Janina Szczepańska-Wścieklica „Janka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Szczepańska z męża Wścieklica. Byłam w Warszawie jako dziecko, rosłam tu, uczyłam się do końca Powstania.

  • W jakim oddziale pani służyła?

Dołączyłam do oddziału mego brata, do „Orląt”, „Gozdawa”, ponieważ nie dostałam się tam, gdzie powinnam się przedstawić, koło Świętego Floriana.

  • Chciałbym zacząć od samego początku, od pani dzieciństwa. Co może nam pani powiedzieć o swoich rodzicach, o miejscu urodzenia?

Moja mamusia została wdową bardzo wcześnie. Wiem, że ojciec walczył przeciwko bolszewikom pod Radzyminem. [Miałam] normalne dzieciństwo warszawskiego dziecka, byłam w szkołach, albo to była miejska, chyba miejska, albo państwowa, ale doskonałe szkoły. Podróżowałam potem po świecie i mogłam porównać, bo uczyłam się w Belgii, w Stanach, w Brazylii. Nasze szkoły dwudziestolecia uważam, nie tylko ja, że były najlepsze w tamtym okresie. Niedawno czytałam ankietę w Brazylii poszukiwań na temat najlepszych szkół. Była Finlandia i była Południowa Korea. Przyszły do mnie panie, młode studentki, które opracowują systemy nauczania i pokazałam im moje świadectwa przypadkiem znalezione tutaj u kuzynów. One były zdumione, że dziesięcioletnie, jedenastoletnie dziecko miało tyle przedmiotów. Miałam cenzurki ze sobą przypadkiem i mam w Brazylii. Nasze szkoły były doskonałe.
Wszyscy, których znam, po Powstaniu, koledzy po Oświęcimiu, po obozach, ci, których pamiętam z koleżanek i kolegów, za granicą świetnie sobie dawali radę. Niektórzy doszli do bardzo wysokich stanowisk, na przykład mój mąż i inni, w NASA kolega [pracował] też z Powstania. [Ci], których znam, uczyli się świetnie, szczególnie ci, których znam z Belgii, z Anglii.

  • Jakie wartości szkoła, rodzina przekazała wam jako waszemu pokoleniu?

Ja wiem? Przede wszystkim bardzo dużo ogólnych wiadomości. Myśmy miały w powszechnej szkole ogródek. Jestem trochę pejzażystką, dostałam jakieś tam… Zrobiłam kursy i tak dalej, już nie chcę o tym mówić. Ale myśmy miały na przykład grządki, każda z nas, w szkole powszechnej. Do dziś z tego względu chyba tak się zajmuję dużo przyrodą, parkami, sadzę, gdzie mogę i co mogę. Mam wrażenie, że to poszło jeszcze ze szkoły powszechnej. Tak. Poza tym gimnastyka. Nasze wychowanie fizyczne było doskonałe. Myśmy miały, o ile pamiętam, dwie lekcje gimnastyki nadobowiązkowe i dwa popołudnia obowiązkowe w szkole powszechnej. Albo się grało w siatkówkę albo w dwa ognie, coś się robiło, albo się łyżwowało („łyżwowało” – tak się nie mówi po polsku, przepraszam). Jako przykład podam – mój mąż i ja byliśmy przeciętnymi graczami siatkówki w Warszawie, przeciętnymi. W Belgii wygraliśmy mistrzostwo (pewno myślicie, że to nowy sport, a to stary sport już jest, plażówkę, to zdaje się to się tak nazywa, double mixed – on i ona – teraz, zdaje się, wchodzi na olimpiadę), reprezentowaliśmy studentów polskich i wygraliśmy mistrzostwa Belgii w 1948 roku, nawet mam zdjęcia z gazet tutaj. Byliśmy przeciętnymi graczami, dobrymi.

  • A i tak wygraliście. Gdzie mieszkaliście w Warszawie z rodziną?

Mieszkałam na Pradze, mój mąż nie mieszkał w Warszawie przed wojną, mieszkał w Łodzi. Potem przeprowadził się do Warszawy, jak Łódź była włączona do Deutsches Reich. On ma nawet kenkartę, gdzie ma napisane: Geboren Litzmannstadt, Deutsches Reich.

  • Proszę powiedzieć, jak pani, jako jeszcze dziecko, zapamiętała wybuch wojny w 1939 roku?

1939 rok, byłam akurat na obozie wychowania fizycznego dzieci legionistów w Osłoninie w Zatoce Puckiej i wiem, że nas ewakuowali chyba 26 [sierpnia]. Cud, do dziś pamiętam to, że przez Gdańsk czy Oliwę [nas ewakuowali], nie pamiętam, jakie to było, przez ten wolny teren. Musieliśmy zgasić światło i nie podchodzić do okien. To był prawdopodobnie 27 sierpnia, przypuszczam. To na mnie zrobiło wrażenie, to taki pierwszy kontakt z zagrożeniem.

  • I gdzie pani później trafiła? Gdzie was zabrano? Do Warszawy was ewakuowano?

Pojechałam do Warszawy. Jak się wojna zaczęła, w piątek chyba, to byłam u mojej cioci pod Warszawą. Stamtąd obserwowaliśmy całą ofensywę na Warszawę. Pamiętam też, to już była dziewczynka, że Niemcy zajęli u cioci podwóreczko i ogród, bo tam była pompa i mieli wodę. Pamiętam, że zabierali prześcieradła i koce, moczyli w rzeczce, która tam płynie i kładli na armaty, żeby… To mi zostało w pamięci. I pamiętam, że pierwszy raz w życiu zbierałam kartofle, bo wieśniak nie sprzedawał za pieniądze. Jak się wykopało worek, to coś tam płacił w kartoflach.

  • Rodzeństwo miała pani jakieś?

Miałam brata starszego o prawie o pięć lat ode mnie, który zaciągnął się od razu na ochotnika do wojska. Przyjęli go.

  • W 1939 roku?

Tak. A później poszedł szukać przyjaciela na Wołyniu, jak już byli Rosjanie. Złapali go, on niemądry spytał się coś tam po angielsku, ale uciekł. Prawdopodobnie by go wzięli za szpiega, ale zdołał uciec i przyszedł w końcu października do Warszawy.

  • Podczas okupacji pani tata nie walczył już czynnie?

[…] Mój ojciec umarł, jak miałam jeden rok. Mama była bardzo wcześnie wdową. Walczył w Radzyminie przeciwko bolszewikom, to pamiętam z dzieciństwa.

  • Jak Niemcy opanowali już Polskę, wróciliście do mieszkania na Pradze całą rodziną?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, z czego się utrzymywaliście podczas okupacji, jak wyglądało wasze życie?

Wyglądało z trudnościami. O szyby było trudno, zima była wyjątkowo ciężka. 1939/1940 rok to była chyba najcięższa zima w moim życiu. Nie było węgla, trzeba było stać [w kolejce], nawet dzieci, dawali nam, zdaje się, pięć kilo węgla na osobę w kubełek. Nie było szyb, trzeba było zabijać okna częściowo deskami nawet. Co mi zostało w pamięci to to, że przynosiło się wodę w kuble, żeby móc się umyć i zrobić herbatę rano, i ta woda marzła w pokoju, bo nie były ogrzewane domy, rury pękały.
To była ciężka zima, ale już zaczynały się komplety, już się szukało nauki, już się organizowało. Chodziłam do Curie-Skłodowskiej, „dwunastka”, wtedy zdałam do trzeciej klasy gimnazjalnej. Wiem, że od początku były komplety, nasze nauczycielki chodziły z domu do domu, było po siedem, dziesięć osób maksimum. Kontynuowało się naukę.

  • A z czego się utrzymywaliście podczas okupacji? Czy pani pracowała? Brat?

Pamiętam, że mój brat najpierw reperował dachy. Co mogło, się [robiło]. Nie było łatwo, w pierwszą zimę było bardzo ciężko. Potem 19 września 1940 roku była łapanka na Żoliborzu, na Pradze, z domów zabierali mężczyzn ulicami. Mój brat wsiąkł do Oświęcimia. To był pierwszy duży transport warszawski. On miał, zdaje się, numer 4694, tak że pierwszy transport warszawski.

  • Z domu go zabrali od was?

Z domu. On wyglądał na szesnaście lat, miał dziewiętnaście, dwadzieścia prawie. Wszystkich mężczyzn zabrali, tylko dlatego że był Polakiem i mężczyzną.

  • Jak pani natknęła się na konspirację, jak pani trafiła do konspiracji?

To było różnie. Harcerstwo, najpierw był „Mały Sabotaż”, ale to sporadycznie, potem były kursy sanitarne, kursy łączności, ciągle, ciągle. Pod koniec u nas zjawił się kolega mego brata z Oświęcimia, on się nazywał Bronek „coś”, fałszywe nazwisko, Aleksander Martyniec – prawdziwe [nazwisko], tego potem się dowiedziałam od jego ojca, który przyjechał się z nim żegnać. To był numer 644, pierwszy transport chyba z Nowego Sącza. On się ukrywał czasem u nas, czasem gdzie indziej, bo dozorcy byli obrigados (jak to się mówi po polsku?), musieli meldować kogokolwiek, kto się zjawił w domu, więc był kilka dni i znikał. Znów było mu tam gdzieś gorąco, wracał. Taka była reguła, że człowiek się wyłączał z innych spraw na jakiś czas, żeby po prostu jak by była wpadka, żeby nie była zbyt duża. Wtedy odłączyłam się trochę od moich spraw i to już były najrozmaitsze komplikacje. Jego wysłali z Warszawy 4 lipca, pamiętam, i u nich była jakaś wsypa i musiałam się trochę nim zajmować, po dokumenty chodzić, gdzieś tam się spotykać z kimś, którego w ogóle nie znałam. Oni się zajmowali oświęcimiakami, którzy uciekali. Człowiek nie pytał o wiele, jak najmniej, byle przeżyć i dać przeżyć komuś. Nawet nie znałam pseudonimu mego brata. [Miał pseudonim] „Żbik”, ale dowiedziałam się dopiero w Powstanie, jak go znalazłam.

  • Czy pani brat uciekł z Oświęcimia?

Nie, był zwolniony dosyć dziwnie. Był zwolniony z pomocą RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Mama i ja, myśmy robiły wszystko, płaciło się adwokatom, ale to na nic się nie zdawało. Oni od czasu do czasu puszczali grupę i rodziny oświęcimiaków na ogół wiedziały o tym. Myśmy na przykład utrzymywały kontakt z rodziną Staszka Miarkowskiego, który bardzo wcześnie wpadł, w czerwcu 1940 roku, i do końca był. Mam jego list do mojego brata po uwolnieniu, bardzo ciekawy. Na przykład jak się spotkali, to Staszek pisał o Marianie, a Marian pisał o Staszku, żeby to jakoś przeszło przez cenzurę. Na przykład takie zdanie: „Cieszę się, że piszecie, że Staszek pracuje jako stolarz”. To znaczy myśmy wiedziały wtedy. Biegłam z tym listem do jego matki na Żoliborz i matka wiedziała, że on ma lepszą pracę, że pracuje pod dachem. Tak sobie dawali wiadomości o sobie. Zawsze się zaczynało każdy list: Ich bin gesund und fühle mich gut – „Jestem zdrów i dobrze się czuję”, każdy.

  • Tak musiało być.

Najgorszy okres to był wtedy, jak zaczęli przysyłać prochy. To było straszne, nie wiem dlaczego. Oczywiście to nie było prochy X, ale to przychodziły puszki, nie puszki, skrzyneczki, które nie wchodziły do skrzynki pocztowej, więc to zostawało u dozorcy. Pamiętam, każde wejście mamy i moje do domu, tylko patrzyłyśmy na tego dozorcę, a on [mówił]: „Pani Mario, nic [nie ma] dla pani”. Potem przestali nagle [przysyłać]. Po co brali, po co wypuszczali, po co przysyłali to, potem przestali? Bo ja wiem? Może ktoś już ma jakąś odpowiedź, kto badał tę sprawę.
  • Czy pamięta pani jeszcze podczas okupacji jakieś zadania w konspiracji, które pani pełniła?

Takie małe zadania – malować najpierw żółwia, „Pracuj powoli”, ale byłam stosunkowo… To raczej się słyszało. Roznosiło się „Biuletyn Informacyjny”. To nie była praca ciągła, sporadyczna. Myśmy walczyli o przeżycie fizyczne, o szkołę. Nie wiem, jak myśmy mieli czas naprawdę na te wszystkie rzeczy. Godzina policyjna, trzeba było zjawić się do domu. Miałyśmy taką umowę z mamą, [że] jakby było coś niebezpiecznego w domu, nie wchodzić, to stawiała doniczkę z czerwoną pelargonią. To zawsze się patrzyło na trzecie piętro, czy stoi doniczka. Wtedy szło się do kolegów, znajomych, którzy mieszkali blisko. A jak nie było doniczki, to droga wolna. To takie były umowy lokalne w rodzinach.

  • Czy była pani świadkiem niebezpiecznej sytuacji, była pani zagrożona w czasie okupacji, w czasie tych działań?

Zawsze [jak były] łapanki, to zawsze się uciekało. Nigdy, jak jeździłam do szkoły „piątką”, wsiadałam przy Koperniku, nie siedziałam wewnątrz tramwaju. Zawsze stałyśmy z koleżanką na pomoście, zimno, nie zimno, miejsce, nie miejsce było. Dlaczego? Bo jak była łapanka dwa bloki dalej, to tramwajarze, ci którzy jechali z naprzeciwka, dzwonili nogą i nasz tramwaj wtedy zwalniał i co mogło, skakało i uciekało, żeby nie dostał się akurat w tą łapankę. Trzy, cztery ulice dalej mogła być druga, ale z tej można się było jakoś wylizać. To było ciągłe, nigdy pan nie wiedział, czy wraca do domu, czy nie wróci. Mimo to jak byliśmy młodzi, jeździliśmy na majówki, jeździliśmy do Choszczówki, do Płut, do Świdra, pamiętam. Trzeba było jakoś przeżyć. Nawet tańczyliśmy, ale wtedy mamusia wiedziała, że żadna z nas nie wróci na noc, ale to były inne czasy, inne pojęcia moralne.
Uważam naprawdę czasami, jak myślę, że nasze życie było może łatwiejsze pod pewnymi względami. Myśmy mieli jeden wybór – przeżyć fizycznie, moralnie i intelektualnie i mieliśmy jednego wroga, potem dwóch. Ale jak myślę teraz o młodzieży i o tych wszystkich drugs, to uważam, że czasem ich życie jest może trudniejsze, wybór przy tych strasznych reklamach, przy tej okropnej zachęcie do konsumpcji wszystkiego. Nie wiem. Każde pokolenie ma swoje problemy, swoje zadania. Nasze było jasne.

  • Pani Janino, przejdźmy już do wybuchu Powstania. Gdzie panią zastało [Powstanie]?

To napisałam w liście do brata, bo o tyle rzeczy prosił, pytania: „A jak mnie znalazłaś?”– a jak to, a jak tamto, a jak się nazywał tamten, a kiedy przyszedł ten oświęcimiak do nas. Więc zaczęłam pisać do niego, list do brata, i pisałam kolejno o różnych rzeczach, o które pytał, i do Rafała Kołłątaja, który był z „Orląt” i który pisał książkę. Jemu ciągle trzeba było jakieś przypominki, wzajemnie sobie szukaliśmy czegoś.

  • Proszę powiedzieć, 1 sierpnia 1944 [roku] co się z panią działo?

Pierwszy dzień – wtorek, pierwszy, wydawał się normalny, jak ostatnie dni, to znaczy nienormalny w normalności, czy [jak] inaczej to nazwać, bośmy czekali ciągle, że coś się stanie.

  • Już coś się czuło w powietrzu?

Tak. Od 26 [lipca], kiedy Niemcy uciekali i myśmy poszły z koleżankami na most Poniatowskiego, pamiętam, patrzyłyśmy na furmanki. Pamiętam 26 [lipca]. I tak z ironią wreszcie, nie było w tym wielkiego uczucia miłosierdzia, ale była satysfakcja, jak nawet na furmankach uciekali, jak nasi żołnierze kiedyś. Potem to się nagle urwało. To było 26 [lipca], pamiętam. Oni się jakoś zorganizowali, nie wiem, i to się urwało.
Później czekało się ciągle na zawiadomienie. Moja mama przyszła, wracając z targu, coś tam przynosiła, mówi: „Koleżanka twoja – ona ją znała z widzenia – szła do ciebie. Spotkała mnie i prosiła, żebyś się zgłosiła na Słupecką”. Wiedziałam, dlaczego i po co. Jak tam dojechałam „dwudziestką piątką” do Narutowicza, tam jest kościół Świętego Jakuba, Słupecka jest zaraz obok, to już nie zastałam kobiety, którą powinnam była spotkać, tylko karteluszki na drzwiach – ta tu, ta tu, i tak dalej, „Janka S., Jagiellońska coś tam”. Spotkałam koleżankę, Teresę Lechnicką, miała Powiśle, i razem dojechałyśmy [Alejami] Jerozolimskimi, a potem na placu Napoleona ona miała [jechać] na Powiśle, ja musiałam biec do Kierbedzia, rozstałyśmy się i już słyszałyśmy pojedyncze strzały, to była prawie piąta, czwarta trzydzieści, coś takiego.
Do mostu dobiegłam, ale już na niego nie weszłam. Zaczęli strzelać z [domu] Schichta, ten budynek pokazywałam panu, został jedyny, i [strzelali] z bunkrów, jakie mieli naokoło, z mostu. Pierwszy dom otworzyli ludzie, tam były pomosty, to doskonale widać na tym zdjęciu, które znalazłam w Brazylii, nie w Warszawie. Ludzie mieli drzwi otwarte i tam kto mógł, wpadał, albo do dalszych domów w stronę [kościoła] Świętej Anny. I tak się zaczęło.

  • Czy pani brat również wtedy już zniknął?

Już przed tym był wezwany i był kilka dni na Starówce. Powiedział mi drugi raz, jak szedł, wrócił do domu, chyba trzy dni był czy dwa. Wrócił do domu i powiedział: „Będę naprzeciwko katedry”. Tam teraz sprawdziłam, to był 13, 15 i 17 [sierpnia]. Jak się wreszcie dostałam na Starówkę, to od razu poszłam go szukać. „Byli chłopcy – powiedziano mi – poszli rano we wtorek”. „A czy był taki i taki?”. Kto wiedział, że on się nazywa Marian Szczepański?! Nie znałam jego pseudonimu przez ostrożność. Myśmy wzajemnie o sobie nie wiedzieli. Zwłaszcza że Rudolf Hess, jak podpisywał w Oświęcimiu jego zwolnienie, to powiedział: „Następnym razem jak zrobisz coś przeciwko Niemcom, to będziesz miał jedno wyjście – przez komin!”. Muszę [znaleźć]… W Brazylii mam odpis jego zwolnienia.
Oni tak od czasu do czasu zwalniali. Widziałam teraz książkę, którą kupiłam, jak on się nazywa? Ten bohater dla mnie największy, co poszedł na… Witold Pilecki. Że oni zwalniali dość dużo. W Warszawie przychodziły partie dwudziestu, trzydziestu [ludzi], czasem szły do innych miast, ale na ogół rodziny oświęcimiaków jakoś się komunikowały. Przed jego wyjściem przyszedł jakiś jego profesor, myśmy tam poszły z mamą, i nam poradził, żeby się zwrócić do RGO, Rada Główna Opiekuńcza, Niemcy tolerowali to prawdopodobnie dla propagandy własnej, i mówi: „Tam jest adwokat, napisze list do gestapo, on będzie wiedział, co pisać”. Myśmy tam poszły. Ten adwokat napisał, [że] mama jest wdowa, chora, ja mam gruźlicę, małoletnia i tak dalej, Marian, mój brat, był jedynym człowiekiem, który utrzymywał nas, był złapany bez zarzutów osobistych, tylko w ogólnej łapance z domów i tak dalej. Potem trzeba było iść z tym do gestapo. Nie chciałam mamy puścić samej, poszłyśmy razem na Szucha, czekałyśmy długo. Teraz sobie przypomniałam nazwisko tego gestapowca, który nas przyjmował. Nazywał się jak jeden lotnik z 308 dywizjonu, Hempelstreich. Ten człowiek po polsku świetnie mówił, raz jeszcze kazał mamie powtórzyć wszystko i potem powiedział mojej mamie: „Gdyby pani musiała tu przyjść drugi raz, niech pani nie weźmie córki z sobą”. To nam dało nadzieję, jakiś Konrad Wallenrod, powiedziałyśmy sobie. Mówił świetnie po polsku, powiedział: „Być że może w ciągu dwóch, trzech miesięcy uda się go zwolnić”. I przyszedł 19 marca. Mniej więcej to było przed Bożym Narodzeniem, jak myśmy tam były chyba, mniej więcej trzy miesiące.
On i ja zrobiliśmy film dokumentalny po angielsku w Oświęcimiu, mam pewne zdjęcia, bo nie mieli dokumentarium po angielsku, więc jak się spotkaliśmy, to prosili nas o zrobienie tego filmu. Ja go pytam i on odpowiada po angielsku. On mi opowiadał wtedy, że na bloku XI do zwolnienia nigdy nie wiedziano – na lewo czy na prawo, na rozstrzelanie czy na [wolność].

  • Wróćmy do pani losów w Powstaniu. Trafiła pani do miejsca, gdzie brat powinien się znajdować, ale go nie było.

Najpierw oddałam dwoje dzieci matce na Freta. Były w tym domu, jakaś pani je wciągnęła, powiedziała mi potem, że wracały do babci. Była okazja przejść z chłopcami, bo jakoś przeszli pod zamkiem, przyszedł patrol. Teraz wiem, że to już był patrol naszych chłopców i był tam jeden pan, który wiedział, szedł na Wolę, policjant, jego punkt widocznie był na Woli i przez Starówkę chciał się dostać i mi powiedział: „Oni znają drogę, wracają na Starówkę”. Bo ja wiem, taka głupia, nie wiem – mogłam iść, ale te dzieciaki [mówią]: „Pani nas nie zostawi, pani nas zabierze do mamusi”. Pytam się: „Dzieciaki przejdą?”. – „Nie, nie możemy narażać tych chłopców”. Oni widocznie przyszli kontrolować sytuację mostu Kierbedzia czy coś. Nasz budynek był najbliższy tego, co został. Wtedy to „Schicht” się nazywało. Tam była reklama „Schichta”, mydło, zdaje się. Poradził mi: „Nasza barykada Miodowa, Senatorska […] Świętojańska, niech pani tam próbuje”. Poszłam. Mówi: „Ten dom będzie zajęty przez Niemców, bo jest sąsiadem”. Tamci już rzucali granaty od Świętej Anny z Nowego Zjazdu przez okna. „Z tego domu trzeba uciekać”. Jak? Na Nowy Zjazd nie można, bo strzelają z mostu i z bunkra, Mariensztat – drugi bunkier na dole. To dzisiaj jest zupełnie inaczej, niech pan spojrzy na zdjęcia, te domy z Nowego Zjazdu dwa piętra niżej wychodziły na Mariensztat, ale jakoś wyszłam z tymi dziećmi. Od domku do domku dotarłam do Świętej Anny, do podziemi. Było bardzo dużo uciekinierów, bo domy się już paliły naokoło. Nie został żaden. Potem pełno ludzi. „Przed świtem jakoś musisz się dostać na Starówkę”. Poszłam do resursy, ona była trochę zburzona w 1939 roku (nie wiem, czy pan śledzi, obok Świętej Anny w stronę pomnika Mickiewicza). Tam leżeliśmy, była nasza barykada Miodowa–Senatorska. Tej nocy mój brat tam był, jak się potem dowiedziałam. Przyszłam po rozum do głowy, mówię: „W ciemnościach się ruszamy. Coś, co się rusza w ciemnościach – dostaniemy kulą od naszych”. Wróciłam do Świętej Anny. Potem, na tej fotografii dobrze widać, taka przybudóweczka malusieńka koło Świętej Anny, ona już nie istnieje, ale znalazłam przypadkiem fotografię w Paryżu w polskim Instytucie Literackim koło Notre Dame. Stamtąd biegniemy, wracamy, bo jedzie… Oni mieli motocykle z przyczepką i na przyczepce siedział Niemiec z rozpylaczem. Słychać: „Wracamy”, znów. W końcu prawie świta, muszę biec. Mówię [do] tych dzieciaków: „Dajcie łapki, biegniemy do mamusi po następnym patrolu”. On przejechał i oni jechali do mostu Kierbedzia i co tam robili, to ja nie wiem, ale nie wjeżdżali koło kolumny, bo tam już byli pod ogniem naszych z kamieniczek naprzeciwko Zamku. Jak on przejechał, to ja z tymi malcami do kolumny. Przed kolumną ktoś zaczął krzyczeć z okienka Świętej Anny z dzwonnicy, spojrzałam w górę, zobaczyłam hełm, odbłysk, musiało świtać. Wydawało się, [że to] hełm niemiecki. Teraz za kolumnę, z której strony? On krzyczał po polsku: „Kanonia! Szybko! Kanonia!”. On widział, potem się zorientowałam, czego nie mogłam widzieć z tego okienka okrągłego, nadjeżdżający patrol, więc pobiegłam. Z domków koło barykady zaczęli krzyczeć: „Na ziemię!”. Tam były kartofle, ktoś sadził grządki kartofli, bo były rowy, między kartoflami tylko są rowy. Myśmy się rzucili w to błoto, bo padało, zdaje się, w nocy. I przejechali. Otworzyli nam trochę tą barykadę, oczyścili.
Starówka była cudo. Po płonącym Nowym Zjeździe, w domach były chorągwie, były szyby. Chorągwie. Po tych dwóch dniach, trzech dniach to było naprawdę… Zobaczyć szyby, chorągwie, ludzi uśmiechniętych. Zupełnie jak by się było… Bo ja wiem? Chorągwie pierwszy raz od pięciu lat, nie, od 1939 roku [widziałam] na domach.

  • Wolna Polska.

[Wtedy] jeszcze na Starówce był spokój, jeszcze trwało jakiś czas. Szukałam od razu brata, teraz wiem, to trzynastka, piętnastka i siedemnastka, nie znalazłam. Dzieciaki piszczały: „Do mamusi! Do mamusi!”. To poszliśmy szukać mamusi, one świetnie znały Starówkę. To było gdzieś na Freta. Ta mamusia, ktoś tam krzyknął do sąsiadek: „Pani Mario! Dzieci!” – to widzę ją do dzisiaj, jak zbiegała po schodkach drewnianych. I tak.
Pierwszy raz się umyłam, a ona nam dała cudowne jedzenie. Myśmy mieli tylko kostki cukru, żywiliśmy się tym. Dzień utrzymały nas, pełne kieszenie załadowaliśmy tych kostek, bo był dom, co się palił. To nawet opisałam, może dam do Muzeum, pierwszy dzień Powstania w liście do brata, bo też pytał, jak się tam dostałam, jak go znalazłam. Ona nam dała pajdy świeżego razowego chleba ze szmalcem ze skwarkami. Ja nas widzę, jak to jemy na schodkach. Zostawiłam dzieci, uściskała mnie, poszłam szukać brata, zaraz znalazłam. Koleżanka wiedziała, gdzie [jest] jego kwatera, Świętojerska 18. Nie ma nic tam dzisiaj, ulicę przedłużyli. Tam jest teraz ogródek dla dzieci, coś takiego. Byłam z moimi wnukami szukać tego już nie pierwszy raz. I dołączyłam do jego kompanii, to były „Orlęta”, dowódcą był, zginął, Staszek Kołłątaj-Srzednicki. Tak się zaczęło.

  • Na czym polegała służba pani w tym oddziale?

Pierwsza była bardzo nietypowa. Śmiałam się z porucznika, pierwszy rozkaz, pierwsze zadanie bojowe: „Zrobić listę kompanii, pseudonim i nazwisko”. To do dziś pamiętam, bo nigdy się nie mówiło nazwiska, więc pisałam pseudonim i nazwisko obok. Umiałam pisać na maszynie, jemu to było potrzebne, taki pierwszy rozkaz bojowy. Potem normalnie – to, co trzeba było. Na początku się pisało też dużo hasła. Każdy wieczór trzeba było pisać hasła, roznosić to, hasło, odzew i tak dalej, to dużo się tego robiło, a potem to już była walka, to się robiło to, co trzeba. Nosiło się piaty, zmieniało się, pomagało się rannym.

  • W jakich warunkach bytowali tam Powstańcy?

Myśmy nie cierpieli głodu. Mój brat, pamiętam nawet, nosił puszki znalezione na Stawkach. Na Stawkach były fenomenalne magazyny. Jak oni zdobyli z Woli i ze Starówki magazyny na Stawkach, to myśmy mieli umundurowanie, panterki. Były inne [rzeczy], wszyscy zaadaptowaliśmy panterki, były najwygodniejsze, dość długie, kieszenie fajne. Mieliśmy jedzenie. Jak się szło na Stawki z jakimś meldunkiem (Stawki kilka razy przechodziły z rąk do rąk), to się jadło języczki gorące, bo to się paliło, malutkie języczki, nie wiem do dziś, cielęce, prosięce, nie mam pojęcia, ale były smaczne. A puszki jak się w ogniu rozwalały, to był taki huk, zupełnie jakby strzelali.
Starówka… Byłam tak samo na Starówce, jak w Śródmieściu, mniej więcej tyle samo dni. I też przyszłam, jak Starówka była nietknięta i kanałami na Wareckiej, jak jeszcze były okna i liście. Po tygodniu już było gorzej, ale Śródmieście dla mnie to było coś zupełnie [innego], bo ja wiem, nie wbiło mi się w pamięć tak jak Starówka. W tych ruinach człowiek się przyzwyczaił. Jak dostaliśmy rozkaz wycofania się nas, właz był Długa i Krasińskiego, i miałam dać… Tu jest coś, co chciałam powiedzieć, bo tej kobiety szukam, jej córkę znalazłam we Wrocławiu. To jest postać… Teraz proszą o sylwetkę Powstańca, który zrobił na tobie największe wrażenie, dla mnie to byłaby ona. Musiałam zawiadomić, że się wycofujemy, nasz właz jest Długa na rogu Krasińskich. Pierwsza rzecz – [iść] do szpitala na Długiej 7, okropność, zobaczyć, czy ktoś przejdzie. Nikt z ranami lekkimi nie szedł do szpitala, bo to była gangrena pewna.
Tam spotkałam dziewczęta z naszego plutonu, one dołączyły z Woli. Teraz spotkałam drugą, jej pseudonim był „Luta”, już dzisiaj znam jej nazwisko, wtedy już znałam. Mówię: „My się wycofujemy. Mamy się zgłosić tu i tu, mam zawiadomić”. Ona mówi: „Zostanę z rannymi”. Mówię: „»Luta«, przecież ty jesteś sanitariuszką liniową, ty masz prawo, ty będziesz potrzebna”. Wiedziałyśmy już, co się stało, jakie były gwałty i okropności w szpitalu, zdaje się, na Zakroczymskiej, już nie pamiętam. Powiedziała: „Zostanę z rannymi”. Potem mówi: „»Janka«, jeżeli przejdziesz, zrób mi przysługę, pójdź do mojej rodziny na Mokotowską – chyba 26, wszystko jedno – i powiedz im o mnie”. Mówię: „Co ja im powiem?”. – „Że mnie tego dnia widziałaś o tej godzinie, w tym miejscu, całą, zdrową”. Dała mi adres na Mokotowskiej i oni się nazywali Platerowie, więc wiedziałam, że to są ci Platerzy, nasza arystokracja. I ta dziewczyna na mnie zrobiła największe wrażenie, naprawdę.
Później tak samo Rafał Kołłątaj, jak ja… Myśleliśmy, że ona na Długiej zginęła, przecież tam jest ta tablica. Rozwalili wszystkich. Ile? Prawie pięćset osób. Ile razy przyjeżdżałam z Brazylii, to najpierw szłam do niej pod tą tablicę, kładłam kwiatuszki. Potem Rafał mi pisze: „Janka! Ona przeżyła! Znalazłem w jakimś piśmie czy w raporcie, że się zgłosiła z rannymi gdzieś tam!”. Więc ona przeżyła. I [Rafał] mówi w tym liście, że ona mieszka we Wrocławiu. Jak przyjechałam tutaj na sześćdziesiąt lat chyba z moim mężem, pierwszy raz było bardzo uroczyste obchodzenie Powstania, kto to był, Kwaśniewski, prezydent, i wtedy dowiedziałam się, że dwa miesiące przed tym czy trzy, ona umarła, ale że jej córka wyszła za Chodkiewicza i mieszka we Wrocławiu.
Tak się złożyło, że byłam w Lamsdorfie, to się dzisiaj nazywa Łambinowice. Teraz oddałam tam swój pamiętnik. Tam była grupa z Wrocławia, więc prosiłam tą grupę: „Proszę, poszukajcie takiej pani, córki Marii Plater”. Potem dostaję list w Brazylii, tutaj mam: „Wiem, że pani szukała mojej matki, moja matka zmarła – i tak dalej – ale ja bym się chciała dowiedzieć wszystkiego o niej w czasie Powstania, to, co pani pamięta i wie”. Teraz w Łambinowicach prosiłam. Do niej dzwoniłam, ale nie znalazłam. […] Niestety doszłam do momentu, to jest moment, jej wspomnienie, które naprawdę wzrusza mnie i chcę znaleźć jej córkę. Mam adres. Teraz się dowiedziałam od pani Róży Siemieńskiej, spotkałam ją, jej siostra, „Didi”, była też w tym samym plutonie. Ona do niej dotrze, bo mają stosunki jakieś, ona zna kogoś tam, kto utrzymuje stosunki z tą panią, córką.
  • Pani Janino, jeszcze wracając do walk w Śródmieściu, czy była pani w bezpośrednim zagrożeniu również życia? Na linii pani służyła?

Ciągle, ale najgorsze to było, bo ja wiem, przechodzenie przez podkop na [Alejach] Jerozolimskich. To było najgorsze na początku, a ciągle trzeba było chodzić, nasz pluton. Nas podzielili, bo nas już bardzo mało zostało z „Orląt”, nie pamiętam ile. Ile ma kompania? Sto osiemdziesiąt [osób], coś takiego, nie wiem. Wcielili nas do różnych plutonów. Nawet zapomniałam, ale Rafał Kołłątaj mi powiedział: „Ty byłaś ze mną w jednym plutonie”, pluton granatników, tak się szumnie nazywało. Były dwa granatniki, zdaje się.
Pierwszy strzał, pamiętam, ugodził w nasze linie na Widok 7, ale bardzo lekko zranił jednego. Brak wprawy, bo ja wiem, złe ustawienie. Najgorsze było przechodzenie przez przekop, to nie można nazwać barykadą, Bracka z drugiej strony [Alej] Jerozolimskich. Nas przeniesiono, moja kwatera była Bracka 23, ten dom istnieje, ale przybudówka do niego oparta o braci Jabłkowskich z jakichś powodów została rozebrana, bo istniała. Jak myśmy wychodzili do niewoli 5 października, przed nią była zbiórka, a potem została rozebrana, nie wiem dlaczego. Witek, który tu zajrzał, miał, zdaje się, pięć lat, trzy dni bawił się na tym podwórku, mogliśmy się spotkać. Potem gdzieś tam poszli gdzie indziej.

  • Jaka atmosfera i nastroje panowały w oddziałach powstańczych? Co pani pamięta właśnie?

Nie wiem, czy to prawda, czy nie, ale jak była pierwsza wiadomość, że poddajemy się, to zdaje się, że były dwa samobójstwa (nie potwierdzę tego), w naszej kwaterze na Brackiej 23. Nie widziałam, nikt mi tego nie potwierdził. Nawet na Starówce, gdzie już były same ruiny, też było zaskoczeniem, że opuszczamy Starówkę. Nie wiem, człowiek się tak przyzwyczaił do tego, że ciągle miał nadzieję. Te zrzuty amerykańskie…
A ze Starówki to mi został naprawdę chyba największy strach. No nie, potem był jeden większy, ale ten był okropny. W pewnym momencie, zdaje się 13 czy 14 sierpnia, mamy się ustawić w „X” na placu Krasińskich i jak usłyszymy samolot, to zapalić latarki. Niemcy walili, to były śliczne zresztą z tych… Jak one się nazywały? Ekrazytówki, coś takiego, czerwone, zielone, takie paciorki, bardzo to ładnie wyglądało. I spadały odłamki. Jeden, który spadł koło mnie, był jeszcze gorący, odłamki tych… Oni walili do tych samolotów. Wtedy ciągle myślałam, że mama mi bańkę postawi na plecach. Jak człowiek był dzieckiem, to stawiali bańki i to było nieprzyjemnie. Człowiek czekał jak… Głupstwo…
Zresztą wszystko było inne. Na Starówce domy się waliły inaczej, były widocznie mocniejsze czy coś. Jak była tak zwana krowa czy szafa, mnie się to już nałożyło jedno na drugie, chyba na Starówce „szafy”, a chyba w Śródmieściu „krowy” nazywaliśmy, to człowiek zakrywał zupę, jak miał. To się potem nazwało tak, jak się słyszało „krowę”, uuuu kilka razy, to pod ściany i jak człowiek miał zupę, a rzadko była gorąca, to się zakrywało zupę. I potem zrobił się taki w naszym plutonie [sygnał] – człowiek się jednak śmiał – „Zakrywajcie zupę!”. To znaczy [jak] ryczy, pod ściany. Nie waliło się tak, jak się waliło w Śródmieściu, inna budowa.

  • Czy może jeszcze pani jakieś epizody właśnie z obrony pamięta, coś, co pani szczególnie utkwiło w pamięci?

Pamiętam jedno – psa Budrysa, to był seter, nie widziałam nigdy więcej, seter biało-czarny, a normalnie były czerwonkawe. […] Mój brat miał szalone szczęście do psów, bardzo lubił psy. Na Moniuszki spalił się dom jego przyjaciół i mieli tego psa. Psy nie wszystkie przeżyły, bo niektóre poszły na „beefy”. On się nazywał Budrys i oni powiedzieli: „Musimy go poświęcić, on i tak zginie z głodu albo go zjedzą”. Mój brat powiedział: „Nie, zabiorę go do kompanii, jakoś przeżyje”. A myśmy wtedy… Naprzeciwko Brackiej 23 był sklep Pakulskich dawnych, który był dla Niemców, i nasza kompania dość sprytnie, chłopaki były już dobrze wygłodzone czasami i tak dalej, zajęła ten dom Pakulskich. Tam było mnóstwo jedzenia.
Ja osobiście nie cierpiałam zupełnie. Nawet nauczyłam się gotować w kotłach z „Klarą” Grudziecką, bo to był jej pseudonim, teraz się dowiedziałam – Maria Grudziecka, koleżanka tej Platerównej. Dogotowałyśmy kotły i trzeba to było roznosić. Osobiście ja nie cierpiałam [głodu], nie potrzebowałam, była trochę zupa „plujka”, ale stosunkowo mało.
Ale był Budrys i to był pies, który jak go raz brałam na smycz, strzelali do niego ze [sklepu] braci Pakulskich. Mówię: „Ludzie, ten pies mi jest tak potrzebny”. Dawałam mu skarpetkę czy coś takiego od mojego brata, potem mówiłam tylko: „Marian, Marian” i mnie ciągnął, chyba jedyny pies, jaki przeżył. Widziałam go w Ożarowie. Jak nas załadowali, Niemcy zabrali memu bratu. Zresztą jak wychodziliśmy, trzymałam Budrysa przez Bracką 23 i on się wyrywał strasznie naprzód i wiedziałam, że mój brat musi być na przedzie, podałam: „Podaj naprzód, wróć! Puścić Budrysa?”. I przyszła odpowiedź: „Tak”.
W Ożarowie spotkaliśmy się, byliśmy razem jakiś czas. Mój brat wyszedł w transporcie osobno. Nas potem zaraz [zabrali]. I widziałam przez okienko wagonu Budrysa z trzema żołnierzami niemieckimi i on się wyrywał tym żołnierzom, wyrywał się. W końcu się wyrwał i pobiegł. Pociąg był tak [wzdłuż] , a tu żołnierze [obok] i on pobiegł pod kątem do wagonu. Wiedziałam, że mój brat był w tym transporcie. I był. Pojechaliśmy razem do Lamsdorfu tym samym pociągiem. Miesiąc byliśmy tam razem. Ale rzadko jest… Nie widziałam innego psa... […]
Ciekawa rzecz z Budrysem, był porucznik „Zbyszek”, zawsze byli wygłodzeni, a ja zawsze miałam dużo cukru w kieszeni panterki, więc zawsze im dawałam. On czasem czekał, żebym szła na drugą stronę Alej z Budrysem. Strzelali z BGK, z tego banku, co jeszcze istnieje, róg Nowego Światu bodajże z [Alejami] Jerozolimskimi i strzelali w ten sposób – nieregularnie, nigdy się nie wiedziało. Masę ludzi chodziło z jęczmieniem z „Haberbuscha i Schiele”, musieli przejść przez ten przekop. Na początku był bardzo niebezpieczny, odkryty, rury, to było trudne, ale potem go jakoś nadbudowali, szyny położyli, był bardziej chroniony przed odłamkami. „Goliaty” puszczali, a te były niebezpieczne. Chłopcy, głównie młode pętaki, biegli, przecinali druty. Chcieli za wszelką cenę rozwalić ten przekop, to było jedyne połączenie wtedy. Porucznik „Zbyszek” czekał, jak były dzieciaki czy coś, jak szłam z Budrysem. Budrys jakoś czuł, on mnie ciągnął w pewnych momentach, potem gdzieś się zawieruszył, wrócił na Bracką. Historia Budrysa, to naprawdę… Nie widziałam innego psa w czasie Powstania i nigdy nie widziałam setera biało-czarnego później. Zawsze są rude.

  • I tam w Ożarowie już ślad po nim zaginął?

Widziałam go w Ożarowie z Niemcami.

  • A później już przepadł?

Nie, biegł do pociągu, do wagonu, widziałam. Kąt, pod jakim on biegł, to wiedziałam, [że] w tym wagonie jest mój brat. I był.

  • Ale później już pies zaginął?

Nie, w Lamsdorfie byliśmy razem miesiąc. Teraz tam byłam, bo oddałam swój pamiętnik. Miesiąc. Potem wywieźli nas, dziewczęta, do Mühlbergu.

  • Czyli on biegł za pociągiem aż tam do…

Nie, biegł do pociągu i Niemiec pobiegł za nim i widziałam, jak go prowadził na smyczy z powrotem. On się wyrwał po prostu, smycz była z nim. Ale ja w okienku widziałam, jak pobiegł, pod jakim kątem.

  • Proszę powiedzieć, jaki stosunek do was mieli cywile, ludność cywilna? Jak pani pamięta ludność cywilną na obszarach, w których walczyliście? Jak traktowali was cywile?

Biedna ludność cywilna. Na początku to był szalony entuzjazm. Wtedy jak wpadłam w domy koło Kierbedzia, pomagali, jak mogli. Wszystko robili, żeby nam, uciekinierom, powiedzmy, tym, którzy się znaleźli na ulicy, ułatwić życie. Na Starówce pomagali bardzo, entuzjazm był szalony. Po 13, 15 [sierpnia], jak się skoncentrowali na Starówce, powoli nastroje ludności zmieniały się, [bo] cierpieli. Przyznam szczerze, że jak schodziłam do schronu, żeby kogoś odwiedzić, uciekałam. Jak do piwnic [schodziłam], nie mogłam wytrzymać, wolałam być na wierzchu w czasie nalotu. Dzieci, ranni, to było straszne.
Epizod, który pamiętam, bo ja wiem, kiedyś wpadłam do szpitala na Długą, odwiedzić rannego kolegę czy coś, i nie było wody. Powiedział mi ktoś: „Nie ma wody. Musimy gotować na operację. Weź dwóch „ukraińców” i pójdź po wodę w dole po bombie”. Jakieś dom [niezrozumiałe] na Franciszkańskiej chyba. „Ukraińcy” byli rozebrani dotąd [do pasa] i mieli na plecach na Starówce „U”, dlatego że świetnie mówili po polsku i niektórzy naprawdę byli [niebezpieczni], szczególnie dla dziewcząt. Najbardziej dla nas groźni to byli „ukraińcy” albo ci od Reinefartha. Co robić? Biorę tych „ukraińców” z kubłami, chłopak był z karabinem, mówię: „Chodź ze mną. Jak mi uciekną w ruiny, co zrobię?” – i poszedł ze mną. To był taki epizod, który… Pan pytał o ludność cywilną – ludność cywilna stała z kubłami do dołu po bombie, tam się rura zerwała, była woda. Jeden jedyny raz mi się to zdarzyło – oni do mnie wrogo byli nastawieni, bo chodziłam z tymi „ukraińcami” z kubłami. Na mnie wrzeszczeli, powiedziałam: „To jest do szpitala”. Wolałam nie myśleć, być z naszymi chłopcami niż schodzić gdzieś tam do piwnic.
To było mniej więcej od 15, 16 [sierpnia], jak już się skoncentrowali na Starówce. Na początku to jeszcze mieliśmy defiladę przecież na Długiej, chyba 13 [sierpnia], nie pamiętam, to na pewno macie w swoich źródłach gdzieś.

  • Czy z bratem mieliście jakieś informacje o losach mamy?

Mama patrzyła z Pragi sześćdziesiąt trzy dni. Więcej, wiedziała, że ma dwoje jedynych dzieci tam i mój brat już po Oświęcimiu. To wszystko widziała, musiała. Mama się dopiero dowiedziała przez Czerwony Krzyż amerykański, że żyjemy w ogóle, bo w końcu wojny, to było gdzieś, zdaje się, koło maja, bo nas uwolnili 12 kwietnia, jeszcze wojna trwała, na granicy holenderskiej. Zaraz. Tak. Po wojnie, po uwolnieniu. Myśmy wyrzucali [wiadomości z wagonów], ja przynajmniej, zawijałam, miałam jakieś pieniądze, w kamień się zawijało, „Zawiadomcie taką panią, że dwoje dzieci przeżyło, jedzie do Niemiec”. I wyrzucaliśmy to z wagonów. Nic do niej nie dotarło. Potem zawsze był front niemiecki przed nami, między nami. Dopiero przez Czerwony Krzyż dowiedziała się, że myśmy przeżyli.

  • Proszę opowiedzieć o momencie kapitulacji, jak to wyglądało w pani przypadku? Koniec Powstania, ogłoszenie kapitulacji.

Nie spodziewaliśmy się jednak. No, niby się spodziewaliśmy, niby… Ale jeszcze, tak jak mówiłam, pod [Bracką] 23 jakoby dwóch chłopców się zabiło, nie wiem. Przyszli z Mokotowa. Mój mąż się nie dostał, wrócił właśnie 27 [września].
Jak film „Kanał” widzieliśmy w Brazylii, ja się bardzo buntowałam na Wajdę. Podobno był bardzo chory wtedy, nie napisałam, co myślę. Dziewczyna z czystymi blond włosami rozpuszczonymi w kanale, z gołym ramieniem – to mnie najbardziej uderzyło. Każda kobieta odruchowo chroni włosy, nie wiem, czy to wszystkie czy nie, od tej mazi, a ta [miała] rozpuszczone, piękne włosy. Kiedy ja myłam włosy w czasie Powstania?! Dwa razy, trzy może mi się udało. Raz pod pompą na Widok 7, jak wyszłam z kanału.
  • To jak wyglądało przejście kanałami w pani wspomnieniach?

Dla mnie prawie tragicznie, bo myśmy mieli wychodzić. Wyszliśmy Długa… Ten kanał teraz narysowali inaczej trochę, ale potem znalazłam ślad, gdzie był, wejście. Musiałam iść do mojego brata. Przyznam szczerze, nie wiem dzisiaj, czy bym poszła, gdybym nie wiedziała, że mój brat tam jest, bo myśmy się wycofali. Jak doszłam do kanałów, po zawiadomieniu kogo mogłam, pytam się: „Gdzie jest pluton mojego brata?”. Mówi: „A chłopiec jeden, łącznik, ja go widziałem dwadzieścia godzin temu tam i tam, niedaleko Kapucynów”. Mniej więcej znałam to, chodziło się ciągle z jakimiś [meldunkami]. Mówię: „Jesteś pewien?”. – „Tak. On się skarżył, że ich nie zmienili tyle godzin i tak dalej, byli głodni, Bóg wie co”. Mówi: „»Janka«, nie idź. On może wyszedł innymi kanałami”. Tam był właz koło Daniłowiczowskiej. Mówię: „Nie wyszedł beze mnie, on by mnie szukał”. On nie chciał mi mówić, może on już nie istnieje na tym świecie. Zaryzykowałam. Ten chłopiec mówi jeszcze: „Pójdę z tobą”. A on nie miał szesnastu lat, był jakieś, ja wiem, dwadzieścia metrów od włazu. Niemcy walili. Na Zakroczymskiej zdaje się, już byli czy gdzieś tam, niedaleko, bo już granatniki dochodziły. Jak zabierali nam plecaki, nie można było włazić z plecakami, to tworzyli barykadę od strony, gdzie walili. I poszłam. On jeszcze mi mówi: „Taki właz, nie przejdziesz”. To nie był właz, to było przejście pod kamienicami przez piwnice. „Tam się spalony dom zawalił na to, musisz iść wierzchem. Już jest wydeptana ścieżka na gruzach, ale będziesz świetnym celem, bo będziesz na tle… Uważaj” – i tak dalej. I ciągle mówi: „Może go tam już nie ma”. Poszłam sama. To było straszne dla mnie. Chyba najgorszy lęk, jaki miałam w życiu, bo zawsze się spotkało łączników, oddziały, które szły w tę czy w tamtą [stronę], wracały z jakichś wypadów, a tam już nie było nikogo.

  • I odnalazła pani brata?

Znalazłam dwunastu chłopców i jego pluton, ale to było dosyć dramatyczne, bo w końcu trzeba było wołać, bo pusto tam było. Atak nie szedł tamtędy i to było szczęście, wszystko szło od strony Zakroczymskiej, Franciszkańskiej. Tam było cicho, to było bliżej Miodowej gdzieś za kościołem Kapucynów. Pamiętałam, że tam była pompa, którą się pompowało wodę, żeby się umyć czy coś, i tę pompę znalazłam.
Potem szłam, były otwory między domami, między podwórkami. W taki jeden weszłam, mówię: „Teraz trzeba wołać”. Ale człowiek ma ochotę się schować jak mysz w największą dziurę, jaką znajdzie, najbliższą. Zaczęłam wołać: „Marian! Marian!”. Potem przypominałam sobie chłopców z jego plutonu: „Józek!, Jurek!”. Ktoś na mnie skoczył. Tylko widziałam niemiecki rękaw, zapomniałam, że myśmy też nosili. Zatkał mi buzię, myślałam, że Niemiec, myślałam , [że] „ukrainiec”, niech strzela jak najszybciej. To byli nasi, to byli oni. Któryś tam mnie zbeształ: „Sprowadzisz na nas ogień!” – i tak dalej.
Potem zabawne, w tym momencie straciłam pamięć. Mój brat potem mnie spotkał w Brazylii po nie wiem ilu latach, myśmy się spotykali w Belgii, w górach, ja w Stanach, potem on w Brazylii. I jeździł, przyjechał z Michigan do Brazylii, do mnie koło Sao Paulo, kombi z żoną, trzy miesiące jechał. Kiedyś, pamiętam, był maj, zimno, w Sao Paulo o tej porze jest zimno, siedzieliśmy sobie przy ogniu, przy kominku, popijaliśmy wino i mi wtedy mówił: „Jak tyś mnie znalazła?”. Mniej więcej mu opowiedziałam, a pytam: „Co było potem? Teraz ty mi powiedz”. I to podobno było tak – mówię: „Wycofujemy się”. On mówi: „Nie dostałem rozkazu”. Mówię: „Ja ci przynoszę rozkaz”. – „Ty jesteś moja siostra!”. Mówię: „Jestem siostra, ale jestem łączniczka”. Tak to już on mi opowiadał. Potem podobno powiedział, że nie ma rozkazu odejść. Jakoby usiadłam i powiedziałam: „Zostanę z tobą. Biedna mama, ma nas tylko dwoje”. Tak mi opowiadał, o tym nie pamiętam. Mówił, że szedł, a już była grupa, już nie byłam odpowiedzialna za nic, szłam z kimś do włazu.
Pamiętam przy włazie jak już byliśmy niedaleko, zapamiętałam widocznie podświadomie, chłopca, w którym wszystkie dziewczyny się bujały, Jacka Zawiślaka, przystojny chłopak był. Pamiętam go, bo miał przestrzał w nodze i myślałam sobie: „Jak on wejdzie do kanałów z tą otwartą raną?”. Nie było groźne. Ale musiałam go zapamiętać, bo jak wchodziłam do kanałów, to pamiętałam o nim. W tym włazie są pręty, i on ciężkim buciorem nadepnął mi na rękę. Oni nam dali linę i ja tą linę puściłam i spadłam na kogoś tam na dole. To była cisza, tak było inaczej, zaduch oczywiście i jakieś głosy: „Warecka! Warecka!”. Mówię: „Jaka Warecka? Starówka!”. Grupa harcerska, potem się dowiedziałam, nie wiem, ilu ich było w tych ciemnościach, która szła z Żoliborza i błądziła nie wiem ile godzin. Wtedy się ocknęłam i powiedziałam sobie: „Janka, jeżeli ty pójdziesz za nimi, wszyscy z tyłu pójdą za tobą”. I to już pamiętałam dokładnie.
Wtedy sobie przypomniałam tego Jacka widocznie i powiem: „Podaj naprzód! Wróć! Jacek – nie pamiętam jego… Teraz znam dobrze jego nazwisko, miał jakiś pseudonim – jest na przedzie?”. „Jest”. To jesteśmy w dobrej linii. Myśmy mieli przewodnika Żyda wtedy, tak mi powiedzieli później, którzy… I kanały, kanały. Nie wiem, ile godzin byliśmy, chyba z pięć. Pamiętam, że jak przyszłam z grupą mego brata, to musiała być, bo ja wiem, dziewiąta w nocy czy coś, ale jak wychodziliśmy na Wareckiej, to już świtało, bo widziałam szyby i liście zielone, czego nie widziało się na Starówce już od dwóch tygodni. Musiało świtać już.
Teraz sobie przeszłam, tego włazu nie ma na Wareckiej, ale przeszłam sobie sama, żeby zobaczyć, ile to mi zajmie, żeby dojść tam do Wareckiej. Pół godziny, bo ja wiem. Tam są teraz domki inne, tego włazu nie ma.

  • A wtedy cała noc.

Ja sobie tak sprawdzam niektóre rzeczy. Wreszcie z moimi wnukami w zeszły poniedziałek przeszłam most Kierbedzia. Powiedziałam im: „Żebym była przeszła ten most Kierbedzia, to w moim życiu nie istniałby Janusz, wasz dziadek, nie istniałby Jacek, wasz tatuś. Prawdopodobnie wy nie istnielibyście albo, bo ja wiem”. Tak było, bo mój los by zupełnie inaczej się zmienił, może bym trafiła do obozu, bo były dziewczynki, które przyszły z Pragi, mam to w swoim pamiętniku, w Oberlangen, dobiły jakieś z Pragi, jacyś jeńcy wojenni, kobiety, ale co by było – nie wiem.

  • Po kapitulacji Powstania odmaszerowaliście do Ożarowa, tak jak już wspominaliśmy?

Ożarów, 5 [października] chyba wyszliśmy z Brackiej, byliśmy chyba do 7 [października], to mam dokładnie w pamiętniku. Oni zabierali przy rewizjach, ale natychmiast pisałam daty, pisałam listy, jakie wysłałam, kogo spotkałam, adresy, kto prosił, tak że… Od Altenburga to mam ciągły, bo ukryłam go, w poszewce w czapce zaszyłam. Jak pokazałam – nie było nic. A potem nas uwolnili. Dwie rewizje przeszedł, a teraz oddałam go w Łambinowicach.

  • I jakie były później, po upadku Powstania, po wywiezieniu do obozu pani losy?

Miałam szczęście. Po pierwsze, mój brat mnie odnalazł i mam tu zdjęcie moje z granatem na warcie, bo jeszcze Niemcy zabili dwie już po naszym uwolnieniu. Myśmy broniły obozu, były dziewczęta bardziej wysportowane, bardziej zorganizowane, komendant, pani Milewska czy kto tam, żeby się bronić.

  • W jakim to było obozie?

Oberlangen. Przeszłam przez Lamsdorf, teraz Łambinowice, Mühlberg, to był bardzo duży obóz, 30 000 ludzi wszystkich narodowości. W Lamsdorfie było najwięcej Rosjan. Teraz widziałam, umarło ich tam 40 000. Lamsdorf, Mühlberg, potem Altenburg, to była zabawa. W teatrze byłyśmy, nas, kobiety, umieścili w teatrze. Na Boże Narodzenie i Nowy Rok miałyśmy pianistki, było piano, była scena. Mam zdjęcia z tego jeszcze, to była strefa Niemcy Wschodnie.
Pojechaliśmy na gapę z Januszem, on mówi: „Mamy tylko tranzyt dwadzieścia cztery godziny”. Mówię: „Dwadzieścia kilka kilometrów do Altenburga, ja chcę zobaczyć teatr”. Pojechaliśmy, ale to druga sprawa. Mój mąż świetnie mówił po niemiecku, był Dolmetscherem w obozie, jak powiedział temu Kubie, który nas się trochę bał, bo tak – samochód najnowszy model francuski, blacha czerwona, bo to był jakiś [niezrozumiałe], nie wiem, co to było, paszporty brazylijskie, nazwisko polskie. A co ci państwo chcą w teatrze robić? Nic mu nie mówiłam, mówię: „Janusz, pytaj się, jak on nam wszystko pokaże, jakie były dzieje teatru”. I opowiadał – taki wiek, takie coś i tak dalej. „A co tu się działo w czasie wojny?”. On nie wie, było zamknięte. Już wszystko zobaczyłam, foteliki, tam, gdzie były prycze trzymetrowe, obejrzeliśmy, cośmy mogli, były piękne obrazy malowane, nie pamiętam nazwiska, zupełnie jak Stryjeńska, ona malowała w holu tego teatru. Miałam szczęście, tam mieszkałam w czystym, nowym baraczku. W małym pokoju, trochę większym od tego było nas siedemnaście i podwójne prycze, czysty siennik. Miałam szczęście tam w porównaniu do poprzednich obozów, ale wtedy mówię mężowi: „Teraz mu powiedz, że na tej scenie już występowałam”. Istotnie to jest prawda, myśmy urządziły rewię na Nowy Rok, myśmy miały tancerki, pianistki, a ja byłam brygantem hiszpańskim, który porywa córkę. Jeszcze pamiętam, narrator mówi: „Pośród dzikich skał wielki zamek stał, a w nim mieszkał grand hiszpański, co jadł, pił i spał. Miał on śliczną młodą córę, która szybko rosła w górę pośród zamku ścian”. A potem już nie pamiętam. Tylko się zjawiam, zakochujemy się, porywam ją, tak walczymy z ojcem i tak dalej. Taki skecz mały był między innymi rzeczami. Mój mąż wtedy mówi: „Moja żona już na tej scenie występowała”. „Jak? Pana żona jest śpiewaczką?”. „Nie”. „Pana żona jest aktorką?”. „Nie”. „To jak tu występowała?”. A ja wtedy mówię: „Powiedz mu, że występowałam na tej scenie za jeńca wojennego. Tu były prycze i na tej scenie występowałam”. Bardzo się nas zląkł, bardzo szybko wypychał. Jak przyszliśmy do auta, to stała policja i mój mąż mówi teraz, ale poszedł do nich, podziękował, że tak ładnie pilnowali francuskiego samochodu. Auf Wiedersehen, danke schon – i pojechaliśmy. Ale to było zabawne przeżycie.

  • Ale wyzwolenie zastało panią w Oberlangen?

W Oberlangen jest mój artykuł w tych pismach, ja go pisałam na egzaminie z portugalskiego na uniwerku i tłumaczyłam, przetłumaczyłam na polski dla mego brata jako prezent urodzinowy na jakieś urodziny. Mówię: „Tyle myślałam o tobie, czy już jesteś wolny”. I ktoś znalazł, jakaś pani z rządu londyńskiego u niego i zabrała i „Orzeł Biały” wydrukował. Pytał się o pozwolenie, wydrukowali pod głupim tytułem, ale… To, co tu znalazłam, to było przedrukowane z tamtego prawdopodobnie, bo było masę błędów zecerskich, oni nie mieli Polaków [zecerów]. Różne kawałki nie zjawiły się, co pogmatwało trochę treść.
  • Jeszcze bym prosił króciutko opowiedzieć o pani losach powojennych, jak to się stało, że pani się znalazła w Brazylii?

[…] Studia w Belgii, potem praca w International Refuge Ogranisation. Miałam dobrą pracę, zarabiałam dobrze. Mój wtedy już narzeczony, Janusz Wścieklica, pojechał do Stanów robić Mestrado, Master of Science, dwa zrobił, ale już byliśmy umówieni i dostał wizę do Brazylii jako inżynier metalurg, bardzo potrzebowali wtedy metalurgów i wujek tego pana, który tu się zjawił, już mieszkał w Brazylii, był dyrektorem handlowym firmy bardzo dużej, „Solway’a”. Mój mąż już miał kontrakt. Miał propozycję do Kanady, miał propozycję do „Forda” w Detroit (wtedy już robili prototyp elektrycznego samochodu, który dopiero teraz ma wyjść), ale zdecydowaliśmy się na Brazylię. Po pierwsze ciągnęła przygoda, natura, wolność, rasizmu, który teraz się zjawia z tym, przepraszam, durniem Lula. On teraz powoduje rasizm, wszystko jedno.
On miał bardzo dobrą posadę od razu i ja po wszystkich wagonach bydlęcych i różnych innych czortach przypłynęłam do Nowego Jorku na „Queen Elisabeth”, Kopciuszek raptem. Dlaczego? Bo pracowałam w International Refuge Organisation w Belgii, w Brukseli, która zależała właśnie od Nations Unies, od Genewy. I jako refugee politic miałam prawo także do tego, żeby IRO mi płaciło przejazd gdziekolwiek. Ja to załatwiałam, bo pracowałam w emigracji i oni bardzo elegancko postąpili i zamówili mi bilet na „Queen Elisabeth”, tourist class na „Queen Elisabeth”, to była pierwsza, teraz jest druga, ta pierwsza teraz jest hotelem. Wiem, ile to kosztowało, niedrogo, to kosztowało około 130 dolarów, coś takiego. Ja to załatwiałam innym, ale później dużo pływałam pierwszą klasą zawsze na statkach. Tourist class na „Queen Elisabeth” była tak prawie dobra, jak pierwsza klasa na statkach linii „C” czy tych „Maritime”. Tylko kabiny były podwójne i pod linią wody i prysznic był za zasłoną, a reszta… Chodziłam, miałam kogoś, takie małżeństwo starsze, zapraszali mnie stale do nich, do pierwszej klasy. To było zupełnie takie, jak pierwsze klasy na innych liniach, ale po bydlęcych wagonach, po wszystkim, co się przeszło, przepłynąć na „Queen Elisabeth” [to było coś]. Mój mąż już miał samochód nowy, samochody w Stanach wtedy, to był 1950 rok, kwiecień, to modele z 1949 [roku] kosztowały przynajmniej jedną trzecią mniej, a jego ojcu ktoś był winien coś, więc zdołał kupić ten samochód i taki piękny samochód na mnie czekał. To była bajka.

  • Kontrast po Powstaniu Warszawskim.

Po obozach szczególnie. W Belgii to już była bajka, jeździliśmy, były dobre warunki dla uczniów, myśmy były odkomenderowane na studia. Rząd londyński postąpił bardzo mądrze, żeby ocalić młodzież, która już zaczęła wyższe studia, a ja już zaczęłam Lipińskiego, to znaczy SGH, mój mąż politechnikę. Robili egzaminy, weryfikację, i szło się na studia albo do Belgii, albo do Francji, zależnie, jaki był język najlepszy, albo do Anglii. Powinnam iść do Antwerpii, bo tam była Szkoła Wyższa Handlowa, ale uczyć się flamandzkiego [nie chciałam]. Poszłam do Brukseli. Myśmy mieli na dwa lata żołd, byliśmy odkomenderowani na studia, więc mieliśmy prawa do uniformów, co nam ułatwiało życie, bo to nie było takie drogie, ale w domu studenckim Polek na Meyerbeer 129 [były] bardzo ładne apartamenciki, małe, po dwie trzy [osoby] w pokoju, dawało się, żeby spokojnie żyć i studiować. Mieliśmy kantynę za darmo w mundurach, przejazdy za darmo. Wtedy człowiek się zetknął z kinami, kobiety miały miejsca z oficerami. W czasie okupacji żadna z nas nie chodziła do kina. Nie wiem, czy pan pamięta jedno z haseł: „Tylko świnie siedzą w kinie”, bo część szła na armię niemiecką. Jak powiedziałam mojej mamie, że nie pójdę do kina, a uwielbiałam kino wtedy, trzynaście lat, czternaście, to mówi: „Nie wytrzymasz”. A wytrzymałam. Ale za to w Belgii sobie powetowałam, wychodziłam ze szkoły prosto do kina i na jednej sesji siedziałam dla przyjemności, a na pół drugiej, jak nie miałam dużo pracy w szkole, to siedziałam, żeby się uczyć angielskiego, który wtedy był słaby. Jak mój mąż już był (to wtedy jeszcze nie był mąż) w Ameryce, wiedziałam, że tam pojadę, to zrobiłam pierwszy dyplom Lower Cambridge na urodziny dla niego, potem zrobiłam drugi w Brazylii, potem zrobiłam licencjaturę i byłam profesorem, nauczycielką, jeszcze potem w Kalifornii.

  • A w Brazylii pani pracowała w jakim zawodzie?

Powinnam była pracować jako [nauczycielka]. Nie na początku, bo na początku mieszkaliśmy w bardzo odległym miasteczku metalurgicznym w Minas Gerais, to jest taki stan [wielkości] jak Polska mniej więcej. Jak pan patrzy na Rio, stolicę Brazylii, to ten stan był mniej więcej w środku, tak po drodze, i to było bardzo odludne. Mój mąż tam był i ja dwanaście lat. Język nowy, portugalski, dzieci dwoje miałam tam, uczyć się, natura śliczna inna, nie było czasu na nic. Po dwunastu latach na pięć lat przeniesiono go jako dyrektora fabryki tej samej firmy do Sabara, przez przypadek mieszkam na rua Sabara, na ulicy Sabara. Tam mieszkaliśmy pięć lat i to było takie, powiedzmy, pierwsze dla mnie połączenie z kulturą brazylijską, bo tam było muzeum złota, które firma, gdzie mój mąż pracował, dała. Tam był stary teatr, jeden z najstarszych, który ocaliliśmy. Tam zajmowałam się miasteczkiem, bo to była symbioza, część fabryczna i ludzie, którzy mieszkali w fabryce i stare kolonialne miasteczko złota nad rzeką Sabara o dwadzieścia dwa kilometry od Belorizonte, to duże miasto. I zaczęłam wtedy studiować, bo to było blisko, jeździłam z szoferem dwadzieścia kilometrów na licencjaturę angielskiego. Ale pracować tak… Pracowałam z jego inżynierami, francuski, angielski, którzy wyjeżdżali na jakieś kursy, na jakieś kongresy, to im [pomagałam]. W szkole trudno było potem pracować, bo bardzo dużo jeździłam z moim mężem po świecie, bo był ciągle na jakichś kongresach i zawsze lubił w Szwecji, na Węgrzech… Chciał bym jeździła z nim. Ja też byłam ciekawa świata. Nie chciałam przerywać, raz zaczęłam, myślę sobie, potem musiałam kogoś postawić na moje miejsce. Nie chciałabym, żeby tak robili z moimi synami. Potem tylko prywatnie [uczyłam].

  • Dobrze, pani Janino, zakończymy na tym, dziękuję serdecznie za wywiad.

W Łambinowicach teraz w obozie, w Lamsdorfie, opowiadano mi, że tam dużo ludzi przyjeżdża z Nowej Zelandii, z Francji i tak dalej. Tak chodziłam po tym muzeum, dałam im masę materiałów, szczególnie pamiętnik i listy jeńców z 1939 roku, pytam się, czy ludzie się wzruszają tutaj. A ona mówi: „Niektórzy płaczą, mężczyźni”. Bo to jednak jest tak silne [przeżycie]. Po Starówce do dziś jak chodzę, to wolę iść sama, bo jak nie, to tylko och i ach – „A tutaj…”, „A tam…”. Wolę iść sama, idę do La Tourismu z kimś. Dawniej z Rafałem Kołłątajem, „A pamiętasz to?”, „A tutaj to się stało”. On od roku i pół nie żyje. To był kolega z kompanii „Orląt”.




Warszawa, 6 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Arkadiusz Seta
Janina Szczepańska-Wścieklica Pseudonim: „Janka” Stopień: kapral, plutonowy, łączniczka Formacja: Batalion „Gozdawa”, kompania „Orlęta” Dzielnica: Starówka, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter