Janina Jabłońska „Żaba”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się z domu Janina Kolasińska, z męża Jabłońska.

  • Jaki pani miała pseudonim i w jakiej formacji walczyła?

Byłam u „Zaremby-Pioruna”. „Zaremba”, potem „Piorun”. To była łączność. To była... Zapomniałam.

  • Pani pseudonim?

„Żaba”.

  • Co pani robiła przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny to była szkoła, a później pracowałam w Mennicy Państwowej na Pradze. Niedługo, parę miesięcy, do wybuchu ogni. Nie wiem dokładnie, ile to było miesięcy. Wiem, że jak wojna wybuchła, to jeszcze pracowałam. Wyszła po mnie, Verdunklung już był, takie zaciemnienia, a mieszkałam, niestety, z tamtej strony Pragi na osiedlu Zacisze... Nie Zacisze, a Bródno.

  • Co robili pani rodzice? Jak się nazywali?

Ojciec mój pracował na kolei. Potem był kontuzjowany i mamusia się dostała na kolej, musiała pracować. Oczywiście miała taką pracę pośrednią, ale pracowała, żeby utrzymać dzieci. Było ciężko.

  • Jak miał na imię tata?

Stanisław.

  • A mama?

Julia.

  • A miała pani rodzeństwo?

Miałam.

  • Jak się nazywają?

Nie żyją. Stefania i Stanisława, dwie siostry miałam.

  • Młodsze, starsze?

Jedna młodsza, druga starsza, ale jedna zmarła z piętnaście [lat temu], a druga też gdzieś około dziesięciu lat nie żyje, młodsza dwa lata ode mnie dwa lata nie żyje.

  • Jak zapamiętała pani sam wybuch wojny, 1 września?

Byłam wtedy w domu, jak wybuchła wojna. Byłam w domu, ale już pracowałam – pracowałam w Mennicy Państwowej na ulicy Mareckiej, bodajże przy Dworcu Wileńskim, ta uliczka taka od Ząbkowskiej, tam pracowałam. Niestety, musiałam pracować, było ciężko. Więc co ja robiłam? Pracowałam. Jak skończyłam tę pracę, to później dostałam się do pracy trochę lepszej – do Wytwórni Papierów Wartościowych.

  • Ale ten wybuch wojny, jak pani go pamięta?

Ach, sam wybuch wojny… No koszmar, kochana! To był koszmar, bo nam rozwaliło dom. Nie nasz, bo wynajmowaliśmy to mieszkanie, ale drewniane, rozwaliło to się i została sodówka. Gospodarze mieli wybudowany dom, więc poszli i przenieśli się tam. A my, w tej sodówce, dwie rodziny – siostra z dziećmi, nas dwie dziewczyny i rodzice w jednym takim pokoju, w takiej sodówce. I to zostało właśnie przy tym domu. To miało osobne wejście, tak że tam mogliśmy egzystować jako tako.

  • I jak wyglądała ta okupacyjna rzeczywistość?

Marnie. Mamusia musiała pracować, ojciec był kontuzjowany, pracował na kolei. Ale potem to tak, pisał podania, trochę zarobił na tych podaniach. Ludziom pisał takie różne sprawy odszkodowania, a sam też oddał na Polskę swoje pieniądze, na Młodą Polskę oddał pieniądze. Może były nieduże, ale oddał, tak że w domu nie było nic. Nie było mieszkania, w kolejowym domu mieszkaliśmy. Wyjechaliśmy na wschód, szukał ojciec pracy i wtedy było ciężko, coraz ciężej. Coraz ciężej to się działo, dlatego że nie byliśmy na długo, ale około dwóch lat. Wróciliśmy, wszystko zniszczone, mieszkanie nasze było wynajęte komu innemu – to było mieszkanie kolejowe. Mamusia musiała iść do pracy, pracowała. Tak że [było] ciężko, dlatego ja też bardzo wcześnie zaczęłam pracować. Skończyłam szkołę, tą handlową, to musiałam iść do pracy, żeby było lżej. Przynajmniej siebie utrzymałam.

  • I w czasie okupacji pracowała pani...

Tak, całą okupację pracowałam, do Powstania włącznie. Już potem [w czasie okupacji] prawie cztery lata w banku. Zaczęłam pracę tak: w mennicy przy bilonie jako liczarka; dostałam się na Stare Miasto do Wytwórni Papierów Wartościowych jako liczarka, tak po sto liczyłam, sprawdzałam. No więc to robiłam. Później już te trzy lata, prawie cztery, to był bank na Bielańskiej. Na Bielańskiej pracowałam w banku, też jako liczarka. No i, nie powiem, zespół pracowników był taki raczej zakonspirowany, przyjemny, jedno drugiemu przyjazne. Taka była moja młodość.

  • I tam zetknęła się pani pierwszy raz z konspiracją?

Tam z konspiracją, ale kochana, ja powiedziałam naszemu łącznikowi, że ja nie mogę tak bardzo się udzielać, dlatego że u nas na wejściu do banku – już mówię o banku – stał Treuhänder i pisał: „No, panienka, panienka Kolasińska! Eine Minute zu spät! Oh, oh! Tam już lager czeka!”. I tak zawsze groził, tak że ja nie mogłam. Powiedziałam, że muszę się z tego wycofać, bo praca była wtedy ważniejsza, bo musiałam zarobić na chleb. I zaczęłam mieszkać w Warszawie u koleżanek w wynajmowanym pokoju, bo za daleko miałam do domu, jak pracowałam w banku cały czas. Z banku już poszłam o godzinie trzeciej ostatniego dnia 1 sierpnia, jeszcze wzięłam pensję – nawet nieźle płacili w banku, gdzieś koło tysiąca złotych miałam na dawniejszy pieniądz. I z tym pojechałam na Solec, do rodziny mojej najbliższej, do ciotki. Tam się rodziłam, ochrzczona byłam w kościele Świętej Trójcy. Oni już siedzieli na gruzach, oni już na tobołkach siedzieli, nie mieli gdzie... Tam też przy nich przytuliłam się, noc przespałam, a nazajutrz zawiązałam [niezrozumiałe] taką parasolkę, bo akurat deszcz padał pierwszego, więc wzięłam ze sobą, idąc do pracy, [niezrozumiałe]. Zawiązałam sobie chusteczkę i szłam między Niemcami, a już na Ludnej... Ludna, tak? Od ulicy Solec? Ludna, do Książęcej, do Placu Trzech Krzyży. Więc zawiązałam, żeby mnie przepuścili, bo już byli Niemcy i walili z mostu Poniatowskiego, tam wszystko rozwalone było. Już paliło się wszystko i pierwsze trupy widziałam! Ale po tym szkle... Bo nie mogłam zostać w tym spalonym domu, chciałam się dostać gdzieś tam do młodzieży, przecież [nie] byłam, taka jak państwo widzicie mnie teraz, a wtedy byłam młoda dziewczyna, bardzo taka energiczna. Więc poszłam stąd z tą parasolką przewiązaną chusteczką, nikt nie strzelał do mnie. A strzelali Niemcy z Powstańcami. Wymieniali armię, już przekop był, cała ulica Rozbrat, tutaj wszędzie były rozkopane od Ludnej do placu Trzech Krzyży. Tam spotkałam jedną z koleżanek właśnie z banku. „Janeczko, co ty tu robisz?”. Mówię: „Nie mam gdzie spać, a chciałam się dostać na Mokotów”. Bo już zaczęłam wtedy mieszkać osobno, nie z rodzicami, bo miałam za daleko, nie zdążałam po prostu do banku. Te spóźnienia, te kreski były niewygodne, bo mogli mnie wziąć do obozu, więc zaczęłam mieszkać u koleżanki, bo akurat ciocia tam zmarła i pokój był wolny. Zamieszkałam tam u nich, na Mokotowie. Stamtąd właśnie wyszłam do domu, do pracy z banku. Jeszcze przepracowałam ten dzień ostatni, 31 lipca i 1 sierpnia poszłam do Powstania. Przez Solec, bo jak już mówiłam, poszłam na Solec. Tam oddałam jeszcze dla ojca paczuszkę, bo nie mógł przejść już przez most Poniatowskiego, bo to wszystko było rozwalone, te przęsła zasypane. Nie mógł przejść, czy matka, czy ojciec, bo matka została po drugiej stronie. Jeszcze dzieci siostry były, trzeba było zabrać ze sobą. No jedna męka była! W każdym razie ja poszłam już do Powstania. I zgłosiłam się… Więc mówiłam, że spotkałam koleżankę...

  • Jak ona się nazywała?

Gienia Karasińska, ale ona nie żyje już. Była dwadzieścia pięć lat starsza, ja byłam taka najmłodsza koleżanka w banku. Bardzo się lubiłyśmy. Ona oczywiście chciała mnie ożenić ze swoim bratem. Ten brat tak mówił: „O, Janeczko, taka jesteś bystra! Przydałaby mi się taka bystra dziewczyna”.

  • I poszła pani do Powstania...

I poszłam do powstania. Do Powstania poszłam, od razu zgłosiłam się na Mokotowską, jak tą koleżankę spotkałam, ona mówi: „Chodź do nas, bo my tu zatrzymaliśmy się – mieszkali na Mokotowie tak jak i ja tylko w innym domu, mówi – tu będzie, prawdopodobnie przyjdzie od was ze Śródmieścia jedna pielęgniarka”. Ona była „oberpielęgniarka”, była nad pielęgniarkami, więc punkt prowadziła taki sanitarny – pani Hanna Mickiewicz, tak się nazywała, tak że z dobrego domu.

  • A wie pani, gdzie ten punkt sanitarny był?

Właśnie ulicę zapomniałam. Blisko Poznańskiej. Nowogrodzka? Wspólna? Gdzieś tu, blisko Poznańskiej. Tam ona była i stamtąd zabrała mnie i przyprowadziła tu, na Poznańską 12. Oddałam wartownikowi… On mnie [zaprowadził] do oficera, był potem oficer... Potem zginął, jak on się nazywał... „Kalikst” był jego pseudonim. My żeśmy operowali tylko pseudonimami, nazwisk się w ogóle nie znało. Więc on mnie zaprzysiągł wtedy od razu, zaprzysiężona byłam po raz drugi zresztą.

  • A kiedy był pierwszy raz?

Pierwszy raz był... Bo chciałam iść do konspiracji, ale ze względu na to, że pracowałam między Niemcami, nie mogłam, bałam się tego, że mogę już [nawet] nie sobie, ale obcym zaszkodzić. Tak że unikałam tego i powiedziałam naszemu przewodniczącemu, że nie mogę zrezygnować, że pracuję w instytucji niemieckiej, gdzie jestem codziennie pisana. Bo tak było!

  • A skąd pomysł na pseudonim?

Aaa... [Co do] pseudonimu, to pokażę zaraz kartę pływacką! Bo mam tu, przy moich papierach. Pływałam dobrze i taki dałam sobie pseudonim.

  • Rozumiem, że żabką?

Żabką. Ale Żabką to mnie nazwał mój pierwszy mąż, a ojciec córki, Włodzimierz Bieńkowski. I on mnie nazwał Żabką, bo widział, jak ja pływam. No i powiedział: Żabka, Żabka, Żabka. No i zostałam „Żabką”.

  • Co się działo po zaprzysiężeniu?

Po zaprzysiężeniu zostałam cały czas na Poznańskiej. Przydzielono mnie do komendantki [Zofii] Bratkowskiej, komendantki WSK. Więc byłam jej łączniczką i biegałam po wszystkich kanałach, nie kanałach, przez te rury podwójne, złączone, kanalizacyjne. Pod ziemią powykopywane były dziury i przełaziło się. Przecież nie było umundurowania, w sukience przecież byłam. W spodniach nie pamiętam, żebym w ogóle chodziła. I potem ciemnymi ulicami...

  • Gdzie dokładnie pani chodziła? Do kogo?

Do kogo? No, chodziłam do dowódców, plutonów.

  • Pamięta pani nazwiska, pseudonimy?

Musiałabym zajrzeć do książki, to może coś powiem, bo tak to nie pamiętam. Tutaj mam w książce, to tam jest. O, to ja jestem, proszę bardzo. Pierwsza msza na Poznańskiej...

  • Dobrze, do tego jeszcze wrócimy. A co pani nosiła ze sobą? Czy to były meldunki, czy…

Kochana, jak ustnie, to wiedziałam, że mam przekazać ustnie, a to, co miałam ukryte przy sobie, to tak szczelnie, że nie wiedziałam, co tam jest. Nieraz było tak, że poszłam w nieodpowiedniej chwili i nie zameldowałam się, to było: „Łączniczka »Żaba« – wróć! Zameldować się!”. Było mi bardzo przykro, ale musiałam wyjść za drzwi, zapukać i wejść, na baczność, zameldować się. No, były takie wypadki też. Ja jestem taka bardzo – jak pani widzi – dynamiczna i byłam jako dziewczyna też. Zostało to we mnie, mimo że mam takie lata.

  • Więc całe Powstanie spędziła pani prawie na Poznańskiej?

Zostałam cały czas, do upadku Powstania, na Poznańskiej. Byłam taka aktywna dziewczyna, wszędzie byłam chętna, wszędzie poszłam, pomogłam. Blisko to było ulicy Lwowskiej, a na Lwowskiej dom bankowy, więc tam do koleżanek, jak mogłam przynieść coś zjedzenia czy ziarno... bo przynosili z Haberbuscha pszenicę i tak dalej, to można było rozgotować, bo to przecież [robiono] „zupę-plujkę”... Bo nie było, był głód. To zaniosłam, jak padało tam z nieba, czarny chleb. Nie wiem, to podobno kukuruźniki nam rzucali, to byli ruscy. Prawdopodobnie, bo u nich tylko był taki czarny chleb, takie kawałki, to też składałam i na Lwowską niosłam koleżankom, do domu bankowego. Potem – bo ja trochę przeskoczę – potem to wróciłam do tego domu bankowego, bo nie miałam gdzie iść, bo rodzice byli zniszczeni i byli przeniesieni, zupełnie gdzie indziej mieszkali. I zatrzymałam się tam. Dostałam mieszkanie z koleżanką inną w domu bankowym, Lwowska 8.

  • Ale to było już po Powstaniu czy jeszcze przed kapitulacją?

Nie, nie, nie, to już jest po Powstaniu, ale to jeszcze przed Powstaniem mam mówić.
  • Niech mi pani powie, z jakimi trudnościami wiązała się pani praca jako łączniki? Jakie były niebezpieczeństwa?

No były bardzo duże niebezpieczeństwa, ale człowiek był młody, głupi, a ja byłam właśnie taka, jak pani widzi, taka raczej bardzo aktywna, zwariowana trochę, no ale pozytywnie zwariowana, dlatego że przekazywałam... Byłam taka cwana jako dziewczyna.

  • Czyli jakie trudności, jakie niebezpieczeństwa największe dla łączniczki?

Jakie były niebezpieczeństwa? Najwięcej to było to, że jak złapią, to wymuszą jakimś tam cielesnym bólem, żeby powiedzieć, co niosę, co przekazuję, gdzie ukryłam lub co mam w pamięci. To było najstraszniejsze, bo tak ani nikt nie gwałcił, ani nie zabijał. Tam chłopcy, bo nie [niezrozumiałe] raczej. To, co było ukrywane, to po cichu przekazywali, o czym ja z kolei nie wiedziałam. Wie pani, tak to było.

  • Czy na przykład pani koleżanki… Czy zdarzały się jakieś wsypy? Czy może były złapane przez Niemców?

Nie, z mojej grupy nie znam takich, pomimo że miałam tu dziewczęta. Albo się nie przyznawały do tego… Ale nie było jakichś tam represji ze strony Niemców, poza tym że ciągle mówili, że Konzentration czeka. No i tak to było, ciągle te łapanki i tak dalej. Były robione te pacyfikacje, jak się wracało z pracy i tak dalej. O! Przy Brzeskiej, placu Teatralnym, Bielańska, a ta ulica, która idzie do pomnika Powstańców... Nie Powstańców a placu Piłsudskiego. Jak się nazywa urywek tej ulicy? Taki urywek tam jest, nie pamiętam. W każdym bądź razie przy placu Teatralnym, z prawej strony nie dochodząc do tej ulicy, co prowadzi do placu Piłsudskiego była pacyfikacja. Wyszłam z banku, zatrzymali nas Niemcy: „Trzeba stać, halt, halt!”. Poprowadzili całą masę ludzi po cywilnemu, bo po cywilnemu, nie wiem, kto to był, do bramy, do pierwszej i drugiej bramy, po tej ścianie... Bo my teraz jak jesteśmy w Warszawie, bo jeżdżę raz w roku, to dziewczynom pokazuję, gdzie to było mniej więcej (tam nie ma teraz śladu). [Wprowadzono] do środka i tam rozstrzelali.

  • Ile tam mogło być osób?

Och, to było... Jak wybrali z takiego samochodu ciężarowego, takiego, co plandeką przykrywany, to ludzi to było, ja wiem, może z piętnaście, może dziesięć. Ale kilka osób wyrzucali, nie chcieli iść, bronili się. Tak. My wiedzieliśmy, że oni idą na stracenie. Straszne to było, bo my musieliśmy stać, nie puścili nas, a potem strzały były... [płacz]. Ale już każdy uciekał w swoją stronę.

  • Pamięta pani, kiedy to było?

Nie, ale jeszcze pracowałam wtedy w banku. Jeszcze pracowałam w banku.

  • Czyli przed Powstaniem?

Tak, to jakiś 1943 rok...

  • A czy w czasie Powstania była pani świadkiem zbrodni wojennych ze strony Niemców?

Bezpośrednio nie, bo to było za bramą. Zabrali ludzi, słyszeliśmy strzały, ale trupów ja już nie widziałam, bo rozpędzili nas przecież. Ja już poszłam, zapłakana oczywiście i wystraszona.

  • A słyszała pani jakieś relacje może? Od kolegów, koleżanek z oddziału?

W tym czasie nie. Bo to tak było, że ja potem z Powstania poszłam do niewoli – przecież ja byłam w niewoli. Wróciłam, to znowuż szukałam pracy. Bardzo szybko dostałam się do pracy, jeżeli mogę przeskoczyć. Więc tak – w obozie...

  • Ale to może za chwilkę, dobrze? A jakie było uzbrojenie pani oddziału?

Co mieli? Granaty. Z granatami ja chodziłam (to nawet pisze), mam dwa granaty w takim fartuchu, dobrze schowane, dwa granaty trzymam. A tak chłopcy... Była jakaś pepesza, jakiś jeden karabin i to wszystko. Jeden drugiemu pożyczał, bo były jak relikwie, bo nie było uzbrojenia. Więc tak: były zrzuty, ale jak rzucili nam broń, to nie było do tego amunicji, do pistoletów czy karabinów. A jak rzucili karabiny, to nie było znowu broni, bo to jedno do drugiego nie pasowało, albo było zniszczone, połamane takie, pokrzywione, że się nie nadawało. Chodziliśmy nocą, ściągaliśmy te zrzuty, tak po ciemku, przez bramę przechodziło się. To były takie przejścia, poprzecinane ulice – weszłaś z tyłu, a wyszłaś, przypuśćmy, na Plac Teatralny czy gdzieś tam. Tak to było.

  • Gdzie chodziliście po te zrzuty? Gdzie pani była? Pamięta pani?

Oj... Moje miejsce to było Poznańska 12 i stamtąd poszłam do niewoli. Wolałam jednak iść w stronę zachodu.

  • A jak wyglądały warunki życia w czasie Powstania, jeśli chodzi, na przykład, o żywność?

Kochana, jeśli chodzi o Powstanie, to życie było między nami to takie zakonspirowane, przecież my nie znaliśmy swoich nazwisk, tylko imiona, tak jak i pseudonimy, które żeśmy brali. Ja nie znałam. Potem Ci, co zostali w Warszawie – ja wyszłam za mąż i zostałam na Zachodzie – to się dopiero później poodkrywali, jak się kto nazywa, co tam skończył, gdzie był, gdzie pracował. A tak to ja nie wiedziałam. Ja mam kontakt do dzisiejszego dnia z tymi, co żyją. Córka jeździ ze mną do Warszawy, to powie. Jak do matki lecą do mnie... To prawda.

  • A takie sprawy codzienne, na przykład jedzenie, ubrania, higiena...

Kochana, ciężko było! Ale to jeszcze było tak, że jeżeli ja mogłam się podzielić kawałkiem chleba… Mówiłam pani, że nosiłam na Lwowską, tam do koleżanek bankowych, kawałek chleba suchego albo zaniosłam tej pszenicy czy jakieś ziarno było, tam robili sobie zupy takie, gotowali. Było bardzo ciężko, głodno, chłodno i do domu daleko. Bo jak się poszło, to zdzierało się to. Można było, jeden kolega gdzieś tam do piwnicy zaprowadził nas, żebyśmy sobie – kobiety – bieliznę jakoś wyprały, bo kobiety potrzebują... Więc żeśmy weszły, otworzył nam swoją piwnicę, on tam blisko mieszkał (mówię o Rybaczewskim) i tam żeśmy sobie wyprały jakieś majtki, stanik, coś tam na siebie. Było tak. Ale to wszystko. A tak to żeśmy poszły tak, jak żeśmy były, ja miałam taki fartuch na sobie. […]

  • Dobrze. Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?

Do nas? No więc wszyscy wystraszeni, różnie było. Byli tacy, co byli bardzo za nami, bardzo. Tak że jak się palio, to wychodzili mężczyźni i gasili te pożary, zresztą musieli ratować swój dobytek, bo to się rozprzestrzeniało gdzie indziej. Ale byli tacy, co się pochowali w piwnicach, tylko trzymali swoje tobołki i swoje dzieci – zrozumiałe. To matki, ojcowie więcej byli operatywni. No więc tak to wyglądało. Nikt nam nic złego nie powiedział. Może mieli potem jakiś żal do Powstańców, że zrujnowani są. Takie słuchy dochodziły mnie, że miał… dopiero co tam sobie wyszykował mieszkanie, a tu zniszczone jest. Ale myślmy wtedy nie wiedzieli o tym, że robiliśmy komuś krzywdę, bo nam większą krzywdę przecież zrobili. Więc raczej żeśmy się cieszyli, że coś robimy, ale przecież my nie zrzucaliśmy na nich bomb, raczej broniliśmy. No oczywiście więcej chłopcy, a dziewczyny były bardziej tak do gotowania coś, do brania... A mnie przydzielili od razu, jak tylko przyszłam, na placówkę na Poznańską, do stolika takiego i najpierw zaczęłam wydawać zaprzysiężenia przede wszystkim, a potem żetony na jedzenie. No bo nie starczało tego jedzenia dla wszystkich. Przychodzili do mnie nie żołnierze, nie wojskowi, tylko ludzie cywilni chcieli dostać, tak że trzeba było troszkę tego pilnować, żeby nasi mieli. Mieli kuchnię, mogli sobie jakoś tam... Wszystkiego z czasem ubywało. Pamiętam jeden obiad taki – nie wiem kto, jeden z naszych chłopców, dwóch to było chłopców, ale jeden mnie zaprosił na taki obiad do cioci. Gdzieś blisko mieszkała. Jakąś kurę złapał, ktoś chował może na balkonie, nie wiem, skąd on wziął tą kurę, i ciocia ugotowała rosół i ja byłam zaproszona na ten obiad, na ten rosół. Nie wiem, czy dostałam kawałek mięsa, tego już nie wiem, ale zjadłam zupę, taką treściwą, i byłam bardzo zadowolona i szczęśliwa, że zjadłam coś dobrego. To pamiętam, a to było tylko jeden raz na parę miesięcy.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze wspomnienie z Powstania to upadek Powstania. My chcieliśmy jeszcze walczyć, mimo że byliśmy już bardzo zmęczeni; i głodni, i zmęczeni, i obdarci. Bo to tak było. Bo już się skradali, w piwnicach chodzili i szukali coś, ale tak... Ja jak poszłam, taka zostałam, bo widzę, że w tym samym ubraniu stoję tutaj. Przepierałam sobie i zakładałam na siebie. No w końcu to był miesiąc. Bieliznę osobistą to tak, jakiś ręcznik, to było bardzo potrzebne.

  • A najlepsze wspomnienie?

Najlepsze wspomnienie... Z Powstania to nie ma dobrych wspomnień. Mieliśmy co niedziela msze święte.

  • Gdzie się odbywały?

No… Przecież to pani pokażę. […] Te msze święte odbywały się... To są nasi dowódcy [pokazani na zdjęciach]. […]

  • Jeszcze momencik. Może pani wrócić do tych mszy świętych? Gdzie one się odbywały?

Więc te msze święte tu odbywały się co niedziela, generalna absolucja, ale można było też przystąpić, jak ktoś potrzebował sakramenty święte, takie z oczyszczeniem, to można było przystąpić i do spowiedzi też. Więc chciałam właśnie pani pokazać moment właśnie mszy świętej, bo tu mam... [pokazane na zdjęciach].

  • Jak często się odbywały?

Przynajmniej raz, dwa razy w tygodniu. O, taki krzyż mieliśmy. To jest krzyż na Poznańskiej, jak mieliśmy państwową... Bo tam zawsze warta stała. Jak my jesteśmy, to tam zawsze wystawiali wojsko. I tam do dzisiejszego dnia jest tablica. A wewnątrz właśnie był krzyż, między podwórkiem i następną… tam oficyna jest. W podwórku pierwszym, no i ten krzyż, do dzisiejszego dnia jest, przeniesiony do Piotra i Pawła. Ale tam jest miejsce, tam jest kapliczka zrobiona, tam są kwiaty, tam się zawsze pali światło i pisze: „W tym domu znajdował się oddział »Zaremby-Pioruna«” i tak dalej. Tak pisze wszystko na tablicy Poznańska 12. Jak będzie pani, bo jest zawsze to święto, też jeździłam, też byłam. Wystawione było, bo kościół to jest właściwie Piotra i Pawła, gdzie potem przeniesiona jest nasza opaska, hełm... Tutaj mam Matkę Boską z hełmem, tak. A chcę pokazać pani właśnie mszę świętą. Więc msze święte były, komunie święte były. Wystawiony jest nasz pomnik, róg Poznańskiej i Wspólnej. Jest tam do dzisiejszego dnia, zadbany, ogrodzony naokoło. Tam zawsze idziemy po mszy święte u Piotra i Pawła, idziemy tam pomodlić się. Do tej pory to był kolega, który już nie żyje – mam go tutaj [na zdjęciu].

  • To potem nam pani pokaże.

To zawsze miałam nagranie... […]

  • A uczestniczyliście państwo w jakiś uroczystościach, uroczystościach kulturalnych? Czy istniało w ogóle życie kulturalne wtedy?

Tak. Każdy przychodził – śpiewy i tak dalej. Mało! Przychodził ten... Uczył nas śpiewać ten stary śpiewak nasz, leży na cmentarzu.. Ojej...

  • Fogg?

Starszy. No, uciekło mi w pamięci. Może ty pamiętasz, Sylwia, jak się nazywał?

  • Głos z boku: Czy to był pan Fogg?

Jak?

  • Mieczysław Fogg?

Tak, Fogg! Bo on leży tam z żoną, tam z rodziną. Pierwszy grób, kaplica, główną aleją z prawej strony oni leżą.

  • I często do was przychodził?

Tak, uczył właśnie nas śpiewać: „I znów walczy dzielna stolica”. I takie inne piosenki, takie troszeczkę weselsze. Uczył nas śpiewać – właśnie Fogg.

  • A czytaliście państwo podziemną prasę, może mieliście radio?

Tego ja nie miałam, może miał o dowództwo. Dowództwo miało, no ale to nie docierało do nas, bo oni mieli nagrania, oni rozmawiali, komunikowali się z Zachodem, no a nam już tego nie przekazywali, a właściwie przekazywali to, co mogli powiedzieć. A tak wszystko, to nie. Szło się za panem.

  • A była pani świadkiem jakiś działań wojskowych, militarnych? Widziała pani jakieś walki?

Walki to były cały czas, ale to były takie potyczki. Jak Niemcy wyskoczyli to nasz, przypuśćmy, rzucił granat tam... Młodzież ta taka, najmłodsza, to w budach tam siedzieli gdzieś tam i rzucił granat, to zrobił krzywdę albo nie zrobił krzywdy, a oni: prrrrrrrr, jechali po ludziach, pewnie, że tak. To ja już to wszystkiego nie widziałam, słyszałam.

  • A jaki był wasz stosunek do strony nieprzyjacielskiej, do Niemców czy może innych narodowości? Czy to w walce czy jako jeńców?

Niemcy to wtedy się zachowywali raczej tak obojętnie. Raczej baliśmy się Wschodu, bo i tak poszliśmy na Zachód. I dobrze zrobiliśmy, bo jak mam tutaj napisy, to te, co poszły, to były w tych obozach, nie wojskowych. Jak się nazywają, mam zapisane... Lager taki. Tam przecież też przeżywali straszne rzeczy. A my, na Zachodzie, nam się nic nie działo, tak żeby nam tam fizycznie coś... Psychicznie to człowiek był załamany, bo wiedział, że zostawia spaloną Warszawę, że tam rodzice zaginęli i nie mam kontaktów żadnych. Jak pisałam, nie miałam żadnej odpowiedzi od rodziców w ogóle. Do narzeczonego pisałam, też nie dostawałam odpowiedzi. Tutaj mam listy pisane do niego, to wszystko tam zostało u niego w domu potem.
  • A już wtedy mieliście kontakt z tą ludnością ze Wschodu – z Rosjanami, z Ukraińcami? Czy jeszcze nie?

Nie. Do nas raz przyjechał taki wojskowy, tylko nie wiem, w jakim on był stopniu, oficer, i wypytywał się nas. Ustawione byłyśmy w szeregu (bo to byli chłopcy wtedy) i gdzie chcemy iść, na którą stronę, czy na Wschód, czy na Zachód. To był ktoś taki i prawdopodobnie to był ktoś z Anglii, tak. No ale my chcieliśmy iść na zachód, między innymi ja też bardzo chciałam na zachód. Więc zgromadzili nas tam koło uniwersytetu, jak tam ten ogród pomologiczny, Koszykową i do Lamsdorfu [??] pieszo…

  • Jakie były warunki w obozie?

W obozie kochana obierki jadłam. Byłam drużynową, to ja dobrze wiem, jakie były... Jak pobierałam ziemniaki takie parowane, na każdą tam przypadało po dwa, rzy, to chciałam zawsze coś więcej utargować od tego, co stał nad nami. Więc ja te porcje po trzy, po pięć, a dziewczyny, które stały, to mówiły: „Oj, »Żaba«, ty wzięłaś trzy porcje więcej, więc dziewięć ziemniaków! To nam się należy jeden czy dwa”. Więc one siedziały przy mnie, a ja jak matka karmiłam. „Ty wczoraj dostałaś, więc dzisiaj dostanie ta”. Tak było. Głodno było. Głodno, chłodno i do domu też daleko, bo domów nie było...

  • I co się z panią działo do maja 1945 roku, do końca wojny?

Więc do maja 1945, hm... No właśnie wyszłam z niewoli.

  • Kiedy?

Zaraz powiem. W tamtym czasie wyszłam za mąż za oficera. Czterdziesty piąty rok, więc Drezno. Drezno palące się. Przede wszystkim byliśmy w Dreźnie zatrudnieni w fabryce Zeissa, przy szlifowaniu szkła. I stamtąd taki straszny nalot był tej nocy z 12 na 13 [kwietnia], że nie można było wytrzymać. Waliły się [domy], to duży dom przecież, ta fabryka Zeissa. Ale nas wzięli do piwnic, każda grupa, narodowość miała przydzielone pole: tam Niemcy, tam ruskie czy Jugosławia i tak dalej. Mieli [miejsca] ci, co byli w niewoli, każdy miał wydzieloną swoją piwnicę, no i tam nas wpychali, jak był alarm. Ten ostatni alarm jak był, to taki, że zwalili Drezno, spalili Drezno. Jak żeśmy rano wyszli, to już nie było ani „posta”, ani nikt nas nie bronił, nie wiedziałyśmy, w którą stronę iść. Więc oczywiście na Ackermannstraße drei. Pamiętam jak dzisiaj, mieliśmy tam właśnie ten swój barak, barak na Ackermannstraße, blisko sióstr zakonnych. Tam była blisko szkoła różanek, żeńska. One miały kontakt z nimi, Czerwony Krzyż. I przez Czerwony Krzyż, przez te siostry i oflag, który najbliższy był, który – przypuśćmy - nas mógł przygarnąć do siebie, to był oflag Hohnstein, o, tu pokazuję, Hohnstein. I tam już czekał na nas już… Jechaliśmy pociągiem, do pociągu trzeba było dojść, w nocy spać między grobami takimi, co były wystawione do sprzedaży, płyty nagrobne. To myśmy tak przespały tę noc, bo te bomby leciały, te zapalające, bo nie były burzące, tylko zapalające. No i do rana. Rano jest niedaleko, bo to było coś trzynaście kilometrów jeszcze do Hohnsteinu (to jest Południowa Saksonia). Przychodzi pociąg, wiedzą już o nas, że będzie taka grupa dziewcząt, że będzie jechała. Biletu nie [potrzebujemy], tylko jedziemy. Dojechaliśmy do Hohnsteinu, na dworcu czeka na nas oficer z oflagu, Polak, nazywał się Tadeusz Kita, takie nazwisko – Kita. Pamiętam, taki krótkie było, zapamiętałam. [Był] w asyście lekarza, Polaka, którzy byli jeńcami tak jak my, tylko od 1939 roku. I oni się nami zaopiekowali. Już na nas czekał ten barak, co tam pani widzi z tyłu [na zdjęciu]. To był taki Gasthaus opróżniony i dwadzieścia łóżek stało. Wiedzieli, że jadą dziewczyny, to dwadzieścia łóżek zasłane, to wszystko czekało na nas. I te środki czystości i tak dalej... Bo nie było tam wody bieżącej, bo to takie tam... Przy tym tenisowy kort i przy tym taka rozbieralnia, szatnia.

  • Kto z panią wtedy był? Pamięta pani nazwiska albo pseudonimy koleżanek?

No z jedną to tak widuję się, [właściwie] nie widuję, bo ona jest niewidoma, ale mam kontakt telefoniczny. Ale tak to mam kontakt z takimi, co byłam w Warszawie, i teraz tylko się z nimi widuję… Jest przewodniczący naszego...

  • Jak się nazywają?

Był Janusz Bende, ale zmarł, już go nie ma ze trzy, cztery lata. A jest teraz Jerzy Kaczyński na jego miejsce, ale on jest tylko sekretarzem. A przedtem był bardzo miły pan Stefan Rubik. Mam jego tutaj [korespondencję], zawsze żarcik przysyłał, jakieś pozdrowienia i tak dalej.

  • A te koleżanki, które wtedy z panią były?

Koleżanki... To się wszystko sypało. Mam tylko jedną taką, do której ja dzwonię, bo ona jest niewidoma.

  • Jak się nazywa?

Zaraz powiem. Nazywa się Rokicka, Alicja Krystyna Rokicka. I mieszka na Bemowie, mam jej telefon, kontaktuję się z nią. Jak jesteśmy w Warszawie, to odwiedzam.

  • I byłyście w tym samym oddziale?

W jednym oddziale i obozie! Razem była ze mną na Poznańskiej 12 i potem, w obozie, też razem.

  • A pamięta pani może nazwiska albo pseudonimy innych koleżanek?

Oj, to będzie trudno. „Maki” to była... pokażę [fotografię]. Tu jest „Żaba”, a tu jest „Maki”. To były dwie drużyny zbite razem. Więc miałam czterdzieści dziewcząt pod swoją opieką, dlatego że ta „Maki” – obok mnie, prawej strony – miała padaczkę. Ona nie wydawała się z tego, a już nie mogła pełnić takiej funkcji, zabrali jej tę funkcję. A zabrał funkcję lekarz właśnie w tym Hohnsteinie, bo to się działo w Hohnsteinie. Zmarła nam jedna dziewczyna, ja tu mam właśnie opisane wszystko. Ja jeździłam do Warszawy, mam napisane, wszystko jest.

  • I kiedy wróciła pani do Polski?

Do Polski z niewoli? Przyjechałam w maju. Jak tylko było wyzwolenie, to mnie poszukiwał mój przedwojenny [narzeczony] – bo w trzydziestym dziewiątym roku już tak się skolegowaliśmy – on się ze mną ożenił, [córki] ojciec. Do rodziców przesyłał – bo on sam nie mógł wtedy – kolegów, bo był w wojsku. Przesyłał, że jak „Żaba” wróci czy Janeczka (bo mówił „Żaba”), żeby przyjechać do... no, jak się nazywa tam, gdzie wyszłam za mąż... Nad Nysą.

  • Gubin?

Gubin, tak. Gubin nad Nysą. Tam wyszłam za mąż, właśnie za porucznika Bieńkowskiego. To był pierwszy mój mąż. Tu mam zdjęcia [pokazuje]. […]

  • To później nam pani pokaże.

Dobrze. Mam ślubne zdjęcie, mam. Więc – ponieważ to było zakończenie wojny – euforia wielka! Święto pułku było. Ja z Warszawy… Rodzice szczęśliwi, ja szczęśliwa, że rodziców odnalazłam. Najpierw na Lwowską, pod dziesiątkę poszłam, do koleżanek. Były, nie były, jacyś inni ludzie tam już mieszkali. Tylko jedna, druga koleżanka, a tak to cały dom był przez kogo innego zajęty.

  • Jak znalazła pani rodziców?

Bardzo prosto. Wtedy jeszcze nie mogłam, ale dowiedziałam się – spotkałam koleżankę – że już można przyjeżdżać, bo przedtem nie można było przejść. Przeszłam do rodziców, rodzice już mieszkali w innym domu, bo tamto spalone, zniszczone. Już mieszkali na Drapińskiej, nie na Jórskiego, a na Drapińskiej, ale tuż, tam na Pradze, na osiedlu, nazywa się Targówek. Ja do rodziców, a u rodziców była wiadomość od mojego narzeczonego, bo tam dojeżdżali, bo tam znali adres. I jak się z rodzicami zobaczyłam, to mówią: „Słuchaj, Włodek się dobija o Ciebie, przysyła tu chłopaków” i tak dalej. Ci, co odwiedzali rodziny, jeździli do rodzin – żołnierze, oficerowie – do rodzin, bo mieli dzieci już przecież. „Dobija się, że jak tylko wrócisz – bo ja miałam kontakt listowny, listy pisane – to żebyś się zgłosiła”. Więc ja się zgłosiłam. Ale jak wróciłam z niewoli, to zaraz się zgłosiłam do banku! Przede wszystkim do banku, do domu bankowego na Lwowską. Tam dowiaduję się: „Janeczko, przecież ty możesz mieszkać w bankowym domu!”. I tak było. Dostałam swoje mieszkanie, nie mieszkałam tam, nie, poszłam do rodziców. Ale pracę tam na Nowogrodzkiej... Nowogrodzkiej, chyba tak. No gdzie jest bank teraz? Bank Polski? Nie na Bielańskiej, Nowogrodzka chyba, tak. Tam zgłosiłam się…

  • Spotkały panią jakieś represje po wojnie, w związku z działalnością w czasie Powstania?

Nie. Nikt mi nie dokuczał. Jeńcy ci, może ze Wschodu, co inne zapatrywanie mają, to pewnie tak, bo to AK. Represje – zgoda, były represje, ale to jeszcze za czasów tych… O, to zdjęcie, które opisuję zresztą, ja mam opisane. To zdjęcie, co jest AK, no to przecież w niewoli. To moja córka starsza od tej o cztery lata jako dziecko takie dwuletnie, które zaczęło chodzić i paluszkami się wdarło do stołu, bo na stole coś leży i ściągnęło… A to zdjęcie było na wierzchu! O, takie zdjęcie. Proszę pani, jak złapał mężczyzna, który był w naszym domu – robił spis ludności, bo to był 1945 rok – a tu chodziło o mieszkanie, żeby przenieść nas gdzie indziej… Tam się takie hadziajstwo Andriejewa… A, przede wszystkim zamieszkałam w Szczecinie. I tam takie hadziajstwo Andriejewa, jakaś tam kompania i tak dalej miała dla siebie, a ludność cywilna dalej, a mój mąż też był wojskowym, też nie chciał mieć gdzieś tam na Dołuje czy gdzieś mieszkać, tylko żeby było bliżej centrum. No więc… Nie wiem, jakie pytanie było dokładnie.

  • Czy była pani represjonowana po wojnie w związku z tym, że była pani w Armii Krajowej?

Nie. Ci, co inaczej myśleli, to na pewno tak. Jak mi tego nie powiedzieli, to obojętnie. Ale tak, to raczej są życzliwi ludzie. Nie, nic mnie nie spotkało.

  • A jak teraz, po latach, ocenia pani Powstanie? Decyzję o jego wybuchu?

Czy było potrzebne czy nie? W tym momencie ono było potrzebne, tylko nie wiedzieliśmy, że to będą takie straty. Straszne to było, oni się mścili. Tak by ludzi wytłukli, do ostatniego wybraliby, co im zależało, a tak, to zniszczona Warszawa. Nie ja decydowałam, ale do końca byłam i wytrwałam do końca. Dzisiaj pamiętam to, pamiętam. Były rzeczy potrzebne i niepotrzebne, trudno jest dzisiaj to oceniać.


Kraków, 16 kwietnia 2013 roku
Rozmowę prowadziła Agata Czarniak
Janina Jabłońska Pseudonim: „Żaba” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter