Janina Mirecka-Maciejewska „Bławatek”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Mirecka, jestem artystą-rzeźbiarzem. Urodziłam się w Warszawie. Do 1939 roku dorastałam na Kresach, potem w Warszawie – całą okupację i Powstanie Warszawskie. Po Powstaniu do matury byłam w Grudziądzu. [Potem] Warszawa.

  • Proszę opowiedzieć o domu rodzinnym.

Nie miałam rodzeństwa, nad czym bardzo bolałam. Miałam tylko koty i psy. Moja mama była instruktorem pedagogicznym. Poza tym przez jakiś czas była u Zelwerowicza, więc miała ciągoty aktorskie. Dużo [działała] w tym kierunku. Ojciec był oficerem i służył w KOP-ie. Żyliśmy w dzielnicy wojskowej w miejscowości Sarny. Domek był bardzo miły, pamiętam, że z zielonym dachem – zielona chatka. Na podwórzu był domek dla lalek, gdzie były różne zabawy z kolegami i z koleżankami.

  • Jak pani wspomina ten okres?

Wspominam bardzo miło. Mieliśmy piękny ogród, tak jak ten zaczarowany ogród, o którym wiemy […]. Były psy, kotki – było bardzo miło. Do wybuchu wojny.

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani rodziny?

[…] Pamiętam, że byłam zdziwiona, bo były wybudowane bramy. Było na nich po rosyjsku napisane „Witamy…” i coś tam jeszcze. Było to robione początkowo przez miejscowych Żydów. Po jakimś czasie, gdy już weszli bolszewicy, razem z nimi weszli Żydzi ze Związku Radzieckiego. Ci nowi Żydzi, którzy weszli, byli najgorsi. Wydawali ludzi – dzięki nim bardzo dużo ludzi poszło na Sybir. Mój ojciec wyjechał, bo 15 września wojsko wyjechało w stronę Warszawy. Część policjantów została, wojsko nie. 17 września weszli bolszewicy. Wyglądali fatalnie. Poza tym w naszym mieszkaniu (przypuszczam, że u wszystkich wojskowych) od razu była rewizja, późno wieczorem. Spałam, a w sienniku znaleźli szablę. Wiem, że cały czas krzyczałam, że to jest moja szabla, bo będę się bronić, bo zawsze się bronię.
Naturalnie po jakimś czasie dostałam w szkole nauczkę, bo kazali mi mówić wierszyk po ukraińsku, a nie znałam ukraińskiego. Byłam bita. Zresztą polskie dzieci były bite, bo nauczyciele od razu byli Ukraińcami. Było paskudnie, trzeba było cały czas mówić, że Stalin jest kochany, że Stalin przynosi cukierki i tak dalej… Było śmieszne zebranie, nazywało się mityng, gdzie kazano przyjść wszystkim dorosłym Polakom, więc ja nie byłam. Na koniec mówią: Haj żywie Stalin! – cisza – Haj żywie Stalin! – cisza – Haj żywie Stalin! Słychać, jak daleko taka babcia powiedziała: Haj sobie żywie?. Takie było podejście do przyjaciół. 11 listopada starsze klasy ściągnęły całą młodzież i parami poszliśmy do kościoła. Bardzo dużo ludzi uciekało z majątków przed Ukraińcami. Przyjechała rodzina i była tam dziewczynka w moim wieku. Zaczęłam to opowiadać na podwórzu.
Opowiadałam, że poszliśmy do kościoła, a jak wróciliśmy, to koledzy opowiadali, że w jednej ze starszych klas zdjęli portret Stalina. W to miejsce sznurkiem wciągnęli i powiesili Józefa Piłsudskiego. Mówiłam to na podwórzu, stojąc przy domku. W tym momencie poczułam, że jest coś źle, niedobrze. Poczułam na sobie wzrok. Odwróciłam się. Stał enkawudzista i rozmawiał z moją mamą. Mama była zielona. On do mnie po rosyjsku: „Chodź, opowiedz, jak było”. W tym czasie skończyło się dzieciństwo, bo zaczęłam kłamać, zamieniłam się w aktorkę. Mówię: „Tak, taki głupi chodzi, lata po Sarnach i opowiada. Ale to nieprawda! Stalin nam daje cukierki!”. Takie rzeczy [mówiłam], żeby ratować sytuację. Po dwóch dniach przyszedł drugi raz z Żydem, któremu podobał się ten domek. Byliśmy na pierwszej liście na wywózkę na Sybir.

  • Ojciec był z wami?

Nie, wyjechał 15 września. Wojsko wyjechało w stronę Warszawy. Niestety ujawnili się i sześć lat był w niemieckiej niewoli. Nauczyłam się, [by się nie przyznawać]. Po wojnie akowcy (nawet i Komeda […]), którzy się ujawnili, wszyscy byli aresztowani. Jedni nie żyją, drudzy dostali po dziesięć lub jedenaście lat. Niemcy byli znacznie lepsi, bo w niewoli trzymali tylko sześć lat.

  • Jak potoczyły się losy pani i pani mamy?

Przyjechałyśmy do Warszawy, była tu jeszcze część rodziny. Mama od początku […] była w ruchu oporu, od początku była działaczką.

  • Gdzie się zatrzymaliście?

U cioci. Później mieszkaliśmy jeszcze u kuzynki, a potem już same na Wspólnej przy placu Trzech Krzyży. Mama cały czas działała. W dodatku pomagało się Żydom. Miałam w tym ważną rolę, dlatego że byłam blondynką z niebieskimi oczami – aryjskie dziecko. Przeprowadzałam żydowskie małżeństwa z miejsca na miejsce. Powiedziane mi było, że jak zza rogu wyjdzie piątka Niemców, jak mówią: Hände hoch!, to mam tak się zachować, tak ich rozbawić, zainteresować tylko sobą, żeby nie zwracali uwagi na tych ludzi. Robiłam to i strasznie mi się to podobało. Były różne [zadania]. Między innymi przewoziłam broń do Sulejówka. Nie wiedziałam, że to jest broń. Coś było w walizkach. Powiedziane było: „W puszkach masz tutaj konserwy. Musisz zawieźć. Musisz zawieźć”. Mimo to musiałam na dworcu czekać dwanaście godzin, bo było bombardowanie i pociąg w zimie poszedł dopiero o pierwszej czy o drugiej w nocy. Ale jakoś dowiozłam.

  • Z czego żyliście w czasie okupacji?

Mała dziewczynka zarabiała lepiej niż inni. Stale coś robiłam, różne rzeczy. Przede wszystkim proszono mnie: „Na pewno nie potrafisz zrobić kopii »Stańczyka« Matejki”. Zawsze w życiu byłam uparta, to robiłam. Jak zrobiłam jedno, to jeszcze ktoś chciał. Zawsze coś dawali. Interesowały mnie kukiełki, przedstawienie. Wiem, że kazałam płacić po złotówce, jak ktoś przyszedł na teatr. Śmieszne, robiłam tylko troszkę. Mama musiała handlować, wszyscy w tym czasie zajmowali się handlem. Poza tym mama była w Arbeitsamcie, bo dobrze znała niemiecki. Załatwiała papiery ludziom, których Niemcy chcieli wysłać na roboty i przenosiła je [w etui na okulary]. Pracując jako urzędniczka Arbeitsamtu, miała większe prawa. Tak że robiła dość dużo ważnych rzeczy. [To etui] jest jak relikwia.

  • Wielu osobom pochodzenia żydowskiego pomogliście?

Nie pamiętam ilu. Pamiętam niektóre. Pamiętam, że w pewnym małżeństwie Żydówka była nawet trochę blondynką. Ale jak się odezwała, to już było wiadomo, kto to jest. Wiem, że mówiłam do niej: „Mamusiu, mamusiu, nie mów lepiej. Ja będę mówić”. Musiałam do nich mówić „mamusiu” i „tatusiu”. Dopiero po wojnie zdałam sobie sprawę, że w każdej chwili mogłam pójść do Treblinki. Poza tym widziałam Korczaka. Wtedy dopiero pierwszy raz dowiedziałam się o tym człowieku, o którym uważam, że to jest święty niekościelny.[…] Widziałam z daleka, jak Korczak szedł z dziećmi z zielonymi chorągiewkami; dzieci śpiewały. To był wspaniały człowiek.
Przerzucałyśmy do getta paczuszki różnymi dziurami. Miałam w Warszawie (tam, gdzie mieszkałam) dużo kolegów. Było mniej dziewczyn, więcej chłopaczków. [Było] fajnie. Zawsze coś kombinowaliśmy. Getto było nawet tam, gdzie plac Krasińskich. Tramwaj jechał do Żoliborza. Jechałam tramwajem i widziałam pewien moment […]. Szła dziewczynka w różowej sukience i jadła dużą bułkę. Szła też mamusia. W pewnym momencie podbiegł obdarty chłopaczyna, straszna chudzinka […] i poprosił o kawałek tej bułki. Matka kopnęła go i chłopaczek się potoczył. Nie wiem, [co było dalej], bo pojechaliśmy. Wobec tego później, jak spotkałam się z kolegami, mówię: „Będziemy jeździć tramwajami i coś tam wyrzucać może…”.
Tramwaje były wtedy otwarte. Wtedy nauczyłam się, zrozumiałam, że nie ma wśród nich solidarności. Bogaty wygrywa, a biedny przegrywa. Bardzo wcześnie człowiek staje się dorosły. Właściwie od razu zdaje sobie sprawę, jak jest. Ale Korczak był wspaniały. Na Karolkowej był dom Korczaka i po akademii specjalnie poszłam tam, żeby mieć zajęcia plastyczne z tymi dziećmi. To już były nasze, polskie dzieci, ale dom był imienia Korczaka. To było ciekawe. Nie było już takich wychowawców jak Korczak. [Powiem], jaką Korczak miał karę dla dzieci. Wieczorem przychodził do każdego dziecka (mimo że było około 200–300) i pod poduszkę wkładał tak zwany księżycowy cukierek. Jeśli dziecko nie dostało tego cukierka, to była kara. Dzieci to przeżywały. Niemcy chcieli go uratować, bo ratowali właśnie ludzi bogatych i mądrych. Był lekarzem i pedagogiem. To był człowiek… Tak się to wszystko działo.
Jeszcze taki moment. Wiedziałam o bibule, też przenosiłam. Na szczęście byłam w te sprawy wprowadzona. Moja koleżanka już nic nie wiedziała, ale mówiłam jej co i jak. Nawet dokładnie wiedziałyśmy, kiedy będzie Powstanie. Mama niosła dużą torbę, taką jak na jarzyny. Miała w niej co innego, ale na wierzchu jarzyny, kwiatki Zza rogu wyskoczyli Niemcy. Jak szli, to obok był jeszcze jeden granatowy policjant. Hände hoch! – „Dokumenty!”. Mama mówi: „Proszę bardzo” – do grantowego policjanta. „Pan będzie łaskaw potrzymać mi torbę, bo ja muszę z torebki małej wyciągnąć dowód”. To było zagranie psychologiczne. Na pewno wyczuł… Dała dowód, Niemiec podziękował. Wzięła [dowód] i dopiero jak przyszła do domu, dopiero wtedy [nastąpiła] reakcja.
Zawsze tak się trzeba było zachowywać, w każdej chwili. Niemcy nie lubili, jak ktoś się ich bał, jak się trząsł. Dlaczego Żydów tak męczyli? Bo oni zawsze, stale nie potrafili zareagować, tłuc się od razu, bić się, nie dać się. Później było to powstanie, ale mieli swoją policję… Nie był to naród bojowniczy. Ale wśród nich było wielu wielkich ludzi. Nie można mówić o żadnym antysemityzmie, tylko trzeba wziąć pod uwagę, że w każdym narodzie są dobrzy – tacy i tacy.

  • Uczyła się pani w czasie okupacji?

W czasie okupacji nie chodziłam do szkoły, tylko uczyłam się prywatnie, na kompletach. Zresztą moja mama była pedagogiem, więc uczyłam się i w domu, i trochę tam się chodziło. Jak byłam w Józefowie (około półtora roku), to przygotowywali nas do działania. Tam też „Szare Szeregi”…

  • Należała pani do harcerstwa? Przed wojną czy w czasie okupacji?

Tak, [należałam]. Przed wojną byłam za mała. Przyjmowali, ale mogłam być tylko zuchem i to wyjątkowo. Dziewczyn nie chcieli, tylko chłopaków. Chłopak mógł być zuchem. Chłopak z mojego oddziału – Cezary […] – też mówił, że w 1939 roku został zuchem.

  • Jak trafiła pani do harcerstwa?

Wszystko załatwiała mama, bo ona od początku była akowcem. Jeszcze AK nazywało się inaczej, a ona już była.

  • Jak wyglądały spotkania w harcerstwie? Obozy, wyjazdy, szkolenia?

W Warszawie gorzej, przeważnie nad Świdrem, w Józefowie. Były podchody, było bardzo ciekawie. Tam zakochałam się w Chopinie. Przyjeżdżał niewidomy pianista i dawał koncerty. Jak grał „Preludium deszczowe”, to usiadłam na ziemi i tak się rozryczałam, że mi potem zagrał jeszcze trzy razy. Przyjeżdżali literaci, przyjeżdżało bardzo dużo ludzi. Byliśmy we wspaniałym towarzystwie. Niemcy o nas nie wiedzieli. Tyle czasu i nie wiedzieli. Stamtąd dopiero po roku wykurzyli nas banderowcy.

  • Banderowcy? Ukraińskie formacje?

Nie wiem, tak nazywali. Wiem, że tak mam zapisane w dzienniku: „Bandyci, banderowcy przyszli”. Może nazywali się inaczej. Przyszli w maskach. Obóz był dla [młodzieży] od jedenastu do osiemnastu lat. Starszym dziewczynom wychowawcy kazali powiązać sobie kokardki, [położyć] się do łóżka i pokazać tylko oczka. Zaczynały się gwałty, działy się straszne rzeczy, zabrali wszystko, dlatego trzeba było szybko uciekać. To było przykre. Pojechaliśmy do Skolimowa. Dalej [obóz] był w Skolimowie, ale to już nie było to, trudno się było już schować. A tak to Niemcy nic nie wiedzieli, bo to było dość daleko od Józefowa, bliżej rzeki. Było tam świetnie, naprawdę tam było spokojnie, wolność, nie było żadnej wojny. Wspaniali wychowawcy.
  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie? Jak pani sobie z tym radziła?

Patrzyłam na to trochę inaczej, zawsze wiedziałam, że my zwyciężymy, że nic się nie stanie. Robiło się różne rzeczy. Stałam [na czatach], żeby nikt z Niemców się nie zorientował, a chłopak pisał „PW”. Pamiętam dobrze ulicę Natolińską i Kościuszki, bo na Kościuszki było gestapo. Tak że robiło się tak zwany sabotaż. Ale to przeważnie robili chłopcy.

  • Mówiła pani, że wiedziała o zbliżającym się Powstaniu…

Wiedziałam, że zbliża się Powstanie, już byliśmy do niego przygotowani. Wielka radość. Zaczyna się okres Powstania.

  • Czy od razu była pani przydzielona do jakiegoś konkretnego oddziału?

Nie byłam nigdzie przydzielona, tylko moja mama, bo działała. [Mieliśmy] jeszcze koty i psa, który nazywał się Lotka. To ważne, bo Lotka była bohaterką. Wiedziałam, że będzie Powstanie, wszystko było przygotowane, [naszykowaliśmy] różne rzeczy. Mama wiedziała, gdzie ma iść – niedaleko, bo do Śródmieścia do Batalionu „Piorun”. Bardzo chciałam, ale [mama] mówi: „Nie, na razie musisz tutaj [zostać]. Miej oczy otwarte i pomagaj”. Byłyśmy na Wspólnej blisko placu Trzech Krzyży. Parę domów dalej było wojsko powstańcze. Współpracowałam z nimi (nie ja jedna, inni też) od pierwszej chwili przed Powstaniem.
Od godziny dziesiątej obserwowaliśmy różne ulice. Chłopaki szli z ołówkiem [w roli pistoletu]. [Zawołali] do Niemca Hände hoch! – tak jak to robili w 1918 roku […] i odbierali broń. Widać było zamieszanie. Była u nas jeszcze jedna osoba, którą musiałam odprowadzić, bo mieszkała na Saskiej Kępie. Widać było, że młodzież była radośnie przygotowana. Niemcy coś czuli, bo uciekali, bardzo dużo uciekło. Mama poszła do fryzjera, mówi: „Jeszcze tak się –- mówi – muszę chociaż teraz... Nie wiadomo, co będzie już. Czy kiedyś… kiedy pójdę”.
Pojechała, zostawiła mnie i mówiła, że kiedy tylko się uda, będzie wpadać. Mieszkaliśmy na szóstym piętrze od frontu. „To na razie!”. Ale na razie mam załatwiać. Wiedziałam, że mam [robić] opaski, szukać materiału białego, czerwonego, przycinać. Brało się każdą pracę, żeby pomóc. Z jednej pracy mam na koncie zabitego człowieka. Przechodziło się pod ścianą, z jednej i z drugiej strony ulicy. [Powodem] byli gołębiarze – siedzieli na dachu i strzelali na drugą stronę, ale [pod ścianą] zawsze szybciej można było przelecieć. Między innymi była młoda dziewczyna. Nazywałam ją „panienka”, bo była bardzo ładna. Mnie od zawsze, od dziecka interesowała uroda, twarz kobiety czy mężczyzny. Była łączniczką, wpadła do domu (na samym początku Powstania) i wyszła na balkon. Strzelił [do niej gołębiarz]. To tak na mnie podziałało, że postanowiłam wykończyć tego faceta.
Wobec tego cały czas byłam na strychu, obserwowałam i znalazłam go. Dałam znać wojsku i natychmiast obstawili [budynek]. Przy mnie zajęli się gołębiarzem. Drugą taką sprawą było bombardowanie na placu Trzech Krzyży. Na początku Powstania myślało się cały czas, że trzy dni i wejdą Rosjanie, którzy byli na Pradze i Powstanie się skończy. Miało trwać trzy dni, niestety trwało wiadomo ile. Na czwarty czy piąty dzień wyszłam razem z sanitariuszkami, bo było bombardowanie i na schodach leżało dużo rannych. Kościół na placu Aleksandra, czyli Trzech Krzyży był inny, nie ten, co w tej chwili; miał dwie duże wieże. Dziewczyny pobiegły po rannych. Zbliżyły się do jednego, który był najbliżej, a on strzelił. Jedna była ranna, a drugą zabił. To był Niemiec. Tak zachowywali się Niemcy.
To nie trwało długo, nie pamiętam ile. W międzyczasie bardzo się rozchorowałam. Dostałam wysokiej temperatury, [panowała] wtedy epidemia tak zwanej czerwonki. Co ze mną zrobić? Mama zdążyła na chwilę przybiec, załatwiła sąsiadki do pomocy, żeby się mną zaopiekowały. Przenieśli mnie na pierwsze piętro do oficyny, bo w każdej chwili mogło być bombardowanie. W oficynie była ze mną Lotka – pies. Koty zginęły już przedtem (Przykra sprawa, ale je zabili. Nie przykra – wesoła). Rzucili „bertę”, to jest bardzo długi pocisk, bomba. Uderzyła we fronton naszej kamienicy. Zaczęło się wszędzie sypać. Leżałam, zrobiło się ciemno, [czułam] zapach amoniaku. Miałam wrażenie, że jestem w niebie, ale dlaczego czarne? Niebo… niebo z amoniakiem. W tym momencie Lotka, która miała otwarte drzwi i mogła w każdej chwili uciec, zaczęła mnie podszczypywać. Zmusiła mnie, żebym wstała z łóżka. Leżał jakiś sznur i ona mi chyba telepatycznie kazała wziąć ten sznur. Przywiązałam się do jej obróżki i szybko mnie wyprowadziła.
Za pół godziny zawaliła się reszta domu, gdzie byłam. Prowadziła mnie przez gruzy, przez piwnice […] z ulicy Wspólnej na Hożą. Z Hożej poszłyśmy do Kruczej. Na rogu (jeszcze teraz są tam podziemne sklepy, sutereny) wprowadziła mnie do sutereny. Kilka razy upadłam na gruzach, ale dalej się szło. Kto tam był w środku? Były tam panie, które miały się mną opiekować. Wystarczy. W tym dniu powiedziałam: „Ja mam tylko… ja wierzę tylko zwierzętom, ludziom nie wierzę”. Do tej pory właściwie jeśli mam mieć przyjaciela, to lepiej zwierzę. To nieprawda, bo są też i przyjaciele, ale tak wtedy od razu pomyślałam. Były te panie. Mówią: „Ach, Janeczka przyszła, no patrzcie”. Uważam, że [Lotka] też jest bohaterką Powstania. Nie wiem, co się stało z Lotką, bo leżałam i miałam gorączkę. Mama mnie szukała, była przekonana, że nie żyję – wszystko było zawalone. Odnalazła mnie i znalazła mi miejsce.
Jak tylko wyzdrowiałam, to od tej pory dostałam legitymację [AK], zaczęłam swoją pracę – cały czas byłam zdrowa. Lotki nie było, to był początek sierpnia. Nie wiedziałam, co jest. Powstanie, ludzie giną; byłam zajęta inną sprawą, bo stale coś trzeba było [robić]. Ciekawe, że człowiek się niczego nie bał. Była przy tym jakaś radość. Żal mi było ludzi, którzy siedzieli w piwnicy. Jak się wchodziło przez piwnice, to ci ludzie [pytali]: „Kiedy? Czy tu będą bombardować, czy nie? Kiedy to się skończy?”. Modlili się, siedzieli, płakali – to straszne. Właściwie w każdym momencie człowiek powinien mieć jakąś funkcję, powinien działać. Najgorszy właśnie jest taki niebyt. Koniec, siedzę i czekam – zginę albo nie zginę.

  • Jakie funkcje miała pani w czasie Powstania?

Przenosiłam meldunki. Z drugim chłopakiem przenosiliśmy żywność, bo przecież żywności [owało]. Trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie, bo magazyny z żywnością były na Złotej. Przede wszystkim ludzie muszą jeść. Wobec tego przenosiliśmy jedzenie, różne soki, co się dało; rozbijało się sklepy i zabierało. Najgorsze było przejście w Alejach Jerozolimskich, dlatego że tam był największy ostrzał. Opowiem anegdotkę. Przynieśliśmy raz dużo butelek z sokiem wiśniowym. To była Poznańska 14. Do tej pory jest obok restauracja „Miś”, a wtedy była jadłodajnia. Tam przynieśliśmy, chłopaki rzucili się, przychodzili, wypijali. W jednej butelce zostało połowę soku. Pomyślałam [żeby wypić] i w tym samym momencie mój kolega Wojtek też o tym pomyślał. Patrzyliśmy na to, a on był jeszcze młodszy ode mnie. Kto pierwszy? Byłam pierwsza i zaczęłam wypijać, jeść. Stał wściekły, a później zaczął się śmiać. Tam były wielkie muchy – zjadłam wszystkie. Były też takie komiczne sprawy.

  • Co się jadło w czasie Powstania?

Co się jadło… Zawsze należałam do niejadków. Na Poznańskiej dostałam […] niby-rewolwerek do stukania, ale bez naboi. Wydawało mi się, że już jestem żołnierzem. Wzięto do niewoli iluś […] folksdojczy do zrobienia barykady. Robili barykadę, a ja ich pilnowałam. Barykadę robiło się z cukru, dlatego że na Poznańskiej były wielkie magazyny cukru w kostkach. Jadło się ten cukier – do tej pory nie lubię słodyczy. Jadło się to i była jeszcze tak zwana zupa „plujka”, chyba z płatków owsianych. Tak że co się jadło dalej, nie wiem, za bardzo nie byłam zainteresowana. Wystarczało mi jakoś.

  • Jak wyglądał nocleg?

Nie mogę sobie przypomnieć, jak było. Raz tu, raz tu – człowiek spał, gdzie popadło. Nie pamiętam, jak z higieną. Gdzie się dało, czasami skoczyło się do jakiegoś mieszkania, gdzie można było [się wymyć]. Te domy na ulicy Poznańskiej nie były zbombardowane, do tej pory stoją. W ogóle Poznańska, Wilcza jakoś się wyratowały. Właściwie cały czas było się w ruchu, cały czas przenosiło się, pomagało się ludziom. Czasami trzeba było wodę przynieść – robiło się wszystko, co było trzeba. Jak trzeba było pomóc, to się robiło, tak jak harcerze.

  • Jak zapamiętała pani powstańców?

Powstanie było dla mnie najpiękniejszym rozdziałem mojego życia, najwspanialszym. Boję się o tym mówić. W zeszłym roku było otwarcie Muzeum Powstania na Pradze, gdzie zrobiłam wystawę. […] Był także wywiad. Mówiłam o różnych sprawach i między innymi powiedziałam, jak było wspaniale, że to była zabawa. Pokazali tylko to. Koledzy z mojego oddziału mieli do mnie wielki żal. Niestety, ale tak jest. Koledzy, którzy mieli wtedy po dziewiętnaście lat, może inaczej [do tego podchodzili]. Ale mam przyjaciółkę, która jest w Monachium […], nazywa się Zembrzuska – poetka, jej zdjęcie jest w Muzeum Powstania. Na sześćdziesięciolecie Powstania robiliśmy dużą wystawę w Związku Plastyków. W swoich wspomnieniach także napisała, że to był najpiękniejszy okres. To było coś wspaniałego. Wieszać biało-czerwone flagi, biało-czerwona opaska – jak się miało, to już było szczęście. Miałam przepustkę na całą Warszawę (mam ją do tej pory), że można było wszędzie [chodzić].
Wiem, że musiałam przechodzić na Grzybowską. Tylko nie chodziłam kanałami, żałowałam, ale nie chodziłam. Ale przechodziło się wszędzie. […]. Cały czas radość, że się coś robi. Był moment, że biegłam na plac Zbawiciela, miałam załatwić jakąś sprawę. W tym momencie było bombardowanie. Z bramy przy rogu Pięknej i Marszałkowskiej wybiegła pani i złapała mnie: „Dzieciaku, do [bramy]!”. Nawet wtedy nie wyglądałam na czternaście lat, zawsze byłam chuda i do niczego. Złapała mnie do bramy: „Gdzie lecisz?!”. Trzymała mnie, ale w pewnym momencie wyrwałam się jej i uciekłam. Niestety uderzyła tam bomba i wszyscy zginęli. Na wojnie takie przypadki są podobno normalne, że ma się jakąś intuicję. Człowiek w ogóle ma intuicję i wie, co może go spotkać. […]. Nie pamiętam [więcej], ale wiem, że było świetnie, było wspaniale, naprawdę wspaniale.

  • Czy wszyscy mieli tak entuzjastyczne podejście?

Młodzież, dzieci. Ośmioletni chłopak, Kuba, spalił cztery czołgi butelką z benzyną czy z naftą. Dostał kaprala. Miał osiem albo dziewięć lat. Kto był świetny? Świetni byli gazeciarze, nie bali się. Na siostry Czerwonego Krzyża najlepsze były prostytutki. Nie bały się i były bardzo oddane, poszły na wszystko. Po Powstaniu byłam w obozie. One też były. To ludzie oddani innym, bliźnim. No i gazeciarze… Jakiś taki laluś wychowany, to nie, on nie poszedł do Powstania. Mam koleżankę, która by powiedziała, że to najgorszy okres w jej życiu, że ona [go] nienawidzi, że wstrętny. Jest w moim wieku. Ale ona cały czas siedziała z rodziną w piwnicy. To jasne. Czekali w piwnicy, nie było co jeść, a ona lubiła jeść […].

  • Miała pani w czasie Powstania kontakt z niemieckimi żołnierzami?

Nie, gdybym miała, to już bym chyba nie żyła. Chłopcy z naszego oddziału razem z innym oddziałem walczyli o PAST-ę. Zwyciężyli, Niemcy wyszli. Na pierwszym piętrze Polacy, na drugim piętrze Niemcy, dalej Polacy. Wygrali, zwyciężyli i PAST-a była zdobyta. […]. Młodzież była świetna, wszyscy byli świetni.

  • Czy bojowy nastrój towarzyszył pani do końca Powstania?

Tak. Lotki cały czas nie było. 2 października smutny dzień, bo kapitulacja. Kto miał prawdziwą broń, łamał, niszczył, wszystko się tłukło. Granaty się wybijało, żeby nic nie dostało się w ich ręce. W pewnym momencie Niemcy przyszli z koszami, żeby do nich wrzucać broń. Poczułam, że coś mnie drapie w nogę. Lotka z długim sznurem. [Nie było jej] półtora miesiąca albo więcej. Przypuszczam, że to był chyba ten [sam] sznur. Czy była gdzieś przywiązana, nie mam pojęcia. W zupełnie innej dzielnicy [mnie znalazła], więc w tym przykrym dniu to była radość, że jest ten piesek.
Moja mama chorowała na płuca. Już w 1939 roku miała wysoką gorączkę i zapalenie płuc. […] Szłyśmy z grupą ludzi z Sarn. Jechało się przez Baranowice, a potem trzeba było piechotą iść do Białegostoku szesnaście kilometrów. Był listopad, deszcz, mokro. Moja mama kaszlała, a ci wszyscy ludzie uciekli, zostałyśmy same we dwie. Szła kobieta z dzieckiem, a oni uciekli. […] Stąd taki mój stosunek do ludzi, nie do mężczyzn, tylko do ludzi. Nawet bardziej do kobiet mam gorszy stosunek. Tam były prawie same kobiety, bo mężczyźni poszli na front albo wyjechali. Szłyśmy same pomalutku, podtrzymywałam mamę.
W pewnym momencie daleko, daleko zobaczyłam sołdata rosyjskiego na koniu, oni jeździli konno. Nie wiadomo, co zrobi. Jak dwie, to chyba tylko strzelić, bo nie będzie zabierać. Nie myślałam o tym, tylko patrzyłam. Mama kaszlała, mówię: „Nic, wszystko w porządku. Wszystko dobrze, dobrze”. Obserwowałam go. Zatrzymał się, popatrzył (widział, bo to nie było daleko), odwrócił się i odjechał. Tam też są porządni ludzie. Odjechał, a my doszłyśmy. Ucieszyłam się, jak usłyszałam język niemiecki. Przed Białymstokiem była niemiecka strażnica, a tam były te wszystkie panie, które szły. Zdziwiły się, że doszłyśmy. Takie są sprawy.

  • Z Powstania wychodziła pani razem z mamą?

Tak, z Powstania [wychodziłyśmy] razem, dlatego że mama właściwie czuła się coraz gorzej. Jechałyśmy razem ze szpitalem, bo mówiłam, że zawsze coś przy szpitalu mogę pomóc. Co ciekawe, mama powiedziała Niemcom, że chce zabrać psa. Powiedziała, że on uratował córkę. Pozwolili i zabrałyśmy psa razem [z nami]. Jechaliśmy chyba 9 października, ale przedtem wychodziłam (bo nam można było chodzić) [zobaczyć], jak wygląda Marszałkowska. Przedtem Marszałkowska była prawie cała w tym miejscu w Śródmieściu. Niemcy powolutku palili co drugi dom. Idąc Marszałkowską (jedną stroną bardziej, drugą mniej), widać, że co drugi dom jest nowy. Jechaliśmy bydlęcymi wagonami.

  • Co wzięliście ze sobą?

W ogródku obok znalazłam bardzo dużo książek, całą „Trylogię” Sienkiewicza. To miałam i mam do tej pory. Była trochę podpalona, ze spalonego domu. Szukałam jeszcze farb, ale nie znalazłam. Stale jeszcze malowałam. Co wzięłyśmy, nie wiem. Może mama coś wzięła.
  • Pojechaliście pociągiem do Pruszkowa?

Nie do Pruszkowa, szczęście, że nie. To, co czytałam i co wiem od osób, które były w Pruszkowie, to była tragedia, druga wojna dla tych ludzi. Bardzo dużo zginęło. To było tragiczne. Koleżanka, o której mówiłam, że źle wspomina [Powstanie], też [przeszła przez] Pruszków. Cały transport (było dużo rannych) pojechał do Łodzi. Łodzianie byli fantastyczni. Nie wiem, skąd wiedzieli. Jak zobaczyli mundury, opaski przyszli z żywnością, obdarowali nas, jak tylko mogli. Starsza kobieta przywiozła na wózku kocioł zupy i rozdawała. Mieli jakieś naczynka. Płakali. To była taka serdeczność; do tej pory uwielbiam Łódź, tych ludzi. To byli przepiękni ludzie, naprawdę.
Co zrobili Niemcy? Przejął nas Wehrmacht i jechał z nami. Był podpis, że jesteśmy traktowani jak jeńcy wojenni. Tymczasem pokazało się inne wojsko niemieckie (nie wiem, co się stało) i kazali wszystkim, którzy mogą chodzić, ustawić się czwórkami. Kto nie może, to zobaczą, część przywiozą i jadą do obozu. W Łodzi był obóz jak w Oświęcimiu, gdzie wiadomo, jak ludzie ginęli. Tych ludzi zabrali. My z mamą i psem schowałyśmy się w wagonie. Nie znaleźli nas. Pies od razu wlazł pod łóżko, bo stały tam jakieś prycze. Zostałyśmy. Część ludzi zostało. Co się okazuje? Wiem od przyjaciółki z Monachium […], że w obozie Wehrmacht stoczył walkę z gestapo. W książce o Powstaniu ona opowiada, że byli przekonani, że będą mieli lepiej, że będą mieli bliżej do Warszawy, będzie fantastycznie, szybko się można spotkać z rodziną.
Wehrmacht zwyciężył. Zabrali wszystkich i szybciutko do wagonów. Jechaliśmy pędem, prawie się nie zatrzymując, aż do Zeithainu. Zeithain to obóz między Dreznem a Lipskiem, w którym na gruźlicę zginęło 40 000 Rosjan. Niemcy stwierdzili, że Polaków najlepiej tam wsadzić; chorzy i ranni po dwóch miesiącach szybko zginą. Wsadzili nas do baraków po gruźlicy. Rosjanie gdzieś tam jeszcze byli, bo ich było bardzo dużo. Na to zgadzali się sowieci, bo uważali, że skoro poszedł do niewoli, to jest złym żołnierzem i nie jest potrzebny. To straszne. Barak jak barak, mieściło się osiemdziesiąt osób. Prycze trzypiętrowe. Na każdej pryczy był siennik. Jeśli był siennik, to wiadomo, jakie tam były stworzonka. Bardzo dużo osób rozchorowało się na gruźlicę. Przeważnie młodzież, młodzi chłopcy. Moja mama też, dlatego umarła zaraz po wojnie.
Najgorsza sprawa była z rannymi. Mój bliski kolega, harcerz z tego samego domu, był ranny. Był jedynakiem i matka chciała, żeby był przy niej. To było na Wspólnej. Ściągnęła go do bramy – [sytuacja] tak jak ze mną. Chłopak nie chciał, ale mama i tatuś trzymali. „Nie, synku. Będziesz z nami, bo tam to zginiesz”. Tak się stało, że nie wiadomo, gdzie niesie kulę. Była strzelanina czy bombardowanie i był ranny. Stracił rękę i dwie nogi. Był w naszym szpitalu w Zeithainie z rodzicami. Nie przeżył.

  • Dużo czasu spędziła pani z mamą w obozie, czy byliście przewożeni?

Przyjechaliśmy 14 października, a byliśmy do czerwca 1945 roku. Bolszewicy weszli 14 kwietnia czy coś takiego… Ich wejście też było straszne. Byłam w nocy na warcie, bo w obozie byłam wartownikiem. Nie ja jedna, zresztą to było fajne. Mieliśmy musztrę, która prowadził ojciec… mojej siostry obozowej. Przedtem byli Niemcy, a wartownicy byli dopiero, jak Niemcy wyszli. Pewnego dnia Niemcy przyszli do naszego męża zaufania, który nazywał się Strehl (doktór, bo tam było dużo lekarzy) i dali wszystkie klucze od magazynów. Powiedzieli, że uciekają, wyjeżdżają w nocy, bo front rosyjski jest coraz bliżej. Zresztą było widać za drutami, jak drogą jadą karety, wozy, rowery – co człowiek miał, tym uciekał. Rano się budzimy i widzimy, że we wszystkich budkach strażniczych siedzą nasi chłopcy.
Radość była, bo jesteśmy [wolni], ale na krótko, bo szedł front. Część osób skorzystała z tego i uciekli na zachód. Między innymi rodzina Irmy Zembrzuskiej. Bardzo chciałam i namawiałam mamę: „Jedźmy! Jedźmy!”. Mama cały czas chora. „Jedźmy!”. Bardzo niedobrze, że mnie nie posłuchała, ale trudno. Zostałyśmy i wiele osób zostało. Do naszego obozu przyjechali oficerowie z września 1939 roku, którzy byli obok w Mühlberg – w tej miejscowości był obóz niemiecki. Tak że było nas więcej. Były warty. Miałam wartę i niestety… przyjechali na małych konikach, wyglądali jak Kozacy. Przyjechali obok z wrzaskiem, z krzykiem. Zameldowaliśmy, że już są.
W obozie cały czas potrzebny był łącznik. Było 2 000 ludzi. […] Trzeba było obejść wszystkie baraki i powiedzieć, żeby wszyscy położyli się na ziemi, dlatego że strzelali do okien. A kobiety [miały się] gdzieś [ukryć], bo wiadomo, jak oni się zachowują. Jakoś się broniliśmy, na ile było można. Rano oficjalnie zajęli [obóz].
W obozie byli aktorzy, plastycy, muzycy. Powstała znana orkiestra czterech śpiewających mężczyzn, ale nie pamiętam, jak się nazywała. Nie było ponuro, śpiewaliśmy piosenki. Był aktor Mieczysław Mielecki. Uczył mnie różnych piosenek. Chodziłam po barakach i śpiewałam. Moja mama nie była z jednej zadowolona i nie pozwalała mi. Ponieważ była niezadowolona, to tę piosenkę zapamiętałam do tej pory. Byli też plastycy. Z kolei ja robiłam figurki, ale nie pamiętam z czego. Były potrzebne patyczki, wata (bo to był przecież szpital), miałam farby, zbierałam od wszystkich kolorowe szmatki i robiłam najrozmaitsze figurki. Sprzedawałam je za papierosy, bo moja mama bardzo paliła. Dość dużo [robiłam].
Na Boże Narodzenie, które tam było, chodziłam i ubierałam choinki w niektórych barakach. Zrobiłam tyle figurek, że aż się rozchorowałam, to było za dużo. Mama miała za to dużo papierosów. Tak się złożyło, że w pewnym okresie nie było co sprzedać i nie było papierosów. Postanowiłam przejść dla mamy przez druty. Były jedne druty, potem trawa, przejście, drugie druty, a potem trzecie. Zobaczyłam, że za pierwszymi drutami rosną roślinki i mają większe listki. Pomyślałam, że może można zrobić z tego tytoń, żeby się nie męczyła i miała papierosy. Udało mi się podnieść troszkę [druty], pokopałam troszkę i przelazłam. Obok była budka strażnicza.
W pewnym momencie spojrzałam na okna mojego baraku, który był obok i zobaczyłam strach, przerażone twarze. Pokazują mi, żebym spojrzała w górę. A ten do mnie celował. Wzięłam i urwałam kwiatek, [machałam] do niego, żeby poczekał, bo dla niego niosę. „Dla ciebie! Dla ciebie kwiatek niosę!”. Tym sposobem podbiegłam pod [ogrodzenie], potem przeleciałam przez druty i uciekłam. On czekał na kwiatek. W obozie byli Serbowie, Francuzi, Włosi i Rosjanie. Na Boże Narodzenie Serbowie (mieli Wigilię w innym czasie niż my) załatwili jakoś z Niemcami, żeby z każdego obozu przyszły po dwie albo po jednej osobie. Przeważnie dwie osoby. Padło też na mnie i jeszcze jakiegoś kolegę. Poszliśmy i było przeuroczo. […]
Tamci Serbowie byli wspaniali. Zrobili przyjęcie, bo oni i my już dostawaliśmy amerykańskie paczki z Czerwonego Krzyża. Były tam różne rzeczy. Tak mnie obdarowali czekoladkami, czekoladą, że musiałam dźwigać paczkę z powrotem do obozu, żeby rozdać innym. Na tej Wigilii każdy pokazał coś ze swojego [kraju]. Przeważnie z tańców, muzyki albo zaśpiewał. Bardzo ładnie tańczyli Rosjanie, oni rzeczywiście są muzykalni. Potem poszliśmy do domu. Dostałam mundur, czyli serbską marynarkę, którą nosiłam jeszcze w Grudziądzu. W obozie było fatalnie, dlatego że dużo osób chorowało.

  • Czy była opieka medyczna?

Była. Było czterech bardzo dobrych lekarzy, nazwisk już nie pamiętam. Ratowali jak mogli. Zdrowych ludzi Niemcy zabierali na roboty. Wiem, że [jeden] próbował w ten sposób, że na łóżku pisał „tuberkuloza”, żeby zatrzymać jak najwięcej ludzi. Oni się bali, jak mówił: „Tu nie przychodzić, tu gruźlica”. Nie przychodzili i jakoś się udawało. Od czasu do czasu były listy z Polski, nawet paczki. Wiem, że dostałam od koleżanki paczkę z cebulą, to było bardzo ważne. Co ciekawe, do naszego wagonu w Warszawie weszła pani, która miała osiemdziesiąt lat. Nazywała się Elwira. Spytała, czy to [pociąg] do Pruszkowa, bo miała w Pruszkowie rodzinę. Ktoś głupio powiedział: „Tak, do Pruszkowa” – i ona weszła. Jak weszła, to już jechała. Była razem z nami. Bardzo wesoła. Były dla niej też przykre sprawy, bo jednak Niemcy się różnie zachowują. Przeżyła do końca.

  • Czy ten psiak był cały czas z wami?

Wolałabym nie mówić o psie, smutno skończył. Był przez jakiś czas. Skończył tak smutno, że byłam tam bardzo ciężko chora. Po prostu potraktowali go jako jedzenie. Nie można [go] było trzymać w barakach kobiecych, więc przychodziłam po nią do chłopaków. Mieli po siedemnaście, osiemnaście lat. Mogła u nich być. Pewnego dnia przyszłam i [jej] nie było. Tak podrapałam chłopaka, że żaden kot by go tak nie podrapał. Tak że marnie bidulka skończyła. Nic pożytku z niej nie mieli, bo wtedy miała już czternaście lat. Ale stało się.
Niemcy wyszli, weszli Rosjanie. Było ciężko. Chodziliśmy po wszystkich barakach, żeby uczulić chłopaków, by nie jedli tego, co dadzą do jedzenia. Bo po tych kaszkach, byle jakim jedzeniu [trzeba być ostrożnym]. Dostawaliśmy lebiodę raz na dzień, czasami kawałek kartofla, czasami nie, i kawałeczek chleba. Paczki przyszły już pod koniec ze trzy razy. Rosjanie perfidnie gotowali na świńskim mięsie… kapuśniak i to wydawali. Kilku umarło. Nie wytrzymali i zjedli. Była dieta i trzeba było prosić o dietę. Rosjanie naturalnie cały czas częstowali nas filmami na terenie obozu i wszyscy musieli przyjść. [Na filmie] było powiedziane, że każde rosyjskie dziecko musi obserwować swoich rodziców i jeśli źle postępują, to donieść na nich do ich partii. Pokazali takie wychowanie. Byli okropni. Byłyśmy do czerwca, część ludzi uciekła. Co robili nasi chłopcy w czasie, gdy nie było jeszcze Rosjan? Po Warszawie jeździł niemiecki samochód z sygnałem. To była łapanka. Oni mieli taki sam sygnał. Jeździli po niemieckich wioskach i miasteczkach i zbierali kobiety i dziewczyny do roboty. My mamy pracować? Niech teraz oni na nas pracują. Trzeba obierać, coś posprzątać. Były osoby (u mnie w baraku pewna pani), które były oburzone, jak można się tak znęcać. Ale przyszedł czas, że udało nam się wyjechać, a przedtem przyjechali oficerowie z września. Był tam major, nazywał się Bundyk, który był sześć lat w obozie. Wyznaczył mnie na swojego adiutanta. Kochały się w nim prawie wszystkie kobiety. Był wtedy chyba koło czterdziestki, trzydzieści kilka lat. Bardzo przystojny mężczyzna. Wybrał mnie, najmłodszą, bo wiadomo, że mnie to nie interesuje.
Miał miejsce śmieszny przypadek. Jedna z pań będących w lesie poprosiła mnie, żebym poprosiła pana Bundyka, bo ona źle się czuje. Poszłam do baraku, gdzie grali w brydża i powiedziałam mu to. Wszyscy słyszeli i poszli wszyscy oficerowie. No, ale to nie jest ważne. Do jednej pani, która była powstańcem, przyjechał mąż, który był na Pawiaku, ale jakoś udało mu się uciec. Zdobył duży samochód na trzydzieści osób. To był pan Hłasko, z rodziny tych Hłasków. Zabrał trzydzieści osób i między innymi przyjechałyśmy i my. W Warszawie cały czas marzyłam, że nadejdzie taki czas, że będę mogła niemieckie dzieci stuknąć pięścią czy dać im w gębę i powiedzieć parę słów. Marzyłam o tym. W czasie okupacji dwunastoletni chłopak uderzył mnie w twarz. Chciałam wejść do windy, a on mnie odtrącił. Mówię: „Ja też chcę jechać!” – i uderzył mnie w twarz.
Powiedziałam sobie: „Muszę bić! Kilkoro dostanie za to”. Nie udało mi się wcale. Były dzieci, ale tylko wołałam coś brzydkiego po niemiecku. Nic poza tym. Na pierwszym przystanku za obozem znalazłam malutkiego kotka, który płakał. Siedział zwinięty szary, malutki kotek. Zabrałam go i nazwałam Katarzynką. W samochodzie byli trochę niezadowoleni, bo do Polski jechaliśmy dwa tygodnie. Sama nie pamiętam, jak uchowałam tego kotka. Potem przywiozłam ją do Grudziądza.

  • Czy miała pani wtedy jakiekolwiek informacje o swoim ojcu?

Nie mieliśmy. Ale później już mieliśmy.

  • Kiedy spotkała pani swojego tatę?

Nie spotkałam. Ale nie chcę o tym mówić, bo zachował się ohydnie w stosunku do mamy i nie chcę o nim mówić. Nie znam go. Sześć lat mu uderzyło w głowę i poszedł gdzie indziej. I dobrze. Nawet pogrzebem mamy w ogóle się nie zainteresował, bo po co? Nie ma go, istniał do 1939 roku.

  • Jak się potoczyły wasze losy, gdy dotarłyście do Warszawy?

Dotarłyśmy do Warszawy, która była spalona, zburzona, wszystko zniszczone. [Nasz] dom spalony. Ojciec przed wojną był w kawalerii w Grudziądzu. Pojechałyśmy do Grudziądza, bo tam były jakieś możliwości. Pojechałam z tym kotkiem. W Grudziądzu mama od razu zajęła się [pracą]. Żyła rok czasu, ale zrobiła bardzo wiele dla Grudziądza. Założyła amatorski teatr, poza tym otworzyła Czerwony Krzyż. Później miałyśmy służbowe mieszkanie przy Czerwonym Krzyżu. Chciała, żeby oddział Czerwonego Krzyża był w każdej szkole. Bardzo pracowała, a co najważniejsze, nawiązała kontakt z UNRRĄ. […] Wielu ludzi dostało dużą pomoc.
Natomiast na początku w szkole nie miałam wesoło. Było dużo osób pochodzenia niemieckiego. W klasie, w której byłam, dyżurna powiedziała do mnie na przerwie: „Won, ty bandytko warszawska”. Zareagowałam i była wojna. Potem się uspokoiło, przeszłam do innej klasy. W sumie w Grudziądzu zmieniałam cztery szkoły. Moim marzeniem było pójście na medycynę. […] Zmieniałam szkoły, ale póki mama była, jeden rok byłam w humanistycznej. Przed śmiercią znalazła dziewczynę starszą ode mnie dziesięć lat, żeby się mną zaopiekowała i [dopilnowała], żebym poszła na pedagogiczne. Bała się, że nie będę miała z czego żyć. Byłam tam krótko. W ostatniej klasie byłam w liceum przyrodniczym. Byłam też w matematycznym. Bardzo nie lubię matematyki, a klasa matematyczna była męska. Pani profesor była ze wszystkich klas ta sama i w poprzedniej klasie na koniec roku powiedziała mi: „Daję ci tróję, ale ty jesteś dwójkowa, ty w ogóle nic nie rozumiesz. Ty jesteś głupia”. Postanowiłam, że pójdę do klasy matematycznej. Byłam w niej jeden rok i wcale nie byłam ostatnia.

  • Kiedy na stałe wróciła pani do Warszawy?

Na stałe [wróciłam] po maturze. Zdawałam na Akademię Medyczną i dostałam bardzo ciekawe pismo. Było napisane: „Zły stosunek do Polski Ludowej i złe pochodzenie”. Poza tym w Grudziądzu mieliśmy po cichu swoją partię. Było dużo [ludzi] z partyzantki, dużo od „Łupaszki”. Był z nami kolega, który strzelił do jednego z Rosjan, broniąc innej osoby. Aresztowali go i był w strasznym stanie. Nasza partia nazywała się PPR – Polscy Palacze Rajfa. Rajf to był dyrektor. Bo po cichu podpalali papierosy – Polscy Palacze Rajfa. Więc jak coś, to chodzimy sobie czasami i palimy. Między innymi został nadburzony jakiś radziecki pomnik.

  • Patrząc wstecz, jaki wpływ na pani życie wywarło Powstanie Warszawskie?

Chyba dobre, nie zabija… Co jest ciekawe, widziało się tyle nieszczęścia, to powinno się być złym człowiekiem. Ale nie, ile znam osób, to są porządni ludzie. Mimo że to przecież była młodzież. Jednak bardzo dobre przedwojenne wychowanie, wystarczy dwa, trzy lata. Przed wojną wychowanie młodzieży i dzieci był świetne. No i patriotyzm, który nie wiem, czy teraz jest. Wszystko zależy od rodziców. W tej chwili wiadomo jak jest. Sama próbuję młodzież troszeczkę wciągnąć, jak gdzieś jestem. Mój syn był w technikum elektronicznym. Z historii (gdzie przyszła pani, wiadomo jaka) był [zadany] temat: „Druga wojna światowa” i na trzy strony opisał Powstanie Warszawskie. Dostał dwóję. To było przed końcem roku i groziło mu, że nie przejdzie do następnej klasy. To już wystarczy, jak uczone były [dzieci]. Załatwiłam to w sposób odwrócenia złego, uczynić ze złego coś dobrego. Poszłam do niej z rzeźbą „Dzieci na barykadzie”. Ponieważ w każdej szkole jest izba pamięci, więc powiedziałam: „Wiem, że pani tak się interesuje drugą wojną, a przede wszystkim Powstaniem Warszawskim, no to będzie pani miała nowy eksponat u siebie”. Dzięki temu dostał tróję. Powiedziano mi, że to była korupcja. Nie wiem, czy to było korupcja. Takich ludzi trzeba uczyć, może ona coś z tego zrozumiała.



Warszawa, 29 lipca 2008 roku,
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Janina Mirecka-Maciejewska Pseudonim: „Bławatek” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południe

Zobacz także

Nasz newsletter