Janina Mańkowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Mańkowska. Czas, o który będziemy mówili, jest dość odległy i moja pamięć, choć nienajgorsza, ale przecież jest jednak bardzo wybiórcza, ponieważ byłam wtedy, kiedy wojna rozpoczynała się, bardzo małą dziewczynką. Miałam wtedy pięć lat – kończyłam zaledwie pięć lat w 1939 roku. Wówczas nazywałam się, tak się nazywała moja rodzina, Janowscy. Rodzina nasza składała się z rodziców i trójki rodzeństwa: ja jestem najmłodszą z rodzeństwa, brat jest starszy nieco ode mnie i siostra. Na Woli, bo tam myśmy mieszkali i tam cała akcja wojny rozegrała się w naszej rodzinie, mieszkaliśmy od okresu międzywojennego. Oczywiście ja tego nie pamiętam, ale z relacji rodziców wiem, że od 1937 roku. Natomiast przybyliśmy na Wolę z Pragi. Wówczas mieszkaliśmy na ulicy 11 Listopada.
Rok 1939, czyli napaść Niemiec na Polskę, zastało nas na ulicy Wolskiej właśnie w naszym mieszkaniu. Oczywiście niewiele z tego pamiętam, bo nie mogę pamiętać, bo trudno, aby prawie po siedemdziesięciu latach pięcioletnie dziecko miało jakiś obraz tego. Pamiętam jednak, że był to dzień niecodzienny. Znacznie wcześniej zostaliśmy dosłownie zerwani z łóżek. Pamiętam, że było ogromne zamieszanie w domu i ludzie wybiegli do bramy. To była dość duża kamienica, więc wszyscy wybiegli do bramy, która wychodziła na ulicę Wolską. Mnie mama trzymała na rękach, natomiast ojciec i rodzeństwo stało obok. Przypuszczam, że wszyscy byli przerażeni. Na pewno moja rodzina była ogromnie zaniepokojona. Z tego, co pamiętam, były strzały, huki i sypał się tynk z sufitu w tej bramie. To była taka prostokątna duża brama. Wówczas ten dom nie został zbombardowany. Przeżyliśmy to, to się zakończyło i później niewiele pamiętam, a właściwie nic w pierwszych dniach. […]
Ósmego września, tak jak wszyscy inni mieszkańcy tej części ulicy Wolskiej, żeśmy musieli opuścić dom i poszliśmy w kierunku Śródmieścia, blisko mojego obecnego miejsca zamieszkania na ulicy Żytniej żeśmy się zatrzymali. To była kuzynka mojego taty – ciocia Rajsowa – i tam żeśmy się zatrzymali. Byliśmy do 27 września w tamtym mieszkaniu. Była tam spora trudność, dlatego że oni mieli chorą, jak potem się dowiedziałam, na gruźlicę, córkę. Ona miała wówczas piętnaście lat i taka duża ilość osób, które przybyły, małe dzieci (przecież byłam małym dzieckiem) było to bardzo uciążliwe dla gospodarzy, ale jakoś dzielnie wszyscy żeśmy to znieśli.
Najgorszą rzeczą w tym okresie... Tata był w zasadzie wyłączony z życia codziennego gospodarczego tej rodziny – ale to są relacje mojego starszego rodzeństwa i rodziców – bo właściwie to ogromna rzesza mężczyzn, którzy nie byli w wojsku, po prostu pomagali: gasili pożary, przeróżne prace wykonywali przy porządkowaniu miasta. To na pewno była bardzo cenna rzecz dla miasta, ale tak było. Natomiast dla nas najgorszą rzeczą był głód, który panował. Gdzieś w okolicy była piekarnia, ale chleb z tej piekarni za pieniądze był rozdzielany, a właściwie racjonowany, natomiast przede wszystkim najgroźniejszą sprawą było to, że Niemcy ostrzeliwali kolejki [po żywność] i sporo ludzi ginęło lub byli ranni. Mama chodziła po chleb codziennie, bo przecież ciocia, która miała chorą córkę, nie mogła pójść. Dziecko chore było, ja byłam mała, brat był niewiele starszy ode mnie, siostra trochę starsza, ale oni też chodzili, bo tego chleba byłoby za mało, gdyby tylko mama przyniosła jeden bochenek. Właściwie tym żeśmy żyli i się odżywiali. To był taki trudny i zły okres. W tym czasie brat ojca był w wojsku. Był kawalerzystą. Brat przyniósł nam podobno w czasie działań worek ryżu i my tym ryżem żeśmy się żywili, ale bardzo krótko, bo szyby zostały wybite i do tego worka czy woreczka, w którym był ryż, nawpadało mnóstwo szkła i było to po prostu bardzo niebezpieczne, więc radość skończyła się szybko, że będziemy mieli jedzenie, a w efekcie nie mieliśmy. Dwudziestego siódmego czy 28 września wróciliśmy do domu na Wolę i okazało się, że nasz dom jest w gruzach. Wtedy była ogromna rozpacz, bo zaczynała się wojna, a nie mieliśmy dachu nad głową. Do tej cioci wrócić nie można było. Mama już pewnie była nawet przerażona, że to może się dla nas bardzo źle skończyć, bo dziewczynka była chora na gruźlicę. W każdym razie niedługo ta dziewczynka umarła, była ciężko chora. Właściwie zostaliśmy bez dachu nad głową, wszystko straciliśmy, bo wtedy tylko wydawało się, że wrócimy z powrotem do domu. Było inaczej, nie wróciliśmy do domu. Wówczas nie było innej możliwości, ponieważ to mieszkanie, gdzieś na parterze było najprawdopodobniej… Wówczas gruzy budynku były tak usytuowane, że w tym mieszkaniu z wiszącymi gruzami można było ostatecznie jakiś czas pożyć – w takim zawalonym mieszkaniu. Nie wiem, ile to tam trwało, niewiele czasu, zanim rodzice nie znaleźli innego mieszkania. Oczywiście nie było to proste, bo wyburzonych domów na Woli było dość dużo, Wola ucierpiała bardzo w 1939 roku. Ale po jakimś czasie najpierw mieliśmy zamieszkać w jednym z największych budynków na Woli, w tej części Woli po drugiej części parku Sowińskiego. To był tak zwany dom Hankiewicza, wysoka kamienica, od Prądzyńskiego do Ordona przy samej ulicy Wolskiej, ale w pewnym momencie mama się zastanowiła i pomyślała, że to się może okazać dla nas niebezpieczne, dlatego że możemy zginąć, przebiegając do parku Sowińskiego, bo taka możliwość wówczas była. Wynajęli wówczas mieszkanie na ulicy Sowińskiego, gdzie żeśmy mieszkali przez całą okupację. Marne, skromne mieszkanie, ale było w miarę w 1939 roku...

  • Czym zajmowali się rodzice?

Ojciec pracował w fabryce, mama nic nie robiła, to znaczy nami się zajmowała. Tak żeśmy przeżywali ten pierwszy bardzo trudny dla nas okres. Moje rodzeństwo już chodziło do szkoły. Siostra przed wojną, w momencie wybuchu wojny, miała dziewięć lat, ale miała już poza sobą trzy klasy, bo normalnie byłyby dwie, a ponieważ rok wcześniej poszła do szkoły, tak że została uczennicą klasy czwartej, a brat w 1939 roku rozpoczął naukę. Z 1941 na 1942 ja zaczęłam naukę. Wszyscy troje chodziliśmy do szkoły numer 182 na Bema. To jest obecne liceum Kopernika. Była to jedna z piękniejszych szkół w Warszawie, wybudowana w 1927 roku. Kierownik naszej szkoły, pan Henryk Maciejewski, to był wielki pedagog Woli i patriota. Wtedy jak Wola została przyłączona do Warszawy, oczywiście było za mało szkół na Woli, trzeba było dobudowywać. W tym czasie w okresie międzywojennym on był inicjatorem i był komitet budowy szkół. Wówczas bardzo nowoczesnych szkół powstało pięć bodajże na terenie Warszawy, a jedną z nich była ta na Bema, w której my się uczyliśmy. Natomiast w szkole tej byliśmy krótko. W każdym razie ja byłam... Dokładnie nie pamiętam ile, ale w każdym razie bardzo krótko. Pierwszy moment, to pamiętam siebie biegnącą po pięknym korytarzu, w czarnym, pięknym z plisowanymi falbankami fartuszku. Pamiętam, że był piękny gabinet przyrodniczy. Można tam było pozaglądać nawet, przecież jeszcze nie była to wiedza dla mnie przeznaczona, ale była to piękna szkoła i było tam wspaniale, miła atmosfera.
Natomiast już w 1941 roku Niemcy zajęli szkołę na szpital dla wojska. Wówczas uczniów przerzucili do baraków na ulicy Wolskiej w okolicy parku Sowińskiego i to była szkoła ogromnie marna. Było tam zimą ogromnie zimno, bardzo złe warunki były, ale tam musieliśmy się uczyć, z tym że ponieważ było za mało sal, to dla uczniów klas najmłodszych (wtedy ja byłam w tej grupie) po przeciwnej stronie ulicy Wolskiej, po tej, po której jest park Sowińskiego, był tak zwany budynek Grota. To była Wolska 114. To była kamienica, obskurna zresztą, w której pamiętam, że któregoś dnia na lekcji wypadło okno, ponieważ to były takie małe szybki w tych oknach (okno jest duże, tylko podzielone na szybki), to ta moja para, która siedziała przy oknie, przebiła głową szybę. Oczywiście ogromnie była pokaleczona i pamiętam, ale wtedy myślę, że byłam w drugiej klasie, wtedy było to całkiem inaczej, jak jest dzisiaj. Nieraz sobie myślę, jak dzisiaj dzieci mają wspaniale, jak są w bardzo wielkim zainteresowaniu. Wówczas nie było ani pogotowia, które należałoby wezwać i tak dalej. Nauczycielka poocierała krew z buzi, wyjęliśmy szybę, okno i powiedziała do mnie: „Zaprowadzisz ją do domu”. Wtedy ja, taka mała dziewczynka, poszłam z nią. Na ogół sama nie chodziłam. Zwykle mnie mama odprowadzała, ale wtedy poszłam z nią do jej domu. Zaprowadziłam ją, bo ona była ranna po tym wypadku, jaki miał miejsce. Mówię o tym, jakie były złe warunki lokalowe i w jakich warunkach żeśmy się uczyli, ale mówię również o tym, ponieważ zaprowadziłam tą dziewczynkę do budynków. To były bardzo wysokie budynki przy Wolskiej, gdzie dzisiaj jest ogromne miejsce straceń za tym tunelem w kierunku kościoła Świętego Wawrzyńca. Tam nikt nie ocalał. To jest dwa i pół tysiąca zamordowanych ludzi i pamiętam, że ta dziewczynka mieszkała właśnie w którymś z tych bloków. Były to wysokie bloki. Na pewno trzy-, czteropiętrowe. W każdym w razie na to budownictwo Woli to były wysokie bloki. Tak że to takie przy okazji wspomnienie, jak to wyglądało.
W normalnym trybie, normalnie, przebyłam pierwszą, drugą i trzecią klasę, natomiast już moje rodzeństwo, szczególnie najstarsza siostra i w ostatnim roku przed Powstaniem brat, oni już musieli skorzystać z tak zwanego tajnego nauczania, bo lekcje historii, geografii, języka polskiego, literatury niestety w szkole nie były wykładane i wówczas to się odbywało w domach uczniów, tych, którzy korzystali z tych lekcji. Tak to było, że do nas do domu również przychodziły dzieci i nauczyciele, aby przeprowadzać takie lekcje. Oczywiście trzeba było wtedy na ulicy spoglądać, czy jest bezpieczna sytuacja. Też brałam w czymś taki udział, bo to było naturalne, że z mamą wychodziło się i spacerowało. To byli nauczyciele tej szkoły, którzy w tym czasie zostali wyłączeni z nauki tych przedmiotów i chcieli dalej kontynuować. Tak było tutaj. W szkołach średnich było oczywiście jeszcze inaczej to organizowane. Organizatorem tego wszystkiego na Woli był pan Henryk Maciejewski. On był głównym bohaterem tego.

  • Wspominała pani, że siostra była w konspiracji.

Siostra w tym czasie nie była w konspiracji. W roku 1943 Irena kończyła klasę siódmą. Wówczas miała trzynaście lat. Ojciec nasz był w 1943 roku aresztowany. Wówczas już tylko mama była z nami. Dla nas były to ogromnie złe czasy. Jak wspomniałam, straciliśmy wszystko w 1939 roku, ale [wtedy] rodzina była jeszcze cała w komplecie.
  • Dlaczego ojciec został aresztowany?

Normalnie wychodziło się z domu i można było nie wrócić. Tak to było. Dla nas to była wielka nieznana sprawa. Był i przestał być. Po prostu nie wrócił.
Siostra została uczennicą pierwszej klasy. To się nazywało szkoły handlowej. Było to gimnazjum handlowe na placu Trzech Krzyży 8, w podwórzu, koło kościoła Świętego Aleksandra. Tam zapisała się... W tym czasie w każdym razie wstąpiła do harcerstwa i to harcerstwo po prostu konspiracyjnie działało, i ona między innymi, oczywiście na tyle, na ile trzynastoletnia dziewczynka mogła działać.
Jak wspomniałam, mieszkaliśmy na ulicy Sowińskiego i to było dość blisko torów kolejowych. Oczywiście wszyscy z późniejszych sytuacji wiemy, jak wyglądała późniejsza sprawa Zamojszczyzny i dzieci stamtąd zabieranych do Niemiec, ale w roku chyba 1942 była też taka sytuacja, kiedy część tych dzieci została przez konspirację wykradziona w czasie podróży i umieszczona w polskich rodzinach. Pamiętam, że to było zimą. Wówczas mama powiedziała, że idziemy na Dworzec Zachodni, bo przyjadą dzieci i te dzieci będą w wagonach odwożone do Niemiec. Tam pogłoski krążyły, że kolejarze odbijają te dzieci z tych wagonów i można ewentualnie zabrać takie dziecko do domu, i po prostu stworzyć im dom i opiekę. Pamiętam, że był to ogromnie zimny wieczór. Byliśmy bardzo opatuleni: mama, brat i ja brnąc dosłownie po kolana w śniegu, nie szliśmy chodnikami, tylko poprzez tory nawet, poszliśmy na Dworzec Zachodni po to dziecko. My, jako małe dzieci, ogromnie byliśmy podnieceni tą sprawą, żeśmy wypytywali, czy to będzie brat, czy to będzie siostra. Mama mówiła, że oczywiście nie wiemy i nie ma to żadnego znaczenia. Chodzi o to, żeby to dziecko przeżyło. Czekaliśmy długo. Przyszło wtedy dość dużo ludzi na dworzec i niestety pociąg nie przyjechał. Z późniejszych wiadomości, ale jeszcze z domu, wiem, że te dzieci były odstawione na bocznicę i zamarzły. Po prostu wszystkie poniosły śmierć. To jest takie moje wydarzenie z wczesnego dzieciństwa z czasów okupacji.
Innym takim wydarzeniem są powieszeni na Woli. W październiku 1942 roku w Warszawie odbyła się akcja wysadzenia torów naokoło Warszawy. To była tak zwana akcja Wawer, ale to już jest moja wiedza obecna i wtedy rzeczywiście konspiracyjni żołnierze AK wysadzili tory, ale niestety za to w odwecie Niemcy powiesili pięćdziesięciu mężczyzn. Na Woli na ulicy Mszczonowskiej były dwie szubienice i powiesili razem pięćdziesięciu [mężczyzn] na szubienicy. Wtedy nie tylko my, bo i inni też biegali zobaczyć, co się wydarzyło, i ja też tam z bratem byłam, tak że widziałam tych powieszonych biedaków. Pamiętam dokładnie, jak oni niestety ponieśli tam bohaterską śmierć.
Inną sprawa też ważną [nie] tylko dla nas, troszeczkę to może było później, może to był 1943 rok, był obóz jeniecki żołnierzy radzieckich na ulicy Gniewkowskiej. To była ulica blisko nas, ale bliżej torów. Niemcy tam zbudowali obóz dla... Nie, przywieźli tam jeńców. My widzieliśmy, jak oni zostali już tam przywiezieni. Tam nawet chłopcy (bo oni prosili przez druty) rzucali im liście z kapusty, bo oni [jeńcy] byli tam w bardzo ciężkich warunkach. Któregoś dnia czy wieczora w naszej piwnicy brat, znam to tylko z opowiadania, nawet specjalnie nie kojarzę tego wydarzenia, ale taka rzecz miała miejsce, brat poszedł po węgiel do piwnicy na opał, przynosiliśmy z piwnicy węgiel i tam zobaczył w korytarzu mężczyznę, który krył się i chwycił go za ramię, i w języku rosyjskim na migi zaczął prosić go o pomoc. Brat się bardzo przestraszył. Przyszedł do mieszkania, powiedział mamie, co się stało. Mama zeszła i wówczas przeprowadziła rozmowę z tym panem. Był to zbieg, któremu się udało uciec z terenu tego obozu. On najbliższej nocy opuścił nasz dom. Dostał, bo tak zresztą prosił o to, ubranie taty, buty i nawet jakąś mapę dostał i opuścił mieszkanie. Mundur swój ruski zostawił. Jeszcze tej nocy zakopali za domem (taka była wola) mama z bratem ten mundur, żeby nie było śladu, i nikt tego nie widział. Myślę, że nie było pewnie łatwo z tego obozu uciec, bo on tam był dobrze strzeżony. Oczywiście nie mam żadnych dowodów na to, ale czytając teraz wspomnienia pani Wrzosek o tym KL Warschau nie wykluczam, że... Bo tak żeśmy się później zastanawiali już po wojnie, bo to dość krótko trwało, ci jeńcy nie byli długo w tym obozie i przestali istnieć, zlikwidowali ten obóz, że mogły to być ofiary tego obozu, mogły. Nie musiały, ale mogły, bo logicznie myśląc, to gdzie oni wywieźli w czasie okupacji tych jeńców. Coś musieli z nimi zrobić, ale nie wiem. Nie było żadnych informacji. Natomiast współcześnie przy okazji wystawy, którą robiliśmy „Wola oskarża” w kościele Wawrzyńca, wśród zwiedzających było sporo ludzi, którzy opowiadali, bo mieszkali obok tego obozu tuż, tuż i różne wspomnienia mieli, że tam kawałki chleba rzucali czy jakieś inne jarzyny, czy coś. Tak że przez druty ludzie próbowali trochę wrzucać żywności. To jest ten okres 1942–1943.
W 1943 roku w Warszawie sytuacja bardzo się zaostrzyła i coraz to więcej znajomych nie wracało do domów. Były egzekucje na Woli, było kilka egzekucji, o tym się mówiło głoś
no. Były ciągle zmieniane godziny policyjne. To nie była stała godzina. One były w różnych okresach począwszy od szóstej, siódmej, czasami nawet były okresy późniejsze, ale była godzina policyjna i ona obowiązywała. W przeciwnym wypadku, jak ktoś przyjechał nawet tramwajem, to jeżeli jakiś patrol przechodził w tym czasie, to mógł być zastrzelony. Zresztą kiedyś mój brat (przed Powstaniem) był poza szkołą pewnie, jak wracał, to patrol przechodził i widzieli, że on biegnie, to strzelali do niego, bo tak przestrzelili mu palec – po palcu kulka przeszła, bo biegł i tak rękę do tyłu trzymał, ale to przecież drobiazg. Przebiegł i uciekł. Nic się nie stało. W każdym razie było to już dosyć niebezpieczne. Najistotniejsze było to, co się działo w mieście, że były coraz to częstsze egzekucje i bardziej masowe. Atmosfera w domu, wśród moich koleżanek, jak i mieszkańców tej okolicy była na pewno zupełnie inna, niż jak się w normalnych warunkach żyje. Ludzie właściwie żyli ciągle sprawą, co się wydarzyło, kogo aresztowali i tak dalej. To był główny temat w tym czasie i oczywiście panująca bieda, która dotyczyła bardzo wielu rodzin, a w jakimś tam stopniu na pewno wszystkich. Jeszcze takie dosyć charakterystyczne było to, szczególnie ja, jako najmłodsza, ponieważ jeszcze ten pierwszy okres był ciągle dla mnie taki nieznany, to nosiłam na sznurku kartkę z danymi dotyczącymi mojej rodziny na wypadek, gdyby coś się stało. Dzieci na ogół jakoś tam częściej przeżywały aniżeli dorośli. I wtedy żeby było coś wiadomo. Później, kiedy już chodziłam do szkoły, już miałam wiedzę własną, to już nie było konieczne, wtedy te dane już znałam. W szkole atmosfera mimo wczesnych klas była też patriotyczna. Pamiętam, że nasza wychowawczyni miała ogromną dozę patriotyzmu w sobie i pamiętam, że na koniec roku pisaliśmy wierszyki, recytowaliśmy wierszyki na imieniny, wierszyk: „Kto ty jesteś? Polak mały” to był sztandarowy [wierszyk]. Nie było dziecka, które by go nie znało. To się zawsze uzupełniało nieco jeszcze i na imieniny pani wychowawczyni czy na koniec roku recytowaliśmy. Tak że duch patriotyzmu był od najmłodszych lat i on brał się z atmosfery życia, a przede wszystkim domu rodzinnego i szkoły, tak że to był okres bardzo ważny w kształtowaniu cech charakteru.
W 1943 roku któregoś dnia po prostu tata nie wrócił, zostaliśmy sami. Wtedy było bardzo źle, była bieda. W naszym domu zamieszkała od 1939 roku pani, która była żoną polskiego oficera i oni mieszkali w Forcie Wola. Fort Wola na dzisiaj jest po prostu nieczynny, nie istnieje. Jest tam dom towarowy. To było za cmentarzem Wolskim. Wówczas były tam rogatki warszawskie w tym miejscu i tam był Fort Wola. Tam mieszkali też nasi polscy oficerowie. Jej małżonek poszedł walczyć, nie wrócił zresztą, i ona została bez żadnych środków do życia. Zamieszkała w naszym domu na drugim piętrze u samotnej pani, ale ta kobieta była też pewnie niezbyt zamożna, bo wiem, że był problem łóżka – ona nie miała łóżka. Mama jej dała turystyczne łóżko, na którym ona spała i się jakoś zaprzyjaźniła z naszą rodziną, może nawet dlatego, że mogła zawsze liczyć na to, że przynajmniej talerz zupy może zjeść u nas.
W kościele Świętego Wawrzyńca było trzech księży, ale dwaj byli specjalni: ksiądz proboszcz Mieczysław Krygier i biskup Niemira. Biskup Niemira był biskupem pińskim i od 1939 roku był rezydentem w kościele Świętego Wawrzyńca. Tak że oni tutaj prowadzili w pewnym sensie bardzo ważną działalność dla Woli, ponieważ ksiądz Krygier działał w konspiracji, a był prezesem RGO (tak to się bodajże nazywało ta charytatywna instytucja), która miała żywność do rozdawania ludności, to on... W tym kościele na plebani była duża piwnica, która była świetlicą i tam codziennie była pani, gdzie dzieci, jeżeli chciały, to mogły przychodzić odrabiać lekcje, bawić się i tam był zawsze podwieczorek, jakaś niewielka ilość, ale zawsze trochę jajecznicy, kanapka czy szklanka mleka. Tak że część dzieci chodziła tam po to, żeby po prostu nie tylko pobawić się, ale i dostać podwieczorek. Poza tym on był bardzo sympatyczny dla wszystkich ludzi i dla dzieci. Pamiętam, że kiedyś nam zorganizował nawet wycieczkę na Freta do sierocińca, gdzie było organizowane przedstawienie. Dzieci całej Woli jechały, więc to było bardzo charakterystyczne. Poza tym śpiewaliśmy zwykle w okresie Bożego Narodzenia przy grobie Pana Jezusa i wtedy zwykle był worek cukierków. Oczywiście wszystkich cukierków nie zjadaliśmy, ale potem były zabierane przez kościelnego i na następne spotkanie znowu przynoszone, ale zawsze jednego cukierka można było dostać. Poza tym była nauka religii obok kościoła. Pani katechetka przygotowywała dzieci do pierwszej spowiedzi i komunii, a ksiądz nie szczędził. To był przecież okres ogrodu, owoce. Jakie tam były piękne, wspaniałe jabłka. Myślę, że sam nawet jednego nie zjadł, wszystkie owoce rozdawał dzieciom. Tak że on nie tylko był świetnym patriotą, jak się okazało później, miał bardzo piękną kartę powstańczą, był kapelanem, a tutaj również w czasie okupacji pomagał ludziom i ta pani, ta żona tego oficera, korzystała z jego pomocy. Ona w przeciwnym wypadku prawdopodobnie by w ogóle zmarła z u żywności. On jej dawał trochę jedzenia.
Jesteśmy już w roku 1943, tata aresztowany, Irenka poszła do szkoły do gimnazjum handlowego i zbliżały się dni Powstania. Ostatni rok był wyjątkowo trudny i przykry dla nas szczególnie, bo po prostu bieda panowała. Irenka na tyle, na ile mogła, próbowała mamie trochę pomagać. Mama miała maszynę do szycia, więc ciągle nam przeszywała jedne ubrania na inne, żebyśmy mieli w czym chodzić, a ponadto robiła na drutach różne robótki nie tylko dla nas ubrania, ale również za pieniądze dla innych, bo przecież z czegoś musieliśmy żyć. Pomagała jej w tym też siostra. Miła duże uzdolnienia manualne i pamiętam, że też przeróżne robótki ze sznurka, torebki, paski, różne rzeczy robiła i tak jak mogły, tak starały się ten dom utrzymywać.
Nadszedł dzień 1 sierpnia. Pierwszego sierpnia były to wprawdzie dla Ireny wakacje, ale ona w czasie wakacji chodziła na kurs stenografii i maszynopisania. To było na ulicy Marszałkowskiej w pobliżu Ogrodu Saskiego. Ona chodziła tam codziennie na zajęcia poza szkołą, bo chciała się w ten sposób przygotować do pracy zawodowej. Ona nie powiedziała mamie, że idzie na zbiórkę powstańczą, bo bała się, że jeżeliby się jej cokolwiek stało, to wówczas mama by znalazła się w jeszcze gorszej sytuacji, aniżeli była, ponieważ w domu były młodsze dzieci i mama, to ona bała się tego powiedzieć i nie powiedziała. Normalnie wyszła z domu tak, jakby szła na zajęcia na kurs, a poszła na zbiórkę na Karową 3. Natomiast my byliśmy z mamą, ale nie tylko z mamą. Nasza mama była osobą bardzo otwartą i tak jak mogła, tak pomagała ludziom na różne sposoby, tak że przez nasz dom przewijało się sporawo ludzi. Często z innych miast przyjeżdżali po to, aby odnaleźć kogoś, kogo aresztowali, w każdym razie próbować kogoś odnaleźć czy czasami do lekarzy, szukali specjalistów, bo ciężka choroba kogoś złapała. Tuż przed Powstaniem pojawiła się w naszym domu młoda pani. Może miała dwadzieścia dwa, dwadzieścia cztery lata, która (z późniejszych opowiadań wiem) była nauczycielką z Ciechanowa. Przyjechała do Warszawy, bo aresztowali jej narzeczonego i przyjechała poszukiwać go, i tak u nas zastało ją Powstanie, tak że gdyby w swoim Ciechanowie pozostawała, to nie przeżyłaby tego, co tutaj musiała przeżyć. Pierwszego sierpnia przed południem przyjechała do nas nasza znajoma, która mieszkała na Rynku Starego Miasta. Przyjechała z małą córeczką – trzyletnią Zosią. Przyjechała, bo mówiła, że są kłopoty z zaopatrzeniem i pomyślała, że może koło nas są ogrodnicy, że może jakieś jarzyny uda się kupić. Była u nas przez jakiś czas, nie wiem, godzinę, dwie, trzy, w tym czasie Irena już się pożegnała z nami i wyszła, i mama postanowiła tą panią odprowadzić do tramwaju. To trzeba było cztery, pięć minut przejść do ulicy Wolskiej. Poszła mama z tą panią. Okazało się, że nie jadą już tramwaje i ona miała kłopot z wyjazdem z Woli. Tam pewnie kręciły się jakiś czas. W efekcie ona, nie wiem, czy przyjechał tramwaj jakiś czy czymś innych odjechała, i mama już próbowała wracać do domu. W tym czasie jechało auto ulicą Wolską, mówię to na bazie opowiadań mamy, te wspomnienia są w różnych publikacjach. Wówczas Niemcy – było dość sporo Niemców na ulicy – zatrzymali ten samochód. Z tego samochodu wyskoczyło dwóch facetów, którzy ostrzeliwali się. Samochód pojechał dalej. Wywiązała się strzelanina. Ludzie padli na chodnik, ci, którzy byli w zasięgu tej całej sytuacji. Ci dwaj mężczyźni uciekli, skryli się w zabudowaniach parterowych rejonu ulicy Sowińskiego i Karlińskiego (tam też była taka uliczka). Taka była ta pierwsza sytuacja. Obok cmentarza był budynek trzypiętrowy, on do dzisiaj stoi, i na drugim piętrze w środkowym oknie od ulicy mieszkali nasi znajomi. Jak sytuacja się nieco spokojniejsza zrobiła, ludzi zaczęli wstawać i oczywiście tam się gdzieś ewakuować. Mama też wstała i weszła do tego budynku do tych znajomych na drugim piętrze. Wtedy rozmawiali na temat tego zajścia na ulicy i obserwowali przez okno, co się dzieje na ulicy. Ci Niemcy, ci czy inni Niemcy, w każdym razie zatrzymali na ulicy przechodniów – mężczyzn. Natomiast na dachu tego budynku Niemcy postawili karabin maszynowy. Od tej pory Wola była już kontrolowana, a to było jeszcze przed godziną „W”. Nie wiem, która to była – piętnasta, piętnasta trzydzieści, przed godziną „W”. Wówczas przez okno, nie było wtedy żadnych wysokich drzew, to było dobrze widoczne, ci Niemcy zaprowadzili tych zebranych bodajże ośmiu mężczyzn, na ulicę Sowińskiego przy Karlińskiego. Obok była posesja pana Marudy numer 28 i tam rozstrzelali tych mężczyzn. Z tego okna też mama nawet widziała, jak podeszła jakaś pani do tych zabitych już po tej egzekucji i Niemiec wyjmował portfel czy coś tam i dawał jej. Ten młody człowiek, bo to był młody człowiek, jak potem żeśmy się dowiedzieli już w późniejszym okresie, on prawdopodobnie nie byłby zabity, gdyby nie wyszedł w tym momencie, bo to są przypadki. Jak była strzelanina, to matka jego dała mu zawiniątko z chlebem, z kanapką czy kawałek chleba, które on pod pachą miał i kazała mu uciekać, bo ona bała się, że będzie jakaś groźna sytuacja. W tym momencie Niemcy jego schwycili, dołączyli do tej grupy i zabili. Matka zrozpaczona tam przyszła i oni zdaje się, że jej oddali chyba portfel. To jest z opowiadania mamy, ale mama długo nie mogła siedzieć, bo się denerwowała, że my zostaliśmy w domu i musiała się wydostać. Niestety nie miała innej możliwości, musiała koło tych zabitych przejść. To był wąski chodnik, tak że jak mama przechodziła w niedługim czasie obok tych zabitych, to mówiła, że była to bardzo wstrząsająca scena. Wróciła do domu bardzo roztrzęsiona, rozdygotana. W zasadzie dla nas tak rozpoczęło się Powstanie.
Natomiast rozpacz była, bo nadszedł wieczór i Irenka nie wróciła, tak jak normalnie miała wrócić. Nie wróciło też dość sporo, na pewno kilka, może kilkanaście osób w pierwszej chwili nie wróciło do domu. Część z tych osób jednak jeszcze wróciła późnym wieczorem, ale nie wszyscy. Między innymi Irenka nie wróciła. Tak żeśmy byli 2, 3 i 4 sierpnia. Czwartego sierpnia na Wolę przyjechali pociągiem „ukraińcy”. To były wczesne godziny popołudniowe. Rozbiegli się po całej okolicy, wpadali do mieszkań, strzelali, gwałcili ludzi, sodoma i gomora była. W tym czasie coś się zaczęło niedobrego dziać z tą panią – żoną tego oficera. Ona przyszła do nas wtedy właśnie, kiedy ci „ukraińcy” byli już na ulicy za oknami. Przyszła, przyniosła łóżko polowe i powiedziała do mamy, że to łóżko nie będzie potrzebne, z nią już kończy się wszystko i ona będzie już tylko spała na leżaku, że ona dziękuje za to łóżko, mamie dziękowała za opiekę, za częstowanie jej czy serdeczną rozmowę. Pamiętam, że chciała podejść do okna. Nie pamiętam imienia tej pani. Mama znała jej imię, więc mówiła po imieniu, ale pamiętam, że ją chwyciła za ramię i powiedziała: „Proszę pani, proszę nie podchodzić do okna, bo oni mogą strzelić do okna”. My mieszkaliśmy na parterze, więc to było w każdym razie widoczne, więc ona się cofnęła i poszła na górę. Wieczorem, ale jeszcze nie było ciemno, ktoś powiedział, że ona zwariowała. To było jeszcze tego samego dnia, kiedy ona była u nas. Ponieważ w naszym domu było wejście od ulicy, ale można było pod tym domem przejść na podwórze, było przejście. Tam właśnie dołem wchodziło się po lewej stronie do piwnic, następnie był hol, po lewej stronie była pralnia dla wszystkich mieszkańców domu i przez hol można było wyjść. Tam był trzepak, śmietnik i tam był teren zagrodzony z ogródkiem. Wtedy żeśmy pobiegli pod domem zobaczyć, co się dzieje. Okno, w którym ona stała, było na Śródmieście na teren Warszawy. Była już dość ostra strzelanina wtedy i ona ubrała się w czerwoną suknię, turban sobie zawiązała z jedwabiu i pamiętam, że podnosiła ręce do góry i mówiła: „Te samoloty to są święte”. Było ewidentne, że postradała zmysły. Wtedy pamiętam, że ci mieszkańcy mówią, że: „Tak, ale ona ma zapałki. Trzeba te zapałki zabrać z tego mieszkania”. Ludzie bali się tam wejść, więc poprosili mamę, że mama ją znała sympatycznie, więc najlepiej będzie, jak mamusia wejdzie. Mama weszła, rozmawiała z nią. Mówiła, że było widać, że jest chora, ale jeszcze normalnie prowadziła rozmowy. Ta gospodyni powiedziała, gdzie są zapałki, więc stojąc, rozmawiając z nią przejęła pudełko zapałek, włożyła do kieszeni i wyszła. Natomiast na drugi dzień 5 sierpnia, kiedy na Woli zaczęły się już wzdłuż ulicy Wolskiej egzekucje, ci nasi [„ukraińcy”] pojawili się, ale dopiero po południu, nie było ciemno, u nas i było ogromne zamieszanie. Mówię, że my już mieliśmy ich jako gości wcześniej, bo oni kolbami karabinów walili, wchodzili do mieszkań, zabierali ludziom, co się dało i byli nam już znani.
  • To byli Rosjanie?

My mówiliśmy „ukraińcy”. Z wiedzy, jaką na dzisiaj mam, to oni byli z brygady Dirlewangera. To był międzynarodowy zespół różnych więźniów, którym darowali karę po to właśnie, żeby zabijali Polaków. Większość z nich mówiła po rosyjsku, aczkolwiek to był język mieszany niemiecki z rosyjskim. Oni wpadli w pewnym momencie przed nasz dom... To jest jeszcze ważne, że ten dom był na pewno najwyższym na tej ulicy. To był trzypiętrowy dom i jakiś tam plan w stosunku do tego domu mieli, bo takiej sytuacji na naszej ulicy w innych domach nie było. To dotyczyło tego domu akurat, a potem... W każdym razie krzyknęli, że mamy wychodzić, ręce do góry i stała grupa rozwrzeszczanych, oni strasznie głośni byli i chcieli nas zastrzelić, rozwalić po prostu. Bezsprzecznie dla nas była to ostatnia chwila naszego życia wtedy pod tym budynkiem. Sytuacja była okropna. Trzeba było trzymać ręce w górze. My żeśmy próbowali przyciskać się do mamy. Byłam ja i brat, czy brat i ja z mamą i ta pani – młoda dziewczyna, która u nas przebywała. Natomiast w tym czasie dziewczyna z drugiego piętra, która... W pobliżu nas była niemiecka stacja paliw. Ta stacja była zresztą wysadzana w czasie okupacji, chyba w 1943 roku. Ta dziewczyna widocznie znała tych Niemców. Nie znam bliżej, za mała byłam, żeby znać sprawy tym rządzące. Tym niemniej dziewczyna podziemnym wejściem przebiegła – to było blisko – i zawiadomiła tamtych Niemców, że tutaj taka sytuacja ma miejsce. Oni razem z nią biegli. My żeśmy tylko zobaczyli już stojąc, kiedy myśleliśmy, że już jest ostateczny moment naszego życia, zobaczyliśmy nagle, że biegnie ta dziewczyna (nie będę mówiła jej imienia i nazwiska, bo ona wprawdzie nie żyje, ale nie chcę), a za nią biegli dwaj Niemcy. Ci Niemcy strzelali do góry, dając sygnał tym stojącym przed naszym domem. Przybiegli, rozmawiali z nimi jakiś czas i nastąpiła decyzja, że wracamy z powrotem do domu. Żeśmy wrócili, natomiast [zarówno] ci Niemcy i ta dziewczyna (bo ona mówiła po niemiecku i po polsku przecież), jak i ci „ukraińcy”, poszli do mieszkania ludzi, którzy mieli w tym domu sklep spożywczy. W tym mieszkaniu prawdopodobnie, nie wiem, ale myślę, że nie tylko rozmawiali, ale pewnie i ucztowali, jakiś alkohol pili, tak myślę. W każdym razie my wróciliśmy do domu.
Nie wiedzieliśmy, co się będzie dalej z nami działo. Inni, ci „ukraińcy”, w tym czasie, kiedy tamci byli w mieszkaniu sąsiadów, dalej grasowali, dalej przychodzili. Pamiętam, że część ludzi z budynku naszego to siedziała w piwnicy, głównie w pralni, która była dość porządnym pomieszczeniem w piwnicy, bo bali się być na dole. W każdej chwili bombardowanie przecież mogło być w czasie okupacji, przeżywaliśmy niejedno. Natomiast jeszcze sprowadzili do nas... Do nas przyszło dość sporo sąsiadów. Siedzieli, nie wszyscy mieli miejsce na otomanie czy jakimś krześle, czy fotelu, więc siadali nawet na podłodze. Wiem, że na podłodze był jakby łańcuszek ludzi. Był chory chłopiec z górnego piętra, którego też przynieśli i położyli na łóżku. W każdym razie była to specjalna sytuacja i wtedy żeśmy właściwie byli w napięciu. Już nikt nie rozbierał. Właściwie przez wszystkie te dni od 1 sierpnia spaliśmy w ubraniach. To już wszyscy byli przygotowani na każdą sytuację. Mama też, pamiętam, zawiązała w prześcieradło trochę bielizny dla nas, lekarstw. Mimo że była bieda, to był ususzony kartkowy chleb. Niewiele tego, ale parę sucharów było z tego chleba, to tam do tego wrzuciła. W każdym razie to było przygotowane na ewentualność groźnej sytuacji, która w każdej chwili mogła się wydarzyć. Tak żeśmy przesiedzieli wśród spacerujących, dokuczających nam i okradających nas ludzi – „ukraińców”. Musiały być drzwi pootwierane, dokąd Niemcy nie uznali, że przyszła pora na rozwiązanie sytuacji. Wtedy oni wyszli, krzyknęli: Raus i kazali tym ludziom uciekać.
Wszyscy ci ludzie uciekali, gdzie kto mógł. Tak że my żeśmy nie przechodzili przez kościół Świętego Wojciecha, tak jak większość ludzi, bo mieszkaliśmy od strony zachodniej, w związku z tym ludzie uciekali w różnych kierunkach. Część sąsiadów uciekała w kierunku Śródmieścia, część uciekała w kierunku Jelonek, część w kierunku Włoch. My [uciekaliśmy] w kierunku Włoch. Co decydowało o tym, nie umiem powiedzieć. Mama zadecydowała. Do nas dołączyła sąsiadka mieszkająca w mieszkaniu obok, która była z małą dwuletnią córeczką i gosposią. Ta pani miała na Starym Mieście sklep spożywczy i w tym sklepie został, bo ona wróciła z gosposią, jak był wybuch Powstania, bo ta córeczka była mała, natomiast jej wówczas ośmioletni synek z mężem zostali. Oni już nigdy nie wrócili, bo zginęli. Natomiast ta pani Irena dołączyła do nas. Żeśmy uciekając... Oni strzelali za ludźmi, strzelali po oknach, tak że gdyby ktoś został, to by znalazł się w niebezpieczeństwie. Na pewno została ta kobieta, która niestety postradała zmysły, ta żona oficera. Ona pozostała i niewiadomo, co się z nią stało. Nawet po wojnie żadnego śladu po niej nie było, ani ciała, ani jej żywej. Tak że ona pozostała. Natomiast mimo tej strzelaniny wszyscy uciekali. Mama miała właśnie to prześcieradło zarzucone na barki. Pamiętam, że mówiła, że to ją zabezpiecza od tyłu, jak uciekamy, a przed sobą nas popychała. Pamiętam, że i brata, i mnie popychała przed sobą, nas chroniła sobą i tym tobołkiem na plecach. Tak właśnie z tą sąsiadką i z dziewczyną, która u nas była, żeśmy zawędrowali do ludzi, którzy mieszkali na Sieradzkiej. Tam była mamy koleżanka czy znajoma z młodości i z dzieciństwa. Mama poszła na górę, my zostaliśmy na dole, ale wróciła niestety ze złą wiadomością, że my nie możemy tam pozostać, dlatego że to było niewielkie mieszkanie – pokój z kuchnią tylko – i jej mąż w czasie okupacji uciekł z jakiegoś obozu. On się ukrywał i ona nie mogła już, szczególnie, że nas było dość dużo, takiej dużej grupy, a pewnie by nie przyjęła nas i samych. Tak że żeśmy próbowali w inne miejsca jakoś przemieść się. Byliśmy jeszcze w jakichś innych mieszkaniach. Zawsze zostawaliśmy pod domem, mama próbowała pertraktować i w końcu wylądowaliśmy na ulicy Słowackiego. To był taki piętrowy domek, ale była również oficyna na podwórzu.

  • Słowackiego na Żoliborzu?

Nie, we Włochach. My znaleźliśmy się we Włochach. W tej oficynie na podwórzu mieszkała pani. Nie umiem powiedzieć, czy to była pani jakaś polecona mamie, czy to była mamy znajoma. Tego nie wiem. W każdym razie ta pani powiedziała, że nie może nas do siebie wziąć, bo już ma u siebie dwie rodziny warszawskie, które w tym dniu czy dzień wcześniej przybyły i ona już zatrzymała ich u siebie, ale próbowała po sąsiadach biegać i pytać, czy by nie dali nam schronienia. Wówczas w mieszkaniu na pierwszym piętrze – pokój z kuchnią też zajmowali ci ludzie – przyjęli naszą sąsiadkę z małą córeczką (to była mała dziewczynka) i tą gosposię. One zostały przyjęte do tej rodziny. Natomiast w tym mieszkaniu mieszkał również administrator tego domu. On miał klucz od wolnego mieszkania, to znaczy wolnego w takim sensie, że w tym czasie nikt w tym mieszkaniu nie mieszkał. Ci ludzie mieli podwójne mieszkanie, po prostu mieszkali gdzie indziej, a on miał klucze od tego mieszkania. On nam to mieszkanie udostępnił, to było pojedyncze mieszkanie z kuchnią węglową na pierwszym piętrze, okno wychodziło na ulicę. My już przez cały czas Powstania byliśmy w tym mieszkaniu. Problem był, bo nas było dwoje, mama i ta dziewczyna, która u nas była, ta nauczycielka, a było tam jedno łóżko, bardzo maleńki pokoik, i dziecinne łóżeczko koszowe do spania dla małego dziecka, z wikliny. Niestety na cały okres okupacji, mimo że miałam lat dziesięć, musiałam spać w tym łóżeczku, więc proszę sobie wyobrazić, co należało robić z nogami. W każdym razie nie było innej możliwości, natomiast oni spali tak wszerz podstawiając sobie krzesła pod nogi na tym łóżku.
Minęło niewiele czasu, kiedy jeździł samochód z otwartym dachem. W tym samochodzie byli Niemcy i człowiek, który miał megafon, stał i ogłaszał, że wszyscy ludzie, którzy z Warszawy tutaj się przemieścili – i wymieniał, jacy to są, a więc to byli mężczyźni od lat trzynastu (czyli już chłopcy również) do lat sześćdziesięciu czy siedemdziesięciu, sześćdziesięciu chyba czy może sześćdziesięciu pięciu, w tym wieku, również kobiety i wchodziły w rachubę matki z dziećmi, które miały powyżej trzynastu lat – mają się zgłosić na dworzec kolejowy i tam będą odwożeni do obozów. W każdym razie on mówił o zbiórce na dworcu i kilkakrotnie ten samochód przemieszczał się ulicą. Część ludzi stawiła się na to wezwanie (to było mniej więcej w połowie sierpnia), część ludzi nie stawiła się, jak wynika z tego, bo nasza nauczycielka poszła na zbiórkę na dworzec, natomiast jeden z lokatorów tej pani na parterze, która mieszkała w oficynie, nie stawił się. On wtedy próbował z mamą pertraktować, żeby mama... Oczywiście oni mówili, jakie są konsekwencje tego. Konsekwencje były okropne – jeżeli złapią, szczególnie mężczyznę, to grozi mu wywózka do obozu koncentracyjnego, już nie do obozu pracy, ale może i coś innego. W każdym razie konsekwencje były na pewno duże. On próbował z mamą rozmawiać, ponieważ wiedział, że my mieszkamy sami w tym pokoju, żeby mógł wyjąć wnętrze kuchni węglowej i korzystać z tej kuchni jako kryjówki w sytuacji, kiedy były sprawdzenia przez Niemców. Mama się zgodziła na to. Wtedy kuchnię wypruli, wycięli piekarnik, który był, drzwiczki były zamknięte i kuchnia była przykryta płytą. To stało się dla nas szalenie niebezpieczne i właśnie to mieszkanie okazało się dla nas bardzo przykre. Oczywiście tego pana z dobrego serca mama chciała zabezpieczyć, ale niestety szczególnie w okresie kiedy potem zrobiło się bardzo zimno, tego mieszkania nie było można ogrzać, tam zamarzała woda, ale nie tylko to – my po prostu nie mieliśmy żadnej możliwości gotowania posiłków. Jedyną rzeczą, jaka mogła być, to gdzieś czasami u sąsiadów czajnik wody mogliśmy przegotować czy ziemniaki ugotować, choć niewiele więcej poza ziemniakami żeśmy gotowali, bo myśmy po prostu żyli w nędzy w tym czasie. Była jeszcze taka sytuacja, że ludzie u kogoś mieszkali, tak jak nasza sąsiadka, to najczęściej te rodziny im jednak dawały trochę jedzenia. My mieszkaliśmy sami i takiej możliwości nie było. Mieszkańcy Włoch w tym czasie, oczywiście, że żyli w niebezpieczeństwie, tak jak w czasie okupacji my żeśmy żyli, ale oni mieli swoje domy, mieli często swoją pracę, jakieś środki do życia. My byliśmy w sytuacji znacznie gorszej. Pamiętam, że kiedyś mama powiedziała, bo dzieci chodziły do szkoły, my nie chodziliśmy do szkoły, że jest gdzieś w pobliżu szkoła prowadzona przez siostry zakonne, to ja będę tam do tej szkoły chodziła. Poszła, zapisała mnie do tej szkoły, ale okazało się, że nie miałam ani zeszytów, ani książek, ani żadnych ołówków, pióra i tak dalej, i niestety nikt mi w tym nie pomógł i po dwóch czy trzech spotkaniach okazało się, że to jest w ogóle niemożliwe, nie wchodzi w rachubę chodzenie do tej szkoły, tak że nie chodziłam. Dopiero po wojnie zaczęłam znów chodzić do szkoły.
Bardzo przykrą sprawą dla nas było to, że nie było Irenki, a tym bardziej że my znaleźliśmy się w zupełnie nowych warunkach. Rozpacz mamy była przeokropna. Chodziła jak obłąkana. Kogokolwiek spotkała z Warszawy, wypytywała, czy nie widział, czy nie słyszał, zatrzymywała na ulicy jej rówieśnice. Była ogromnie rozżalona, że one żyją, a jej córka nie żyje. Okropny to był czas, wszyscy żeśmy rozpaczali, ale mama była wręcz szalona. Straszne to były dni dla nas wszystkich. Przyszedł piękny dzień, wieczór, chyba to było pod koniec sierpnia, kiedy Irenka wróciła – Irenka nas odnalazła i wróciła. Wtedy byłam na podwórzu, bawiłam się z dziećmi, Jurek gdzieś tam na ulicy pod domem był, ona się pojawiła. Mama dostała euforii: wpadła, płakała, krzyczała, była mieszająca się rozpacz i radość. Natomiast mnie też zawiadomiły dzieci, bo to cała kamienica wiedziała wtedy, że ona wróciła do domu do nas, odnalazła nas, więc wbiegłam, brat wbiegł. Żeśmy ogromnie się cieszyli i od tej pory sytuacja nasza się poprawiła.
Irena już próbowała znowu znaleźć jakieś rozwiązania. Pamiętam, że odnalazła w podwarszawskiej miejscowość jakąś koleżankę, która jej pożyczyła trochę pieniędzy. Kupiła dwa czy trzy bochenki chleba. Przywiozła. Jeden był dla nas do jedzenia, a dwa poszła na bazar, sprzedała. Uzyskała pieniądze właśnie już na ten, który zjedliśmy. To już było znacznie lepiej. Przede wszystkim byliśmy spokojni, radośni, życzliwi, i było wtedy już bardzo fajnie i dobrze. Tak że ten okres... Oczywiście cały czas przez Włochy przechodzili ludzie do obozów. Na dworcu tym było kilka takich zbiórek. To nie była jedyna wtedy. My z bratem żeśmy tam biegali i widzieliśmy tych ludzi, jak ich odprowadzali, ładowali do pociągów i odwozili potem do Pruszkowa, tak że to się działo przez cały okres Powstania. Natomiast już z dzisiejszych informacji wiem, że 16 września była wielka akcja wyłapywania z konspiracji mężczyzn – włochowskich mieszkańców – i ich wieźli, kilka tysięcy chyba, może dwa albo więcej. W każdym razie może nawet więcej, część z tych mężczyzn już nigdy nie wróciła. To było wtedy... Dla nas ten czas był przykrym czasem. Ciągle myśleliśmy o tym, żeby ojciec wrócił, co się z nim dzieje, ale ciągle żeśmy nie wiedzieli, co jest.
I tak żeśmy przetrzymali we Włochach do końca wojny dla nas dla Warszawy, do 17 stycznia. Natomiast dość ważną i charakterystyczną rzeczą był zrzut amerykański na Warszawę 18 września. Zrzut, jak wiadomo, był nie całkiem dobrze zniesiony przez... Nie wiem, prądy powietrzne były czy coś, że część tych pojemników spadła właśnie na Włochy. Pamiętam doskonale atmosferę, jak te pojemniki spadały. Wszyscy wybiegli na ulicę, na podwórze i przyglądaliśmy się, jak leciała cała eskadra samolotów. Przecież ich tam było kilkadziesiąt. Później poniżej było widać długie pojemniki zrzucone z tych samolotów. Wyglądało to tak w pierwszym momencie, że to są ludzie, którzy będą za chwilę otwierali spadochrony. Spadochrony się otworzyły, ale to, jak się potem okazało, jak już niżej był cały zrzut, że to były tylko pojemniki z bronią i żywnością. Jakaś część tego spadła właśnie na teren Włoch. Zanim jeszcze było wiadomo, że to są pojemniki, Niemcy wpadli w ogromną panikę. Pamiętam, jak po pierwszym spojrzeniu na to, co się dzieje, żeśmy weszli do klatki schodowej koło piwnicy w tym budynku we Włochach i wtedy przechodzący koło domu Niemiec z karabinem też wskoczył. Była taka śmieszna scena, bo my staliśmy koło mamy, żeśmy się niczego złego nie spodziewali, że coś takiego będzie miało miejsce, wręcz przeciwnie, ale ten Niemiec był sparaliżowany ze strachu. Zdjął karabin i tak stał koło mamy, kulił się, wręcz wciskał się w mamę jak mały chłopczyk, który się boi. On po prostu był przekonany, że to jest zrzut ludzi i bardzo się bał. Oczywiście to się wszystko rozluźniło, jak już te pojemniki pospadały i wtedy oczywiście Niemcy przejęli te pojemniki we Włochach, ale ludzie pewnie te spadochrony zbierali, bo potem wiem, że wszystkie kobiety we Włochach w białych bluzkach ze spadochronów chodziły, więc pewnie ludzie pozbierali spadochrony i z tego szyli odzież. My żeśmy na takiej zasadzie, ciągle dowiadując się o tym, co się dzieje w Warszawie i oczywiście współczując Powstańcom i ludności, doczekali 17 stycznia.
Siedemnastego stycznia, jak się dowiedzieliśmy (bo to była głośna wiadomość), że Warszawa wolna, to biegiem przez tory, pola biegliśmy do domu. Okazało się, że dom, w którym mieszkaliśmy, stoi, tylko nie ma okien, drzwi. Jak weszliśmy do środka, okazało się, że były puste pomieszczenia, nie było też mebli. Natomiast były kupy rupieciarni pod domem. Ja sobie właśnie tak tłumaczę to, że oni [Niemcy] tak nami chcieli się zająć – nas wtedy rozstrzelać. Im ten dom był potrzebny prawdopodobnie jako strzelnica w pewnym sensie, dlatego powywalali okna łącznie z ramami i drzwi, żeby mieć możliwość strzelania i stworzenia sobie placówki, barykady. Tak przypuszczam i myślę, że się nie mylę, że o to im musiało chodzić, aczkolwiek tego nikt nie mówił i to jest moje przypuszczenie. Był trudny moment: mróz ogromny, kilkanaście stopni. Wkraczającego wojska w ogóle nie widzieliśmy nawet. Trzeba było szukać desek i zabijać okno deskami, drzwi też ([drzwi] też na razie nie było). My wróciliśmy do Włoch z powrotem do tego mieszkania. Mama już została tam. Natomiast niestety Polską zaczęli rządzić Rosjanie, tak że ulice z Niemcami przedtem były, a teraz się zamieniły na żołnierzy ruskich, ale nieprawda, że nie było polskich, byli i polscy.
  • Widziała pani wkraczających Rosjan?

Nie widziałam ich wkraczających, widziałam ich już krążących. Natomiast widziałam wkraczających niemieckich żołnierzy na Wolskiej. To znaczy oni wjeżdżali później, jak już oswobodzili przy barykadzie Reducie 56 jezdnię, to oni później wjeżdżali ciężarowymi samochodami załadowanymi wojskiem i wtedy oni rzucali dzieciom cukierki. To był jakiś chwyt niemiecki i pamiętam, że mama z nami odbyła rozmowę i powiedziała… Myśmy na ogół sami nie wychodzili, ale gdyby coś takiego się zdarzyło, to nie wolno absolutnie od żadnego Niemca ani brać, ani podnosić, ani z rąk jego brać żadnych cukierków (wiadomo, że dzieci zawsze są łakome). Tak że pamiętam Niemców, jak Niemcy wkraczali, natomiast Rosjan już widziałam kręcących się po ulicy, a nie widziałam wkraczających. Natomiast życie już zaczynało się [dla nas], tak, jak dla większości ludzi. My ciągle czekaliśmy na powrót ojca czy jakąś wiadomość. Ważną też dla nas sprawą było oczywiście, czy sąsiedzi wrócili, czy nie wrócili. Część wróciła, część nie wróciła, prawdopodobnie przestała żyć. Ponieważ szkoły były na razie nieczynne, mama w marcu zadecydowała, że pojadę do kuzynów do Ciechanowa i tam będę chodziła do szkoły do momentu, dokąd w Warszawie szkoły nie zostaną uruchomione. Natomiast brat z siostrą zostali tutaj, żeby jej pomagać. Tak to było, że Irena pojechała ze mną do Ciechanowa. Dlatego mówię o tym, bo to był czas, kiedy my żeśmy jechały na dachu. Do Ciechanowa to jest sto kilometrów i to był okres zimy. Jechałyśmy, siedząc na dachu. Nie, to była wtedy taka platforma. To były wagony, tylko bez żadnego przykrycia. Takim wagonem jechałyśmy wtedy.
Bardzo krótko byłam w tej szkole, bo wiadomość była, że już uruchamiają szkołę na Bema. Wtedy trzeba było już wracać i siostra przyjechała po mnie, że wracamy do Warszawy. Wtedy w pociągu Irena jechała na dachu, a mnie mogła jeszcze upchnąć do wnętrza towarowego pociągu, a sama weszła na dach. Ona przejechała na dachu, a ja w środku. Dla mnie to nie było naturalną rzeczą, bo przecież ciągle byłam małą dziewczynką, jeszcze ciągle miałam lat dziesięć, więc umówiłam się z nią, że na dworcu wysiądę, ona z tego dachu zeskoczy i pójdziemy na piechotę do domu (przecież wtedy na piechotę się chodziło przez Warszawę). Wtedy ludzie krzyknęli: „Warszawa”. Sądziłam, że to już jest Warszawa. Wysiadłam, a to był przystanek Pelcowizna, a ona jechała na Dworzec Wschodni, więc zupełnie dwa różne dworce. Zostałam zrozpaczona na tym dworcu, pociąg odjechał, jej nie ma, zostałam sama, a ona znowu zrozpaczona na Dworcu Wschodnim, że mnie nie ma. Na początku nie bardzo wiedziałam, co mam ze sobą zrobić, ale zaczęłam wypytywać ludzi, wiedziałam przecież, gdzie mieszkam i kierowali mnie. W ten sposób przechodziłam przez Pragę, przechodziłam przez most pontonowy chwiejący się na beczkach, przechodziłam przez Wisłę i przez całą Warszawę, bo do końca Woli, a więc przechodziłam przez całą zgruzowaną marcową Warszawę. Było to okropne. Gruzy, gruzy, gruzy i jeszcze raz gruzy. I teraz w tym roku, oglądając w Muzeum film odtworzony przez animację, tak niesamowicie się wzruszyłam… Bardzo mi pociekły łzy, bo doskonale pamiętałam, wyjątkowo, myślę że niewiele osób tak całą Warszawę w ciągu kilku godzin w tych strasznych chwilach przeszło, a ja jako mały dzieciak przeszłam. Pamiętam, że ten ostatni odcinek przechodziłam ulicą Jana Kazimierza, gdzie były takie ogródki i jednorodzinne domki. Nie było ani jednego stojącego wtedy w 1945 roku domku, a tam między innymi mieszkała moja para – moja szkolna koleżanka Ala Jaromińska. Niestety jej dom był spalony. Nigdy nie dowiedziałam się, nie wiem, co się z tą rodziną stało. Natomiast już blisko naszej ulicy, wśród zgliszcz, widziałam dwa trupy leżące obok siebie zwęglone, spalone. Musieli ci ludzie w czasie pożaru tego budynku, pewnie w czasie powstańczych dni, spłonąć. Tak że dotarłam [do domu] i uznano mnie, że jestem dzielną dziewczynką, która w tak strasznych warunkach jednak dotarła przez Warszawę, ale było to dla mnie bardzo przykre.
Gdzieś za dwa tygodnie została uruchomiona już nauka w szkołach – szkoły zaczęły działać, tak że my dwoje wróciliśmy do tej już pięknej szkoły na Bema. Niestety bez kierownika – pana Maciejewskiego. On 6 sierpnia został zamordowany na terenie fabryki „Franaszek”. Wiem to z tablicy, która jest poświęcona jemu w kościele Świętego Stanisława. Natomiast szkoła Ireny nie działała i ona zgłosiła się do szkoły o podobnym charakterze tamtej szkoły, która została zorganizowana na Szpitalnej 5, którą skończyła maturą.
W połowie maja, a właściwie konkretnie to już byłam dużą dziewczynką, wrócił tata. To spotkanie było niesamowite zupełnie. Ojciec był złapany na ulicy podczas łapanki i wywieziony był do obozu pracy. Był w obozie pracy na terenie Moraw. Nie bardzo pamiętam nazwę tego obozu, mimo że o tym się po wojnie mówiło, potem się przestało mówić. W tym obozie był do momentu, dokąd zostali tam, nie wiem kto, Rosjanie z Polakami oswobadzali ten rejon, tak że miejscowi ludzie nawet rozbijali bramę tego obozu i tych więźniów zabierali do swoich domów. Między innymi tata też trafił do czeskiej rodziny, czechosłowackiej wówczas, która go pielęgnowała przez kilka dni. Później na piechotę wrócił do Warszawy – szedł z Moraw do Warszawy na piechotę. Jak opowiadał, myślał, że my zginęliśmy, bo jednak skąpe wiadomości do obozu docierały i oni wiedzieli, że w Warszawie jest Powstanie, i wiedzieli, co się wydarzyło na Woli. Natomiast był niesamowity moment wejścia ojca do mieszkania: nacisnął klamkę, wszedł. Najpierw mówił, że dochodził i zobaczył, że dom stoi, więc zupełnie był zaszokowany, zaskoczony, że stoi dom, a kiedy doszedł i nacisnął klamkę, i wszedł do mieszkania, i zobaczył, że my wszyscy czworo stoimy, jesteśmy żywi, to było dla niego niesamowite. Nie była to scena taka, jak to na filmach jest, że rzucają się sobie w ramiona w tym momencie, nie. Tata miał czarny kuferek, postawił kuferek, zdjął kapelusz, położył na kuferku. Pamiętam, że na ścianie wisiał obraz Matki Boskiej, uklęknął przed obrazem i długo, długo się modlił, zasłaniając twarz, a my staliśmy i płakaliśmy oczywiście. Dopiero wtedy wstał i dopiero wtedy rzuciliśmy się sobie w ramiona. Była to bardzo wzruszająca scena i radość, i krzyki, coś zupełnie niesamowitego. Wszyscy opowiadali jemu, on nam i tak to trwało. Od tej pory było już normalne życie, aczkolwiek nie było ono takie normalne, bo było bardzo trudne, bardzo biedne. My do szkoły mieliśmy stosunkowo blisko, Irena miała jednak około ośmiu czy dziesięciu kilometrów i musiała na piechotę na ósmą chodzić i wracać. Później komunikacja w Śródmieściu była już organizowana i te jej wycieczki szkolno-domowe były coraz to krótsze, aż w końcu można było już czymś przejechać. Pomału, pomału budowaliśmy życie zgodnej, miłej i sympatycznej rodziny.
Bardzo charakterystyczna dla nas była Wigilia 1944 roku, która była dla nas bardzo smutną, biedną. Nawet napisałam niezbyt długi wiersz o tejże Wigilii, bo była specjalna. Chcieliśmy mieć i choinkę, chcieliśmy mieć i Wigilię, a nie było środków i możliwości, i miejsca nawet w tym mieszkaniu na choinkę, ale siostra nazbierała gałązek na ulicy i do patyka powkręcała, drutem poprzyczepiała i zrobiła choinkę. Nie było miejsca, to pod sufitem podczepiła ją. Zrobiliśmy z papierów zabawki i była choinka, i była bardzo piękna choinka. Może nie była piękna, ale dla nas była piękna. U sąsiadki ugotowała mama ziemniaki i był śledź, i była też wspaniała Wigilia. Był opłatek i było bardzo sympatycznie. Natomiast już zupełnie inna Wigilia była w 1945 roku, już wszyscy byliśmy w domu, ale ciągle w Warszawie było mnóstwo sierot i dzieci niestety pozbawionych rodziców. Mnóstwo dzieci było w domach dziecka. To był bardzo przykry okres. U Ireny w klasie również takie dzieci były. Była też taka właśnie akcja, żeby zabierać te dzieci do domów. Ona przyprowadziła chłopca – Pawła – do nas do domu na Wigilię. Dla nas to było radosne. Nie wiem, czy dla niego to było radosne, bo my żeśmy się ciągle śmiali i byliśmy rozhukani, a dla niego było to może i przykre, ale spędziliśmy wspólnie Wigilię i rodzice próbowali mu stworzyć miłą atmosferę w domu. Też napisałam wiersz. W każdym razie tak pomału, pomału budowaliśmy nasze życie.

  • Czy z perspektywy lat na podstawie swoich doświadczeń, sądzi pani, że Powstanie było potrzebne?

Pan mi nie powinien takiego pytania zadawać. Ponieważ wspomniałam, że działam społecznie i oczywiście myślę, że precyzyjnie oddzieliłam tę wiedzę, którą stwierdzam fizycznie ten okres wojny, to co ja sama przeżyłam, zapamiętałam czy moja rodzina, natomiast mam dość dużą wiedzę na temat Powstania, a szczególnie Woli, bo społecznie zrobiłam tutaj parę takich akcji wspólnie z moim bratem, który tym się bardzo zajmuje. Mnie się trochę nawet ta wiedza miesza, tak że musiałam dobrze zastanawiać się, żeby oddzielać to [co przeżyłam] – żeby nie było fałszerstwa jakiegoś, że to są rzeczy przeczytane z książki, tylko to są rzeczy doświadczone przeze mnie. Natomiast to pytanie to jest pytanie dla historyka, dla ludzi właśnie dorosłych, którzy oceniają. Warszawa bardzo ucierpiała podczas Powstania. Jak wiemy, to do końca nie było wiadomo, że Powstanie będzie miało miejsce na terenie miasta. Taka decyzja była w ostatniej chwili i przywódcy Powstania zastanawiali się nad tym. Dla nas okres okupacji był ogromnie przykrym okresem, ciężkim okresem i pierwszy moment Powstania to była niesamowita euforia. [Cytuję:] „W pierwszych godzinach [reakcja] była ogromnie spontaniczna, ludzie spodziewali się rychłego końca ponad pięcioletniego koszmaru. To, co wydarzyło się w następnych dniach Powstania na Woli – na Woli podkreślam – przekroczyło wszelką wyobraźnię” – Janina i Jerzy Janowscy, dziesięć, dwanaście lat, mieszkańcy Woli. To jest w tym albumie. Tak było. Wszyscy się ogromnie cieszyli. Pierwszy moment… Bo ludziom się wydawało, że Powstanie będzie bardzo krótko trwało, kilka dni. Tak jak nikt nie myśli o śmierci, będąc młodym czy nawet dojrzałym, natomiast w czasie Powstania myślę, że nawet ludzie ranni, chorzy też myśleli, że przeżyją. To jest jakoś bardzo związane z istnieniem człowieka, że się nie myśli o tym. Natomiast spoglądając na spustoszenia miasta i na to, co wydarzyło się na Woli... Przecież pięćdziesiąt tysięcy ludzi to jest dwa razy tyle ile w Katyniu – ci ludzie byli ważni, ci ludzie na Woli też byli ważni. To było ogromne wydarzenie i przykre dla miasta i dla mieszkańców przede wszystkim, ale czy jednoznacznie można powiedzieć, że lepiej gdyby nie było – nie, myślę, że nie. My, mieszkańcy Warszawy, byśmy powiedzieli, że dobrze by było, gdyby było, tylko nie w Warszawie, że gdyby było na innym terenie, ale przecież ci też się zastanawiali nad tym. Były pewne uwarunkowania. Nie pora i nie czas, żeby rozwijać, żeby ono miało jednak miejsce w Warszawie. Tak że nie neguję tego, że ono miało miejsce w Warszawie.





Warszawa, 8 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski
Janina Mańkowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter