Janusz Baron „Kot”

Archiwum Historii Mówionej

Janusz Baron. Pseudonim „Kot”. Rocznik 1926. Formacja – Batalion „Bełt”, Kompania „Wilk”.

  • Zanim zaczniemy mówić o Powstaniu, zechce pan powiedzieć jak zapamiętał pan obraz pierwszego dnia wojny, czyli 1 września 1939 roku?

Pierwszy dzień wojny zastał mnie w Maczkach. To jest miejscowość, która leżała na styku trzech zaborów.

  • Był pan na wakacjach?

Nie. Ojciec mój był oficerem zawodowym i został 15 sierpnia z Bielska Białej przeniesiony do Maczek. Był specjalistą organizacji brygad obrony narodowej. 1 [września] koło godziny czwartej nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować, to była strategiczna linia Katowice – Kraków. Chcieli zbombardować przepust nad drogą. Jako że byłem parę dni wcześniej tam a miałem ciąg do wojska, zresztą miałem 3 września zameldować się w Korpusie Kadetów imienia Józefa Piłsudskiego we Lwowie, więc dni do wojny spędzałem na stanowiskach broni przeciwlotniczej karabinów maszynowych. Pomagałem kopać, nosić skrzynki. Miałem duży ciąg do wojska.

  • To jest pan jednym z nielicznych, który pamięta jak wyglądało przygotowanie do obrony, bo o obronie wrześniowej to naprawdę niewiele...

Pochodzę z rodziny wojskowej dosłownie. Nie było mężczyzn cywili. Mój ojciec uważał, że hańbą jest ubrać się w cywilne ubranie. Chodził zawsze w mundurze. W ogóle nie dopuszczał myśli, że może syn być jakimś urzędasem. Wiadomo, że muszę być wojskowym. Byłem po prostu do tego przygotowywany. Bombardowanie Niemcom się nie udało, jak również tym żołnierzom nie udało się zestrzelić żadnego niemieckiego samolotu. To był pierwszy dzień. Cały dzień spędziłem na tych stanowiskach.

  • Jak długo zostaliście w Maczkach?

Z Maczek wyjechaliśmy wieczorem 2 września do Szczakowej, bo dostaliśmy wezwanie do ewakuacji transportem wojskowym rodzin oficerów.

  • W jakim kierunku?

Mieliśmy najpierw jechać do Mościsk, gdzie miało być mobilizowane wojsko i wysyłane uzupełnienia do brygady. Ale tak się złożyło, że Niemcy byli szybsi. Myśmy jechali transportem dosłownie między liniami polskimi i niemieckimi. Transport szedł aż do Lwowa.

  • W transporcie byli zarówno wojskowi i cywile?

Wojsko było i parę wagonów rodzin wojskowych. Ja tego nie nazywam cywilami. Żony, dzieci. Jedenastego wieczorem przyjechaliśmy do Zimnej Wody pod Lwowem. To bardzo długo trwało. Nadjechały niemieckie wozy pancerne, zaczęły ostrzeliwać transport. Kazano nam uciekać do lasu. Zresztą tory były przez las. Po przejściu zagajnika sformowano kolumnę i całą noc obchodziliśmy Lwów, żeby wejść od strony wschodniej.

  • Weszliście do Lwowa?

Tak.

  • Ale rozumiem, że we Lwowie byliście niedługo?

We Lwowie byliśmy do 1940 roku, do czerwca.

  • Jak przeżyliście 17 września? Jak to wyglądało?

Lwów został zajęty 22 przez Ruskich. Nie wolno było wyglądać przez okna, ale gdzieś się szpary robiło i [patrzyło] jak to dziadostwo właziło do Lwowa. Matka spotkała znajomego. On wyjeżdżał i zostawił nam klucze do swego mieszkania i my zaraz jak tylko się uspokoiło przenieśliśmy się na ulicę Badenich 5.

  • Po co ta przeprowadzka?

My byliśmy zakwaterowani w bursie studenckiej i uznaliśmy, że raczej trzeba się z tego zgrupowania usunąć. Matka całą rewolucję przeżyła w Rosji, więc miała już pojęcie o ich metodach i o tym jak oni postępują. Myśmy zamieszkali w trzy rodziny.

  • Ojciec był z wami?

Nie. Ojciec zginął 8 września pod Proszowicami. Co prawda wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale później tak z tego wynikało. Brygadę Dąbrowską przemianowano na 204. Pułk Piechoty Rezerwy i w ramach tego pułku ojciec był dowódcą batalionu. Nie mam stuprocentowej pewności, ale tak to raczej wynika. Był kapitanem. Tam mieszkaliśmy do czerwca, do wywózki. Wtedy wywozili tak zwanych bieżeńców, którzy uciekli od Niemców w 1939 roku. Myśmy nie chcieli przyjąć obywatelstwa, ani radzieckiego paszportu. To się równało z przyjęciem. Zapisaliśmy się na powrót na stronę niemiecką. O Niemcach niewielkie mieliśmy pojęcie, bo przecież prasa rosyjska ani radio, negatywów nie mówiło. Na razie przyjaciele byli wielcy.
Uważaliśmy, że sporo rodziny mamy. Przed wojną mieliśmy wszyscy wypisane adresy kontaktowe. Jeden w Warszawie, w Wilnie i w mieście Skałat. Pod Tarnopolem. Niedaleko Tarnopola. Między Tarnopolem a Podwołoczyskami, to na granicy leżało. Dwa pokoje w tym mieszkaniu, duże mieszkanie było, zajął politruk pułku NKWD. [...] W ogóle to byli Żydzi. Ale z uwagi na to, że we Lwowie nie bardzo chciano z Rosjanami po rosyjsku rozmawiać a moja matka znała świetnie rosyjski, bo przecież parę lat tam mieszkała, uczyła się w szkole i jakoś zaprzyjaźniła się z tą Rosjanką. Ona nas ostrzegła, że przyjdą po nas. Powiedziała, żeby nie kłaść się do łóżek, nie siedzieć na żadnych krzesłach, fotelach. Po prostu chwilę jak zmęczy się to [stanąć] pod ścianą, ale bardzo krótko, bo oni będą sprawdzać. Bo jak [człowiek] chwilę posiedzi i [potem] wstanie to jakiś czas siedzenie jest ciepłe. Ona nas tak ostrzegła. Myśmy byli przygotowani. Ona mówi „Jak będą pukać, to uciekajcie kuchennymi drzwiami a ja będę tutaj zwłóczyć.” Jak byliśmy już w kuchni, wychodziliśmy przez taki balkonowiec od podwórka, kuchenne schody dla służby. Ona [tymczasem] krzyczała Minutoczka, minutoczka, siejczas odiejus.

  • Rzeczywiście przyszli?

Przyszli. Jak to było dalej, to nie wiem.

  • Już tam nie wróciliście?

Nie. Baliśmy się schodzić. Wskoczyliśmy do windy, którą normalnie woziło się na przykład w dół śmieci a do góry węgiel, a służąca lazła krętymi schodami. Zaraz tam zrobił się śmietnik, wszyscy wyrzucali śmieci, bo ta winda była nieczynna. Myśmy w te śmieci się [schowali]. Ale gdyby przyszli i dźgali bagnetami, to by nas znaleźli. Widziałem [przez] moment, że była w płaszczu swego męża. Więc prawdopodobnie zobaczyli pagony enkawudzisty. Miał dość wysoki stopień, bo to był politruk pułku. To już był wysoki stopień. Nie wiem jak to się przekładało, ale pewnie na pułkownika. Uwierzyli, że nas w tym domu nie było, więc już nas nie szukali. Ale wprowadzili godzinę policyjną od ósmej do szóstej, więc o szóstej żeśmy wyszli. Z uwagi na to, że nie mogliśmy iść razem, bo to podpadające...

  • A jak liczna była wasza rodzina?

Ja z matką. Byłem jedynakiem. Matka poszła do znajomych kolejarzy, tam się zamelinowała.

  • Gdzie?

Na Łyczakowie. Poszedłem do znajomego sierżanta z 77. Pułku Piechoty w Lidzie. Powiedział „Ja się też ukrywam. Pani to chyba nie, ale chłopak może przyjść.” Tam parę dni i matka przez tych kolejarzy załatwiła mi przerzutkę ze Lwowa do Skałatu. Jako że to był jeden z adresów kontaktowych liczyłem na to, że tam będą znajomi. Tymczasem przyjechałem do Skałatu, pukam, pukam – nikt nie otwiera. Otworzyły się drzwi z naprzeciwka „A ty do kogo?” „Do państwa Łapińskich.” „Nie ma. Wywieźli w kwietniu.” Po jakimś czasie, po paru miesiącach, ciotka tam ściągnęła. Siostra mojej matki. Zarabiałem rąbiąc drzewo ludziom. Zawsze jak przyszedłem to, jak dobra była gospodyni, to dała śniadanie. Jak nie to obiad. A obiad na pewno. Często dawała jeszcze parę kromek chleba na kolację. Parę rubli zarabiało się. I tak za to nic nie można było kupić. Tak, że jakoś to przeżyłem.

  • Gdzie usytuowana była ta miejscowość Skałat?

Między Tarnopolem a Podwołoczyskami. Mniej więcej bliżej do Podwołoczysk. Trzydzieści kilometrów do Tarnopola.

  • Dawne tereny Rzeczpospolitej?

Rzeczpospolitej. Przed Zbruczem jeszcze. Później dzień przed wybuchem wojny sowiecko – niemieckiej matka ściągnęła z Grodna, bo ze Lwowa dała dyla do Grodna, w którym mieszkaliśmy kiedyś dwa lata. Przefarbowała się na rudo i myślała, że nikt jej nie pozna. Ale coraz ją ktoś spotykał „Dzień dobry, pani kapitanowo.” Matka wrzeszczała, że żadna kapitanowa. Pracowała w szpitalu, była magazynierką pościeli. Postanowiła przyjechać. Dzień przed wybuchem Powstania przyjechała do Skałatu. Ciotka załatwiła jej, że jakiś znajomy napisał pismo, że chce się pobrać i dostała przepustkę. Między dwiema republikami trzeba było mieć przepustki. Zresztą nawet w ramach republiki też nie wszędzie można było jeździć. W każdym razie przyjechała. Tak, że rodzina jakby się do kupy zebrała. Babci owało tylko.

  • A do Warszawy kiedy przyjechaliście?

Ściągnęliśmy w 1941 roku. Udało nam się najpierw do Lwowa, później transportem urlopowym niemieckim. Kolejarze nas gdzieś zamelinowali, bo granica wewnątrz między dawnym Związkiem Radzieckim a okupacją niemiecką była dalej. Matka raz poszła przez zieloną granicę zobaczyć gdzie babcia jest, bo listów nie pisało się. Nie był znany adres. Odnalazła babcię. Babcia już miała pokój na Hożej pod 23 i [tam się] zjechaliśmy. Pokoik był mały, ale jakoś się pomieściliśmy. Zacząłem się uczyć. Zresztą trzy razy chodziłem do pierwszej gimnazjalnej.
  • Jak wyglądała sprawa z pana edukacją? Miał pan trzynaście lat jak wybuchła wojna.

Sześć klas szkoły powszechnej miałem skończone i powinienem iść do pierwszej gimnazjalnej.

  • Nie było jakiejś ciągłości?

We Lwowie jeszcze działała szkoła na zasadzie przedwojennej. To było I Gimnazjum. Skończyłem ją. Właściwie prawie. Mieli nas wywieźć, w związku z tym nie mogłem iść do szkoły, wziąć świadectwa. Jak przyjechałem do Skałatu, to we wrześniu z dwunastolatki zrobili dziesięciolatkę i cofnęli tych, którzy byli w szóstej i pierwszej do piątej sowieckiej. Więc znowu skończyłem piątą klasę. Ale wybuchła wojna. Poszedłem do szkoły, żeby jakieś świadectwo [dostać]. Okazało się, że wszystkie papiery wyjechały, nie było ani pieczątki ani dokumentów.

  • I w 1941 roku jak pan się zjawił w Warszawie...

Zacząłem. Najpierw na Pankiewicza mnie zapisali do szkoły rolniczej, ale nie miałem do tego jakoś serca, bo nie znałem się. No, krowę rozróżniałem, bo bym zełgał jakbym coś takiego powiedział, ale trudności miałem z rozpoznawaniem zbóż na przykład. Bo nawet jak na letniaki jeździliśmy, to wynajmowaliśmy domki, można było wynająć i tam pomieszkiwaliśmy. Tak, że nie pasowało mi. Rzuciłem tę szkołę i od 1 września 1942 roku chodziłem na Mianowskiego 15. To była szkoła rzemieślnicza, ale normalnie gimnazjum. Zrobiłem apiat’ pierwszą klasę. Drugą klasę zacząłem w tej szkole. Później była wsypa, kazali mi wyjechać. Dali mi adres do majątku Orłów do Ujanowic. Nie wiem czy musiałem tyle siedzieć, czy matka wolała mnie trzymać z daleka, ale w każdym razie zbuntowałem się i pod koniec czerwca w 1944 wróciłem do Warszawy.

  • A w międzyczasie jakieś kontakty z konspiracją były?

Tak. Od 1942 roku byłem harcerzem Szarych Szeregów. Nie mam udokumentowanego, bo nikogo nie znalazłem. W tym miejscu pamięć mnie zawiodła i naprawdę nie pamiętałem...

  • Nazwisk?

Nazwisk to zupełnie nie, ale i pseudonimów. Po prostu zapomniałem [jaki był] numer drużyny. Nie mogłem odszukać kolegi, który był moim zastępowym, z którym razem byłem w Powstaniu, zostaliśmy rozdzieleni i już nie odszukałem. Próbowałem, ale nie odszukałem.

  • Poczynając od 1942 roku. Jak ta działalność Szarych Szeregów wyglądała? Pan już należał do GS-ów?

Nie. Osiemnaście lat, do BS. Bojowa Szkoła. Po prostu mały sabotaż.

  • Pamięta pan jakąś akcję własną?

Na przykład malowanie. „Tylko świnie siedzą w kinie.” Szczególnie na Hożej, [gdzie] było kino „Urania”. Tam ogonki zawsze stały [i] próbowało się [malować] takie hasła. Ale to nic nie dawało. Ludzie mieli ciąg. To była pewno jedyna rozrywka, jaka dla młodych ludzi była dostępna. Podejrzewam, że ludzie, którzy byli w konspiracji, też chodzili do kina. Ja co prawda nie, bo sobie przysięgłem, że nie będę w tym czasie palił. W ogóle nigdy nie zaczynałem, ale że nie zacznę palić i do kina nie będę chodził. To było moje zobowiązanie i tego dotrzymałem. Później akcje zarzucania proporców na linie tramwajowe. Rzucało się kamień [z materiałem] i on się zawieszał. [Ludzie] mieli problemy ze zdejmowaniem. Takich parę akcji było.

  • Jakie to były proporce?

Biało-czerwone. Z jakichś prześcieradeł, poszew babcia szyła.

  • Czy jakieś szkolenia były?

Ma się rozumieć. Pod względem harcerskim i wojskowym. Czasami przynoszono nam pistolet. Rozbieranie, składanie. W lasy jeździliśmy. W Komorowie wysiadaliśmy, ale gdzie maszerowaliśmy, nie pamiętam. Przychodził facet z karabinem, „trójkąt błędów” się robiło. Tarcza była, karabin trzeba było wycelować. Był otwór, on wodził i trzeba było wycelować. Jak się mówiło, że „już”, on tam robił znak i wychodziło czy człowiek dobrze wycelował, czy nie. I harcerskie różne [szkolenia]. Ale to później.

  • Sprawnościowe?

Sprawnościowe. Wojskowe. Musztra. To co podstawowe. Raz czy dwa razy mieliśmy chwyty bronią. Co prawda to nie była broń, tylko jakiś kawałek deski, ale później się przydało jak znalazł.

  • Czy były ideologiczne pogadanki? Czy przygotowywano was do ewentualnego powstania?

Była mowa o tym stale. To było na horyzoncie, ale było [bardzo] oczekiwane. Nie wiem jak to było, człowiek nie miał wielkich kontaktów, bo o [Powstaniu] się nie mówiło ze względów konspiracyjnych, ale podejrzewam, że młodzi ludzie wszyscy uważali, że musi się powstaniem skończyć. Takie miałem wrażenie własne. Uważam, że wielu moich kolegów, z którymi rozmawiałem, też uważało, że nie może się tak [skończyć]. Oni nie mogą sobie wziąć tyłek w troki i wymaszerować. To było właściwie chyba niewyobrażalne, żeby to się tak mogło skończyć. Szkolenie wojskowe miałem zacząć po skończeniu osiemnastu lat już w GS-ach. Ale z uwagi na to, że musiałem wyjechać, bo kończyłem w kwietniu osiemnaście lat, a w lutym musiałem się ewakuować z Warszawy... Nie wiem na ile to było zasadne, ale dla bezpieczeństwa swojego i innych, bo trochę adresów się znało, musiałem się podporządkować. Zresztą nacisk rodziny był duży.

  • Czyja to była decyzja o tej ewakuacji?

Dostałem takie polecenie. Taki rozkaz. Można tak powiedzieć. Dostałem adres – majątek Orłów w Ujanowicach. Tam o mnie już wiedzieli.

  • Tam było typowe przeczekanie tylko?

Przeczekanie podejrzewam. Później kolega mówił... Oni mi już pod koniec kwietnia pozwolili wrócić, ale matka prawdopodobnie ocenzurowała. Ale już później uparłem się i musiała się zgodzić. Powiedziałem, że czy zgodzi się czy nie zgodzi – wracam. W czerwcu wróciłem. Tak, że już do pracy harcerskiej nie wróciłem.

  • Już się działy te wszystkie wielkie sprawy? Już zaczęła się panika. W lipcu zamach na Hitlera...

No, tak. To wszystko było wiadome. Ale jeszcze takiego przygotowania ogólnego do Powstania to w czerwcu nie było. Dopiero w lipcu. W lipcu zaczęły się te... Jak Niemcy zaczęli wiać. Było największe przeżycie jak człowiek stał w Alejach i ci brudni, takie dziadostwo już lazło. Niemcy. Mieliśmy jedną satysfakcję w 1941, jak Ruscy, ci bohaterowie, uciekali przed Niemcami czepiając się za lufy armat, podwieszając się na lufach, bo już nogi nie niosły. Ruscy. A później druga satysfakcja, która płaciła za te upokorzenia i za te wszystkie... bo nie można powiedzieć, że nikt się nie bał. Za strach. Wyjście z domu, w domu też można było wpaść, ale wyjście na ulicę, ciągle to rozglądanie się, nie dawanie się wepchnąć do tramwaju głębiej, żeby móc wyskoczyć w razie łapanki. To było powszechne. Jeżeli się ktoś do tego nie przyznaje, to picuje. To jednak było. Nauka skakania, żeby przy największej szybkości móc wyskoczyć, tego się uczyliśmy. Dosłownie przy każdej okazji, człowiek miał przystanek, to się wyskakiwało wcześniej. Rozejrzał się czy jakiegoś granatowego nie ma i się skakało, żeby nabrać wprawy.

  • Dość powszechne było, że młodzi chłopcy jechali na zewnątrz wagonu.

Na stopniach się jeździło na drugiej stronie. To też było niebezpieczne, bo krążyły wagony z kontrolerami, mieli przewody łączące dwa tramwaje i tym siekli po plecach. A jak człowiek odpadł i złapali, to jak zawieźli na róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej to w piwnicy można było łomot dostać zdrowy. Więc to też nie było za bezpieczne. Ale taka była sytuacja. Później jak wróciłem, zgłosiłem się do swojego zastępowego. „Dobra. Już wiem, że jesteś to w razie czego cię...” Powiadomił mnie, ale w tym dniu...

  • Kiedy? Za pierwszym razem czy za drugim?

Na trzeci dzień przed Powstaniem. Ale akurat byłem na Oczki, operowali mnie.

  • Mówił pan, że trzeba było wrzód zlikwidować.

Tak. Jeden szczególnie na szyi był bardzo niebezpieczny, bo koło kręgosłupa. Przy okazji i nogę... Ale nie przyszedłem, to przyleciał. Byłem jego przybocznym.

  • Jak się nazywał ten dowódca?

Miał pseudonim „Erbe”. Edward na pewno, ale nazwiska dzisiaj nie powtórzę. Prawdopodobnie Bednarski, ale głowy nie dam. Szukałem go, ale nie znalazłem. Koło czwartej przyleciał i poszliśmy Marszałkowską.

  • Pierwszego sierpnia?

Tak. Na Złotą mieliśmy [dotrzeć]. Prawdopodobnie gdybyśmy tam dotarli, to walczylibyśmy w „Parasolu”. Bo prawdopodobnie to był taki oddział rezerwy do... Nie mam stuprocentowej pewności, bo on też nie bardzo wiedział. Ale prawdopodobnie na zapleczu działania tego batalionu „Chrobry I”, „Chrobry II”, bylibyśmy tam dokooptowani. 1 [sierpnia] wróciliśmy na Hożą i tam zaczął się zaciąg do Kompanii „Wilk”. Jeszcze wtedy nie bardzo wiedzieliśmy, jaki to będzie batalion, bo nie było napisane. Tylko czy chcemy. Zapisaliśmy się. Pierwsza rzecz, którą robiliśmy, to barykady. Barykady na Hożej przy Marszałkowskiej, na Kruczej przy Nowogrodzkiej.

  • Z czego były robione te barykady?

Z chodników. Rozbierało się chodniki, układało się płyty. Później z czasem robiło się drugi rząd, ale to już nie my, bo my wtedy już byliśmy używani do frontowych walk. Ale jak było wolne, to nie to, że leżeliśmy na kwaterach, tylko po prostu gasiliśmy pożary, pilnowaliśmy [budynków]. Na przykład na Marszałkowskiej przy Żurawiej chyba, czy Wspólnej, były niskie parterowe budynki, [w których] był warsztat ślusarski [gdzie] montowali Błyskawice. Z uwagi na to, że to było przy Marszałkowskiej parzystej, niedaleko do Poznańskiej a na Poznańskiej była poczta, tam były bardzo silne oddziały niemieckie. Chodziło o to, żeby chronić. Jakby ten zewnętrzny pierścień jakoś pękł, to mieliśmy tam przytrzymać, żeby można było się ewakuować z warsztatem, częściami. Takie było zadanie.

  • Rozumiem, że wam akurat nie owało broni?

Brakowało bardzo. To nie było tak, że mogłem pójść, powiedzieć „daj mi”. To musiało być skierowane nie wiem do kogo, ale...

  • Oficjalnie.

Oficjalnie. Myśmy nawet odebrali jeden zrzut radziecki i nie udało nam się nic stamtąd ukraść. Musieliśmy to wszystko oddać.

  • Co się składało na ten zrzut?

Pepesze. Nie wiem, dwie czy trzy rusznice przeciwpancerne, ale nie jestem pewien. To takie długie było. Nawet zrzucone na spadochronie. Bo amunicję zrzucali w workach bez niczego. Później na Kruczej była rusznikarnia i jakoś reperowali te pociski. Nie zawsze były niezawodne, widocznie pazur wyrywał stopkę pocisku, łuska zostawała i blokowała. Często trzeba było tam latać, żeby to usunęli.

  • Gdzie było wasze miejsce pobytu?

Najpierw na Hożej mieliśmy kwaterę. Później jak Hoża została trafiona przez „krowy”, dostała parę pocisków burzących i ostatni był zapalający, to przenieśliśmy się na Wspólną. Nie pamiętam [numeru] – 27...

  • W pobliżu tej rusznikarni?

Tak. Ale nie chodziło o to, żeby być blisko, tylko odcinek naszej kompanii to była Marszałkowska – Krucza. Batalion składał się z dwóch kompanii – „Wilk” i „Sokół”.

  • A „Sokół” mówił pan...

Bracka w kierunku Nowego Światu. Pętanie się i zwiedzanie było raczej niewskazane, bo trzeba było mieć przepustkę. Nie można było tak sobie wyjść z kwatery, pójść na spacer. Trzeba było mieć jakieś zezwolenie.

  • Które akcje najbardziej utkwiły panu w pamięci?

10 sierpnia. Niemcy zajęli Aleje Jerozolimskie 25. Tam było, według późniejszych wstępnych obliczeń, ponad trzydziestu niemieckich żołnierzy. Na balkonach mieli stanowiska karabinów maszynowych i blokowali przejście z siedemnastki Alei na drugą stronę. Wtedy jeszcze nie było barykady i łączniczki i wszyscy, którzy musieli, musieli biegiem przelatywać a oni z BGK i z budynku biurowego, który stał przed BGK ostrzeliwali Aleje. Byli bardzo czujni, a bieganie boso albo w kapciach to nie dało rady. A w butach to klekot był [straszny]! Mimo strzelania bardzo to słychać. A łącznicy musieli biegać. Czasami sanitariuszki musiały lecieć jak ktoś był ranny. My nie mieliśmy tyle broni, a właściwie amunicji, żeby odpowiedzieć intensywnym ogniem, który by przytłumił Niemców. Zresztą byli bardzo dobrze... W BGK stacjonował batalion saperów. Nie jestem pewny, ale taka była mowa. Więc już jak saperzy coś robili to robili to dobrze.
10 sierpnia objęliśmy stanowiska pod [numerem] 17. Tam była jakaś łącznica, centrala łączności. Tego nam nie mówiono, bo to było dość tajne. Nie wolno było [nam] wchodzić. Myśmy to chronili. Specjalnie, dodatkowo jeszcze. Takie odnoszę wrażenie, bo nikt nam tego nie mówił. Wojsku się nie tłumaczy. Jest rozkaz i nie ma zmiłuj się. Ale takie odnosiliśmy wrażenie, że chodzi o to, bo tam stale przylatywali gońcy, łączniczki. Poza tym pilnowaliśmy przejścia. Zaczynaliśmy budować takie quasi-barykady pod ogniem. Trzeba było [znaleźć] jakieś worki, płyty. Nie można było zbierać płyt w Alejach, bo jedno stanowisko [Niemcy] mieli na Dworcu Głównym, na górze były działka przeciwlotnicze. Rzadko się włączały, ale jak my za dużo ruchu robiliśmy, to włączały się. [Ten punkt] górował nad Alejami i stanowiska ogniowe mieli fantastyczne. Pewno jeszcze mieli pokłute w ścianach otwory strzelnicze i stamtąd strzelali. Objęliśmy rano stanowiska i koło trzeciej, może czwartej jedną drużynę sformowano i w zasadzie całą broń plutonu nam dano i skierowano do dyspozycji dowódcy. (Dzisiaj nie pamiętam, z jakiej był jednostki. Ale to jakiś był prawdopodobnie oddział szturmowy, bo był wyposażony w broń maszynową). Obsadziliśmy stanowiska wzdłuż Alej, a ja miałem blokować z kolegą klatkę schodową wewnętrzną tego domu, [który] był w kształcie podkowy.
  • Mówi pan o...

[Domu pod numerem] 25. Tam dość duże okna były i jak Niemcy po klatce schodowej biegali, to mieliśmy ich trzymać pod ogniem, żeby swobodnie nie poruszali się. Próbowano wysadzić otwór, ale kamienica przed 25, 27 część się spaliła, ale mur, który przytykał do 25 został. To było dość grube. Ładunków wybuchowych wiele nie mieli, więc nie mogli... Ale wykuli saperzy dziurkę i trafili na jakiś zakład rentgenologiczny, [w którym] były klisze. Wiadomo, że w tym czasie klisze się łatwo paliły. Przypadkowo prawdopodobnie, na pewno nie wiedzieli i celowo to nie było, wlali tam benzyny i podpalili. To hajcowało się. Od razu budynek [i] to skrzydło stanęło w płomieniach. Widocznie Niemcy wezwali pomoc. Czołg zaczął się zbliżać, ale z poprzednich budynków zaczęli go obrzucać butelkami z benzyną. Coś mu się zapaliło. Wycofał się. Widocznie już ogień [Niemców] podganiał, zaczęli się wycofywać i myśmy tam urządzali polowanie małe. Aleje były chyba troszkę węższe wtedy. Trudno to odnieść do dzisiejszego [stanu]. Na pewno Marszałkowska była węższa i Aleje też moim zdaniem były węższe. Wtedy pierwszego Niemca upolowałem. Wyskoczył, stanął obok drzewka prawie naprzeciwko [mnie]. Strzelałem do niego. Troszkę mi ręce latały. Widziałem dużo trupów. Pogrom Żydów w Skałacie, 1939 rok też się nie obeszło bez trupów. Oblężenie Lwowa.

  • To było trudne doświadczenie, ten pierwszy?

Tak. To było duże przeżycie. Nie wiem jak by [ktoś] mnie zapytał wtedy jak się nazywam, to nie wiem czy bym odpowiedział. Trudno to dzisiaj opisać. Ale byłem na tyle przytomny, że poprawiłem. Ktoś mi ukradł karabin, ale pas z ładownicami i hełm został.

  • Jaki pan miał karabin?

To był chyba Enfield. Nie wiem skąd pochodził. Zepsuty miał podajnik, więc każde ładowanie [polegało na tym, że] to trzeba było palcem wciskać choć w części do lufy. Później zamykało się zamek, jeden strzał i znowu trzeba było powtarzać ten ruch. Wyskoczyło nas dwóch czy trzech do tego Niemca, mimo że ogień był dość silny, ale chęć zdobycia... Na tym był chlebak, ładownice dwie. Jedna była prawie pusta. Jedna „łódka” była, a w tej drugiej był pełen komplet czterdzieści pięć naboi. Dwa granaty w chlebaku miał. Jeszcze miał rację żywnościową zawiniętą w pergamin. Taka kanapka, jak bym to dzisiaj nazwał. Więc to była duża radocha. Ale jeszcze dziesiątego to żeśmy tak bardzo głodni nie chodzili. Jeszcze miał jakiś opatrunek osobisty, to była bardzo cenna zdobycz. I ten hełm najważniejszy.

  • Chodził pan w tym hełmie?

Tak. Co prawda to było niebezpieczne, bo myśmy sobie białe orły malowali, opaski biało-czerwone i później się dziwiliśmy, że Niemcy w białe opaski albo w orła strzelali. Czasami jak byli na wprost, to z efektem, a jak byli troszkę skosem, to schodził nabój, ześlizgiwał się. Ale później dopiero doszliśmy do wniosku, że to [stanowi zagrożenie] i gdzieś farbę zieloną zdobyliśmy, na zielono orła malowaliśmy. Te biało-czerwone opaski zdjęliśmy. Wystarczyło, że były na rękawie, a że dość brudne były, to tak się nie świeciły w nocy. Tam zdobyliśmy dwóch jeńców. Ślązaków. W każdym razie powiedzieli, że są Polakami, Ślązakami przymusowo wcielonymi. Przyszli z bronią. Jeszcze jeden z nich powiedział „Ja was zaprowadzę tam, gdzie jest trochę broni.” Poszli ci, których głównym wysiłkiem było zdobywanie tego budynku. Przynieśli trochę amunicji, Schmeisera. W nocy kazali nam odprowadzić tych jeńców pod karą, żeby czasem broń Boże nie próbować wmówić w nich ucieczki. Odprowadziliśmy. Na Kruczej był obóz quasi-jeniecki, a później w kinie „Urania” ich trzymali. Później Niemcy, mimo że [znak] czerwonego krzyża był na dachu, rzucili bombę i rozwiązali problem żywnościowy. Ilu ich zginęło nie wiem, ale była radocha w kwatermistrzostwie, że nie muszą ich żywić.

  • Jakie wielkie akcje jeszcze pan pamięta?

Na Nowogrodzkiej, nie dochodząc Marszałkowskiej był końcowy przystanek EKD i tam była poczekalnia. Niemcy zajęli to i stamtąd wysyłali grupy ludzi, za którymi się chowali i kazali im rozbierać barykady na przykład. Taką mieliśmy jedną niemiecką akcję do rozbiórki barykady na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. Myśmy zaczęli wołać [do tych ludzi], żeby biegli i przeskakiwali przez barykadę. Część tak zrobiła, a czterech czy pięciu odwróciło się i – do tych Niemców. Ma się rozumieć – Niemcy ich zastrzelili. Leżeli na Marszałkowskiej bardzo długo, aż do czasu, póki Niemcy nie zdobyli tego budynku, tak zwanego „Siła i światło” na rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej. Nie można było ich uprzątnąć, bo Niemcy nie pozwalali.

  • To w różny sposób Niemcy wykorzystywali ludzi jako żywe tarcze.

Tak. Ale więcej już się później z tym nie spotkałem. Na przykład w Alejach Jerozolimskich tego nie stosowali. Może tam nie mieli już więcej ludzi. Paręnaście osób przeskoczyło. Ja tylko widziałem tę akcję, ale byłem w budynku Wedla na rogu Nowogrodzkiej i Marszałkowskiej. Miałem takie stanowisko, że mogłem kątem oka zobaczyć, bo każde wychylenie się to byłby już koniec Powstania dla mnie. Tak to widziałem, a resztę to z opowiadań. Ci ludzie jednak się uratowali. Na barykadzie nikt nie zginął.

  • A co z tymi ludźmi się robiło? Nie wcielało się do oddziału?

Nie. Oni byli psychicznie zbyt zmaltretowani. Siedzenie tam... Nigdy nie wiadomo. Wyobrażam sobie, że Niemcy ich nie rozpieszczali. Pewno był wieczny ryk. Nie spotkałem się z nikim, bo nie mogłem przecież zejść ze stanowiska. Kolega, po paru godzinach stania, spał to będę go budził, żeby iść porozmawiać? Nie było takiej psychicznej potrzeby.

  • Oni musieli sobie sami znaleźć gdzieś miejsce.

Ich wycofali, [posłali] do tyłu. Jak szli, to ludzie ich przygarniali w piwnicach, w mieszkaniach. Mnóstwo tego było! Przecież ewakuowali się ludzie z domów podpalonych, zbombardowanych, to przechodzili. Jak weszło się na Hożej pod 23, to można było przejść piwnicami, dookoła obejść Marszałkowską i wrócić nie wychodząc na świeże powietrze. A na przykład na Wspólnej był podziemny przekop i można było przez Wspólną z piwnicy wejść do budynku naprzeciwko leżącego, po stronie nieparzystej.

  • To było wszystko robione jako przygotowania do...

Raczej do tego, że w razie bombardowań, jak się zawaliła kamienica, to żeby nie trzeba było odkopywać ludzi w piwnicy, żeby oni mogli wyjść. Moim zdaniem taka geneza tego była, ale czy to tak naprawdę... To było wcześniej robione. Nie byłem w 1939 roku w Warszawie, ale w 1942 jak czasami do piwnicy chodziłem, jeżeli sobie dobrze przypominam, to był 1942 czy 1943, to te otwory już w piwnicach były. Łapanka – ludzie wskakiwali w bramę, Niemcy wpadali za nimi. Z reguły starsze panie wołały i pokazywały gdzie trzeba wejść. Siedziały przy tym i wołały „Ostrożnie! Głowa!” Trzeba było ją opuścić, skręcić w prawo, w lewo. Dzisiaj mało się o tym mówi, ale to była bardzo ważna [sprawa]. Bo chodzenie, szukanie takiego otworu, rozwalanie sobie głowy to przecież było [niebezpieczne]. A łączniczka czy żołnierze to byli poinformowani gdzie mają iść i można było biegiem przelecieć kawał [drogi].

  • Jednym słowem udział ludności cywilnej był też ważny?

Ważny był i był bardzo długo mało wrogi. Później, na Nowogrodzkiej vis à vis stacji EKD, był hotel i tam Niemcy wystrzelili zapalający pocisk, który zaczął się palić. Chodziło o to, żeby go ugasić. Poszliśmy do piwnicy, to zostaliśmy tam zwymyślani od bandytów. To po prostu opuściliśmy [tę piwnicę]. „Dobra, smażcie się sami we własnym sosie jak nie chcecie się ratować.” Przeszliśmy na posterunki na sąsiednie domy, bo front się palił a dla nas oficyna to żaden... Różne się spotykało. A już starsi ludzie to bardzo byli... To wszystko patrzyło na nas jak na wnuków, dzieci. Wszyscy wiedzieli, że mogą mieć swoich bliskich w takiej samej sytuacji. Trzeba przyznać, że to grało. To prawdopodobnie było organizowane, ale jak by ktoś nie chciał, nie włożył do tego serca, to by siedział sobie na stołeczku i diabeł go obchodził, czy ktoś musi się spieszyć czy nie.

  • Jak wyglądała sprawa z żywnością?

Początkowo nie było tak źle. Dom na ogół się wysiedlało, jak zajmowaliśmy stanowiska pierwszej linii to się mówiło „Zabierzcie co podstawowe.” W piwnicach zostawały słoiki z jakimiś koncentratami. Na przykład w jednej z piwnic znaleźliśmy worki z suszem jarzynowym. Dziewczyny gotowały zupy. To wszystko było jałowe. Ale zawsze to było gorące. Zanim człowiek to strawił, to miał wrażenie, że jest najedzony. Gorzej było z chlebem. To było już zupełnie senne marzenie. Ziemniaki – póki były w piwnicach. To był sierpień, jeszcze nie było zapasów nowych robionych, ale stare ktoś gdzieś miał. Albo się dzielili, albo... Sanitariuszki, łączniczki starały się zorganizować.

  • To miały dodatkową jeszcze funkcję?

Tak. Może wydzielały ze swojego grona. Ale często były różne osoby, bo przychodziliśmy to była raz ta, raz tamta, raz owa. Widocznie jak jedne miały służbę sanitarną albo były łączniczkami dyżurnymi, to inne je zastępowały. One przecież musiały też odpoczywać. Zrzucać z siebie to napięcie, kiedy się czekało na akcję, było się w akcji. Dziewczyny wyskakiwały czasami pod taki ogień, że zdawało się, że nie mają szans. A jednak wyciągały. Nie wiem, czy Niemcy... to był postrach, czy nie chcieli. Nie wiem.

  • Nie. Nie oszczędzali.

Nie oszczędzali. Albo miały tyle szczęścia. Powinny dzisiaj grać w totolotka. Bo to był totolotek niesamowity. Czasami widać było jak się ulica „gotuje”. Rykoszety, odpryski. Nie umiem dzisiaj powiedzieć, czy Aleje były z kostki granitowej, czy z asfaltu, nie pamiętam. Często tam chodziłem, przecież nie tylko w Powstaniu, przedtem. Ale nie zapamiętałem tego.

  • Śródmieście nie upadło nigdy jak wiadomo.

Tak. My skapitulowaliśmy.

  • Ale czy wiedzieliście, co się dzieje w innych dzielnicach?

Tak. Przecież była prasa. Docierała prasa. Ludzie przychodzili [ze Śródmieścia] Północnego, bo na Północne był jednak większy nacisk. Szukali swoich krewnych, znajomych, żeby tam się gdzieś... Po prostu nie mieli warunków bytowania. Szukali kogoś, żeby sobie znaleźć miejsce pobytu, a mieli znajomych czy krewnych. Dostawali prawo przeskoku przez Aleje. Później były barykady i przekop. Najpierw od strony Śródmieścia Południowego był przekop a później wchodziło się na płytę średnicowej kolei. Tam były worki i barykada była, ale trzeba było iść skulonym i wchodziło się do budynku. Było zrobione wejście, żeby nie trzeba było wychodzić. Już wtedy ludzie mogli się przemieszczać dość bezpiecznie. Używali czasami moździerzy, ale raczej rzadko. Próbowali rozwalić strzelając, ale było to sprawnie łatane.

  • Jak upadały kolejne dzielnice, przechodzili powstańcy do was?

Tak. Pierwsza duża fala przyszła pod koniec sierpnia – początek września jak się Stare Miasto wycofywało. Przyszły oddziały. Dla nas to było coś niesamowitego, bo byli wszyscy uzbrojeni. Ubrani w panterki, bo przecież na Stawkach były magazyny, oni te magazyny zdobyli i się mniej więcej jednakowo umundurowali. To robiło wrażenie. Wszyscy mieli broń maszynową, karabiny, pistolety. To były oddziały szturmowe, które miały kontakt bezpośredni z nieprzyjacielem. Zrzutowo ich zaopatrywali więcej.
  • Oni z kanałów wychodzili?

Wychodzili z kanałów i później dostawali kwatery w różnych miejscach.

  • Byli włączani do walki?

Część była przerzucana na Powiśle a część zostawała w Śródmieściu, jako dyspozycyjny oddział do łatania dziur, które powstawały z powodu naszego słabego uzbrojenia. Nie determinacji, ale słabego uzbrojenia i małej ilości amunicji. Czasami musieliśmy odskoczyć zostawiając, bo nie było [amunicji] a nie mieliśmy tyle karabinów i bagnetów, żeby iść [na wroga], bo to byłaby przegrana sprawa. Łączniczki szły i zaraz przychodziły. Wtedy z nimi razem próbowaliśmy odbijać. Czasami się to udawało, czasami nie. Jak dostawaliśmy amunicję, to sami blokowaliśmy ich akcję. Oni tacy wyrywni chyba nie byli bardzo. Też im za bardzo na tym nie zależało, żeby się awanturować, żebyśmy ich złapali. Prawdopodobnie propaganda mówiła, że zaraz ze skóry obedrą i tak dalej. Później nas przerzucili na Książęcą. Tam trzeba było wzmocnić [obronę]. Dzisiaj chyba giełda jest na tym miejscu, wtedy była szkoła powszechna.

  • Tam był oddział „Bradla”.

Na wzmocnieniu. Nie bardzo dzisiaj pamiętam, jaki tam oddział był, bo myśmy z nim takiego bezpośredniego kontaktu nie mieli. Po prostu nam wydzielono odcinek i my we własnym sosie byliśmy. Ale stanowiska objęliśmy. Ta szkoła była o tyle dobra, że stropy były żelbetonowe i po zbombardowaniu załamały się, ale na zbrojeniu się trzymały. Swobodnie można się było poruszać po tych korytarzach, stanowiska można było zakładać. Najgorszy był parter. Ale był oddzielony od Niemców murem. Były powykuwane przez Niemców otwory i próbowali wchodzić. Takie były czasami rosyjsko-niemieckie „pogwarki”. Vorwärts! Vorwärts! Idi sam! (takaja) twaja mat’! Czasami wchodzili. Było już lepsze uzbrojenie. Już się zaczęły zrzuty ruskie, myśmy mieli już pepesze, karabiny. Łatwiej nam było to opanowywać.
Dawny szpital Łazarza, to był teren między szkołą a szpitalem na Czerniakowskiej, który był w rękach polskich, a to było częściowo zajęte przez Niemców. [...] Przyszedł pluton żołnierzy ze Starówki i my zostaliśmy w to włączeni. Ale to się nie udało. Zbyt silny był ogień. Tak byli uzbrojeni, tak dużo mieli broni maszynowej i byli przygotowani na taką ewentualność, pobudowane stanowiska ogniowe. Można sobie było strzelać. Praktycznie nie można było im nic zrobić. To było w nocy, był tylko błysk. Ale na błysk strzelać to też nie zawsze było można. Mieliśmy paru zabitych, paru rannych i był rozkaz wycofania się.

  • Dokąd?

Z powrotem do szkoły. Później zostaliśmy przerzuceni z powrotem na Marszałkowską.

  • W którym miejscu?

Przy Żurawiej [na] barykadę. Nasz [batalion] właściwie, jak sama nazwa wskazywała, to był batalion ochrony Powstania. My mieliśmy zabezpieczać teren zdobyty. To nie był szturmowy oddział. Było zwalczanie dywersantów, tak zwanych „gołębiarzy”, jak gdzieś się jakiś ukrywał. Trzeba było „zdjąć” folksdojczy, którzy się ukrywali. Ludzie przychodzili, mówili „Tam jest, kręci się, to widać.” Myśmy chodzili łącznie z policją. 32. Komisariat Policji cały był związany z Powstaniem tak, że właściwie od razu założyli opaski.

  • To była granatowa policja?

Tak. To był komisariat granatowej policji. Tak, że to było zabezpieczone. Do takich różnych akcji byliśmy używani. Jak mieliśmy wolne, to gasiliśmy pożary, odbudowywaliśmy barykady.

  • Nie było nic ważniejszego niż zabezpieczanie terenu i odbudowywanie go!

Gdyby nie było takich oddziałów, to trzeba byłoby obsadzać to oddziałami szturmowymi i wtedy automatycznie siła uderzenia czy obrony byłaby znacznie mniejsza. Oni byli używani do różnych akcji, ale zawsze mogli wypocząć. A na stanowiskach ochronnych, jak my tam byliśmy, to człowiek się cholernie męczył. Ludzi nie było za dużo, było nas dwóch. Jeden podrzemywał, drugi czuwał. Było to bardzo stresujące, bo trzeba było stale uważać, żeby nie zrobić jakiegoś głupstwa. Żeby się za bardzo nie wychylać, nie ruszać. Niemcy byli świetnie wyszkoleni, mieli już doświadczenie.
Sam przeżyłem kiedyś – postawili mnie na stanowisku, miałem szparę na ewentualne strzelanie. Przede mną była beczka pełna piachu, czy innego świństwa. Postawiłem sobie fotel, siedziałem [w nim] i się kręciłem. Później dopiero się zorientowałem, że jak wchodzę w tę szparę, to ona się robi ciemna. Jak wychodzę z [niej] to się robi jasna. I strzelił do mnie. Dobrze, że nie trafił, bo byłbym nieboszczykiem. Dosłownie, żeby ta kula nie uderzyła w mur to dostałbym gdzieś... na wysokości piersi. Gdyby lepiej przycelował. Oni o tym wiedzieli, a nam tego nigdy nikt nie mówił, bo nie było takich doświadczonych. Przedwojenne szkolenie oficerów czy podoficerów, to raczej chyba nie przewidywało czegoś takiego.

  • Walk w mieście chyba nie.

No, niby pewno jakieś szkolenie było, ale w każdym razie nie aż tak dokładne. Tak, że owało nam tego. Jak człowiek raz, drugi się naciął... Choćby wtedy co dostałem odłamek w kolano.

  • To było w jakim momencie?

Na Nowogrodzkiej. Stałem, stanowisko miałem na balkonie i leżenie na tym betonie było trochę dokuczliwe. Wstałem i już bez osłony od czasu do czasu zerkałem. Nie było maskowań twarzy. Właściwie można się było sadzą wymalować, ale [potem] nie było się czym myć, więc człowiek tego unikał. Parę razy się wychyliłem i strzelił. Dosłownie na wysokości twarzy. Ale uderzył w mur, keramzytówka pękła i te odłamki poleciały, trafiły mnie w kolano i w czoło. Z bolcem były naboje, rozpryskiwały się po uderzeniu [i kaleczyły].

  • Pomoc sanitarna była natychmiastowa?

Obudziłem kolegę i poszedłem do nich. No, bo co – będę wrzeszczał? Poszedłem, dziewczyny nie dały mi się wyleżeć, od razu wysłały mnie z powrotem na stanowisko. Takie przypadki słabego wyszkolenia. To była wina szkolenia. Myśmy nie byli pod tym kątem szkoleni. Zresztą pewno niewielu ludzi na tym się znało. Budowanie stanowisk... Czasami jak przyszedł taki, co się na tym znał, to bardzo mu było wesoło. Tak, że sprawa jest oczywista. Mieliśmy słabe wyszkolenie, słabe uzbrojenie. Była tylko determinacja i to wszystko.

  • Na długo jej starczyło jak się okazuje.

Nie było wyjścia. Nie było – zbieramy swoje szmatki, gałganki i idziemy do drugiej piaskownicy. Nie było takiej możliwości. A poza tym poczucie obowiązku. Człowiek miał wtedy osiemnaście lat. Zdawało się, że każdy przejaw tchórzostwa to jest... zaraz sobie wyobrażałem, co by mój ojciec powiedział.
Na przykład takie akcje, jak był pierwszy rozejm, w początkach września. Nie wiem, 30, 31 sierpnia czy 1 września – nie pamiętam tego. Zabezpieczenie, żeby ludzie... bo Niemcy nie pozwolili przechodzić w dowolnych miejscach, ale przez te przejścia wolno było. Nie strzelali, uszanowali to. Ale ludzie nie wytrzymywali stania i czekania w ogonku, byli bardzo niecierpliwi i próbowali biec, mijać barykadę, która była przy Nowogrodzkiej na Kruczej i biec przed tą barykadą, która była koło 17. Myśmy tam stali, taki kordon był i powiedzieli, że w żadnym wypadku, nie puszczać. Ale byliśmy dosłownie rugani. Czasami człowiek nie wytrzymywał i mówił „To leć jak chcesz być zastrzelony!” Na szczęście Niemcy nie strzelali. Widocznie pozdejmowali posterunki i poszli sobie poodpoczywać. Albo może nie chcieli wywołać [ognia]. Liczyli na to, że może się to jakoś zakończy. Takie akcje zabezpieczaliśmy. Transport jęczmienia od Haberbuscha i Schielego do nas, do Śródmieścia Południowego. Mobilizowani byli mężczyźni. Za jakąś porcję jęczmienia mieli przynosić... Woreczki były trzydzieści kilo. Tak mi się wydaje, bo jak podniosłem, to tak mi się zdawało. Tam byliśmy lepiej uzbrojeni niż na stanowiskach, bo były takie przypadki, że odbierali ludziom te worki. Nie każdemu to przysługiwało, to było przeważnie tylko dla wojska, a ludzie tak samo głód cierpieli jak i my. Szło nas czterech, dwóch z przodu, dwóch z tyłu. Albo jeden z przodu, jeden z tyłu, jeden z drugiego boku.
Raz brałem udział w takim... Przyszedł pracownik, mówi „Panie, oni tam będą ładować, chodź pan!” Tam były wytłoczyny z arachidu, [które były wykorzystywane] jako produkt do chałwy. Prawdopodobnie był sztuczny, fabryczny syrop pomarańczowy. Mówi „Bierz pan! Panie! Jak pan to zmiesza to będzie żarcie nie z tej ziemi!” Wziąłem. To twarde było. Przyniósł mi jakąś łopatkę, nakopałem tego w jakąś płachtę i te dwie butelki, czy trzy tego syropu o smaku pomarańczowym. Wspólnego z pomarańczami to pewno nic nie miało, ale dało się jeść. Te wytłoczyny były zupełnie surowe, ani nie słodkie, ani nie słone. Dziewczyny na patelnię to rzucały, jakieś placki, tłuszcz się wytapiał, bo to bardzo tłuste było. W takich akcjach między innymi też się brało udział. To do podtrzymania całego Powstania było bardzo ważne. Dziewczyny na młynkach od kawy mieliły to, gotowały i stąd zupa „pluj”, bo te ości zostawały i człowiek spluwał. Rannych trzeba było odnieść piwnicami. Ciężko było.

  • Gdzie to było?

Na Wspólnej. Chyba pod 23. Później trzeba było pochować kolegów, którzy tam zginęli, bo też były takie przypadki. Pod koniec Powstania obydwie kompanie zostały połączone. Zachowały pewną integralność, ale dowódcą kompanii był kapitan „Skiba”. To jego pseudonim. Gdzieś mam zapisane jego nazwisko. Kontaktowałem się z nim po wojnie później. Tłumaczył, że nie chciał ambicji tych dwóch dowódców naruszać, więc dał im na to, że byli dowódcami kompanii, ale kompania była jedna. Działaliśmy pod własną „firmą”. Pod koniec sierpnia, początek września awansowałem na starszego strzelca.

  • Jak to wyglądało? Doszła do pana wiadomość?

Spotkał mnie dowódca plutonu, bo przyszedł z odprawy i mówi „No, to przyszyj sobie belkę.” A jeszcze przedtem mi mówi „Wiesz, muszę przedstawić do awansów i odznaczeń. Na co cię mam [zgłosić]?” Mówię „To ja wolę belkę.” Zależało mi na tym, żeby mieć. Nie wiem dlaczego, ale... Drugi raz awansowałem już - to był chyba drugi, bo my trzeciego chyba wychodziliśmy, jedni z pierwszych. Spotkał mnie dowódca kompanii „Masz legitymację?” „Tak.” „Daj, bo muszę ci wpisać.” Patrzę – wpisał, oddał. Patrzę – awans na kaprala.

  • Czyli już doszliśmy do zakończenia?

Jeszcze nie. Jeszcze parę akcji było osłonowych. Jak się z Czerniakowa wycofywali, to w okolicach Książęcej przechodzili, trzeba było dać im wsparcie. U głuchoniemych – ten Instytut. W każdym razie to był już koniec, więc raczej już nie planowano żadnych ofensywnych zadań. Nie chodziło już o zdobywanie, tylko o utrzymanie. Dwa dni przed końcem był rozejm znowu. Ludność cywilna miała prawo wychodzić. Nie było to zbiorowe [wyjście]. Ludzie się ciągle bali. Ciągle myśleli, liczyli na to...

  • Nie ufali.

Jednak bezpieczniej się czuli za naszymi plecami.

  • A dzień waszego wymarszu?

Musieliśmy zdać amunicję. Broń mieliśmy ze sobą, ale nie wolno było mieć pod żadnym [pozorem]. Ja już broń krótką miałem, zdobyczną. Miałem pistolet, tak zwaną krótką FN. To „ósemka” była z groszami i pepeszę. Pistoletu nie oddałem, tylko schowałem. Miałem taką skrytkę na „bibułę”, na materiały w piwnicy na Hożej. Tam go naoliwiłem, w szmaty zawiązałem i tam go schowałem a pepeszę im tam... Szliśmy. Zbiórka była na Koszykowej i z Koszykowej wyszliśmy na 6 Sierpnia przez barykadę. Saperzy rozebrali ją i wyszliśmy na 6 Sierpnia, szliśmy w kierunku Alei Niepodległości. Przy dawnym szpitalu wojskowym Piłsudskiego już byli Niemcy a w tle stał czołg.
Przed tym szpitalem Niemcy kazali nam się zatrzymać. Dowódcy przeszli do nich, coś z nimi rozmawiali. Przyszli i ogłosili nam, że będziemy teraz wchodzili w bramę budynku –gdzie dawniej stał pomnik sapera. Obok była duża brama wjazdowa, [przez którą] wchodziliśmy. Po prawej stronie stały kosze [gdzie] się wrzucało broń krótką, karabiny, inne pistolety maszynowe. To się wszystko wrzucało. Kazali zdejmować. Jak ktoś miał ładownice, to te ładownice oddawać. Wychodziliśmy na Suchą (taka uliczka wzdłuż Filtrów), później Filtrową maszerowaliśmy do Dworca Zachodniego. Z Dworca Zachodniego na szosę do Ożarowa. Zakwaterowali nas na noc w „Kablach”. Trochę słomy leżało. Dali nam trochę jeść. Kto miał w co, to dostał a jak nie miał, to czekał aż kolega zje. Często nie dostawał.
  • Jak was tam traktowali?

Niby zagwarantowano, że żandarmeria do nas nie będzie [użyta], ale jak minęliśmy Dworzec Zachodni, to raptem wehrmachtowcy zniknęli i pojawili się żandarmi. Co prawda bez blach, ale po kolorze wyłogów można było poznać [że to żandarmeria]. Niektórzy się urywali, oni wrzeszczeli, ale jakoś nie przejawiali chęci ganiania. Było Raus! Loss! Loss! , ale nie było dużej wrogości. Myśmy byli dość krótko. Chyba jeden dzień. Nie pamiętam drugiej nocy tam. Załadowali nas do wagonów towarowych. Dość gęsto nas upychali, tak że o leżeniu mowy nie było. Nie było pryczy, nic, tylko gołe [deski]. Przemycaliśmy trochę. Scyzoryków trochę się przemyciło. Pierwsze to było otwór, żeby się było gdzie załatwiać. Pierwsza rzecz, którą się robiło zawsze przy transporcie, to dziurę w podłodze. Takie to było życie. Pierwszy postój był w Częstochowie. Prawdopodobnie wymuszony przez ludzi. Ludzie rzucili się do wagonów, przynosili chleb.

  • Wymuszony przez mieszkańców Częstochowy?

Tak. Pozwolono nam wyjść pierwszy raz, załatwić się, ale myśmy z tego nie skorzystali, bo mieliśmy gdzie. Ludzie nas obdarowywali, czym mogli. Jakieś jabłka, chleb. Niektórzy koledzy słoninę, kawałek kiełbasy dostali. Byliśmy już dobrze wygłodzeni, bo jak wyszliśmy, to nie było już co jeść. Później nas zagnali z powrotem do wagonów i pojechaliśmy do Lamsdorfu – osławionych Łambinowic. Przyjechaliśmy w nocy, transport stanął – cisza. Doczekaliśmy do świtu, drzwi się otworzyły i – Raus! Wyskoczyliśmy z wagonów. Kordon wojska, psy i w tle karabiny maszynowe, las. To takie było troszkę... Nie wiedzieliśmy, czy jesteśmy pierwszym transportem, czy dlatego staliśmy, że wykańczali poprzedni. Różne myśli przychodzą [do głowy].
Ustawili nas w piątki i „Marsz!” Przeszliśmy do lasu i się wyjaśniło. Łambinowice – Lamsdorf to był obóz otoczony obozami ćwiczebnymi niemieckimi i tam była strzelnica. Po prostu była aktywnie używana. Tam przywozili świeże roczniki. [...] Wszystko było otoczone różnymi obozami. Nas zaprowadzili do obozu gdzie byli Francuzi, Rosjanie, Jugosłowianie. Później doszli jeszcze Węgrzy. Wprowadzili nas na tak zwany Szaberplac . Nie wiem skąd to się wzięło, bo jeszcze nie szabrowali, a już wszyscy wiedzieli, że jest Szaberplac . To był porosyjski obóz z ziemiankami wykopanymi, takimi, że na czworakach prawie można było wchodzić. Myśmy nie wchodzili, bo nas przestrzegli jeńcy, którzy byli w sąsiednich blokach, żeby tam nie włazić, bo wszy mogą być.

  • Wszy były wszędzie.

No, nie powiem. W Lamsdorfie jeszcze nie mieliśmy. Dzień spędziliśmy pod gołym niebem. Deszcz padał. Rano spędzili nas na jedną połowę [placu]. Kordon, trzeba było ustawić się w ogonku i było obszukiwanie, odbieranie części mundurowych niemieckich. Jak ktoś polazł w panterce, to go rozebrali. Buty jak zobaczyli, że typowo niemieckie, to zabierali. Dopiero w obozie dostawało się jakieś kapcie, buty. Mnie nie zabrali, bo nie miałem nic takiego. Nasz dowódca plutonu, porucznik Krukowski mówi „Chłopcy, w tym nie idźcie, bo po co ich drażnić.” Każdy miał już później, panterki się jakoś zdobywało. Przestawiliśmy się na ubrania cywilne. Stamtąd przeprowadzili nas już na właściwy [obóz], gdzie były baraki. Bytowanie było dość ciężkie. Była jedna studnia. Jak ktoś rano przed pobudką nie wylazł, albo nie zawsze można, niekiedy zamykali, niekiedy nie zamykali, rano nie napił i trochę nie opłukał, to tej wody owało. Tam przeszło paręnaście tysięcy powstańców. Gdzieś czytałem, że czternaście tysięcy. Kobiety tam były. Później wydzielony był specjalny podblok. Najpierw byli Jugosłowianie a one były z tyłu. Myśmy byli od nich oddzieleni podwójnym rzędem drutów kolczastych z „pasami śmierci”. Przed tym paręnaście metrów były kołki z drutem kolczastym. Przekroczenie tego równało się ze śmiercią.

  • A kobiety to żołnierze z Powstania?

Tak. Łączniczki, sanitariuszki. Nawet te, które uczestniczyły w linii, to też były. Nie rozgraniczali. Była później rejestracja Czerwonego Krzyża. Najpierw niemiecka. W Czerwonym Krzyżu międzynarodowym były moje dane. Nie wiem, czy to Niemcy przekazali. Byli jacyś faceci, coś spisywali.

  • Dzięki temu dostaliście potem paczki?

Tak. Nie za wiele ich było, ale... spisywali Niemcy. Zabierali wszystkie dokumenty. Kennkarta, legitymacja wojskowa. Myśmy mieli poprzednio podwójne zielonkawe, a wychodząc jednokartkowe różowe były. Tam był odcisk palca, fotografii nie było gdzie robić. Imię, nazwisko, data urodzenia. Chyba i oddział był podany. Po rejestracji wróciliśmy na blok i zaczęło się życie jenieckie. Około jedenastej piętnaście deko chleba, quasi-topiony serek. Wewnątrz był twaróg a z zewnątrz powłoka topiona. Albo łyżka marmolady luzem gdziekolwiek pacnięta. Myśmy menażek nie mieli. Niektórzy zabrali ze sobą jakieś naczynia. Najgorsze było, że nie miało się choćby prostej wojskowej menażki.
Na przykład przyszły kiedyś paczki z Czerwonego Krzyża kanadyjskiego – ryż i mleko konserwowe w puszkach. Surowy ryż... Wiem, że pierwsze gotowanie – mieliśmy naczynie dwulitrowe. Nie bardzo wiedzieliśmy jak ten ryż ugotować, ile go nasypać. Później jak nasypaliśmy, zaczęliśmy gotować, to stale [trzeba] było dolewać wody a ten cholerny ryż rósł i wylewał się. Trzeba było go odgarniać i nowy kociołek, żeby można było dalej gotować. Później tą jedną porcją najadło się czterech czy pięciu, bo tyle tego ryżu z tej zdawałoby się niedużej ilości. Ale to był pierwszorzędny ryż, bardzo dużo przybierał na objętości. Później się tego nauczyliśmy.
W Lamsdorfie dostaliśmy po paczce na dwóch. Z uwagi na to, że przesyłane były w tych puszkach części do radiostacji dla żołnierzy alianckich czy polskich z 1939 roku, to Niemcy nie wydawali w puszkach. Wszystkie puszki były otwierane. Wyciskali konserwy zwarte, lunch meat, były nakłuwane szpikulcem. Dżem jak był rzadki, to był wylewany. Jak człowiek nie miał w co wziąć, to mu to mięsiwo do tego dżemu wrzucali. Ale to wszystko było małe piwo. Najgorsze było poczucie głodu i ilość tego jedzenia, z którą nie można się było opanować. Człowiek myślał – A, podzielę sobie, na tydzień będzie. Jak się obudziłem o dwunastej, to ta świadomość, że mam żarcie a jestem głodny, to patrzę – jak nas pięćdziesięciu dwóch siedziało w tym baraku, wszystko pałaszowało jak leci. Margaryna, nie margaryna, bo to wszystko było zmieszane. Ten lunch meat z dżemem, wszystko było zżarte. Nie wiem czy na drugi dzień było cokolwiek. Wszystko było zjedzone. Skończyło się to bardzo źle, bo z żołądkiem mieliśmy później kłopot. To było bardzo nieprzyjemne jak izba była zamykana, bo nie dostawaliśmy kibelków. Pierwsza noc, bo później przynosiliśmy piasek. Później ten piasek się wyrzucało. Ale to była makabra. Jeszcze przedtem wydzielili dwustu pięćdziesięciu młodocianych, chociaż ich było bardzo dużo. Między innymi mnie wywołano. Miałem 102 albo 275 albo 375 i przeniesiono nas na blok oficerski.

  • Jaki był cel tego wydzielenia?

Później się okazało, że oficerom przysługiwał jeden ordynans na izbę. Ale nie z nami te numery. Jak nam powiedzieli po co nas tam przenieśli, to powiedzieliśmy im odpowiednim pokazaniem ręki gdzie ich mamy i odmówiliśmy. Była awantura, pokrzyki, ale nie daliśmy się złamać. Zostaliśmy tam. Widocznie nie poszli na skargę do Niemców. A w międzyczasie w tym bloku, z którego nas wyprowadzili Niemcy zorganizowali apel młodocianych. Wywołali poszczególne roczniki i występowali. Zaczęli od górnego chyba. To z opowiadań znam. Skończyli na dolnych. Oni to filmowali. Takie ilości były tych młodych ludzi, że ich zaczęło to drażnić i przerwali. Nie dojechali do tych najmłodszych. To było dla nich upokarzające. Szczyle. Widzieli ile mieliśmy broni i takie szczyle ich, tych herosów świata... Nie mogli sobie sześćdziesiąt trzy dni dać rady. Czołgi, samochody pancerne, niesamowita ilość broni. Przecież żołnierze mieli i Schmeisery i Bergmany i MG. To wszystko się lało. A tutaj... Dzieciaki. Gówniarze. To było dla nich upokarzające! Nie wiem, po co to robili. Może propagandowe, dla swoich pokazywać – tacy, o tu, taką armię, wstępujcie! Może.
W bardzo krótkim czasie – do łaźni, po łaźni powrót, zabrać rzeczy i znowu na ten sam dworzec przyprowadzili. Były wagony. Miałem szczęście. Był wagon normalny. Ale jedna grupa, chyba nas zapakowali w trzy albo cztery wagony, [był wagon] do przewożenia bydląt. Deski były bite w odstępach. [...] Jeszcze był październik. Myśmy w październiku wyjechali. Pierwszy raz zatrzymał się pociąg we Wrocławiu. Wyprowadzali nas grupami do stołówki, chyba wojskowej. Dali nam jeść. Zupę. Ale była pożywna, widocznie tak jak dla Niemców ugotowana. Pozwolili skorzystać z ubikacji i na tym się ta ich troska skończyła. Dojechaliśmy do Bad Sulze. To miejscowość w późniejszym enerdówku. Baraki były ustawione w widłach torów kolejowych. Tak, jak gdyby miały chronić ten węzeł komunikacyjny przed zbombardowaniem. Tory były oddalone, bo były druty kolczaste, płot, ale gdyby przyszła chęć zbombardowania tego obiektu, tego węzła, to na pewno byłoby po barakach. Jeszcze było to, że nas nie wypuszczali. W nocy byliśmy zamykani. Mimo alarmu nie było możliwości schronienia się. Nie wiem jak by było w Lamsdorfie, bo nigdy nie było alarmu.
Tam też nie byliśmy za długo. Stamtąd załadowali nas do wagonów i wieźli gdzieś. Ale wozili nas dziwacznie. Najpierw w kierunku Berlina, potem znowu pod Lipsk. W którymś wagonie się chłopcom znudziło. Otworzyli boczne okno i kraty jakoś rozmontowali i dwóch czy trzech uciekło. Oni się zorientowali. Nie było możliwości przywrócić do stanu pierwotnego. Zobaczyli, że te druty wiszą, wygonili, przeliczyli i owało. I zaczęło się. Wszystkie wagony otwierali, wyganiali, liczyli i kazali się rozbierać do naga. Łachy sprawdzali, bo uznali, że musieli mieć jakieś narzędzia, którymi te druty powyrywali. Nie wiem jak długo by nas tam „molestowali” gdyby nie nalot amerykański. Gdzieś bombardowali. Widocznie woleli nie ryzykować, że jakiś nadleci, zobaczy, że tu coś takiego i ostrzela. Kazali nam zabrać ciuchy. Myśmy już nie zdążyli się ubrać, tylko tak zgarnęliśmy. Później segregowaliśmy, co jest czyje. Trafiliśmy do obozu – przez „Z” pisane – Zigenheim Próbowałem odnaleźć na mapach szczegółowych jak byłem w RFN, ale nie znalazłem.

  • A brzmiało to?

Zigenheim. Tak mi się wydaje. To był duży obóz amerykańsko-angielski, włoski. Polaków z 1939 roku nie spotkałem. Ale mieszkaliśmy bardzo blisko Amerykanów, prawie vis à vis takiej głównej alei. Anglicy. Z uwagi na to, że my przyszliśmy po cywilu, Anglicy trochę się zlitowali, ze swoich magazynów wydali trochę sortów. Bo jak gdzieś mieszkał w domu zbombardowanym, to nie mógł znaleźć swoich, więc kompletowali co się dało z opuszczonych mieszkań. Nie zawsze mieli swetry, oni tam widzieli, bo myśmy podchodzili. Rozmawiać to nie bardzo, bo angielski był wtedy mało znany, ale na migi. Zrozumieli. Jakieś sorty wydzielili.

  • Ciągle byli tam jeszcze Niemcy?

Tak.

  • Tam było wyzwolenie?

Nie. W początkach grudnia Niemcy nas przemundurowali. Zabrali nam cywilne ciuchy, dali nam przefarbowane ciemnozielone mundury niemieckie, na których było napisane KGF na plecach, na rękawie, na czapce – też niemieckiej, na spodniach. Później któregoś pięknego dnia, też po łaźni, zaprowadzili nas na osobowy pociąg. Było czterech wachmanów z Volksturmu i gdzieś nas wieźli. Przyjechaliśmy na stacyjkę. Wyładowali nas i poszliśmy w góry. Słabą drogą poszliśmy w góry. Przyszliśmy – barak. Myślę – znowu obóz jeniecki. Ale wprowadzili nas prościuteńko do baraku, który miał zadrutowane okna. Wpuścili nas dwudziestu czterech. Było nas pięćdziesięciu przywiezionych. Dwudziestu czterech do jednej sali i po dwunastu do dwóch mniejszych. Co się okazało? Okazało się, że to było Arbeitskommando w obozie ćwiczebnym dla młodych HJ. Przywozili tam szesnastolatków, siedemnastolatków, osiemnastolatków. Tam w zależności od sprawności od dwóch do trzech tygodni szkolili ich. Dzień i noc.

  • A wasza rola jaka tam była?

Budowanie nowych baraków, wycinka drzew w lesie. Drzewo było przeznaczone do tartaku. Tartak w międzyczasie wydawał nowe elementy, już gotowe elementy baraków, które w tartaku budowano. Przywozili na lorach elementy. Rano nas przeganiali na budowany fundament i podłogę, ustawiliśmy łóżka i obudowywaliśmy się. Jak nie obudowaliśmy, to gołe niebo. Ale z reguły nasze baraki, nasze izby i izba wachmanów, mieliśmy dwóch z Volksturmu a tak normalnie to obsługa była z SS. Mieliśmy scysję z orzełkami. Kazali nam zdejmować. Zrobiła się chryja. Nie wiem jak się obóz w Zigenheim dowiedział, ale przysłali nam dwóch podchorążych z 1939 roku, którzy znali język. Chociaż u nas też było paru takich, którzy [znali]. Ale myśmy o prawach jeńca wojennego niewiele wiedzieli. Nikt nas nie poinformował. Pewnie sami oficerowie też nie bardzo wiedzieli. A oni byli oblatani. 1939 rok. Młodzi ludzie. Oni byli buforem między Niemcami a nami. Myśmy byli dość zadziorni...

  • Ustąpili Niemcy?

Tak. Do końca nosili stopnie. Żądali by im salutować. Jeżeli ktoś miał jakiś stopień, to wszyscy musieli mu pierwsi salutować. Myśmy wtedy – najczęściej to buty nam się „rozwiązywały”, uniki, odwracał się człowiek. Czasami trzeba było. Jak szło się po obiad a oni tam stali, to... W połowie września, po uznaniu nas za kombatantów, w korpusie warszawskim czy w ogóle w AK, tego nie wiem, wprowadzono zasadę salutowania całą ręką. Jako że włączono nas w skład Polskich Sił Zbrojnych. Byliśmy żołnierzami Armii Krajowej, ale od tego momentu byliśmy żołnierzami Polskich Sił Zbrojnych. Z uwagi na to, że tam się tak salutowało, to wprowadzili tę zasadę u nas też. Do dzisiaj nie znam motywu wprowadzania takiego sposobu, ale to Sikorski we Francji wprowadził. Pewno Francuzi zażądali, ale do końca nie wiem. [...] W każdym razie musieliśmy salutować wyższym stopniem i równym – ale pierwsi.
W obozie pracowaliśmy. Zapędzili nas do budowy strzelnicy. Podchorążowie od razu zaprotestowali, że to są urządzenia związane z wojną. Jeńcy wojenni mieli prawo odmówić. Najpierw wrzaski były. Poza tym ten pierwszy dzień budowania wyszedł tak, że esesman, który nas pilnował, złapał łopatę i zrobił za nas to, co myśmy powinni zrobić, bo „wpienił się”. A myśmy to tak robili, jakbyśmy pierwszy raz w życiu łopatę trzymali. Wyżywienie było podłe, ale troszeczkę lepsze. Miało się dużą satysfakcję, jak widzieliśmy jak tych niemiaszków tam gonią. Obiad wydawali w menażki i później biegiem musieli wskakiwać z leja do leja i w międzyczasie pojadać to. To była frajda jak siedzieliśmy (bo mogliśmy wychodzić z baraków) i oglądaliśmy to. Oni w dole, a my na górze mieliśmy frajdę tak jak byśmy telewizję, najlepszy film oglądali.
  • Jak długo tam byliście?

Grudzień niecały. Styczeń, luty. W marcu jak się zaczęła ofensywa amerykańska, zaczęli się zbliżać, postanowili nas ewakuować. Ostatni oddział wieczorem. Taka była metoda, że przyjeżdżali w mundurach HJ. Ćwiczyli. Jak szli do łaźni, to już wychodzili w mundurach Wehrmachtu. Tam był magazyn broni, dostawali broń. Przyjeżdżały ciężarówki, widać było, że podoficerowie niemieccy szli do biura, za chwilę wychodzili – oni stali w szeregu – odliczali, do ciężarówki i gdzieś znikali. Któregoś dnia ostatnia grupa odjechała. Nam wydano […] żywność na drogę. Na drugi dzień nad ranem sformowano kolumnę i pomaszerowaliśmy. Dołączyliśmy na szosie do kolumny francuskiej. Podobno ich było dwustu pięćdziesięciu. Nas było pięćdziesięciu dwóch.
Cały dzień dreptaliśmy, coraz to w rowie leżeliśmy. Czasami nie pozwolili nam się do rowu położyć, widocznie chcieli w ten sposób chronić. Ale myśmy machali [do alianckich samolotów], [oni] odlatywali i dopiero prali na nich, widocznie żeby nam zrobić przyjemność. Więc później nam pozwalali do rowów wskakiwać. Tak doszliśmy do stodoły otoczonej drutem z dwoma wyżkami. Siedzieliśmy cały dzień, widocznie nie mogli się zdecydować, albo nie wiedzieli gdzie nas pędzić. Po południu było. Wczesne popołudnie. Na dole była szosa i amerykańskie myśliwce bombardujące łomotały całe kolumny, które się wycofywały. Jeden przeleciał nad obozem, myśmy byli na zewnątrz, zaczęliśmy kiwać, on pokiwał i poleciał. Rąbnął w wyżkę. Ale widocznie założył, że my w ten sposób nie będziemy mogli uciec, nie rąbnął w tę wyżkę, która była przy drodze tylko tę, która była bliżej lasu. Zrobiła się dziura, ci Niemcy wszyscy, którzy pilnowali tego, część skoczyła do rowów przeciwlotniczych a część do lasu. My za nimi. Francuzi i my. Weszliśmy tam. Widowisko mieliśmy przednie, jak to wszystko im kotłowali. Strasznie to wyglądało. Ale radosne to było naprawdę. Wieczorem wachmani [kazali], żeby wracać – a my do lasu.

  • A co z Francuzami?

Francuzi poszli też. No, ale co robić, narada. Francuzi mówią, że idą z powrotem. Ci dwaj podchorążowie, którzy siedzieli w Holandii i po tym wrześniowym desancie, też próbowali uciekać, ich dopadli i Niemcy ich […] rozstrzelali, bo to było w strefie bezpośrednio frontowej. Oni byli mocno przestraszeni. Namówili czterech czy pięciu i oni wyszli. Ich los był taki, że ich zawlekli prawie pod duńską granicę. Skąd wiem? Bo jeden z tych podchorążych był dowódcą plutonu, zwiadu w batalionie, w którym ja byłem we Włoszech w 2. Korpusie.

  • A reszta?

Myśmy się podzielili na grupy. W dzień wyznaczyliśmy sobie kierunek po artylerii. W nocy ta artyleria też dość gromko od czasu do czasu łomotała. W nocy szliśmy, a w dzień zakopywaliśmy się w lesie w jakieś liście, żeby nie było nas widać, bo lasy były dość rzadkie. Ale tak spaliśmy. W nocy znowu.

  • Jak ten marsz wyglądał? Przecież chyba wiedzieli ludzie widząc was?

Nie, w nocy nie. Wszystko spało, siedziało w domach. Nikt się nie pętał, bo to było niebezpieczne. To była strefa przyfrontowa.

  • Dokąd dotarliście?

Doszliśmy trzeciego dnia, to był marzec. Trudno mi powiedzieć, którego konkretnie, bo zupełnie straciliśmy rachubę czasu. Kalendarzy nie mieliśmy, bo nam wszystko pozabierali. Nie wolno było takich rzeczy mieć. To był 20, może 21. My byliśmy ubrani w niebieskie płaszcze francuskie sprzed pierwszej wojny światowej. Mieliśmy kurtki, to zabrali nam, dali nam długie, kloszowe, piękne, niebieściutkie [płaszcze]. Patrzymy – coś niebieskiego połyskuje. A niemieckie płaszcze nieprzemakalne, chyba gumowane, jak zmokły to też przybierały taki odcień. Nie taki niebieski jak myśmy mieli, ale niebieskawy. W tej poświacie, już świt był, wydało nam się, że to są nasi koledzy. Bo te grupy się spotykały. Dość pewnie podchodzimy, patrzymy – Niemcy. Ale broni nie mieli tylko wszyscy jak zobaczyli nas, to prawe ręce trzymali w kieszeniach. Więc doszliśmy do wniosku, że tam mają pistolety. Wydelegowaliśmy takiego cwaniaczka, kieszonkowca, który nas w obozie zaopatrywał. Kradł. Oficjalnie ranny był w rękę. Nosił w rękawie takie ramię niby a rękę miał pod płaszczem. Operował tym fantastycznie. Niemki się nad nim litowały, zawsze go wpuszczały, nie bardzo na niego uważały. Nie pamiętam jego nazwiska. Nawet pseudonimu nie pamiętam.

  • On był jednym z was?

Tak. Był żołnierzem i to bardzo dobrym. To był chłopak odważny. Nie każdy może ten „zawód” uprawiać. Trzeba mieć spryt i odwagę, bo łatwo wpaść. Na przykład w obozie na Arbeitskommando tak pootwierał okienka, że można było też z zewnątrz te okienka otworzyć, wskoczyć. To były pralnie. Kradliśmy tam poszwy, prześcieradła. Później on szedł, bo niemiecki znał, może nie perfekt, ale znał, szedł na wieś i z francuskimi jeńcami, którzy tam pracowali wymieniał na mąkę, przynosił to. Budując baraki wiedzieliśmy jak one są skonstruowane. Podnosiliśmy płytę, on się tam wczołgiwał, podnosił płytę w pustym pokoju, wyłaził. Później tamtędy wracał, płytę opuszczało się i Niemcy się nie zorientowali do końca jak my wychodzimy. Wiedzieć wiedzieli, bo zamykali nas. A myśmy mieli nie tylko dla siebie dużo opału, ale jeszcze zaopatrywaliśmy tych Niemców. Oni wiedzieli, że mamy. Nie chcieliśmy, żeby pytali się skąd jak im ten opał dawaliśmy. On poszedł – mówi, że wachman, że zgubiliśmy się. Oni tak patrzą, patrzą, jeden się uśmiecha i mówi do niego „To wy tu nie idźcie. Z powrotem też nie. Idźcie tu.” No, oponować to nie bardzo.

  • A ten kierunek przez niego wskazany?

To był mniej więcej ten sam, w którym szliśmy. Ale poszliśmy. Wyszliśmy z lasu, gołe zbocze, szczyt. Weszliśmy na ten szczyt. Położyliśmy się, wyglądamy – kolumna wojska stoi. Niemcy. Hełmy, mundury. Było widno, ale jeszcze nie tak, żeby szczegóły rozpoznać. Jacyś się tam kręcą inni. Podejrzewaliśmy, że może to oficerowie. Ale jedno co nas zastanowiło – ogniska się palą. Niemcy by sobie na to nie pozwolili. Stał samolot łącznikowy, „Kubuś” – tak go się nazywało i samochody ustawione jak w garnizonie. Wóz przy wozie, rzędy. Duże, mniejsze, średnie.

  • Co to za wojsko było?

Nie wiadomo. Samochody tak stały, że gwiazd nie było widać. Ciągniemy losy. Trzech pójdzie. „A ty najstarszy stopniem, dowódca.” Nie mogłem powiedzieć „nie pójdę”, poszedłem z nimi. Patrzymy – siedzi żołnierz. Mundur niemiecki. Na hełmie siedzi, ognisko małe się pali. Karabin leży, on oparty jakoś na rękach i drzemie. Zaczęliśmy hałasować. Podniósł głowę, karabin wziął. Nauczyli nas parę słów angielskich – prisoners of war, Polish soldiers. Tak popatrzył na nas i pokazuje nam tę kolumnę. W międzyczasie schodząc zorientowaliśmy się, że to są jeńcy wojenni. Przychodzimy. Znowu Amerykanin – znowu Polish soldiers. On się odwrócił Steve, come on! Przyszedł Steve, popatrzył na nas „Wy Poloki?” Zaczęło się. Mówi „To wszyscy?” „Nie, na górze jeszcze tam.” „Niech któryś tam pójdzie po nich.” „No, ale ktoś wartownikowi powinien...” „Eee, jego to nie obchodzi.” Poszedł jeden. Znowu wyciągnęliśmy zapałki, padło na jednego, poszedł po nich. Tam jedenastu jeszcze było. „Głodni?” „Głodni.” Poszedł, przyniósł naręcz puszek – fasola z boczkiem. A myśmy te trzy dni...Tamten marsz to... Zżarliśmy wszystko tej samej nocy. Po pół chleba i po pół konserwy zżarliśmy. To, co dali po drodze, to było nic. Byliśmy zdrowo wygłodzeni. Efekt był taki, że siedzieliśmy na żerdzi, bo odpowiedniej ilości latryn nie było... Wieczorem ci Amerykanie odeszli. Przyszła czołówka, tam był lekarz. Któryś lepiej się poczuł, poszedł. Zrobili nam zastrzyki, zaaplikowali bardziej strawne żarcie. Na drugi dzień kazali przenocować. Poszli. Dużo broni zostało, a my pomagaliśmy rewidować, bo oni robili to niefachowo. Myśmy im pokazali jak trzeba rewidować, oni to podchwycili.

  • Tych Niemców?

Tych Niemców. Trochę leżało broni. Skombinować mieliśmy trochę Schmeiserów, trochę amunicji. Zgrupowaliśmy się w jednym miejscu, zrobiliśmy posterunek ochronny jeden, drugi, bo nie byliśmy pewni, czy nie zjawią się jacyś prawdziwi Niemcy. Na drugi dzień znowu przyszedł jakiś oddział. […] A w międzyczasie przyszły do tego miejsca jeszcze dwie czy trzy grupy. Ten głos armat sprowadził nas mniej więcej do jednego miejsca. Szedł taki transportowiec amerykański...

  • To nie jeńcy?

Nie. Byliśmy byłymi jeńcami. Załadowali nas tam, ale najpierw kazali nam zostawić broń, bo jak będziemy uzbrojeni, to oni nas nie biorą. Broń długą oddaliśmy, ale krótkiej nie oddaliśmy i to nas właściwie uratowało. Zupełnie nie mogliśmy się dogadać. Dla nich Russian, Polish to wszystko jedna hołota. Zawieźli nas do obozu rosyjskiego. Ci Rosjanie do nas, żeby wychodzić. To my... i do tych Amerykańców. Jechać! Zawieźli nas na komendę i tam dopiero rozsupłali, kto my [jesteśmy]. Odebrali nam tę broń i zawieźli nas do obozu polskiego. To były obskurne baraki.

  • Gdzie to było?

Frankfurt nad Menem. Baraki, my zaczęliśmy się buntować. Żarcie też było nie najlepsze. To oni mówią, że wysiedlą tutaj Niemców. Mówię „Po co się macie fatygować. Dajcie żandarma, my to załatwimy.” Po pół godzinie mieliśmy już kwaterę. Byliśmy strasznie zawszeni. Od przyjścia na Arbeitskommando myliśmy się tylko śniegiem przez pocieranie. Ani razu nie byliśmy w łaźni. Byliśmy tak zawszeni, że dosłownie w nocy to było jedno skrobanie. Wszędzie były. We Frankfurcie, po zakwaterowaniu się, przemundurowaniu zgłosił się oficer werbunkowy 2. Korpusu. Natychmiast podpisaliśmy deklaracje, właściwie w stu procentach. Na drugi dzień dostaliśmy transport kołowy. Później na pociąg. Dojechaliśmy do Bar le Duc, później do Clermont-Ferrand. Bar le Duc i Clermont-Ferrand – tam, skąd wychodziły pierwsze wyprawy krzyżowe. Stamtąd do Marsylii, na transport morski i wylądowaliśmy w Taranto. I do San Basilio do bazy 2. Korpusu. Tam nas przemundurowali, wyselekcjonowali podobno ośmiuset ludzi znających rzemiosło walki w mieście i pojechaliśmy na front.

  • Na front?

Tak, pod Bolonię.

  • Czyli walki się dla pana nie skończyły?

Ale nie było tego dużo. Nastrzelać się nastrzelałem, bo nawet trzeba czy nie trzeba, to sobie pozwalałem. Było parę ofiar, bo jednak Niemcy strzelali, nie rzucali grochem tylko pociskami. Myśmy mieli robotę dość nieprzyjemną, bo albo ochranialiśmy czołgi z tyłu albo osłanialiśmy je z przodu, więc przyjmowaliśmy na siebie dość dużo ognia. Ale w sumie to nie były takie straty.

  • Gdzie pana zastało zakończenie wojny?

Nasz korpus chyba 29 kwietnia został cofnięty. To jest moje przypuszczenie. Oni się bali prowokacji ze strony Polaków. Żeby się nie zaczęła przy styku z Rosjanami, z Jugosłowianami, bo to było jednak „czerwone” wojsko. Żebyśmy nie sprowokowali trzeciej wojny światowej. To jest moje odczucie i taka panowała opinia w korpusie. Przerwali i – do tyłu. Aż pod Ankonę.

  • Mówił pan, że jeszcze Anglia była po drodze.

Tak. W czerwcu 1946 roku zostałem mianowany kwatermistrzem. Nie uznali mi stopni, bo nie miałem dokumentów, ale awansowałem na starszego strzelca, więc zostałem kwatermistrzem kompanii. Ze specjalnym transportem przez Neapol olbrzymim transportowcem „Normandia”, popłynęliśmy 5 tysięcy żołnierzy i oficerów do Liverpoolu stamtąd do Yorku i do tego obozu, gdzie mieliśmy przygotować kwatery. W sierpniu przyjechał tam cały batalion, cała brygada. Byłem w 16. Pomorskiej Brygadzie Piechoty 2. Warszawskiej Dywizji Pancernej.

  • Wreszcie był koniec wojny dla pana, ale nie koniec peregrynacji?

Tak. Jeszcze skomunikowałem się z matką. Właściwie matka mnie odnalazła. Postanowiłem wracać. Zacząłem od końca września drogę w kierunku domu, przez różne obozy przejściowe.

  • Kiedy pan wrócił?

W 1947 roku, w lutym. Musieliśmy się starać o wizę na wjazd do Polski. Wymiana sortów zniszczonych, fasowanie cywilnych ubrań, kapelusza albo czapki, krawatów, koszuli.

  • Jak ojczyzna przywitała?

Dość nieprzyjemnie. Była zima, zamarznięte cieśniny. [Kanał] Kiloński stał. [...] Zamiast do Gdańska przypłynęliśmy do Gdyni. Tam nas troszkę trzymali. Znowu bez wody, żarcie było suche. Stamtąd do obozu Narwik. Ale że matka wyszła za mąż po raz drugi, jak dostała tylko papiery, że ojciec nie żyje, jakoś mnie wcześniej wyciągnęli z tego obozu. Po dwóch czy trzech dniach. Mieszkali w Oliwie, więc od razu to się skończyło.




Warszawa, 06 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

Janusz Baron Pseudonim: „Kot” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Bełt” Kompania „Wilk” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter