, szukałam, nie mogłam usiedzieć, jak miałam chwilę czasu. Starałam się nie mieć wolnego czasu, bo bałam się myśleć o tym [wszystkim]. Chciało się tylko coś robić, jak najwięcej. Jak pamiętałam o koledze, który zginął, chciałam jakoś jego pomścić, chociaż w ten sposób mu pomóc, że mogę cokolwiek zrobić. Ale nie wiem, czy to coś mu pomogło.

  • Wyszła pani z Warszawy.

Tak, wyszliśmy, poszliśmy do Zalesia Górnego, później pojechaliśmy do Białobrzegów. Tam byliśmy do końca wojny. Pod koniec stycznia ciotka przyszła z synem do Warszawy, a ja zostałam z chorym wujkiem. Wujek chorował na gruźlicę, miał otwartą. Tam zmarł. Więc wszyscy od nas odchodzili. Gruźlica, więc nas unikali jak zły grosz. Ciotka poszła do Warszawy, wujkowi chciałam coś ugotować jeść. Powiedzieli mi, że jakaś kobieta sprzedaje mleko. [Wujek] prosił mnie o choć trochę mleka. Poszłam do niej, żeby mi sprzedała szklankę mleka. Powiedziała, że nie da. Jak chory, to niech umiera. Dosłownie. Mówię: „Proszę pani, to co mam, to pani zapłacę”. – „Nie potrzebuję waszych pieniędzy, ale nie dam mleka”. Więc jej tylko powiedziałam: „Żeby pani przy skonaniu nikt nie podał szklanki wody, jak pani choremu żałuje szklanki mleka”. Nie wiem, co się [z nią] stało, bo już później tam więcej nie jeździłam. Ale to było takie… Szłam do domu i płakałam. Co ja wujkowi powiem? Przecież nie mogę mu powtórzyć tego, co ta kobieta mi powiedziała. Krowa jakaś była zabita, to poszłam, kawałek mięsa kupiłam, coś ugotowałam, bo coś trzeba było jeść.

  • Pamięta pani moment wyzwolenia?

Tak, pamiętam, jak wojska polskie i sowieckie weszły do Białobrzegów. Zawsze sobie inaczej wyobrażałam to powitanie. Liczyłam, że będę ściskać, że będę całować, a byłam bardzo przygnębiona, bo nasi chłopcy byli – takie na mnie wrażenie robili – jacyś zastraszeni, nie można się było z nimi cieszyć. Może żal został w sercu, że byli tak blisko nas i nikt nam nie chciał pomóc. Ale cieszyłam się, że zobaczyłam wojsko polskie. To taka radość jest, [że] trudno powiedzieć. Ja płaczę z radości zaraz, po prostu nie mogę się uspokoić, więc może na mnie patrzyli jak na dziwoląga, że dziewczyna płacze. Miałam wtedy osiemnaście lat przecież, dziewiętnasty rok.
Później tata przyjechał po mnie. Pojechał do zakonnic i one podały adres, gdzie mieszkałam w Zalesiu. Tam pojechał do pani Zielińskiej, ona podała nasz adres, gdzie myśmy byli w Białobrzegach. Wieczorem – ciotka już była w Warszawie, ja z wujkiem – ktoś puka. Myślę sobie: „Kto mógł do nas przyjść?”. Jak zobaczyłam ojca, to podobno darłam się wniebogłosy. Wujek się wystraszył, bo nie wiedział, co się dzieje. Żeśmy z ojcem nie mogli z godzinę rozmawiać, bo płakaliśmy. Ojciec przenocował i pojechał do domu. Za dwa, trzy tygodnie przyjechał i na rowerze, na ramie mnie przywiózł. Chwilami nie mogłam już siedzieć na ramie i szłam. Różnie było, ale jak już doszłam do domu, tata wszedł do mieszkania, a ja zemdlałam przed samym progiem. Już nie miałam siły wejść, tak że mnie wnieśli, ale radość była niesamowita, to się nie da opisać. Później koleżanki wszystkie, te co zostały, wszyscy mnie przyszli witać, pozdrawiać. Bardzo serdecznie. Szczególnie jedna koleżanka, Hanka Siewierska. Jak żeśmy chodziły do szkoły podstawowej, była dla mnie bardzo serdeczna, bardzo miła dziewczyna.
Później, po wojnie, każdy się rozjechał, bo tam było wszystko zniszczone, spalone. I u babci było spalone, i u nas. Tak że przyjechaliśmy do Olsztyna w październiku 1945 roku. Tutaj pracowałam w izbie skarbowej i później w ratuszu. Tak że całe trzydzieści sześć lat przepracowałam w jednej instytucji.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za udział w Powstaniu?

Nie. Po prostu na ten temat się nie mówiło. Mój dyrektor izby skarbowej, pan Mieczysław Rawicki był z wujkiem w konspiracji (jak później się dowiedziałam), więc jak znał nazwiska, to i wiedział, kim jestem. Ale to był bardzo szlachetny człowiek. Później wyjechał z powrotem do Warszawy. Spotkaliśmy się kiedyś po wojnie. Załatwiałam ojcu dokumenty do emerytury i spotkałam się z panem dyrektorem, tośmy rozmawiali, jak starzy znajomi, jak kumple. To była bardzo serdeczna rozmowa. W ogóle w okres zaraz po wojnie starsi pracownicy byli dla nas bardzo serdeczni, bo nam we wszystkim pomagali jak tylko mogli. W 1981 roku, przed samym stanem wojennym poszłam na emeryturę.
Jakie miałam represje? Może w ten sposób: mój pierwszy mąż był akowcem w Białymstoku. W 1944 roku został aresztowany na ulicach Białegostoku. Siedział w Sokółce. Później stamtąd mu pomogli uciec, więc poszedł do partyzantki. W partyzantce był do marca 1947 roku. Ujawnił się i przyjechał do Olsztyna. Poszedł za nim list gończy. Dostawał wszystkie krzyże zasługi (chlebowego nie dostał), ale członkowie jego rodziny: ja, jego siostra, nawet syn nasz nie mógł dostać nic, bo byliśmy wszyscy na czarnej liście. Tak że nie miałam żadnego odznaczenia za trzydzieści sześć lat. Przepraszam – „Zasłużony dla Warmii i Mazur” – miałam taką odznakę. Dopiero teraz po 1990 roku dostałam odznaczenia, niedawno dostałam Krzyż Chlebowy, jak to się nazywa. Byłam zaskoczona, bo nie przypuszczałam, że po tylu latach sobie ktoś o mnie przypomni. Bo skąd?
Syn skończył studia w Olsztynie i pracował w „Celulozie” w Kwidzynie przy uruchamianiu. Wszyscy jego koledzy za to, że tam rozpoczęli pracę i tyle lat pracowali, byli jakoś odznaczeni, mój syn jeden nie. Później mu powiedzieli znajomi: „My o tobie i tak wszystko wiemy, nie musisz nam mówić”. Tak że wszyscy byliśmy w ten sposób odsunięci. Z tym że ja specjalnie nie odczuwałam [tego] w pracy od bezpośredniego kierownika, bo u nas były bardzo miłe stosunki pracy. Kiedyś szef się mnie pytał, co ja takiego zrobiłam, że chce mi dać krzyż zasługi i odrzucają. Ja oczywiście żartem mówię: „Panie kierowniku, jakby pan napisał dobry wniosek, to bym dostała. Jak pan źle napisał…”. Ale jemu można było w ten sposób powiedzieć. Tak że nie miałam żadnych [represji]. Siedziałam cicho, bo trzeba było cicho siedzieć. Wiedzieli, że jestem z Warszawy, że byłam w Powstaniu, ale na ten temat się przeważnie nie rozmawiało.

  • Chciałam jeszcze zapytać o pani drugiego męża, który też walczył w Powstaniu. Czy mogłaby pani o tym trochę opowiedzieć?

Przyjechali ze Wschodu, tam mieszkali we Włodzimierzu Wołyńskim. Jak rozpoczęła się wojna, to przyjechali do Warszawy. Jego ojciec był wojskowym. Byli cały czas w Warszawie, z tym że chyba w 1942 roku czy w 1941 [męża] z łapanki wywieźli na roboty do Niemiec. Tam przebywał, później przyjechał na urlop i już więcej nie wrócił. Tak że w 1943 roku poszedł do AK i był cały czas. Skończył szkołę podstawową, później skończył studia. Był w Powstaniu na Żoliborzu i w Kampinosie. Jego ojciec też. Nie wiedzieli o sobie, ojciec nic nie mówił, dopiero w czasie Powstania się spotkali, ojciec brał udział w Powstaniu i on. Wiktor, mój mąż, poszedł do niewoli, był w niewoli w oflagu. Stamtąd później Niemcy brali w góry Harzu, do kamieniołomów. Wrócił chyba w 1947 roku do Polski, skończył studia. Wykładał w Kortowie na uczelni. Był dyrektorem Instytutu Rybactwa Śródlądowego. Z pierwszą żoną ma dwoje dzieci, córka mieszka w Olsztynie, a syn w Olsztynku jest lekarzem. Żona mu zmarła ponad dziesięć lat temu. Żeśmy się poznali, bo pracowaliśmy oboje w zarządzie okręgu Armii Krajowej. Tam żeśmy się poznali. Mnie mąż zmarł w 1999 roku, jemu żona chyba w 1997 roku zmarła. Żeśmy się spotkali i żeśmy orzekli, że po prostu chcemy sobie pomóc w jakikolwiek sposób, żeby dzieci nie miały kłopotu, tylko żebyśmy my… Tak było. Dwa tygodnie temu mi zmarł.

  • Ma pani jakąś osobistą refleksję z Powstania? Czy uważa pani, że było potrzebne? Czy może chciałaby pani coś jeszcze dodać, opowiedzieć?

Potrzebne… Są różne zdania na ten temat. Jedni twierdzą, że niepotrzebne. Ale ten, kto nie był w czasie okupacji w Warszawie i nie widział represji w stosunku do wszystkich ludzi… To nie to, że tylko Żydów się mordowało czy tych, co byli w konspiracji, tylko po prostu robili łapanki, łapali ludzi i rozstrzeliwali. Po prostu tego wszystkiego było dość. Może zawsze byłam za bardzo taka… uważałam, że trzeba się bić i na to nie ma rady. Takie jest moje zdanie. A ludzie różnie podchodzą.
Pamiętam, jak były chyba w 1937 czy 1938 roku jakieś zamieszki z Litwinami. Była na placu Piłsudskiego manifestacja, to oczywiście pojechałyśmy z koleżanką zobaczyć, jak to wygląda. Wszyscy krzyczeli: „Marsz na Litwę!”. Ja też się darłam. Ale ile ja miałam? Jedenaście lat. Pan stał obok mnie i tak mówi: „Dziecko, ty idź do mamusi, a nie krzycz tutaj”. Tak było.
Tak że nie widzę, że to było źle zrobione. Tylko gdzieś nasza góra się nie dogadała i niepotrzebnie tyle ludzi zginęło. Na pewno dowództwo myślało, że jak są wojska polskie i sowieckie tak blisko… Byli w Międzylesiu 1 sierpnia, to ile do Wisły? Przecież chodziłam się kąpać nad Wisłę. Dwie godziny i będą u nas. Uważali, że nam pomogą, myśmy się zawiedli. To było takie straszne rozczarowanie, taka beznadzieja! Zdawało nam się, że to już koniec świata, że już nie wyjdziemy z tego koszmaru.
A czy było potrzebne? Teraz łatwo mówić tym, co nie przeżyli wielu rzeczy. Inaczej się patrzy na coś z boku, a inaczej, jak się samemu przeżywa.
Tu jest nasz grób, jeszcze w Olsztynie żeśmy się dogadali, że jesteśmy z Warszawy, to się spotykamy, po prostu sobie pomagamy, na ile nas stać.

Olsztyn, 4 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Justyna Kaspare
k
Janina Bartnicka-Dembińska Pseudonim: „Ninka” Stopień: łącznik, służby pomocnicze Formacja: Zgrupowanie „Bartkiewicz” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter