Janina Kossakowska-Such

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę, aby się pani przedstawiła, podała datę urodzenia. Proszę opowiedzieć nam o dzieciństwie, o rodzinie, o rodzeństwie.

Nazywam się Janina Kossakowska-Such, mieszkam w Warszawie, ale warszawianką z urodzenia nie jestem.

  • Gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się w Wejherowie, powiat morski – to tak się kiedyś nazywało, województwo toruńskie, tak było przed wojną. Mieszkałam z rodzicami, którzy nie byli ani wejherowiankami, ani Kaszubami, rzucił ich tam los po I wojnie światowej, tak się złożyło. Mój tata z Witebszczyzny, mama poznanianka.

  • Poznali się tam na miejscu?

Tak, tam na miejscu. Mój tata po repatriacji z Witebszczyzny... W ogóle z wykształcenia był rolnikiem i trafił do Wejherowa jako delegat Pomorskiego Towarzystwa Rolniczego. Moja mama po pierwszej wojnie straciła właściwie wszystko, łącznie z ojcem, a brat mamy przyjechał budować Gdynię. Wejherowo było sypialnią. Poznali się w Wejherowie i urodziłyśmy się my – moja siostra trzy lata starsza ode mnie i ja.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do szkoły przed wojną nie chodziłam, chodziłam do przedszkola. Moja siostra chodziła już do szkoły i to są bardzo dziwne historie, dlatego że chodziłyśmy – ja do przedszkola, ona do szkoły powszechnej, bo tak się nazywało, prowadzonej przez siostry zmartwychwstanki. Potem w Warszawie spotkałyśmy się z tymi samymi siostrami, które podzieliły nasz los.
Kiedy zbliżała się wojna – czuło się te wojnę, małe dzieci też czuły. Ja bardzo się cieszyłam, że pójdę do szkoły, ale wojna mi nie pozwoliła.
Ojciec, tatuś mój, miał rodzinę we Włodzimierzu Wołyńskim i w 1939 roku postanowił, że zlikwiduje swoje biuro w Wejherowie (dostał zresztą polecenie ewakuacji biura do Torunia) i wyjedziemy na Wołyń do Włodzimierza Wołyńskiego. Mieliśmy się spotkać z rodziną – która miała przyjechać z innej części Polski – nie wiem dlaczego, ale w Łowiczu. I tam zastała nas wojna. Nas czyli mamę i siostrę moją i mnie – tata został w Wejherowie. Nie został do 1939 roku do września, dlatego że ostatnim pociągiem wyjechał z Wejherowa, uprzedzony, że ma opuścić Wejherowo jak najprędzej, nie wracać już w ogóle do mieszkania. Wyjechał do Gdyni. Tam mieszkała moja babcia, tam się zatrzymał.
Myśmy z mamą przeżyły 3 września 1939 roku pierwszy zwiastun wojny. Na błękitnym niebie były trzy małe lśniące samolociki. To była niedziela, chyba w samo południe. Następnego dnia zaczęło się bombardowanie Łowicza, zbombardowali na dworcu pociąg z amunicją i to szło i szło, i szło, cały dzień prawie. Następnego dnia ludzie w popłochu opuszczali Łowicz i myśmy razem z mamą trafiły na szosę w kierunku Warszawy.

  • Z rzeczy osobistych udało się coś zabrać?

Z rzeczy osobistych to było tak, część – najbardziej potrzebny bagaż, mama miała ze sobą, tatuś miał przywieźć resztę, a część poszła po prostu bagażem do Włodzimierza, która nigdy, nigdzie nie dojechała, nie zdążyła.
Więc moja mama, nie wiem skąd miała taką wiedzę, ale kupiła olbrzymią walizę i wypchała ją papierosami. Przed wojną były takie papierosy w pudełkach okrągłych, metalowych tak zwane mewy. Ułożyła je, i moja siostra dźwigała walizę, która właściwie nic nie ważyła i za zawartość tej walizy... Zresztą po takim drobnym wypadku, bo moja siostra została potrącona – upadła i w efekcie potrącił ją tabor wojskowy, wzięli ją na... To nie była samochodowa karetka, tylko konna, żołnierze nas wzięli – ją jako ranną w kolano, a mamę i mnie przy okazji, no i te papierosy. I za te papierosy po dwóch nocach i chyba trzech dniach dowieźli nas do Milanówka, więc nie szłyśmy pieszo, ale drogę z Łowicza do Warszawy przeżyłyśmy.
Były takie bombardowania, że widziałam twarz pilota. Pikował, a ponieważ myśmy były na wozie wojskowym, to się uciekało gdzieś; czy do rowu, czy jakiegoś zagajnika. Widziało się twarz pilota, który pruł na nas. Miałyśmy takie szczęście, że leżałyśmy w jednym rowie, a on samotnie leciał i strzelał do drugiego rowu. Pamiętam ucieczkę przez kartofliska w kierunku małego zagajniczka brzozowego, były dwa – myśmy się schronili w jednym, a drugi Niemcy wysiekli tak, że nie został nikt żywy. Czyli myśmy musiały dojechać przynajmniej do Milanówka.
W Milanówku widziałam, jak wkraczali, wjeżdżali do Milanówka Niemcy, zmotoryzowana ekipa, nie wiem, ile ich było, ale w każdym razie widziałam ich. To był początek wojny i właściwie można powiedzieć; nie koniec wakacji, tylko... Dużo było jeszcze letników w Milanówku. Mama wynajęła pokój i czekała, co będzie. Całe oblężenie Warszawy przeżyłam właśnie w Milanówku, tam się działy takie rzeczy... Właściciel nie wrócił z Warszawy, towarzystwo, które mieszkało w tej willi, spotykało się przed określoną godziną przy radiu i słuchali. Potem się dowiedziałam, że to było przemówienie Starzyńskiego – to już po latach, kiedy się dowiedziałam, kto to był Starzyński. Więc można powiedzieć, że jako dziecko nie rozumiałam, o czym mówił. Widziałam łuny nad Warszawą w 1939 roku. Ten właściciel... Myśmy się tam zbierali, dorośli słuchali radia, potem była modlitwa o szczęśliwy powrót pana domu – wrócił.
Jak Niemcy zdobyli Warszawę, Warszawa upadła, to jakiś wojenny wydawał mojej mamie pozwolenie na wyjazd do Gdyni, już nie mówię o Wejherowie, bo nie było... Warszawa, Gdynia czy Wejherowo, to były pociągi, które jechały przez Bydgoszcz. Tam była przesiadka [...] Nie wiedziałyśmy w ogóle, czy dojedziemy do tej Gdyni i co z tą Gdynią. Jedni mówili, że Gdynia zbombardowania, drudzy, że w ogóle nietknięta.

  • Miałyście informacje o tacie?

Nie, nie miałyśmy żadnej informacji, to był front, to było niemożliwe. Dojechałyśmy w końcu do Gdyni...

  • A jak w Warszawie wsiadałyście do pociągu...

Nie pamiętam.

  • Jak Warszawa wyglądała?

Nie pamiętam. Wiedziałam, że może spotkamy tatę, może spotkamy babcię, ale nie pamiętam, jak wyglądała Warszawa w 1939 roku. Spotkałyśmy tatę u babci w Gdyni. Powiedział, że ostatnim pociągiem zdążył uciec, bo został uprzedzony, że jest niebezpiecznie, żeby został w Wejherowie, i że nasze mieszkanie zostało zaplombowane. Nie mieliśmy domu tylko mieszkanie, po prostu.
Okazuje sie że mój tatuś był na liście „Piaśnice” nie wiem, czy pan wie, to w lasach piaśnickich, siedem kilometrów od Wejherowa, na trasie Wejherowo-Karwia, a potem dalej, dopiero jest... Przy tej trasie są piękne lasy piaśnickie i Niemcy już przed wojną wiedzieli, że tam rozprawią się z Polakami, w sumie dwanaście tysięcy, w tych lasach piaśnickich.

  • Z regionu Gdańsk–Wejherowo?

Głównie z Wejherowa, nawet woźny szkolny im przeszkadzał i był na liście. Całą inteligencję, nie tylko taką napływową, która po pierwszej wojnie znalazła się w Wejherowie, tak jak moi rodzice, ale również Kaszubów, inteligencję kaszubską. Z tym że przywozili tam nawet z poza regionu wejherowskiego i gdańskiego, no nie pamiętam... Tam Cyganów trochę było, pracownicy placówek dyplomatycznych – tam na tamtym terenie. W sumie dwanaście tysięcy osób. Po wojnie jak wróciłyśmy z mamą do Wejherowa, uczestniczyłam w takiej pielgrzymce, gdzie była ekshumacja tych prochów, poświęcenie cmentarza – bo już zrobili tam w międzyczasie wojenny cmentarz.
I teraz wracam do Gdyni; może dziesięć dni, może dwa tygodnie i nastąpiło wysiedlenie z Gdyni. Była informacja, że wszyscy którzy nie są meldowani w Gdyni (myśmy nie byli), mają pod groźbą surowej kary zgłosić się w tym i tym dniu – o tej i o tej godzinie, na dworcu w Gdyni, bagaż: piętnaście, czy tam dziesięć kilogramów na osobę. Ile można było wziąć tego bagażu, tym bardziej że nie wyjeżdżaliśmy z naszego domu. Poza tym moja siostra miała dziesięć lat, ja miałam siedem lat, to przynajmniej po jednej ręce rodzice powinni mieć wolne, żeby móc to dziecko przytrzymać. Podstawili bydlęce wagony, nie pamiętam, czy była jakaś pochylnia, czy po prostu wciągano nas. Łomot zasuwanych drzwi i w nieznane. Nie informowali nas, gdzie nas wywożą.

  • A czy babcia została?

Babcia była zameldowana w Gdyni, poza tym poznanianka, poznaniaków też nie ruszali, bo to był ich teren. Powiedzieli mamie, że gdyby zostawiła męża, to z dziećmi może wyjechać, takie było oświadczenie władz niemieckich. Powiedziane było, że bagażu tyle i tyle, w tym żywność na trzy dni. I rzeczywiście wieźli nas trzy dni. Droga wiodła przez Frankfurt i Breslau – pewnie tam były niezniszczone tory kolejowe. Jeżeli chodzi o przystanki, to poza dworcami w szczerym polu, ale nikogo nie wypuszczali z wagonów, przed wagonem chodził żołnierz z karabinem.

  • A potrzeby fizjologiczne, gotowanie?

Pamiętam taki moment, że komuś podgrzewano coś w kubeczku aluminiowym na świeczkach, żeby dać trochę ciepłego, bo termosy nie wystarczyły na trzy dni. Jeżeli chodzi o sprawy fizjologiczne, to nie pamiętam. Ja byłam tak małym dzieckiem, że było mi obojętne, co i jak. Nie pamiętam.
Trzeciego dnia, pod wieczór, pociąg stanął w Kielcach. Niesamowity łomot otwieranych drzwi, nie otwieranych, tylko odsuwanych, i – raus. Pewnie krzyczeli jeszcze schnell, ale ja nie pamiętam. W wagonach nie było ani jednej ławki, ani jednej pryczy, podłoga nie za czysta. W ogóle po trzech dniach, ale jak nas wprowadzali to... To były używane wagony. Bardzo szybko ludzie z tego peronu w Kielcach zostali odprowadzeni – nie wiadomo kto co i jak zorganizował. Nas zabrał kolejarz, nawet pamiętam nazwisko, nazywał się... W tej chwili nie pamiętam – do siebie do domu. Oddali nam swoją sypialnię, tak że mogłyśmy się wyspać, można się było umyć i można było coś ciepłego zjeść.

  • Niemcy po wyładowaniu stracili już zainteresowanie, nie obchodziło ich w ogóle, co ci ludzie będą tam robili?

Nie, byle tylko szybko pozbyć się ich z peronu w Kielcach. Rodzice wynajęli jakieś mieszkanie, po paru dniach pewnie, i tam byliśmy – w Kielcach do stycznia 1940 roku.
Mój stryj, jeden z braci mego taty, był... Tatuś miał trzech braci, wszyscy byli wojskowi. Ten który był w Warszawie i miał – że tak powiem – stały adres, był w Modlinie dowódcą placu, podobno artyleria jemu podlegała. Został ranny i ze szpitala nie wzięli go do niewoli, tylko jakoś go wyprowadzili z tego szpitala i wrócił do swojego mieszkania, tu w Warszawie. Mieliśmy ten adres, rodzice mieli adres i ściągnęliśmy do Warszawy. Tak znaleźliśmy się w Warszawie, w styczniu 1940 roku.

  • W Kielcach nie było mowy o kontynuowaniu nauki – ani pani, ani siostra?

Nie, wojna się zaraz miała skończyć. Nikt nie pracował, wyprzedawali to, co mieli, bo zaraz się wojna ma skończyć. Jak przyjechaliśmy do Warszawy, to u rodziny taty byliśmy do czerwca, potem zostaliśmy – że tak powiem... Tata znalazł jakiś ogród w Henrykowie pod Warszawą i wydawało się. że może z uprawy tego ogrodu jakoś wyżyjemy.

  • A mieszkaliście cały czas w mieszkaniu stryja?

Tu w Warszawie tak. Z tym że właśnie nie u niego, ale u drugiego stryja, tego, do którego nie zdążyliśmy do Włodzimierza. On też znalazł się w Warszawie. Trzeci brat taty, który był na Zaolziu, zginął nad Bzurą, pochowany jest na wojskowym cmentarzu koło Żelazowej Woli. A tutaj, do Warszawy, ściągnęła jego żona z dwójką małych dzieci, tak że byliśmy wszyscy razem.
W tym Henrykowie poszłam do szkoły, do klasy drugiej – w Płudach była szkoła, pół klasy pierwsza klasa, pół klasy – druga. Ja zostałam przyjęta do drugiej, ponieważ już umiałam i czytać, i liczyć, tak że już [poszłam] do drugiej klasy. Tam [chodziłam] do pierwszych mrozów, do pierwszego śniegu – zima była bardzo, bardzo mroźna i śnieżna – do szkoły się nie chodziło.
Znowu z tego Henrykowa, w styczniu 1941 roku przyjechaliśmy do Warszawy, tutaj kontynuowałam szkołę, tę drugą klasę u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu – trochę z nich było wysiedlonych również z Wejherowa. Moja siostra z przedszkola, moja wychowawczyni była tutaj – co prawda prowadziła internat, nie uczyła, ale to w każdym razie były siostry, które nam bardzo pomagały w czasie wojny.
W 1941 roku mój tatuś dostał pracę u Franaszka. Dokładnie nie mogę powiedzieć, ale wydaje mi się, że to przez te siostry, które tam na Krasińskiego miały swój zakład i one do dzisiaj mają tam zakład, zmartwychwstanki. One chyba jakoś pomogły tatusiowi, dały rekomendację. Tata dostał pracę u Franaszka. To był duży zakład produkcyjny: papiery obiciowe, różne papiery kolorowe i dział foto. I tatuś dostał posadę portiera – z mieszkaniem. To było bardzo ważne.
Chodziłam kolejno do szkoły, do trzeciej, czwartej klasy, ale już u innych sióstr, u sióstr felicjanek, na ulicy Syrena. Park Wola – tam jest kościół Świętego Wojciecha, słynny z okresu Powstania i tam koło tego kościoła [...] jest ulica Syreny. Tam chodziłam do szkoły, do piątej klasy. Chodziłam bez zeszytów, bez książek, bo prywatna szkoła i nie wolno było uczyć. Więc co się nauczyłam w domu, odpytywano... To był taki komplet, nie za dużo nas było, nie cała klasa się spotkała na tym komplecie. To wszystko z mojej nauki w Warszawie. Pierwszego sierpnia jak wybuchło Powstanie...
  • Jeszcze zanim dojdziemy do Powstania, czy pani pamięta, podczas swojej drogi do szkoły jak wyglądała Warszawa? Czas okupacji – czy pani kojarzy jakieś wydarzenia związane z Niemcami, z ludnością?

Dobrze. Była kiedyś egzekucja uliczna koło kina na Wolskiej przy Młynarskiej. Tylko nie pamiętam, czy to był róg Wolska Młynarska, kino „Iluzjon” chyba się nazywało. Była egzekucja, to było okropne.

  • Była pani świadkiem tego jako dziecko?

Słyszałam, natomiast od razu były kwiaty, od razu były świeczki. Niemcy połapali ludzi, żeby [ładowali] zwłoki na samochód... Odjechali, a ludzie od razu [wyszli] ze świeczkami, normalnymi świeczkami, kwiatki, jakie mieli w domu, doniczki czy nie doniczki, co się znalazło [przynosili]. To było jedno wydarzenie, drugie: niedziela, styczeń 1944 rok, strzały po sumie, po okresie takim gdzie ludzie z kościoła wracają do domu, strzały na ulicy i to widziałam. Były takie bardzo małe kioski, gdzie sprzedawano papierosy i prasę – malutkie takie, i za ten kiosk schował się mężczyzna i cisza po tych strzałach, po tej serii strzałów. Jak się zrobiło zupełnie cicho, on wyleciał z tego ukrycia i w kierunku Woli, w kierunku od Młynarskiej – dalej na Wolę leciał – i tu dostał serię, to było okropne.
Poza tym ludzie nie wracali z łapanek, wiadomo było, że kto ma jakieś pieniądze przy sobie, to może się wykupić – i właśnie mówiono, że jedna z pań, która mieszkała tak jak my – żona inżyniera, matka dwojga małych dzieci, została złapana i wykupiła się – wróciła. To był jeden taki moment – drugi, w fabryce, w której mieszkałam razem z rodzicami, były dwie drużyny straży ogniowej – tak to sie wtedy nazywało. Na Okopowej żona Franaszka miała mały zakład galanterii papierniczej, a ponieważ graniczyło to z gettem, bali się, żeby to nie spłonęło. Na terenie fabryki mieszkał również pan, który miał tam garbarnię, w tej stronie Okopowej, która jest po drugiej stronie cmentarnych murów. I strażacy wyjeżdżali tam pilnować, żeby nie było pożaru. Pamiętam taki jeden dzień, kiedy przyszedł strażak, prosto z akcji, której miał pilnować, żeby się nie zapaliło – i do mojej mamy: „Pani Kossakowska, co ja widziałem, co ja widziałem!”. Mama mnie zgarnęła na podwórko: „Wyjdź natychmiast!”. Wiedziała co, ale później ja tak i tak usłyszałam, co on widział w tym getcie. Więc chłop taki, że mówiono, że udźwignie metr orzechów, bo akurat tam były kiedyś zbiory orzechów (to później powiem), i zaniósł na trzecie piętro worek orzechów. Płakał, płakał, widział, jak Niemcy rozrywali małe dziecko, widział, jak Niemcy trzaskali główką o kant – jeszcze teraz mam dreszcze. Więc tak mniej więcej wyglądała ulica. […].

  • À propos mieszkania pani rodziny – to przy jakiej ulicy się znajdowało?

Fabryka, w której tata dostał pracę i mieszkanie, mieściła się na ulicy Wolskiej, między szpitalem Świętego Stanisława a Skierniewicką – mniej więcej na tym terenie, naprzeciwko pałacyku Michla, tak to wyglądało [...] To było mieszkanie z oknem na bramę i mój tata był portierem w bramie numer 41, to były główne budynki administracji i produkcyjne. Potem była Wolska 43 i Wolska 45.
Ale wrócę do Wolskiej 41 i do Franaszków. Ci właściciele tego dużego zakładu – bo ja mam nawet plan, fotografię tej fabryki, to był duży zakład, tam było około pięciuset pracowników. Były karty, których wypisywanie i obliczanie godzin pracy należało do mojej mamy, nie do taty, tylko do mamy. Więc wiem, że było ich około pięciuset. Były dwie drużyny straży pożarnej i biuro. Budynek główny, gdzie mieszkał dyrektor, taki zaprzyjaźniony pan, który miał na Okopowej garbarnię, i inżynier z działu foto fabryki. Była olbrzymia stołówka, codziennie były obiady, każdy dostawał zupę, dosyć często z wkładką mięsną. Za budynkiem głównym, budynek fabryczny, gdzie była portiernia, duży dziedziniec, budynek administracji, nie za duży ogród, gdzie były piękne orzechy – między innymi za tym ogrodem było gospodarstwo. Były świnki, były kozy, były kury, kaczki, miód był, pszczoły były, no wszystko było. I teraz tak: z tego gospodarstwa, świnki dorosłe były kolczykowane, a prosiaczki jak się urodziły, to chowane były tak – żeby nie było kolczykowania i to było mięso – i może nie tylko do tej stołówki fabrycznej.

  • Czyli zaopatrzeniowo rodzina miała podczas okresu okupacji w miarę dobrobyt, czy można tak powiedzieć?

No dobrobyt to nie, bo nie było tego, co dziecko powinno jeść, ale głodu nie było. Poza tym dostawaliśmy litr koziego mleka codziennie, można było wytrzymać.
Pani Franaszkowa w stosunku do mojej mamy – może to były jakieś inne układy, nie wiem, w każdym razie jak myśmy tam zamieszkali, nie mieliśmy nic – meble podstawowe były, ale ani garnka, ani łyżki, ani miski, ani talerza. Przyszła kiedyś do mamy: „Czy pani pozwoli Jance ze mną pojechać po zakupy, ja jadę gdzieś tam – wymieniła – po zakupy”. Samochód był na gaz, samochód osobowy i z tyłu był kociołek i się jechało. I wróciłam z olbrzymimi kartonami: komplet garnków, komplet naczyń, komplet... „To w prezencie od Janki! Dla pani od Janki”. Tak to wyglądało.

  • Fantastycznie.

Miała maszynę – wiedziała, że mama umie szyć: „Mam maszynę, która mi jest w tej chwili niepotrzebna, mogę pani pożyczyć”. I ta maszyna stała trzy lata u nas, bo ona nie umiała szyć: „Pani umie – dziewczynkom poszyje wszystko”.

  • Pomagała, dobry człowiek.

Bardzo, bardzo pomagała.

  • Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy bliskość getta miała jakiś wpływ na okolicę, czy pani była świadkiem jakichś wydarzeń związanych z gettem?

Ja nie. Widziałam tylko dymy, słyszałam.

  • A z Powstania później?

Dymy w czasie Powstania w getcie, tak. Ja osobiście nie widziałam, tylko to, co usłyszałam od tego strażaka.

  • Czy jako dziecko zdawała sobie pani sprawę z istnienia konspiracji, z istnienia podziemia?

Wszystko wiedziałam.

  • Rozmawiało się o tym?

Naturalnie, rozmawiało się o tym.

  • Ale w domu czy w szkole?

W domu. W szkole to koleżanki nosiły różne wiersze Słonimskiego. „Kamienie na szaniec” czytałam chyba w pierwszym wydaniu.

  • Czyli wychowanie w patriotyzmie było obecne?

Cały czas było.

  • Mimo zagrożenia?

Mimo zagrożenia.

  • Chciałem teraz przejść do Powstania Warszawskiego. Gdzie panią zastał 1 sierpnia – jak to wyglądało w pani wspomnieniach, jak ten moment wyglądał?

Jeden z panów inżynierów, który przeżył Powstanie, mieszkał na Żoliborzu – i wyjechał z fabryki gdzieś około pierwszej – jeździł rowerem, po jakiejś godzinie wrócił i powiedział, że nie może już dojechać na Żoliborz, bo coś się dzieje, Powstanie jest. Więc jeszcze mama poszła do sklepu i kupiła to, co się należało na kartki, żeby w domu było: jakiś chleb, jakaś marmolada. Sklep był po drugiej stronie ulicy. To był pierwszy dzień, strzały były – słyszałam, ale nic nie widziałam.

  • To gdzieś w głębi miasta? Na Woli mniej? Czy też?

Też były, ale nie bezpośrednio tutaj koło nas. To był pierwszy dzień. Noc jeszcze była w mieszkaniu, okna mieliśmy na ulicę Wolską, ale były takie drewniane okiennice, a potem jeszcze ciemny papier zasłaniał. Nawet jakby szyby poszły, to były okiennice, ale nie poszły tego dnia, nie poszły.
Na terenie fabryki, pod gmachem głównym dyrekcji, wtedy kiedy zaczął się front wschodni... Franaszek wybudował schron pod całym budynkiem dyrekcji, z takim tunelowym wyjściem, zakończonym bunkrem z okienkami, gdzie można było zobaczyć, czy ten dom, który nad nami się już zwalił, czy możemy wyjść, czy nie możemy wyjść. [Był tam] każdy ze stałych mieszkańców na terenie fabryki – były dwadzieścia dwie osoby – do fabryki należał również budynek robotniczy, Wolska 45, poza tym byli ci strażacy, którzy mieli dyżur – oni mieli swoją wartownię, ci ludzie byli na terenie fabryki. Stali mieszkańcy mieli swoje miejsca w schronie, z ławkami podniesionymi, żeby można było schować pościel, ubrania, i szafy zasuwane z tyłu, żeby można było [schować] rzeczy. Poza tym można było tam i gotować i sanitariaty były, wszystko było. Można było przeżyć. Schron był przeznaczony chyba na front, na przetrwanie frontu. Ulica Wolska to była wylotowa ulica z Warszawy, nazywała się w czasie wojny Litzmannstadt Strasse, czyli Łódzka, wylot na Łódź – na Poznań. Drugą noc już spaliśmy w schronie i trzecią. Z drugiego na trzeci, z trzeciego na czwarty, z czwartego na piąty, trzy noce w schronie byłyśmy, ale wychodziłyśmy na podwórko na teren ogrodu.

  • W ciągu dnia – przez te dni, raczej było spokojnie w okolicy? Nic się tam bezpośrednio nie działo?

Działo się. Trzeciego sierpnia weszli Niemcy na teren fabryczny, zabrali wszystkich mężczyzn do rozbierania barykady, która miała miejsce za Młynarską na Wolskiej i przy Młynarskiej, tu gdzie jest dom towarowy na Woli. Z tym że Franaszek wytargował tych ludzi – mężczyzn, że fabryka jest bardzo potrzebna Niemcom, że jest dział foto, który ma materiały. My wszystko wiedzieliśmy, jak pertraktacje wyglądały, wszyscy wrócili, wrócili mężczyźni. Parę kobiet skorzystało z tego, że była otwarta brama i że chwilowo nie ma walki na ulicy, wyszły z terenu fabryki i schroniły się w kościele Świętego Wawrzyńca na Woli – to jest tam koło cmentarza prawosławnego. Miedzy innymi Franaszkowa z małym dzieckiem – ona się spodziewała lada dzień rozwiązania, była w wysokiej ciąży i schroniła się właśnie tam, u księdza, z którym Franaszkowie byli bardzo zaprzyjaźnieni – proboszcza tej parafii świętego Wawrzyńca. 3 sierpnia jak mężczyźni wrócili bramy zamknięto.

  • One zostały na zewnątrz?

One zostały w parafii Świętego Wawrzyńca, u proboszcza na plebanii. Ja wiem o dwóch paniach – właśnie pani Franaszkowa i żona drugiego portiera. Na drugiej bramie był portier i jego żona z moją rówieśnicą, o rok straszą – obie byłyśmy Janki, ona była Jasia, ja byłam Janka. Ona z mamą trafiła tam do księdza w kościele Świętego Wawrzyńca, ja zostałam tutaj.
Czwarty dzień – kompletna cisza. Jeszcze trzeciego dnia jak rozbierali tę barykadę, to tatuś przyszedł i powiedział do mamy: „Słuchaj, zabili chłopaka, takiego w wieku Janki, na rogu Działdowskiej i Wolskiej”. To jest ulica następna od Młynarskiej, równoległa do Młynarskiej, prostopadła do Wolskiej. I tylko tyle usłyszałam: „Zabili to dziecko, zabili”. Nic nie widziałam.

  • Pani i pani rodzice, nie byliście świadkami tej rzezi na Wolskiej?

Trzeciego nie było żadnej rzezi. Czwartego był spokojny dzień, stołówka fabryczna zaczęła działać, wynieśli w kubłach – w jakiś olbrzymich garach, na główny dziedziniec, Wolska 41 i rozdawali zupę, każdy kto przyszedł z jakąś menażką czy z czymś, dostawał zupę. Dużo tej zupy nagotowali. Ja wtedy widziałam umundurowanych dowódców Powstania. Mam w oczach jeszcze takiego młodego chłopaka – ja miałam dwanaście lat, to dla mnie wszystko było dorosłe. On był w furażerce, w bluzie, tutaj miał [pod brodą] taką bardzo jasną – nie białą, chusteczkę, tak jak się teraz nosi.
  • Powstańcy też wkroczyli na teren fabryki?

Na teren fabryki. Ja się pytałam tych Powstańców którzy siedzieli w pałacyku Michla – naprzeciwko, oni siedzieli cicho i przychodzili z drugiej strony, od strony remizy tramwajowej, z terenów szpitala Świętego Stanisława, przychodzili na zupę.
Następny dzień od rana piekło – to był piąty, sobota, piekło, dosłownie piekło rozpętało się tak straszne, że w ogóle ze schronu nikt nie wychodził. No i w końcu dobijają się Niemcy, około południa, do bramy, ale to było walenie, to było straszne. I mój tata jako portier musiał pójść otworzyć. Franaszek prosił: „Proszę pójść otworzyć, będziemy z nimi pertraktować”. Nie było żadnej pertraktacji, żadnej! Mój tata jak wyszedł bramę otworzyć, to został od razu zabity, zaraz za bramą, na ulicy. Momentu tego nie widziałam. Po jakimś czasie przez ten bunkier i ten wykopany korytarz wpadli Niemcy do schronu i: Raus, raus – i od razu kolbami, więc nic nie można było zabrać z tego...
Były modne takie torebeczki na sznureczek – ja na robotach ręcznych robiłam i w tej torebeczce miałam swoją legitymację szkolną, miałam swoją metrykę urodzenia, bo to był dokument. Podobnie moja siostra, podobnie moja mama. Nic, rączki do góry i letnie sukienki i letnie buty, tak się siedziało, bo to był sierpień. Miałam sukienkę uszytą przez mamę, nie taką bardzo letnią, i identyczną sukienkę miała moja siostra – też uszytą, dostałyśmy na Wielkanoc, obie, nowe sukienki, i ona, i ja. Podobno pierwszy raz w życiu mama ubrała nas jednakowo.
Jak nas z tego schronu wypędzili, urządzili taki szpaler, trzeba było przejść kawałek obok budynku dyrekcji, przez bramę na ulicę. W bramie – niezupełnie, stał czołg, bo się nie zmieścił, i było światło tylko w kierunku miasta. Wypędzili nas, kolbami bili, nie strzelali, nie widziałam nikogo zabitego na dziedzińcu, dopiero jak wyszłam na ulicę. Nie byliśmy pierwsi wypędzeni z tego schronu.

  • Ile ludzi było w schronie?

Około pięciuset.

  • Cała załoga?

Nie, nie,nie, nie załoga, załoga była w domu, tu była straż pożarna, tu byli mieszkańcy bloku 45, mieszkańcy bloku nie naszego 47, 49 z przeciwka, z okolicy. Jak się patrzy na wypis ulic, to niektórych numerów . Oni byli tutaj.
Jak nas wypędzili tym wąskim [przejściem] w kierunku miasta, to zobaczyłam zabitego mego tatę, leżał prawie pod oknami naszego mieszkania. Nie można było w ogóle... Ani siostra, ani ja, ani mama, nawet zatrzymać się, nie można było, bo strzelali do nas. Urządzili sobie taką strzelaninę jak do zajęcy, bo kaczki fruwają, a zające biegną, a myśmy nawet bruzdy nie mieli, żeby się schować. Bo ten bardzo długi budynek fabryczny – same okna zakratowane, za budynkiem fabrycznym malutki budyneczek, ja go nazywałam „piwnym”, bo tam piwo sprzedawali, tylko był sklepik na dole, a u góry mieszkali właściciele i szpital Świętego Stanisława. Część ludzi, których nie zabili, nie ranili – ja mam w oczach tego mego tatę, a trochę dalej leżała pani, mieszkająca na terenie fabryki, czołgająca się na łokciach, ja do dzisiaj widzę jej twarz, ja do dzisiaj widzę tę twarz. Ranna była pewnie w nogi – nie wiem. Część poszła w kierunku zajezdni, a moja mama...

  • Niemcy prowadzili?

Nie, oni nas nie prowadzili, tylko strzelali, wygonili nas i strzelali – kto doleci, to doleci, kto nie doleci, to nie doleci. I część w kierunku zajezdni, a moja mama powiedziała: „Skaczemy przed czołgiem, na drugą stronę Wolskiej”. I tam barykada. Do tej barykady, barykadą był wykopany rów, przewrócony tramwaj i między murem a barykadą przejście dla jednej osoby, tam leżał Niemiec z karabinem i strzelał, ale on strzelał w światło ulicy Młynarskiej. A ta grupka, która leciała – no nie wiem, ile nas było – ale w każdym razie leciał również jeden strażak, w ubraniu strażackim i żeby się zmieścić, po tym Niemcu, po jego karabinie czy w jakkolwiek przeskoczyć ten mały kawałek terenu, on wyprzedził siostrę i poleciał do tego rowu – okropne, dostał, uratował moją siostrę, uratował. Siostra przeskoczyła pierwsza, ja druga, mama trzecia i w świetle tego tramwaju ten Niemiec nie mógł do nas strzelać, bo się nie mógł za bardzo wychylić.
Do pierwszej bramy – to były takie czynszowe domy, brama z podwórkiem kwadratowym, i [uciekliśmy] gdzieś do piwnicy. I my do piwnicy, tam była grupka ludzi – może z pięć, może osiem osób. Były ustawione drabiny przy tych malutkich okienkach piwnicznych na teren tak zwanego terenu zabaw „Wenecja”. Dzisiaj tam stoi dom towarowy „Wola”, ale przez długi czas w Warszawie obok tego domu towarowego było kino, też się „Wenecja” nazywało. To prawdopodobnie na pamiątkę tego placu zabaw, „Wenecji”. Więc my, do piwnicy – po drabinie na tę „Wenecję”, a tam zielono i prosto na nas z karabinami – niebieskie oczy miał jeden żołnierz, ale nie strzelił do mnie, nie strzelił. I my w okienko, znowu z powrotem, z tym że nie trafiłyśmy do tej samej piwnicy i nie było drabiny i skakałyśmy na szpot.

  • Czyli chaos i panika?

Wszystko się działo w tak szybkim tempie, że trudno określić, jak to się stało. W tej piwnicy, do której żeśmy wpadły, okazała się być stolarnią i tam przesiedzieliśmy... Grupka ludzi, same kobiety i dzieci i jeden mężczyzna, który ocalał, właśnie portier z drugiej bramy Franaszka. Jego córka starsza – szesnastoletnia dziewczyna, to między mną a moją siostrą była, starsza od mojej siostry, i my trzy – pięć osób się raptem znalazło. I ta piątka przeżyła. Przesiedzieliśmy w tej piwnicy całą noc.
Przychodzili różni mężczyźni, mężczyźni, którzy pewnie mieszkali w tym domu, mieli swoje rodziny albo znajomych – opowiadali, co się dzieje. Ja to nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, ale wiedziałam, że nie tatuś przyszedł, takie miałam złudzenia, że może ten tatuś przyjdzie. Informowali, co się dzieje i jak się dzieje.
Ciągłe były modlitwy, bo to jest niedziela 6 sierpnia – dzień Przemienienia Pańskiego, musi się coś zrobić, musi się coś przemienić, nie może być tak, jak jest. Ta ulica, ten fragment ulicy, którym biegłam od bramy do Młynarskiej – to naprawdę po krwi biegłam, przeskakiwałam ludzi. Dzisiaj jak tam chodzę, to mnie tak trochę bolą stopy, wyjątkowo bolą.
Przesiedzieliśmy tam całą noc i w południe, może późnym popołudniem, gdzieś około czwartej, piątej (ciągle były strzały wzdłuż Młynarskiej) weszli na teren podwórka Niemcy.
I tutaj muszę powiedzieć o mojej mamie; moja mama miała niesamowitą intuicję, siedziałyśmy w tej piwnicy, nakarmiły nas te panie, które tam były, dały malutki neseser, dały mydło, dały ręcznik, dały nóż, kawałek chleba, kawałek kostki margaryny. Tak że już miałyśmy bagaż, wychodząc z Warszawy, i mama, to ja pamiętam: „Niech pani jeszcze poczeka, jeszcze trochę, jeszcze trochę, jeszcze trochę”. I w pewnym momencie mama do nas mówi: „Dziewczynki wychodzimy”. Ani moment nie czekała, nic: „Wychodzimy”.
Przez bramę idą Niemcy z granatami w ręku, a moja mama wyprzedziła ich, pierwsza krzyczała na nich po niemiecku – moja mama bardzo dobrze znała język niemiecki, można powiedzieć, literacki, nie taki gwarowy, tylko czysty. I ten dowódca ich – nie wiem w jakiej był randze, ogłupiał chyba, kazał schować te granaty – oni chowali te granaty do butów, a my wszyscy pod ścianę i rewizja osobista tego, co mamy – czy nie mamy butelek, jeśli mamy jakąkolwiek butelkę z jakimkolwiek płynem – odstawić, a my sami daleko pod ścianę.
Teraz nas wyprowadzają na Młynarską, na której ciągle jeszcze są strzały, ale to już jest inna brama, nie ta przez którą myśmy weszły na teren tych budynków na Młynarskiej i w bramie – duża ciężka brama i furtka w bramie, furtka otwarta – trup kobiety, cała rozdęta – upał był jednak, nie wiadomo, kiedy ona została zabita, nikt jej nie sprzątnął. Niemcy nie pozwolili jej ruszyć, musieliśmy przeskakiwać przez tą kobietę – okropne.
Doprowadzili nas do barykady i przez tą barykadę, co wczoraj skakaliśmy, dzisiaj [szliśmy] w drugą stronę, ale już Wolską szły grupy prowadzone przez Niemców w stronę kościoła Świętego Wojciecha. Ulica była sprzątnięta, nie było ani jednego ciała, brama do Franaszka była otwarta, Niemiec stał w bramie, nie wolno było wejść. Mama chciała wejść, zobaczyć, nie pozwoliłyśmy mamie. Nie wyszłaby z tej bramy.
Doprowadzili nas do kościoła i było tylko takie: „Nie wchodźcie do kościoła, zostańcie przed kościołem, zostańcie przed kościołem”. Przed kościołem była trawka, pusta, wolna, miejsce na trawie było. Nie pędzili specjalnie do wnętrza kościoła.

  • Tam było już sporo mieszkańców z okolic?

Pełno już było, właściwie pełno pod tym było... Jeszcze trochę miejsca było, żeby usiąść, a dochodziły ciągle kolejne grupy, kolejne grupy, kolejne grupy. Niemcy prowadzili.

  • Szał niemieckich mordów już minął i oni już starali się...

Z dalszych ulic prowadzili, tutaj była barykada, tutaj był pałacyk Michla, tutaj był pierwszy opór Niemców, zorganizowany. Wierząc temu generałowi Brochwiczowi, to on miał dwanaście stanowisk ogniowych na terenie fabryki. Chociaż ludzie, którzy mieszkali, którzy przeżyli te mordy na terenie fabryki, to mówili że na terenie fabryki nie było broni, mogło nie być broni, ale byli uzbrojeni ludzie. Dwanaście stanowisk ogniowych to jednak... To aż się prosiło, żeby i z jednej i drugiej strony...
Był piękny zachód słońca, posegregowali nas Niemcy – cały czas pod kościołem, wyprowadzili nas na ulicę, z ogrodu – do dzisiaj jest zagrodzony ten teren kościoła, tam podzieli nas na kobiety z dziećmi, młode kobiety samotne, mężczyzn, takie grupy i pognali nas do Pruszkowa, pieszo.

  • A spotkała pani tam może panią Franaszkową?

Nie.

  • A wie pani, jakie były jej losy?

Wiem, co się z nią stało. W Pruszkowie spotkałam koleżankę, która mieszkała na Młynarskiej, ale trochę dalej, bliżej Żytniej, no i taka wymiana zdań: „Mój brat nie żyje”, „Mój ojciec nie żyje” – takie tematy były. Zaprowadzili nas do hal, które jeszcze były brudne tylko brudem fabrycznym, bo to była lokomotywownia i warsztaty naprawcze taboru Pruszków. Tam z tego Pruszkowa... Około piątej rano byliśmy w Pruszkowie, dali nam kawę do picia, ale nie każdy miał kubki, filiżanki czy butelki, żeby się napić. Tak było, jak było. Około południa zgromadzili nas wszystkich pod murem tego warsztatu, przyjechał pociąg towarowy i tak trzymali nas do godziny piątej po południu. Ludzie z Pruszkowa przez płot rzucali nam pomidory – można się było napić, i jabłka, może i jeszcze coś innego nie wiem, ale ja pamiętam te pomidory i jabłka. I jak około piątej po południu doczepili lokomotywę i pociąg był już pod parą, a nam jeszcze nie kazali wchodzić do wagonów, nie wiem, jak to się stało, podeszła do nas pielęgniarka, siostra PCK, dała mamie adres i mówi: „Mogę wyprowadzić dziecko”, czyli mnie. Ja byłam zawsze drobnym dzieckiem – nie jestem dużą babą, grubą. Wzięły mnie na ręce i wyniosły za bramę. Zaprowadziły pod adres, który dała mamie.

  • Mama z siostrą zostały?

Zgodziła się, zgodziła się, powiedziała: „Zrobię wszystko, żeby drugi raz do bydlęcego wagonu nie wsiąść i nie pozwolę się wywieźć”.
Po jakimś czasie przyszła do mnie dziewczynka, która mówi: „Słuchaj, pod bramą obozu jest dziewczynka w takiej samej sukience jak ty”. No więc ja już poleciałam, bo wiedziałam, że tylko może być to moja siostra, nikt inny. I stałyśmy we dwie i czekałyśmy, co będzie, i patrzymy, pusty teren – bo po tej stronie pociągu był pusty teren obozu, idzie nasza mama.

  • Udało jej się jakoś wyjść?

Nie wychodzi, rozmawia – dwóch strażników, tu jeden, tu drugi – nie wiem, jak wiedziała, kogo wybrać, wytłumaczyła że maleńkie dziecko zabrała pielęgniarka do szpitala i ona musi po to dziecko pójść, z tym że mama rozmawiała z nim po niemiecku. Przyjechał samochód, a my truchlałyśmy pod tą bramą obozu. Przyjechał samochód, a ten Niemiec daje mamie znak. Można powiedzieć że byłyśmy wolne, nie można powiedzieć, że byłyśmy zupełnie wolne, ale byłyśmy nie w obozie.

  • Mama kolejny raz wykazała zaradność.

Nieraz jeszcze. Jeszcze jeden raz, parę dni byłyśmy w Pruszkowie u jednego inżyniera z fabryki, ale bez zameldowania. On tam mieszkał w Pruszkowie – dojeżdżał, jego żona była lekarzem. Przyszli Niemcy zabrać jej gabinet lekarski, więc już był strach, że nas rozpoznają.
Wyniosłyśmy się do Leśnej Podkowy, do znajomych wysiedlonych z Gdyni, którzy tam sobie kwaterowali w okresie letnim, dostałyśmy pół werandy i mieszkałyśmy tam do października, czyli do pierwszych zimnych nocy. I tam były łapanki – co się dzieje? Nic, tylko warszawiaków łapią, tych którzy mają zameldowanie po 1 sierpnia. Więc w międzyczasie trzeba było sobie kupić zameldowanie z 30 czerwca, jak się zaczynały wakacje. I mama to załatwiała.

  • A skąd miała na to środki?

Pożyczone. Dokumenty mama kupiła, ale dopiero w Leśnej Podkowie – miała tam znajomą sprzed wojny, wysiedloną tak samo jak my – i dopóki było względnie ciepło, to myśmy tam mieszkały. Miałyśmy korytko od drzwi do drzwi, deska, słoma, duży kilim i spanko. Po drugiej stronie dwie obce panie, z którymi bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. No i teraz łapanka, nic się nie dzieje, tylko warszawiaków łapią – mama jeszcze nie miała tego meldunku. Weszło na teren ogrodu dwóch żołnierzy liniowych – nie wiem, skąd wiedziała, do którego podejść, rozpoczęła rozmowę z nim – a w mieszkaniu były trzy Żydówki, które się musiały w międzyczasie schować, odpowiednio schować, tak żeby nie było śladu – trzy dorosłe, matka z dwoma dorosłymi córkami. Mama z nim rozmawia, a on ausweis prosi, tam było miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania przed wojną. Okazuje się, że kończył w Wejherowie seminarium nauczycielskie, jeszcze za czasów I wojny światowej, a mama w 1927 czy 1928 kończyła to seminarium już w wolnej Polsce, i on powiedział że: koleżanki z seminarium nie weźmie. I poszli.
  • Kolejny raz, przypadek, szczęście.

Mama mówi: „Pamiętajcie, uczcie się języków wroga”.

  • Na pewno na nich to robiło wrażenie.

Robiło wrażenie.

  • Bo już inaczej traktowali – jako osobę nie jak...

Przedmiot, rzecz.

  • Jakie były dalsze losy pań?

Przeniosłyśmy się do Milanówka, do pani, u której w 1939 roku przeżyłyśmy... Troszeczkę znajomą. Z tym że już nie miałyśmy jednego pokoju, tylko pół pokoju – jako stare znajome tę lepszą połowę, bo za szafami, nie przejściową. Tam doczekałyśmy ucieczki Niemców.

  • Miały panie informacje, co się dzieje z Powstaniem?

Miałyśmy na bieżąco.

  • Jakie to były informacje, jakie to robiło wrażenie?

Z tego samego miejsca co w 1939 roku oglądałyśmy dymy nad Warszawą. Przyjeżdżali ludzie, wszystko wiedzieliśmy. Ludzie się znajdywali – inżynier od Franaszka dowiedział się od tego inżyniera, który mieszkał w Pruszkowie, że kilka osób ocalało, może tam ocalała jego żona. Znalazł nas w tym Milanówku. Niestety o jego żonie wiedziałyśmy tylko tyle, że biegła przed nami na Młynarskiej i żyła, skręciła w kierunku zajezdni tramwajowej, gdzie wszystkich wysiekli, wszystkich.
Ludzie się jakoś znajdowali, informowali: „Ty nie jedź do Brwinowa, bo w Brwinowie to i tamto; ty jedź, bo to i tamto”. Tak że naprawdę ludzie byli zupełnie inni, nie bali się, mówili otwartym tekstem, naprawdę.

  • Niemcy wycofali się później, opuścili rejon?

W sąsiednim pokoju za drzwiami – ponieważ to była bardzo ładna willa – ten pan był aptekarzem w Warszawie, a w Milanówku mieszkał, miał willę. I jeden pokój, taki mniej krępujący – z przedpokoju, z holu wchodziło się bezpośrednio do tego pokoju, [mieszkało] dwóch podoficerów niemieckich i oni byli w takiej brygadzie likwidacji Warszawy. Codziennie przyjeżdżał po nich samochód i wieczorem wracali obładowani, obładowani dosłownie i pakowali paczki. Rano z tymi paczkami wychodzili, a co tam podglądali dorośli – to tam było wszystko: była porcelana, kryształy, sztućce, obrazy, bielizna, wszystko co można było zabrać, w paczuszki i... W dniu 16 stycznia, kiedy już było bardzo, bardzo gorąco, oni opuścili kwaterę i to bardzo szybko, w popłochu.
Pod Milanówkiem była potyczka 17 [stycznia]. Mama powiedziała: „Idziemy oglądać zabitych Niemców”. Wzięła mnie pod pachę, siostrę pod pachę, idziemy w kierunku Grodziska. Jak zobaczyła bose nogi wystające z rowu – w tył zwrot, nie oglądała zabitych Niemców, nie pokazywała nam. Tak to było.
Widziałam z tego samego okna, jak wjeżdżali do Milanówka zmotoryzowani, i z tego samego okna, jak uciekali.
A jeszcze wrócę do Warszawy, do naszego mieszkania przed wybuchem Powstania. Wolska to była trasa wyjazdowa z Warszawy, tuż przed Powstaniem sznur wozów uciekinierów, żołnierze niemieccy, czasami nawet jakaś krówka przywiązana – wozy jadą na zachód. Satysfakcja była.
A jeszcze powiem jedną rzecz, jeszcze się cofnę: 3 maja naprzeciwko Franaszka – po drugiej stronie pałacyk Michla, ale obok był dom mieszkalny, ludzie wietrzyli pościel w oknach, były białe rzeczy i czerwone, to było tylko wietrzenie bielizny, to były barwy narodowe. (A wie pan co w tym roku było pod pałacykiem Michla? Odprawa, warty grają hymn, generał staruszek składa tam wieńce i mowę stawia, a na pierwszym piętrze na balkonie różowa bielizna się suszy i babka za uchylonymi drzwiami patrzy, co się dzieje).

  • Nie wszyscy szanują.

Doczekałyśmy z mamą tego 17 stycznia. Za frontem moja mama ruszyła w Polskę – szukać rodziny.

  • Czyli nie wróciłyście do Warszawy.

Do Warszawy poszła – bo to się pieszo szło, zobaczyć, co zostało. Tutaj rodzina ojca była, ale to wszystko się rozpierzchło, wszyscy w podobnej sytuacji jak my. U Franaszka nie było nic, wszystko przykryte śniegiem. Wróciła ze swoją przyjaciółką, która mieszkała na Żoliborzu, jej mieszkanie ocalało, ale jak za tydzień przyszły, to już ktoś tam mieszkał i nie było metody, żeby w tym mieszkaniu zamieszkać. Więc mama postanowiła wracać do Wejherowa, może coś tam zostało. Z tym że rodzinę miała w Poznaniu i na Śląsku miała daleką krewną. Więc najpierw z siostrą pojechała na Śląsk, za frontem, akurat ci krewni wrócili z tobołkami z wypędzenia. Więc przyjechała – powiedziała, że żyje, poprosiła panią, żeby jeszcze mnie przetrzymała jakiś czas i pojechała do Poznania szukać rodziny. Tam znalazła, przyjechała po mnie i wtedy z Warszawy trzeba było złapać pociąg do Poznania.
Przyjechałyśmy z Milanówka – to były zupełnie inne dworce niż teraz, wysiadłyśmy prawdopodobnie na Dworcu Zachodnim, bo z tego dworca też odchodziły pociągi do Pruszkowa, do obozu – i jak zobaczyłam Warszawę, jak poczułam Warszawę, zemdlałam, nie pamiętam, co się ze mną stało. Podobno zobaczył to jakiś rusek – oficer rosyjski, bo to była trasa taka – wziął mnie na ręce i zaniósł do ruskiego wagonu osobowego, i mamę, i siostrę. I tak dojechałyśmy do Poznania, po ludzku, na siedząco.
I mama znowu zostawiła mnie, pojechała z siostrą – siostra była starsza ode mnie o te trzy lata, szukać, co zostało na wybrzeżu.
Babcia była wysiedlona z Gdyni do Starogardu Gdańskiego i tam mama miała adres, bo była korespondencja z babcią. Babcia nie poznała mamy, nie poznała. Moja mama miała trzydzieści sześć lat, a rodzona matka jej nie poznała.
I stamtąd pojechałyśmy już do Wejherowa. Mieszkanie, w którym mieszkałyśmy, było do wynajęcia, z tą tylko różnicą, że puste. Mama wynajęła to mieszkanie, i zbierała – że tak powiem – meble poniemieckie, bo Niemcy ubrali się w polskie – bo dobre, a magazyn zrobili w sali gimnastycznej gimnazjum, i kupować trzeba było te meble. Za wszystko się płaciło, za łyżkę, za kubek, za talerz, wszystko można było dostać w Gdyni czy w innych [miastach]. Ale trzeba było mieć pieniądze. A tutaj tylko tyle że rachunki rozłożono mamie na dziesięć rat.
Mama korespondowała z Warszawą, bo potrzebowała mieć akt zgonu taty. W tej fabryce powstała rada zakładowa czy załogowa i wydali mamie zaświadczenie, że tatuś zginął 5 sierpnia, a Maria – moja mama, ratowała tylko życie z córkami – i tylko tyle. I na tej podstawie w sądzie w Wejherowie wydali akt zgonu na 5 sierpnia. Ja dostałam i siostra moja, rentę sierocą, ja dostałam dziewiętnaście złotych dwadzieścia groszy, nie wiem, ile siostra, a bilet miesięczny tu w Warszawie kosztował dwadzieścia złotych. Tak to było.
Powrót. Na terenie fabryki Franaszka Niemcy urządzili teren masowych mordów. Mając protokół poekshumacyjny z PCK [wiem, że] jest ponad sześć tysięcy osób, ale jest jeszcze druga tablica, taka od ulicy, gdzie jest tysiąc, więc w sumie siedem tysięcy. Franaszek nie figuruje nigdzie, oprócz cmentarza Powstańców na Woli, z tym że jest szpital Świętego Stanisława, w nawiasie, fabryka Franaszka, więc mnie uczono, że to co jest w nawiasie, jest podrzędne, nie nadrzędne, powinno być fabryka Franaszka, ponieważ nie ma adresu, obok Świętego Stanisława. Tak że jeden jedyny raz jest tylko wymienione nazwisko właściciela firmy. Miał trzy numery, Wolska 41, Wolska 43, Wolska 45. Ponieważ zostały zniszczone dwa pierwsze budynki 41 i 43, 45 się ostał, jak „Foton”, który powstał z działu fabryki Franaszka jako niezniszczony. I tam się kilku inżynierów ukrywało i ci inżynierowie ocaleli, to tacy dwumiesięczni robinsonowie. Chodzili nocą przez płot do szpitala po jedzenie, potem szpital zorganizował pojedynczo ich jako personel, który jedzie do Pruszkowa po chleb, i tak ocaleli. I oni zdawali relację przed komisją badania zbrodni hitlerowskich na Woli, między ulicą tą a tą, chodzi o Wolską i Młynarską. To był Remiszewski, Łodziński, Koskowski i Starosolski – tacy inżynierowie. W sumie na terenie Franaszka są dwie tablice z krzyżami grunwaldzkimi, to znaczy że to są według danych poekshumacyjnych i proszę sobie wyobrazić, że coraz mniej ludzi figuruje pod adresem Wolska 43, gdzie nie było żadnych egzekucji, żadnych mordów, żadnych stosów, ktoś uważa, że numer 43 figuruje, bo to jest prywatna szkoła „Almamer”. A Franaszka nie ma. Wystąpiłam do burmistrza Woli, bo jak panu mówiłam mnie kazano się odsłonić i pytano mnie: „Gdzie ten Franaszek, pani mówi o Franaszku, pani mówi o siedmiu tysiącach zamordowanych i spalonych tam, gdzie to jest?”.

  • Dzisiaj te wszystkie zabudowania są zniszczone i stoją współczesne zabudowania?

Jeden. Jest fragment ściany i jest tablica poświęcona około tysiącom ofiar i to jest niedaleko okien naszego mieszkania. Jeszcze jak stał wypalony budynek – ale niezburzony, to ja chodziłam tam, między oknami była ta tablica pamięci. I postanowiłam upomnieć się o ten adres, napisałam do burmistrza, on wysłał przedstawiciela biura – zapomniałam jakiego, mam wizytówkę – na wizję lokalną, i on do mnie mówi tak: „Pani tu w tym piśmie mówi o siedmiu tysiącach, a ja tu widzę tylko tysiąc” – pracownik Woli. „To ja pana zaprowadzę do drugiej tablicy, gdzie jest sześć tysięcy”. Jedna tablica, gdzie jest tysiąc, jest przy ulicy, a sześć tysięcy – dzisiaj schowana za budynek „Almameru”. To jest duży budynek dziesięciopiętrowy szkoły prywatnej i tablica na gmachu ich rektoratu. I zasugerował, że ta tablica powinna być przeniesiona obok tej, która jest przy ulicy Wolskiej. Tak zaznaczył w notatce po wizji lokalnej. Ja prosiłam, żeby mi pozwolono ufundować taką maleńką – że to jest to i to. I po jakimś czasie dostałam odpowiedź, że ponieważ tabliczka jest nieduża, można napisać: „To są fragmenty muru fabryki J. Franaszka, Wolska 41” i pan rektor zgodził się, żeby w tym miejscu przybić tę tabliczkę, ona jest w świetle jego budynku 43, ale to nie jest teren Wolskiej 41, tylko Wolskiej 43.
Pytał pan o Franaszkową – Franaszkowa zginęła. A to jest jej synek [na zdjęciu], mały Franaszek, który wytuptał z piwnicy – on miał dwa lata, z piwnicy proboszczówki na Wolskiej, w kościele Świętego Wawrzyńca – mały, śliczny, stary kościółek. Wytuptał dosłownie, i został jako obiekt zastrzelony, do niego jednego strzelali, dopiero za nim wybiegła Franaszkowa – to znamy z opowiadań tego księdza, który przeżył. Podobno uderzyła Niemca w twarz, została też zastrzelona. Zginęła również żona portiera z drugiej bramy i moja koleżanka rówieśnica (Jasia i Janka).
Na terenie fabryki Franaszka pośród tych starych, stałych mieszkańców fabryki było pięcioro dzieci, siostry mojej nie liczę, bo ona już miała trzynaście lat, już była starsza, ocalałam tylko ja jedna. Wszystkie dzieci poszły... Wszyscy zginęli. Franaszek, Franaszkowa ich synek, zginął. O Franaszkach jeszcze powiem. Franaszkowa miała mieszkanie – willę rodziców w Wilanowie, to nie była dzielnica Warszawy, to było podwarszawskie i na dzień przed Powstaniem przyjechała – bo tu będzie bezpieczniej.

  • Gdyby się o dzień opóźniła, to by przeżyła.

Tak. Na Starych Powązkach jest ich symboliczny grób. Przy starym grobie Franaszków jest napisane – Pawełek miał na imię ten mały: „Dwuletni Pawełek zamordowany przez germańskich barbarzyńców”. Bardzo głęboko poszła w historię, bo kiedyś byli Germanie, później byli Prusacy, potem Niemcy, hitlerowcy, naziści, faszyści. Nie mówiło się o tym, że zrobili rzeź Niemcy, tylko hitlerowcy, faszyści.
  • Pani Janino, jeszcze chciałem zapytać: bliskość pałacyku Michla – czy była pani świadkiem walk, które się tam odbywały, w pobliżu tego pałacyku, czy to było poza panią?

To były zamknięte bramy i poza mną (tylko było słychać), to były porządne walki.

  • Jeszcze chciałbym nawiązać do okresu powojennego. Mieszkałyście cały czas w Wejherowie i wróciłyście do Warszawy?

Ja wróciłam, tylko.

  • Sama pani wróciła jako dorosła osoba?

Tak, na studia przyjechałam. Nie chciałam w ogóle przyjeżdżać do Warszawy, złożyłam podanie do Torunia – na wydział geologii się starałam i wydział zlikwidowali w Toruniu i dostałam papiery z Warszawy. Nie chciałam jechać, nie chciałam – siostra mnie siłą wpakowała i tak zostałam.

  • Czy może pani pamięta jeszcze jakieś wydarzenia związane z Powstańcami, może pamięta pani ich sylwetki? Powiedziała pani o tym jednym chłopcu...

Zabitym na dziedzińcu. I ten, który ocalił życie mojej siostrze. Tam były walki – tę ulicę, którą widziałam, zasłali dosłownie, ale to byli cywile. Jak zadzwoniła do mnie pani z Archiwum Historii Mówionej, to ona tak jakby trochę była zdziwiona, że ja jestem cywilem, nie Powstańcem. A to zdjęcie, które panu pokazałam, to ono ocalało w tej torebeczce na sznureczku. I oddałam je do muzeum z taką adnotacją, że: „Ci chłopy przeżyli, bo mieli broń, a to dziecko nie przeżyło“. Jeden z nich to jest Józef Czapski (nie mylić z Józefem Czapskim z „Kultury Paryskiej”), drugiego nazwiska nie pamiętam, wiem, że on przeżył i dwa lata temu zmarł. A chłopiec, malutki Pawełek zginął, po prostu zginął.





Warszawa, 16 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Janina Kossakowska-Such Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter