Janina Stefania Stańska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Stańska, jestem urszulanką szarą, jestem warszawianką urodzoną w Warszawie na ulicy Rymkiewicza, bo [...] urodziłam się w domu i tam byłam całe życie do Powstania.

  • Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie.


Moje dzieciństwo było cudowne, bo miałam bardzo kochających rodziców. Tato – [Stefan Stański] pracował [w szkole], mama była w domu. Miałam starszą siostrę Barbarę urodzoną w 1931 roku, zginęła w Powstaniu. Potem, w 1939 roku, urodziła się moja młodsza siostra [Stanisława], na którą bardzo czekaliśmy w domu, rodzina była bardzo kochająca.

  • W 1939 roku miała siostra sześć lat. Jak siostra zapamiętała wybuch wojny?

 

[Wstępem do przeżyć wojennych, w sierpniu 1939 roku, było pożegnanie taty jadącego do wojska. Z mamą i starszą siostrą byłyśmy na Dworcu Gdańskim w tłumie odjeżdżających do wojska i żegnających ich. Jako dziecko nie zdawałam sobie do końca sprawy z powagi sytuacji. Spodziewałam się, że tato niedługo wróci]. Wybuch wojny światowej zapamiętałam w ten sposób, że był wielki niepokój. Nasz dom sąsiadował z koszarami [wojskowymi]. Wtedy jeszcze tam było Wojsko Polskie. Pierwszy moment niepokoju to były samoloty na niebie. Myśleliśmy, że to są samoloty polskie. Nawet machaliśmy im rękami. Dopiero, jak zaczęły się spuszczać z góry bomby, [uświadomiliśmy sobie, że to wojna]. W 1939 roku [po kapitulacji Warszawy] zaczęłam szkołę, miałam sześć lat.
Pamiętam moją nauczycielkę, która prowadziła małe dzieci ze szkoły do szpitala w Alejach Ujazdowskich. Tam był szpital wojenny i myśmy rannym żołnierzom [polskim] nosili papierosy, [żywność] i różne rzeczy. To wczesne dzieciństwo. W ogóle były bardzo trudne [przeżycia], bo tato [nie wrócił jeszcze z wojny]. Znajomy taty przyjechał do nas do domu i powiedział, że tato nie żyje. Przyszli sąsiedzi do domu opłakiwać tatę, raptem słyszymy głos z parteru z dołu: „Oleńko, tato wrócił!”. Mimo, że była wiadomość, że tato zginął. Takie wczesne wspomnienia z 1939 roku.

 

  • Jak siostra pamięta późniejsze czasy okupacyjne?


Chodziłam do szkoły. Zaczęliśmy [naukę] na ulicy Kolektorskiej. Bardzo szybko Niemcy nas stamtąd wyrzucili. Zajęli piękną szkołę na koszary dla lotników. Potem [nauka odbywała się] na placu Wilsona, na Krechowieckiej, na [Siemiradzkiego], w jakichś mieszkaniach prywatnych. [Na komplety chodziłyśmy do pani Michaliny na ulicę Marii Kazimiery]. Były bardzo trudne momenty.
Szczególnie zapamiętałam, jako pełen niepokoju [czas], kiedy pod Arsenałem odbito naszych z „Zośki”. W tym transporcie jechał przyjaciel mojego taty [Siwanowicz], jechał z Alei Szucha z powrotem na Pawiak. Uciekł i przyszedł do nas. Do domu rodzinnego nie dotarł. Rodzice ustawili [meble w mieszkaniu] tak, że w kącie za szafą było dla niego miejsce. Na drugi dzień na całym Żoliborzu i Marymoncie – obława. Do każdego domu, do każdego mieszkania wchodzili [Niemcy], nasze mieszkanie opuścili. Mama została w mieszkaniu. Basi i mnie powiedziała, żebyśmy poszły sobie do ogrodu. W domu, oprócz [mamy] i pana Siwanowicza, który [po 1945 roku] był szefem UB na Cyryla i Metodego, nie było nikogo. Ale nasze mieszkanie ominęli. Takie bardzo dziwne rzeczy [się działy. Chyba Opatrzność Boża nad nami czuwała].
Pamiętam kartki, chleb razowiec, szczepienia tyfusowe, które były obowiązkowe, godzinę policyjną, [budzące grozę patrole niemieckie na ulicach]. Pamiętam bombardowania Warszawy. Bałam się tego okropnie, huków się wszelkich bałam, wtedy tatusiowi głowę pod marynarkę kładłam, bo myślałam, że [jestem wtedy bezpieczna]. Takie było [życie dziecka]…

  • Jak siostra zapamiętała wybuch Powstania?

 

tekst Do Warszawy wróciłam [z sanatorium] 26 lipca. Bardzo chorowałam na gruźlicę [i często byłam w sanatoriach i prewentoriach]. Już wtedy były przemarsze wojsk [niemieckich mostami] z Pragi. Zaczęły się strzały, wcześniej na Żoliborzu i Marymoncie niż w całej Warszawie. Tak, jak mi to przypomniała moja siostra, tato powiedział, żebyśmy się nie bały, że w Lesie Bielańskim, który był stosunkowo niedaleko od nas, Niemcy strzelają do gap [wron], że to nic groźnego. Ale niepokój był.
Potem, w pierwszych dniach Powstania, [na podwórzu były gotowane zupy dla Powstańców] mimo że nasz dom sąsiadował z koszarami niemieckimi; to był jeden budynek [przy płocie koszar] i drugi [od strony ulicy Rymkiewicza], w środku było podwórze. Dzieci były zapędzane do tego, żeby obierały ziemniaki, jarzyny, żeby było z czego gotować. Takie normalne, zwyczajne życie. Początkowo ci Niemcy z koszar, [w wyznaczonej godzinie], pozwalali zbierać warzywa z działki. Ulica Rymkiewicza była prostopadła do Marii Kazimiery, nasz dom był ostatni na tej ulicy, potem były już pola. [Pamiętam msze święte organizowane w domach przez księdza Zygmunta Truszyńskiego, naszego proboszcza i kapelana AK.]
Około 20 sierpnia Niemcy ogłosili, że mamy wyjść z Warszawy. Rodzice zdecydowali, że zostajemy. Z naszego domu wyszła tylko chyba rodzina jedna, państwa Agieszczaków, wszyscy inni pozostali. To się skończyło dość tragicznie dla rodzin.
W okolicach 25, 26 sierpnia późnym wieczorem Niemcy z koszar wpadli i zaczęli podpalać dom. Myśmy zaczęli uciekać. Oni strzelali za nami świecącymi kulkami. Myśmy znaleźli schronienie na ulicy Dembińskiego w parterowym domku, opuszczonym przez właścicieli (jeden pokój). Tam była rodzina Fudałów, rodzina pani Komży. Też tragiczna [historia], dlatego że mąż [Wiktorii Komży] zginął w Oświęcimiu, ona z córką [Czesławą] została w Powstaniu, obie zginęły, tak że cała rodzina przestała istnieć.
Na ulicy Dembińskiego byliśmy do 14 września. Jakoś się koczowało. Okropne były „krowy”, które buczały i strzelały. Jak się śpiewa piosenkę, że Niemcy co chwila „krowy” nam posyłają, to lekko brzmi, ale jak się słyszało ten szum, to człowiek by się w mysią dziurę schował, żeby tylko tego nie słyszeć i nie widzieć, co się dzieje.
Przyszedł 14 wrzesień i wtedy Niemcy postanowili powstańców usunąć [z Marymontu]. Zaczął się zmasowany atak. Niemcy] z CIWF-u, to jest Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (teraz AWF) mieli tam dobry punkt obserwacyjny. Niemcy z ulicy Gdańskiej z koszar wspólnie z własowcami zaczęli atak koło godziny jedenastej przed południem 14-go września. Zabudowania na Marymoncie to były niskie domy z ogrodami, w [naszym] ogrodzie był wykopany schron – duży rów przykryty czymś, z tym że wejście do rowu było z [dwu] strony. Nasza rodzina i sąsiedzi, którzy mogli poszli do tego rowu a ranny pan Franciszek został na górze. W którymś momencie przy tym obstrzale [...] z jednej strony [wejścia do schronu] stanął własowiec, bo słychać było rosyjską mowę, z drugiej strony wejścia do tego schronu stanął Niemiec z miotaczem ognia. Jak zaczął tym ogniem nas „częstować”, to dwoje dzieci państwa Fudałów uciekło, trzecia była moja siostra, trzynastoletnia Basia. Do dzisiaj mam ją w oczach, jak wyskoczyła z tego schronu i raptem krzyk: „Mamo, moja noga!”. Oni strzelali kulkami dum-dum, rozerwana noga. Za moment usiadła, bo dostała [kula] w głowę i tak została. Następna zginęła pani Fudałowa, a myśmy wszyscy już pozostali w tym schronie. Do końca życia moja mama miała ogromną szramę na obu nogach od kolan do kostek [i blizny na obu dłoniach], bo zasłaniała nas przed ogniem. Mimo to miałyśmy włosy spalone, poparzone, siostra też ma [na nodze] szramę do dzisiaj z tego ognia. Tak wytrwaliśmy zdziesiątkowani w tym schronie. Część osób uciekła, gdzieś w ogrodzie zostali rozstrzelani.
Niemcy myśleli, że tam już nikogo nie ma. W którymś momencie powiew tego ognia na Niemca poszedł i zostawili nas w spokoju. W ogrodzie w kwiatach leżała pani Komżowa, jej córka Czesia, leżała żona pana Franciszka [i jej mąż]. Inni ludzie wołali ratunku. Nie miał im nikt jak pomóc. Siedzieliśmy w schronie do późna nocy, jak się zupełnie ściemniło

Dopiero potem się okazało, że na Marii Kazimiery był ogromny schron na jakieś sto osób [i mniejsze schrony w piwnicach i ogrodach]. Wszystkich wymordowali w okrutny sposób, to były drużyny własowców, którzy mordowali.


My wtedy siedzieliśmy do późna w nocy. Tato wyszedł ze schronu, zdobył gdzieś olej lniany. Blisko nas, na ulicy Gdańskiej i Rudzkiej na Marymoncie była olejarnia. Chodziło się tam po olej, w czasie Powstania też, takie miejscowe zwyczaje. Zalano mamie nogi olejem [i zabandażowano i tak zostało do listopada]. W nocy tato nas wyprowadził na sąsiednią ulicę [Opalińskiego], bo ulica Dembińskiego i Opalińskiego były równoległe i ogród był między tymi ulicami. Wprowadził nas do willi, która była ostatnią chyba na ulicy Opalińskiego, do willi pana Bułtowicza. Właściciel domu z dwoma znajomymi siedzieli w piwnicy. Wszystkie okna w tym domu były wyjęte, podłogi zasypane warstwą piasku przeciwko pożarowi. W tym domu były dwie piwnice. Jedna była przy wejściu głównym do domu, do drugiej wchodziło się z pokoju, otwierana klapa [w podłodze i było wejście] w dół. Tam tato nas wprowadził, moją mamę ciężko ranną, moją młodszą pięcioletnią siostrę i mnie. Podłogę przysypał piaskiem, sam został na zewnątrz, żeby nie było znaku, że ktoś jest.

 

W tej piwnicy byliśmy bez przerwy od 14 września do 19 listopada w ciemnościach, bo okienka piwniczne były zamurowane cegłą dziurawką, były prześwity tylko. Właściciel domu wiedział, gdzie może się dokopać do wody, więc była woda. Na początku było trochę sucharów, było trochę mąki. Dopóki były suchary, to była woda i suchary. Potem robiło się placki tak jak na makaron, przesychało to, jadło się to surowe i popijało wodą. Cały czas w ciemności, od czasu do czasu z góry dochodziły głosy Niemców. To był dom ostatni [...]. Za końcem ulicy były stawy, przejście do ulicy Barszczewskiej nazywało się czarna droga. Niemcy [z domu, w którym byliśmy pod podłogą] mieli świetny widok. [Warszawa była terenem frontowym. 19 listopada] przyszła jakaś pani po swoje rzeczy, które miała w tej piwnicy i odkryła nas. Jak odsypała piasek i otworzyła klapę [w podłodze], przestraszona uciekła, bo słyszała głosy jakieś. Wtedy z tej piwnicy wyszły cztery osoby: moja mama, ja z siostrą i starszy pan. [W piwnicy został pan Bułtowicz z jeszcze jednym panem. Dotrwali do stycznia 1945 roku]. Poszliśmy na ulicę Skotnicką róg Potockiej. Po drodze widziałam swoją siostrę niezasypaną, tak jak została zabita tak leżała. Nie wiedziałyśmy, że w sąsiedniej piwnicy leży zastrzelony mój tato. Na ulicy Skotnickiej przez podwórze przechodziły od czasu do czasu patrole niemieckie, ponieważ to był teren frontu. Któregoś dnia, [do domu gdzie byliśmy], przyszedł patrol niemiecki – młody Niemiec z pistoletem, bałyśmy się okropnie, że będzie koniec, ale zostawił nas w spokoju. Na drugi dzień przyprowadził lekarza Niemca, który popatrzył na nogi mamy, zobaczył co się dzieje i zorganizował transport.


26 listopada Niemcy odwieźli nas, te cztery osoby, furką, wozem konnym do Grodziska Mazowieckiego. Mamę prosto do szpitala. Miałam wtedy jedenaście lat i z moją pięcioletnią siostrą zostałyśmy na ulicy. Ale w pobliżu kościoła siostry [Rodziny Marii] prowadziły punkt [pomocy] dla warszawiaków. Był kawałek siennika, można było coś do zjedzenia dostać. Potem siostry nas przeprowadziły [w inne miejsce].
W Grodzisku na ulicy Koronkowej był duży budynek po fabryce koronek. Tam było dużo warszawiaków. Myśmy też tam dostały siennik razem z moją młodszą siostrą. Do mamy dochodziłyśmy do szpitala. Potem, [w połowie grudnia], jak mama wyszła, to [młodsza] siostra poszła troszkę do domu dla małych dzieci do sióstr [Rodziny Marii].

Przyszedł 17 styczeń. To był bardzo trudny dzień. Myśmy zabrały siostrę [na koronkową], żeby być razem we trzy, bo za dużo było tych rozłąk. Mama wróciła do Warszawy 18 lub 19 stycznia. Wtedy w [w domu na Opalińskiego] znalazła zwłoki taty. Twarzy nie można było poznać. Miał na palcu obrączkę z datą ślubu i monogramem mamy i miał też przy sobie zaświadczenie o pracy i kenkarte. Wróciłyśmy do Warszawy [w połowie lutego 1945 roku] i zamieszkałyśmy na Potockiej 35 mieszkania 8. Ten budynek Potocka 35 przez całe Powstanie był w rękach Niemców. To właśnie z tego budynku lekarz przyszedł do nas na Skotnicką. […]


Jeszcze jedno wspomnienie popowstaniowe już, kiedy były ekshumacje grobów. Były duże groby w parku Żeromskiego, był bardzo duży wspólny grób na rogu Marii Kazimiery i właśnie tej drogi Pod Kasztanami – wiele osób cywilnych [zamordowanych 14 września] było tam pochowanych] Moja siostra i tato zostali [...] przysypani piachem, [tam] gdzie była [zabita] siostra. To było bardzo trudne [przeżycie], jak były ekshumacje i pogrzeby. Tato i siostra są pochowani na Wawrzyszewie, bo to było najbliżej. Tato nie brał udziału w Powstaniu. Ale wiem, że miał jakieś kontakty z [Powstańcami], tego dzieciom nie mówił. Wtedy, kiedy Niemcy przyszli palić nasz dom, [usilnie] szukali Stańskiego. […]. [Od marca 1945 roku rozpoczęłam naukę w V klasie; lekcje odbywały się na ulicy Krechowieckiej i w ciągu trzech, czterech miesięcy został zaliczony rok szkolny].

Warszawa, 03 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska

Janina Stefania Stańska Stopień: cywil Dzielnica: Marymont

Zobacz także

Nasz newsletter