Janusz Ginalski „Janusz”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Janusz Ginalski. Urodziłem się 7 sierpnia 1927 roku w Warszawie, o godzinie piątej rano, w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, w Alejach Ujazdowskich. Naprzeciwko wtedy tam był GISZ, Generalny Inspektorat Sił Zbrojnych, teraz jest Urząd Rady Ministrów. Mój ojciec był oficerem, pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, był szefem Referatu Rachunkowo-Kasowego i Biura Płatnika Kwatery Głównej Ministerstwa Spraw Wojskowych.

  • Jaką funkcję pełnił pan w Powstaniu?


Od 1943 roku byłem w konspiracji, w IV Obwodzie Okręgu Warszawskiego. Miałem stopień strzelca i funkcję łącznika szefa sztabu IV Obwodu, kapitana Janusza Chyczewskiego.

  • Pana tata był oficerem?


Ojciec do końca był oficerem, aż do śmierci w Powstaniu Warszawskim. Mieszkaliśmy na Łazienkowskiej, ale ojciec dostał mieszkanie służbowe na ulicy Szerokiej 22, to było na Pradze. Nie pamiętam, czy dzisiaj to jest Karola Wójcika, czy może trochę inaczej, w każdym razie to było tam. W owym czasie chodziłem do szkoły „Rodziny Wojskowej” przy 36. pułku piechoty na ulicy Ratuszowej. W 1937 roku ojciec otrzymał nowe mieszkanie, na Mokotowie, na ulicy Rakowieckiej 43a. Rozpocząłem naukę na ulicy Narbutta, w szkole imienia 11 Listopada.

  • Czyli niedaleko miał pan nową szkołę?


Tak, kawałek. W każdym razie i na Pradze, i na Mokotowie chodziłem do szkoły piechotą i nikt mnie nie odprowadzał. Potrafiłem sam trafić i sam wrócić. Zresztą na Mokotowie w 1939 roku miałem już dwanaście lat. Byłem harcerzem, należałem do 111. Lotniczej Drużyny Harcerskiej.

  • Miał pan rodzeństwo?


Tak, brata, już świętej pamięci. Trzy lata młodszy ode mnie.

  • Też brał udział?


Wtedy każdy w jakiś sposób był zaangażowany. Do tego dojdziemy. Mój ojciec był chyba od 1912 roku oficerem w armii rosyjskiej. Z chwilą kiedy wybuchła wojna bałkańska w 1912 roku, ojciec z majątku szlacheckiego został powołany do szkoły oficerskiej. Zrobiono z niego raz dwa porucznika i zdążył nawet z generałem Samsonowem pod Tanneberg. Był na tym skrzydle, które ocalało. W 1917 roku ojciec opuścił armię rosyjską i przeszedł do generała Dowbora-Muśnickiego. Był dowódcą kompanii w 9. pułku strzelców. Doprowadził swoją kompanię na koncentrację w Obojsku, w aktach było to napisane. W nieustannej walce z bolszewikami prowadził chyba przez trzysta kilometrów swoją kompanię. To już był rok 1918. Następnie, po rozwiązaniu korpusu generała Dowbora ojciec przedostał się na tereny, gdzie była armia Hallera, i rozpoczął służbę (poczynając od Dowbora, poprzez Hallera) w Wojsku Polskim. W 1920 roku brał udział w walkach z bolszewikami, a następnie rozpoczął pracę w Ministerstwie Spraw Wojskowych. […]
Tak się złożyło, że majątek, który należał do rodziców mojego ojca, to był klucz [niezrozumiałe] gdzieś koło Gródka Białostockiego. Ponieważ matka ojca umarła, ojciec [mojego ojca] sam nie bardzo się tym zajmował, w końcu też zmarł, pozostał wujek mojego ojca i ciotka. Oboje nie nadawali się do prowadzenia majątku, tak że w 1914 roku majątek sprzedali. Pieniądze złożyli w banku, z wyjątkiem sześćdziesięciu włók lasu, za co otrzymali skrypt dłużny, ileś rubli w złocie. Naturalnie wszystkie pieniądze przepadły, a ojcu pozostał tylko skrypt dłużny. Z chwilą, kiedy ojciec ożenił się z moją mamą (ojcem mojej matki był mecenas Józef Konczyński, chluba palestry warszawskiej), ojciec pokazał to mojemu dziadkowi, a ten się od razu zainteresował. Zapytał: „Zaraz, a czy to jest w granicach Polski?”. – „Jest w granicach Polski”. – „A czy żyje ten, co kupił?” – „Oczywiście, że żyje. I jest las, przynajmniej pozostało miejsce po nim”. – „Żyje właściciel, jest skrypt dłużny w rublach w złocie, to my to wyprocesujemy”. I rzeczywiście wyprocesował.

  • Długo to trwało, jak się procesował?


Tego nie wiem, ale w każdym razie wyprocesował ruble w złocie za sprzedaż tego lasu tuż przed wybuchem I wojny światowej.

  • Czy mógłby pan coś powiedzieć o mamie?


Mama w 1915 roku została razem z dziadkiem wywieziona. Dziadek był wtedy dyrektorem gimnazjum i liceum w Skierniewicach.

  • Jak się nazywała?


Janina z Konczyńskich-Ginalska. Dziadek razem z rodziną został wywieziony do Moskwy. Tam mama, jako młoda dziewczyna, zaczęła pracować w szpitalu wojskowym jako sanitariuszka. Następnie (po wybuchu rewolucji) udało się przedostać dziadkowi z całą rodziną do Polski i mama została dzielną sanitariuszką na froncie w 1920 roku. Następnie pracowała u swojego stryja, Tadeusza Konczyńskiego, który był literatem, nawet pisał sztuczydła, ale kiepskie. Nawet jedna sztuka została wystawiona w Teatrze Narodowym i o tę sztukę stryj mojej mamy miał proces z Boyem-Żeleńskim, dlatego że było to na hasło, to znaczy bez podania nazwiska autora sztuki. Na konkurs napisana sztuka. Ta sztuka wygrała, nazywała się „Zburzenie Jerozolimy”. Boy wydał o tym bardzo pozytywną opinię. Ponieważ nie lubił się z Tadeuszem Konczyńskim, to znaczy ze stryjem mojej mamy, więc z chwilą, kiedy się dowiedział, kto jest autorem tej sztuki, libretta, napisał drugą recenzję, w której napisał, że pierwszą recenzję napisał pozytywną, dlatego że sądził, że to jest młody, wybijający się talent, ale tymczasem okazało się, że to jest stary wyjadacz teatralny. O to był proces z Boyem-Żeleńskim, o złotówkę na rzecz Polskiego Czerwonego Krzyża i o przeprosiny. Stryj wygrał ten proces, ale Boy-Żeleński się odwołał od wyroku. Miał się odbyć w 1939 roku w październiku powtórny proces, ale już do tego nie doszło. W każdym razie stryj rzeczywiście miał bujną fantazję. Jak mój wujek opowiadał, prowadził wtedy ożywioną korespondencję. Stryj mieszkał w Krakowie, wujek (czyli brat mojej matki) mieszkał w Warszawie. Prowadzili ze sobą korespondencję. W pewnej chwili wujek napisał jeden list, drugi list (to była okupacja, więc wszystko mogło się z nim stać) i nie było odpowiedzi. Spotkali się po dwóch miesiącach na ulicy w Warszawie, na Krakowskim Przedmieściu. Przywitali się serdecznie i wujek mówi: „Stryju, ja do stryja napisałem dwa listy i nie otrzymałem odpowiedzi. Już się bałem”. – „Boże, Heniu, żebyś ty wiedział, co się u nas działo!” Stryj miał dwóch synów, Julka i Dziucha. Julek występował jako czarodziej Nemo, był prestidigitatorem. Nawet walczył o palmę pierwszeństwa z drugim sztukmistrzem, nazywał się Ramigani chyba. [Stryj] powiada: „Boże, Heniu, żebyś ty wiedział, co się u nas działo! Julka Niemcy złapali i razem z Dziuchem biegaliśmy, żeby go wykupić”. Wujek powiada: „Ależ stryju, Julka widziałem dwa tygodnie temu w Warszawie i nic o tym nie wspominał”. A stryj powiada: „Powiedziałem Julka? Nie, to Dziucha Niemcy złapali, a my z Julkiem żeśmy biegali, żeby go wykupić”. – „Ależ stryju, wczoraj widziałem Dziucha i też mi nic o tym nie wspominał!”. A stryj się bierze za głowę i powiada: „Boże, Heniu, co też ja opowiadam! To mnie Niemcy złapali, a Julek z Dziuchem biegali, żeby mnie wykupić”. Więc była to dusza poetyczna na pewno. Pisał sztuki, w moim przekonaniu były to sztuczydła, może jedna była dobra, to była „Emilia Plater”.
[Mama] najpierw pracowała u stryja w Krakowie, w redakcji, a następnie pracowała w Ministerstwie Spraw Wojskowych w departamencie zdrowia, to się chyba nazywało Departament Służby Zdrowia. Tam poznała, z racji pracy w ministerstwie, mojego ojca. Tam się spotkali.
To nie jest koniec historii sprzedanego lasu, ona będzie miała dalszy ciąg. Otóż za te pieniądze moja mama wybudowała z Józefowie pod Warszawą willę. Budowała ją sama i rzeczywiście z ogromnym wysiłkiem. Sama prowadziła budowę, sama jeździła do Falenicy, kupowała materiały budowlane.

  • W którym roku budowała?


W każdym razie w 1937 roku na pewno willa już była gotowa, bo żeśmy w niej zamieszkali. Pokój mieliśmy na górze, kuchnię, a na dole były cztery pokoje chyba, kuchnia, łazienka. Najpierw zamieszkał tam bardzo miły pan rotmistrz Wołkowicz, który był w pewnej mierze inwalidą, dlatego że w 1920 roku dostał dwie czy trzy kule przez piersi, więc cały czas popluwał krwią, miał kłopoty z płucami. A na jego miejsce zamieszkał, kiedy pan Wołkowicz wyprowadził się gdzieś indziej (chyba w 1937 roku), pan Józef Czapski razem ze swoim przyjacielem panem Heringiem, też malarzem. Zamieszkali na dole. Tak się złożyło, że w 1939 roku nie wyjeżdżaliśmy już gdzieś dalej, tylko na lipiec i sierpień pojechaliśmy właśnie do Józefowa i mieszkaliśmy na górce.

  • Gdzie wyjeżdżaliście wcześniej?


Różnie to było. Do Muszyny, ojciec dostawał do ODW (czyli Oficerski Dom Wypoczynkowy) w Rabce czy w Krynicy.

  • Poza Polskę nie wyjeżdżaliście?


Nie. W każdym razie wtedy, ze względu na napiętą sytuację, ze względu na to, że ojciec musiał pracować dłużej, późno wracał do domu, zamieszkaliśmy tam. Zresztą sytuacja była niewyraźna.

  • Ojciec mówił, że coś się dzieje?


Ojciec nam nic nie mówił. Ojciec był oficerem i na ten temat nie rozmawiał z nami w ogóle.

  • Przeczuwaliście, że coś się dzieje?


Wiedzieliśmy z prasy. Przecież w maju była sławna mowa ministra spraw zagranicznych pułkownika Becka, że się od morza odepchnąć nie damy, że pokój ma wysoką, ale konkretną cenę, że nie znamy tylko pojęcia pokoju za każdą cenę, dlatego że jeszcze w grę wchodzi honor.

  • Pan, jako dwunastolatek, już dużo rozumiał?


Raczej tak. Byłem harcerzem. Już byłem w piątej klasie szkoły powszechnej, już przeszedłem nie tylko przez „Pieśń ziemi naszej”, ale „Mówią wieki” już zacząłem. Były jednolite podręczniki szkolne, z których uczyliśmy się języka polskiego i trochę historii.

  • W jakiej atmosferze się pan wychowywał?


Byłem wychowany przez szkołę „Rodziny Wojskowej”. To była wojskowa szkoła przy 36. pułku piechoty Legii Akademickiej, w kulcie marszałka Piłsudskiego, który mi pozostał do dzisiaj, w kulcie armii polskiej. Ojciec był oficerem. W zamachu majowym nie wziął udziału.

  • Pamięta pan pogrzeb Piłsudskiego?


Tak, naturalnie. Byłem w Ministerstwie Spraw Wojskowych, to znaczy na ulicy 6 Sierpnia, i obserwowałem z ministerstwa pogrzeb.

  • Jak odebraliście ten dzień?


Akurat, przypominam sobie, w dzień śmierci marszałka, słuchałem radia. To był 12 maja i muzyka była smutna. Podano, że marszałek Piłsudski walczy ze śmiercią, a potem było, że marszałek Piłsudski odszedł. Pamiętam, przez radio to podano bezpośrednio po śmierci marszałka. Dla nas to było przeżycie wielkie. Mój wujek, ojciec chrzestny, był podpułkownikiem. Był dowódcą batalionu w 13. pułku Wilków, kawalerem Krzyża Wojennego Orderu Virtuti Militari i czterokrotnym Krzyża Walecznych. Mąż siostry mojej matki, a mój ojciec chrzestny. Kiedy raz zaczęli opowiadać z ojcem swoje dzieje, to okazało się, że w tym samym okresie stali naprzeciwko siebie i nawet do siebie strzelali. Wujek był oficerem austriackim, ojciec był oficerem rosyjskim. Stali naprzeciwko siebie i strzelali do siebie . Następnie wujek został zamordowany w Katyniu, a ojciec poległ w Powstaniu Warszawskim.

  • Czy jakieś przyjaźnie sprzed wojny się zachowały, z drużyny harcerskiej czy ze szkoły?


Nie, mój największy przyjaciel ze szkoły zginął w czasie okupacji na ulicy Kazimierzowskiej róg Narbutta.

  • Jakie miał nazwisko?


Genio Łęka. Dowiedziałem się później od jednego pana, który akurat był świadkiem [jego] śmierci, od Janusza Tomaszewskiego z „Szarych Szeregów”, ojca Tomasza Tomaszewskiego, znanego fotografika, który jednocześnie był mężem Małgorzaty Niezabitowskiej, która była rzecznikiem prasowym za czasów pierwszego solidarnościowego premiera. Z Łęką byłem bardzo zaprzyjaźniony. Zginął w ten sposób, że szedł razem z Januszem ulicą Kazimierzowską. Genio miał przy sobie własny pistolet. Było surowo zakazane w konspiracji noszenie broni przy sobie. To było bardzo poważne wykroczenie, karane zresztą bardzo surowo. Chłopcy dostawali broń na akcję bezpośrednio przed akcją, przynosiły łączniczki. Natychmiast po akcji zbierały i koniec, znikały z bronią. […] On miał ze sobą swój pistolet. Na rogu Kazimierzowskiej i Narbutta była szkoła numer 69 przed wojną, którą zajmowali Niemcy, SS zresztą.

  • To nie była ta szkoła, do której pan chodził?


Nie, chodziłem dalej na Narbutta, do szkoły imienia 11 Listopada, róg Sandomierskiej. To jest następna ulica. Za Kazimierzowską jest Wiśniowa i zaraz potem jest Sandomierska. To było dwie przecznice dalej. To była duża szkoła z dużym boiskiem. Przechodzili, stał wartownik niemiecki. To była okupacja, broń miał przy sobie, wracali z jakiejś akcji, ale nie akcji zbrojnej. Jakieś mazanie na murach albo zerwanie flag hitlerowskich.

  • Mały sabotaż?


Mały sabotaż. Nawet nie dowiedziałem się, jaki. W każdym razie przechodzili obok tej szkoły, idąc Kazimierzowską w kierunku południowym, to znaczy oddalając się od ulicy Rakowieckiej. Prawdopodobnie któryś z Niemców zawołał coś do wartownika, który stał na dole, mając pistolet maszynowy przewieszony na pasie. SS nie używało szmajserów, tylko używało bergmany. Szmajsery miało albo wojsko, albo lotnicy, to znaczy Waffen SS miało Bergmany przy pełnieniu służby. Zawołał coś do tamtego, odkrzyknął ten Niemiec i Genio sobie wyobraził, że to do niego. Wyciągnął pistolet i strzelił. Naturalnie poprzez całą ulicę z odległości nie trafił, bo można sobie strzelać tak do drzwi stodoły, ale nie do kogoś. Wiem, o czym mówię, dlatego że w tej chwili jestem czynnym zawodnikiem w Legii i strzelam konkurencję: pistolet sportowy i pistolet centralnego zapłonu do olimpijki, dwadzieścia pięć metrów. Mam wyniki około osiemdziesięciu pięciu na sto.

  • On to zrobił spontanicznie?


Po prostu sądził, że do niego się odnosi okrzyk tego Niemca, a Niemiec rąbnął serię z peemu i było po herbacie.

  • Zarówno Geniek, jak i Janusz zginął?


Nie, Janusz szedł kawałek za nim, więc do niego to się nie odnosiło. A Genio został zastrzelony. To był mój przyjaciel, z którym razem siedziałem w ławce.

  • Byliście rówieśnikami?


Ale to było krótko. W 1937 roku żeśmy się przeprowadzili. Byłem tylko 1938 rok i 1939. Dwa lata to jest za mało, żeby się zaprzyjaźnić. Zresztą byłem nowy w tym środowisku.

  • Jak pana przyjęli?


Miałem jednego, nazywał się Pokorski, który mnie prześladował.

  • Prześladował?


Tak, syn strażnika z więzienia. Był potężnej budowy.

  • Uwziął się na pana?


Nie wiem, dlaczego mu się nie podobałem. Natomiast bardzo się przyjaźniłem z Geniem Łęką.

  • Gdzie Genio mieszkał?


Nie wiem nawet, ale przyjaźniliśmy się bardzo i bardzo go lubiłem. Okazało się, że Janusz Tomaszewski też go niesłychanie lubił. Janusza przed wojną nie znałem.

  • Miał pan jeszcze jakichś kolegów z klasy?


Nie.

  • Nie zostały znajomości?


Nie, to było za krótko, żeby się zaprzyjaźnić, potrzeba trochę więcej czasu.

  • Jak pan odebrał Mokotów? To specyficzna dzielnica.


Bardzo mi się podobało, przede wszystkim mieszkanie było nowoczesne, nowoczesny dom. Kiedyśmy się przeprowadzili, to był wybudowany świeżo dom. Poza tym nie był jeszcze wybudowany nowy budynek SGGW u wylotu ulicy Opoczyńskiej, stał tylko główny gmach SGGW na ulicy Rakowieckiej przy pętli, przy ulicy Łowickiej praktycznie, a ten nie był wybudowany. Dopiero później go wybudowano, pod koniec 1938 roku. Jak się wprowadziłem, to z balkonu widziałem pole wzlotu, widziałem samoloty startujące, a ja pragnąłem być lotnikiem od najmłodszych lat.

  • Mówi pan, że nowoczesna dzielnica?


Nowoczesna dzielnica, nowoczesny [dom], wszelkie wygody, więc w porównaniu… Kiedy mieszkałem na Szerokiej, miałem przyjaciela Januszka. Mieszkaliśmy na tym samym piętrze i praktycznie prawie drzwi w drzwi. Rodzice nasi też się przyjaźnili, mama się przyjaźniła z matką Januszka, ojciec się przyjaźnił z panem kapitanem, bywaliśmy u nich, oni u nas.

  • Czyli wszystko środowiska wojskowe?


Tak. Ale ojciec w pewnej chwili zerwał tę znajomość, dlatego że dowiedział się, że pan kapitan pracował w „dwójce” , w drugim oddziale sztabu generalnego, to znaczy w wywiadzie. „Dwójka” to był wywiad, to jest zawsze… Istniał kodeks honorowy obowiązujący oficerów, to był kodeks Zboziewicza. To były czasy, kiedy jeszcze były pojedynki. Sytuacja oficera polegała na tym, że jeżeli był w garnizonie gdzieś w mniejszym mieście, to otrzymywał informację, do których lokali może chodzić, do których nie powinien chodzić, dlatego że mogą tam go nawet spotkać nieprzyjemności. Przy czym kodeks Zboziewicza przewidywał, że satysfakcję może dać tylko człowiek honorowy. Był cały był szereg, szesnastu ludzi, którzy satysfakcji honorowej dać nie mogli. To byli księża, zakonnicy, czyli wszystkie osoby duchowne, następnie dezerterzy z armii polskiej (nie wchodziło w grę, że mógł być dezerterem z armii rosyjskiej, austriackiej czy pruskiej), następnie gospodarze, którzy we własnym domu obrażają gości, następnie ci, którzy nie płacą długów honorowych (mógł szewcowi czy krawcowi zalegać, ale honorowy musiał płacić), przywłaszczający sobie bezprawnie tytuły i stopnie oraz odznaczenia, do których nie mają prawa. I cały szereg innych, oszczercy między innymi, denuncjanci, paszkwilanci (autorzy paszkwilów), donosiciele. Służba oficera wywiadu była taka, że czasami musiał donosić na kolegów, jeżeli był w kontrwywiadzie. Dlatego też oficerowie zawodowi nie utrzymywali kontaktów z oficerami [wywiadu].

  • Jak ojciec się o tym dowiedział?


Jak dowiedział się, że pracuje w „dwójce”, to zaczął ograniczać kontakty i w końcu je zerwał.

  • Wcześniej o tym nie wiedział?


Nie, wcześniej nie wiedział. Wojna przerwała wiele kontaktów, dlatego że to było środowisko wojskowe, więc ludzie poznikali po prostu. Zresztą moi koledzy, szkoła – nie wiadomo, gdzie się rozpierzchło, więc kontaktów nie było żadnych, nie przypominam sobie. Właściwie z nikim nie udało się nawiązać kontaktu.

  • Jak się przeprowadziliście, zdarzało się panu wracać na Szeroką, na Pragę?


Parę razy tak.

  • Czy przed samym wybuchem wojny dostrzegaliście jakieś zagrożenie ze strony niemieckiej czy od strony Sowietów?


Tylko od strony niemieckiej, pomimo że cała nasza polityka obronna była nastawiona na wojnę ze Związkiem Radzieckim. Jednak od chwili, kiedy Hitler wysunął żądania (następnie dramatyczna mowa ministra Becka w Sejmie), już było wiadomo, że zagrożenie przychodzi ze strony niemieckiej.

  • Mógłby pan opowiedzieć o drużynie harcerskiej? Kiedy pan wstąpił?


Na początku 1939 roku, bo w 1936, 1937 jeszcze byłem w szkole „Rodziny Wojskowej”. W 1938 dopiero się tam się zjawiłem. Z tym że nie zdołałem złożyć przyrzeczenia harcerskiego, dlatego że to miało nastąpić na obozie, ale już na obóz harcerski nie wyjechałem, bo to był rok 1939. Najpierw byliśmy w Warszawie, a tylko na połowę lipca i sierpień żeśmy wyjechali. Żeśmy siedzieli w Warszawie, dlatego że ojciec chodził do pracy. Wyjeżdżaliśmy ciuchcią, dlatego że jeździło się najwygodniej ciuchcią spod mostu Kierbedzia, kolejką wąskotorową Warszawa–Karczew.

  • Ona jeździła tym samym torem?


Nie, w odległości kilometra szła normalna kolej.

  • Wawer, Międzylesie, wszystkie te stacje po kolei?


Tak, po kolei: Wawer, Anin, Międzylesie, Miedzeszyn, Falenica, Michalin, Józefów. Pierwszy sygnał to był rozkaz, żeby wszystkie siatki, płoty malować na zielono.

  • To było w wakacje?


Tak.

  • To był lipiec, sierpień?


To był chyba lipiec, może czerwiec. Sam malowałem płot na zielono, to miało maskować. Maskowałoby zarówno przed Niemcami, jak i przed naszymi żołnierzami. A drugie było chyba w połowie sierpnia: przyszedł rozkaz kopania rowów przeciwlotniczych. Najpierw zacząłem kopać mały rów, ale trzeba było zaangażować do tego ludzi bardziej fachowych niż ja. Zbudowało się, ale że gleba była piaszczysta, to i tak się wszystko osuwało, więc nie miało to większego znaczenia na pewno, mimo że był głęboki i prawidłowy, nawet przykryty gałęziami, żeby nie był widoczny.

  • Planowaliście przenieść się do Józefowa?


Raczej nie. Trudno było powiedzieć, dlatego że wszystko zależało od tego, co ojciec będzie robił, to było związane z tym, a ojciec nie mógł niczego planować, dlatego że rozkaz mógł go rzucić wszędzie. Oficer nie planuje nic poza tym, co przyniesie mu los w postaci rozkazu. W każdym razie w ciągu ostatnich dziesięciu dni ojciec przyjeżdżał do Józefowa bardzo późno kolejką, chyba o godzinie ósmej, dziewiątej wieczorem. Było gorąco, można było odpocząć w altance, bo na górce było cieplej. Mówię o tym dlatego, że na trzy dni przed wybuchem wojny, może na cztery, w każdym razie tuż przed ogłoszeniem jawnej mobilizacji (następnego dnia zrywano plakaty mobilizacyjne) ojciec przyjechał późno. Siedzieliśmy w altance, tam było doprowadzone światło elektryczne, więc paliło się światło. Ojciec przywiózł jakieś ciastka od Gajewskiego po drodze, to były sławne ciastka. Nie od Bliklego, tylko od Gajewskiego były najbardziej popularne wtedy. Siedzieliśmy, był kompot, mama postawiła jakieś kupione owoce. Oficer nie mógł nosić nic w rękach, nie było tego, że nosi paczki czy coś takiego. Jeżeli musiał, to brał posłańca, który miał to odnieść. Żeby oficer nosił przy sobie jakieś pakunki, to nie wchodziło w rachubę. Mógł ewentualnie na sznurku małą paczuszkę z ciastkami, ale nic więcej, żadnych pakunków. Przyjechał, siedzieliśmy. Przychodzi pan Józef, czyli pan Czapski, wyższy ode mnie znacznie, szczupły drągal. Powiada do mojej mamy: „Pani Janino, przynoszę dobrą wiadomość. Właśnie przed chwilą wyjechał ode mnie pan Łubieński − był sekretarzem Becka, hrabia Łubieński, zresztą Czapski też był hrabią − i wydaje się, że unikniemy wojny, dlatego że Mussolini podjął się mediacji”. Rzeczywiście, to była prawda. Mussolini próbował mediować, to znaczy nakłonić Hitlera, żeby poniechał, że Włochy nie są przygotowane do wojny, nie chciał wojny i miał rację. A w dwa dni potem pan Czapski pakował wszystkie dokumenty rodzinne, to były ze cztery duże paki.

  • Chciał wyjechać?


Nigdzie nie chciał wyjechać, dostał kartę powołania. Był oficerem, rotmistrzem. Dostał kartę powołania, żeby się stawić prawdopodobnie w swoim pułku. Były mobilizacyjne plakaty i zerwali. Po zerwaniu plakatów pan Czapski już wiedział, że naprawdę wojna stoi u bram. W każdym razie wyjechał, zostawiając nam pod opieką dokumenty rodowe.

  • Zapakowane wszystko?


Tak, w szary papier. Zostawił również swój rewolwer, nagan. Mama go schowała. Nagan z czasów 1920 roku, zdobyczny jakiś, nie służbowy, tylko broń osobista. Mama go schowała, ja go znalazłem, od razu wyniuchałem, gdzie to jest. Być może on tam jeszcze leży, gdzie został schowany. Ta willa istnieje, nie została zniszczona. W każdym razie pan Czapski wyjechał, jego przyjaciel, pan Hering, też wyjechał. Pan Czapski był kubistą, pan Hering malował bardziej dla mnie zrozumiałe obrazy. Kiedyś przeczytałem wzmiankę, że został notatnik pana Józefa: „W przypadku mojej śmierci doręczyć panu Heringowi”.

  • Pan Józef z pana mamą miał dobre stosunki?

 

Oczywiście, że tak. Mama była gospodynią, która wynajmowała, cały dół należał do niego. U nas był tylko jeden pokoik na górce, dwa przygórki, kuchnia i koniec. Pan Hering razem z nim mieszkał, byli przyjaciółmi wielkimi. W każdym razie obaj znikli. Okazało się, że jeszcze musimy schron przeciwgazowy zrobić, w piwnicy okienka zakleić papierem, uszczelnić. Zrobiliśmy to, tylko problem polegał na tym, że schody wiodły do góry i było oszalowane deskami, boazeria, ale były szczeliny. Drzwi były uszczelnione i okno też, ale nic to nie uszczelniało. Tym niemniej był schron przeciwgazowy. Problematyczna sprawa.

  • Skąd wiedzieliście, jak to robić?


Były instrukcje, jak to się robi. Dostałem zresztą maskę przeciwgazową.

  • Skąd?


Ojciec przyniósł. Wydano rodzinom.

  • Pan to zaklejał, pomagał to robić?


Oczywiście.

  • Brat też pomagał?


Brat też pomagał. Żeśmy zrobili schron przeciwgazowy, gdzie uszczelnione było na pewno okienko maleńkie i drzwi, natomiast co do reszty, ścianka z korytarza…

  • Myśleliście, że tam będziecie przez ten czas niepokoju?


Pan Józef wyjeżdżając, żegnając się z mamą, powiedział, że mieszkanie zostawił do dyspozycji ambasadorowi Wielkiej Brytanii (on się nazywał Henderson czy coś), w razie gdyby wojna miała trwać dłużej. W każdym razie dla mnie wojna zaczęła się w ten sposób, że rano, o godzinie siódmej (był bardzo piękny dzień) zbudziłem się, wybiegłem do lasu (trudno nazwać to podwórzem). To nie były wysokie drzewa, tam sosna wysokopienna nie rośnie, rośnie typowo mazowiecka, niskopienna sosna. Wybiegłem do ogrodu, nazwijmy to, cały teren był zadrzewiony.

  • Płot był zielony?


Oczywiście, płot był na zielono.

  • Jeszcze coś malowaliście?


Nie, tylko płot był na zielono. Chodziło o to, że jak ewentualnie Niemcy będą atakować, to się nadzieją na płoty, których nie widać z daleka.

  • Sąsiedzi również malowali?


Tak, wszyscy byli zobowiązani, jeżeli mieli siatki albo ze sztachet.

  • Wielu mieliście sąsiadów?


Nie, tylko pana Piłacika, który był wytwórcą gilz. Arab.

  • Czyli dom zabezpieczony, rewolwer jest.


Rewolwer był schowany, ten zostawił go mamie pod opieką i tam już on pozostał. Tak jak powiedziałem, prawdopodobnie do dzisiaj tam spoczywa.

  • Gdzieś w skrytce, w ścianie?


Nie, pod dachem wsunięty, bo tam przy połączeniu dachu z budynkiem, z konstrukcją budynku można było coś wsunąć. Myślę, że do tego czasu zmienili dach.

  • Tam teraz mieszka pana rodzina?


Nie. W każdym razie piątego dnia niespodziewanie (ojciec był w pracy) przyjechał żołnierz, że natychmiast mamy spakować wszystko, co najważniejsze i do Ministerstwa Spraw Wojskowych.

  • Znaliście tego żołnierza?


Nie.

  • Posłaniec?


Rozkaz.

  • Ojca nie było?


Ojciec był w ministerstwie. To był może nawet woźny z ministerstwa, tylko że był żołnierzem. W każdym razie na mundurze nosił za 1920 rok. Czułem wielki szacunek i estymę dla tego człowieka. W każdym razie przyjechał i natychmiast wyjazd, ubrać się, tylko to co niezbędne do jednej walizki. Ale musimy zabrać nieszczęsne dokumenty pana Józefa.

  • I do samochodu?


Jaki samochód? Kolejką żeśmy jechali. On nam pomógł. Nawet nie mieliśmy czasu zajrzeć do własnego mieszkania na Rakowieckiej, tylko bezpośrednio do Ministerstwa Spraw Wojskowych, a tam już ładowano wszystko.

  • Gdzie ministerstwo się znajdowało?


Na 6 Sierpnia, w bok od placu Zbawiciela, jak gdyby przedłużenie idące prosto, teraz do placu Na Rozdrożu. Ulica prostopadła do Marszałkowskiej, jak jedzie się od Mokotowa do Śródmieścia, wjeżdża się na plac Zbawiciela i w prawo jest ulica. Tam nie ma przejazdu, są jakieś boczne. Tam stały po prawej stronie wszystkie gmachy Ministerstwa Spraw Wojskowych. Tam żeśmy przyjechali.

  • Wzięliście rzeczy pana Józefa czy zostawiliście?


Oczywiście wzięliśmy, na jego nieszczęście. W każdym razie przyjechaliśmy tam. Były akurat naloty na Warszawę. Podstawiono już ciężarówkę, polskiego fiata wojskowego (czy dwa, już nie pamiętam) na który załadowano kasę, wszystkie dokumenty. Stał rozklekotany samochód, zarekwirowany po prostu na mieście. Kierowcę złapali żołnierze i koniec – bez pożegnania z rodziną, bez niczego jazda pod ministerstwo. Ładują się rodziny pracowników, bo taki był rozkaz. W wojsku rzecz polega na tym, że nad rozkazem się nie dyskutuje, tylko rozkaz się wykonuje, koniec, kropka. Tu nie ma dyskusji, tu nie demokracja, to jest oczywiste, że rozkaz musi być wykonany. Był rozkaz, że z rodzinami. Dlaczego z rodzinami? Dlatego że liczono się, że na przedmościu rumuńskim będzie ruch obrotowy, będą się armie cofały, będziemy się bronili na południowym wschodzie: Podole, Lwów, Równe, może do linii Prypeci i Sanu. Ten kawałek utrzymamy, dopóki nie utworzy się front na zachodzie, to znaczy dopóki alianci nie rozpoczną ofensywy wszystkimi siłami.

  • Mówimy cały czas o 1 września?


To było 5 września.

  • Pan zaczął mówić, że wybiegł pan do tego ogrodu.


Otóż wybiegłem do ogrodu i posłyszałem huk silników lotniczych. Widzę, jak od strony południowej nadlatują trzy klucze po trzy samoloty dwusilnikowe. Nie były to Łosie, bo mniej więcej jak Łoś, to wiedziałem. Okazało się, że były to chyba DO 17, Fliegender Bleistift, tak nazywali Niemcy, „latający ołówek”. Zacząłem wołać: „Mamo, chodź, zobacz, samoloty lecą! To chyba Niemcy!”. Lecieli na wysokości jakichś dwóch tysięcy metrów, może trochę niżej. Atakowała ich za chwilę polska P-11. Słychać było serie z broni maszynowej, chyba strzelali strzelcy pokładowi z tych bombowców. W każdym razie jeden udało się zestrzelić pilotowi P-11, spadł w okolicy Wisły. Natomiast po chwili grzmot eksplozji – zbombardowano stację kolejową kolei normalnotorowej. Właśnie w Józefowie padły pierwsze bomby.

  • Czyli koło was.


W odległości kilometra. Od linii kolejowej małej ciuchci wąskotorowej trzeba było iść do linii normalnotorowej, „dorosłej” kolei przynajmniej z dziesięć, piętnaście minut.

  • Samoloty leciały na wysokości dwóch tysięcy metrów?


Bo ja wiem? Szły stosunkowo nisko. Nie było wyżej niż dwa tysiące metrów, szły na niskim pułapie. Były atakowane przez polską P-11. A zrzuciły bomby prawdopodobnie ze względu na to, że były atakowane, bo atakowanie podwarszawskiej miejscowości… Tyle że omal nie trafili w stację, była to jednak linia łącząca.

  • Łącząca Karczew z Warszawą?


Duża kolej szła gdzieś w kierunku Brześcia, w kierunku południowo-wschodnim, więc to była poważna linia.

  • Tam spadły pierwsze bomby?


Tam spadły pierwsze bomby. Następnie uzbroiłem się. Miałem wprawdzie wiatrówkę i strzelałem bardzo dobrze z wiatrówki, ale wyciągnąłem… Ojciec miał tak zwany flower. To był jednostrzałowy sztucerek, nie myśliwski, ale raczej sportowy, o kalibrze chyba około dziewięciu milimetrów, na okrągłą kulę ołowianą. Chyba ojciec to zamienił razem z moim wujkiem pułkownikiem, dał mu rosyjski karabin, a z kolei wujek dał ojcu ten flower tak zwany. Uzbroiłem się w ten flower i chodziłem, trzymając go. Wyciągnąłem również, znalazłem naboje, które były zamknięte. Dzieci wszystko znajdą, to jest rzecz absolutnie pewna, więc i ja znalazłem to, co chciałem znaleźć. Miałem naładowany, z tym że zabezpieczony karabin. Wprawdzie kaliber był pokaźny, tylko że nabój był krótki i ładunek prochowy niewielki, boczny zapłon, nie centralny. A zatem nie była to groźna broń, w każdym razie chyba celny strzał na odległość stu metrów może mogła oddać, ale chyba nie więcej.

  • Która była godzina, jak pan pierwszego dnia wybiegł z domu?


Siódma.

  • Ojciec już pojechał do pracy?


Nie, ojciec był w Warszawie już wtedy.

  • Już na noc nie wracał?


Nie, ojciec już został w Warszawie. Ojciec tylko w niektóre dni przyjeżdżał.

  • Czy jakakolwiek szkoła wchodziła w rachubę 1 września?


Chyba nie.

  • Czy w ogóle się pan przygotowywał do szkoły?


Nie, dlatego że naprawdę już wojną pachniało, już kopano rowy przeciwlotnicze, powszechna mobilizacja już po raz wtóry.

  • Jak pan to przyjął? Podobno dzieci się cieszyły, że nie idą do szkoły.


Cieszyłem się, że wojna wybuchła, że Niemców pobijemy, że w dwa tygodnie będą w Berlinie nasze wojska.

  • Czyli wierzyliście, że wszystko będzie dobrze?


Wierzyłem absolutnie w polską armię, bo byłem wychowany w kulcie polskiej armii. Wierzyłem, że jesteśmy potęgą, Polska mocarstwowa. Jak chodziłem do szkoły 11 Listopada, to zbierałem na łódź podwodną, na fundusz obrony morskiej (FOM), fundowaliśmy karabin maszynowy, cekaem. Przynosiło się groszaki, wpłacało się i naklejało się znaczki. Przecież gazeciarze warszawscy ze swoich skromnych bardzo zarobków (bo cóż dostawał za gazety, grosz, może mniej, może kilka) ufundowali karabin maszynowy, cekaem na taczance, Browninga wzór 33, czyli nasz najnowszy karabin maszynowy będący na uzbrojeniu polskiej armii.

  • Co zrobiliście po bombardowaniu? Co się dalej działo?


Po tym bombardowaniu głównie chodziłem z flowerem po ogrodzie. Ale to mogło się zakończyć dla mnie tragicznie. Zresztą wszystko jedno, może bym i wypełnił obywatelski obowiązek. W każdym razie chyba trzeciego dnia latały samoloty tu i ówdzie.

  • W radiu coś mówiono?


Radio bez przerwy grało „Zielony mosteczek ugina się, trawka na nim rośnie, niesie Kasię”. To bez przerwy szło, nie wiem dlaczego. Poza tym: „Uwaga, uwaga nadchodzi, koma trzy, uwaga przeszedł”. To były komunikaty obrony przeciwlotniczej, że nad poszczególnymi kwadratami na mapie przechodziły. To bez przerwy, przerywano co chwila.

  • Jak o siódmej rano zobaczył pan samoloty, to wiadomo było, że wojna?


Jak rzucili bomby, to już było wiadomo, i jak zobaczyłem ataki polskiego myśliwca.

  • Poszliście w to miejsce, gdzie zrzucono bomby?


Nie.

  • Zostaliście w domu tego dnia?


Zostaliśmy w domu tego dnia. Tak, jak powiedziałem, uzbroiłem się we flower. Chyba trzeciego dnia chodziłem po ogrodzie i zobaczyłem, że… W każdym razie nasz dom stał dość daleko od wszystkich innych domów, najbliższy w kierunku północnym, w kierunku Warszawy, był cmentarz, a obok cmentarza była dosyć zagadkowa dla nas willa, ponieważ [niedawno] ją zbudowano i była bardzo elegancka, i tam wprowadził się podobno nowy właściciel. Myśmy z mamą poszli złożyć jako sąsiedzi sąsiedzką wizytę, zawrzeć znajomość. Był jakiś typ niezbyt przyjemny, który powiedział, że tego pana nie ma w domu, burknął coś. Żeśmy odeszli i nie zawarliśmy tej znajomości. Najbliższe domy to były wille bardzo piękne, jedna się nazywała „Żabusia”, druga się nazywała „Stella”. „Stella” była za torem kolejki wąskotorowej, a „Żabusia” była w kierunku Wisły, czyli w zachodnim kierunku, w odległości kilometra. Dookoła teren był zalesiony, nie było żadnych płotów, nie było niczego. Było to po prostu wrzosowisko z małymi, piaszczystymi wydmami, porośnięte sosną karłowatą. W pewnej chwili zobaczyłem, że biegnie wzdłuż naszego płotu uliczką (zaraz był ogród pana Piłacika, można było chodzić pomiędzy) jakiś człowiek. Wydawało mi się, że utykał. W każdym razie przebiegł obok mojego płotu (miałem ten karabin, w ręku trzymałem) w kierunku cmentarza. Dziesięć minut po tym zjawia się chyba ze dwóch żołnierzy, jeden policjant oficer i pyta mnie, czy tutaj ktoś nie przebiegał. Powiedziałem: „Owszem, biegł jakiś człowiek”. – „Gdzie pobiegł?” – „Tędy”. Dowiedziałem się, że ścigają podobno spadochroniarza niemieckiego, który był zrzucony gdzieś w okolicy Otwocka. To był prawdopodobnie spadochroniarz i prawdopodobnie on biegł do tej willi, bo okazało się potem, że tę willę zbudował obywatel polski, ale narodowości niemieckiej.

  • Czyli już plany były dawno?


Chyba biegł tam. Gdybym wiedział, to bym do niego wygarnął, odległość była trzydzieści metrów, więc na pewno bym trafił. Trafiałem bardzo dobrze.

  • A jak był ubrany, pamięta pan coś?


Miałem krótkie spodenki, sandałki i w ręku karabinek.

  • A ten przebiegający?


Wydawało mi się, że jest w jakimś kombinezonie, jakichś szarych spodniach.

  • Możliwe więc, że zrzucony?


Nikt tamtędy nie przebiegał, nie pamiętam, żeby ktoś poza nami przechodził tą drogą, więc ten, który biegł w kierunku willi, to wydaje mi się, że to jednak był spadochroniarz niemiecki, że oni jego ścigali.

  • Co w tym czasie pana mama robiła, była pewnie zdenerwowana?


Mama przeżyła jedną wojnę, „Wielką Rewolucję Październikową” w Rosji, była na froncie sanitariuszką.

  • Nie robiło to na niej aż takiego wrażenia?


Myślę, że niewielkie. Martwiła się, że może pojechać do Warszawy, ale nie pojechała, tutaj starała się jakoś to zorganizować. Wszystko tam mieliśmy, [także] służącą, która się zajmowała.

  • Miejscowa?


Miejscowa. Moją główną atrakcją był rower, który dostałem w czerwcu. Był to bardzo piękny rower PWU, to znaczy Państwowej Wytwórni Uzbrojenia w Radomiu, tam gdzie była fabryka karabinów i jednocześnie „Radomka”, gdzie visa produkowano. Vis był produkowany w Radomiu. Nazywał się to rower szosowy, sportowy 16B. Miał już hamulce szczękowe, nie żadne torpedo, ostre koło tak zwane oraz wolne koło, następnie kierownicę wygiętą w baranie rogi, opony szosowe grube, obręcze drewniane. Był to piękny rower, kosztował 170 złotych chyba.

  • Obręcze miał drewniane?


Drewniane. Był to piękny rower. Miałem go niedługo.

  • Wychodziliście ze swojej posesji?


Chodziłem do pana koło stacji, kupiłem tam, nie pamiętam, czekoladę chyba.

  • Tam był sklep?


Był sklep naprzeciwko stacji kolejki.

  • Czy było tak, że zaopatrzyliście się na zapas?


Nie. Wszyscy wierzyli, że dwa tygodnie i będzie koniec tej zabawy. W każdym razie, idąc właśnie, żeby kupić i jeszcze chyba na stacji „kwasu Haberbuscha” się napić (to nazywało się „kwas Haberbuscha”, to była oranżada, ale się nazywało – nie wiadomo dlaczego – kwas), zobaczyłem, że na ścieżce (bo się szło ścieżką, która wiła się wzdłuż torów) leży piękne wieczne pióro. Tylko, że podawano, że Niemcy zrzucali wybuchowe cacka, które podobno przy manipulowaniu przy nich wybuchały, więc dla pewności tego nie ruszyłem. Do dzisiaj nie wiem, czy to ktoś zgubił, bo niósł marynarkę i wypadło mu pióro, czy też to było rzeczywiście mały ładunek wybuchający, jakaś pirotechniczna sztuczka, że odkręcę i nagle wszystko wywali. Dla pewności nie ruszyłem tego, chociaż kombinowałem, że być może bym to przywiązał do drzewa, a następnie owinął dookoła sznurkiem i pociągnął, żeby to się zaczęło odkręcać. Co by z tego wynikło, nie wiem, ale w każdym razie tak czy inaczej nie zabrałem tego. Potem, jak już poszedłem, to tego pióra nie było. Nie słyszałem, żeby pióro wybuchło komuś, chyba jednak to nie było to.

  • Ojciec przyjeżdżał wtedy?


Nie, o tym w ogóle mowy nie było.

  • Czyli zobaczyliście się dopiero 5 września?


Przyjechał woźny, który miał nas zabrać, i koniec, wszystko.

  • Ojciec cały czas siedział w Warszawie?


Tak. Nie było co zabierać, bo to było miejsce, do którego żeśmy wyjechali na spędzenie gorących dni na świeżym powietrzu, a w razie czego wszystko było w Warszawie, więc nawet nie było co zabierać na siebie. Zabrałem krótkie spodenki, granatową marynareczkę, koszulkę, sandałki i tyle.

  • Mieliście telefon, żeby się kontaktować?


Telefon był do pana Czapskiego, więc można było na dół telefonować. Ale do ministerstwa się nie telefonowało.

  • Nie mieliście żadnych informacji od ojca?


Nie, żadnych. Cóż, ojciec pracował w ministerstwie, a myśmy siedzieli tam i koniec.

  • Piątego września było następne ważniejsze wydarzenie?


To, że jedziemy, natychmiast mamy być i nas zawiezie. A tam, jak już przyjechaliśmy, to się już wszystko ładowało na dwie ciężarówki, bo na jedną by się nie załadowało wszystkiego. Bałagan w ministerstwie, papierami zaśmiecone korytarze. Stoimy, akurat nalot niemiecki, gdzieś bomby lecą. Ładują żołnierze ciężkie kufry, przecież to nie były lekkie pakunki, to były ciężkie kufry stalowe.

  • Pamięta pan atmosferę w mieście? Jak to wyglądało? Nikogo nie było na ulicach?


Nie, tłum był na ulicach. Mnóstwo ludzi się kręciło wszędzie. Jak bombardowali akurat, to człowiek się chował do bramy i koniec. Jak się skończyło, to wychodził.

  • Częste były wtedy naloty?


Nie, nie były częste. W czasie, kiedy myśmy to wszystko ładowali, to tam pozostałem, a mama pojechała do domu, bo to było niedaleko. Tramwaje chodziły, wszystko chodziło, linie nie były zbombardowane jeszcze, więc można było się dostać. Mama chyba pojechała do domu, zabrała w walizkę, co uważała za słuszne. Oczywiście biżuterii, kosztowności zabrała cały woreczek. Między innymi resztkę tego, co nie zdążyła wydać na budowę domu, tych rubli złotych.

  • A dom w Józefowie został zamknięty?


Dom zamknięty, koniec, kropka. O godzinie czwartej chyba żeśmy wyruszyli. Szosa lubelska była zatłoczona. Dojechaliśmy do Wawra, w Wawrze postój, dlatego że akurat nalot na te okolice. Potem nalot się skończył, żeśmy ruszyli. Do autobusu załadowano rodziny, czyli baby i dzieci. Powiedziałem, że za żadne skarby świata z babami i dziećmi jechał nie będę, będę jechał na wojskowej ciężarówce. Zgodzono się, ponieważ zająłem bardzo twarde stanowisko. Potem żałowałem tego, dlatego że jak już zaszło słońce, to zaczęło się robić zimno, a potem, jak samochód jechał, to bardzo zimno się zrobiło, chociaż samochód jechał bardzo wolno, noga za nogą, dlatego że kierowca narzekał, że nic nie widzi, światła przyciemnione. Nie pamiętam, czy one były zasłonięte i szczelina mała z daszkiem, czy może było zamalowane na niebiesko przeźroczystą farbą. Chyba jednak reflektory były zamalowane, tak że w ogóle nic nie było widać. Jechało się noga za nogą i w ten sposób dojechaliśmy do Garwolina. Garwolin się palił, tak że było miejscami jasno, a miejscami zupełne ciemności. Chyba linie energetyczne były zniszczone przez bombardowanie. W każdym razie zatrzymaliśmy się przed jakąś – nazwijmy – to restauracją. Była to knajpa po prostu w Garwolinie, zatłoczona w środku, tak że tam palec trudno było wsadzić. Tym niemniej oficerowie z biura ojca…
Podkomendnymi ojca było dwóch, których znałem, kapitan Obstarczyk i porucznik Pieniążek. Z nimi była historia, kiedy pułkownik Chilewski, szef biura personalnego przyszedł na inspekcję. Akurat trafił na kapitana Obstarczyka i porucznika Pieniążka. Pyta kapitana Obstarczyka: „Co pan, panie kapitanie, właściwie ma do roboty tutaj”. On powiada, że drąży dokumentację, to tamto. „Ale tak konkretnie?” – „No właściwie…” – „No więc co pan robi?” Ale nadszedł porucznik Pieniążek i nie słysząc, co powiedział kapitan Obstarczyk, powiada: „A ja mu pomagam”. Wyszło na to, że jeden nic nie robi, a drugi mu pomaga. Ale to taka anegdotka. W każdym razie tak wyglądała inspekcja przeprowadzona przez pułkownika Chilewskiego, którego córkę i żonę zresztą znałem towarzysko. Mieli willę na Rakowcu. [Żona] została zastrzelona (to znaczy z wyroku sądu podziemnego) za współpracę Niemcami, podobno była agentką gestapo. Tam zajęto kwatery dla oficerów niemieckich, u niej mieszkał jakiś oficer niemiecki, lotnik chyba. Chyba on ją namówił do współpracy.

  • Czyli zwerbował?


Zwerbował ją chyba. Danusia, żona Chilewskiego, została zastrzelona.

  • Jechaliście z mamą?


Jechałem na samochodzie z żołnierzami.

  • Z bratem?


Mama jechała z bratem. Ojciec jechał naturalnie pierwszym samochodem, a ja jechałem drugim samochodem. Eskortą była chyba drużyna żołnierzy, to znaczy jeden plus sześciu. Chyba kapral i sześciu żołnierzy, po trzech na każdy [bok]. Jeszcze dwóch woźnych. Wojsko uzbrojone w karabiny, woźni mieli jakieś karabinki z I wojny światowej, kawaleryjskie krótkie karabinki austriackie, ale wojskowe. Jechałem wojskowym samochodem.
W każdym razie chyba kapitan Obstarczyk znalazł, że ktoś zgodził się, żeby mama przysiadła się. Nawet załatwił, że dostaliśmy po szklance herbaty, bo rzeczywiście było zimno. Wiem, że oświetlone to było tylko poprzez jakąś lampę naftową, która wisiała pod sufitem, ledwo co było widać. Wymiana informacji między stolikami o sytuacji, a że linia Zygfryda przerwana w dziesięciu miejscach, może w innej ilości, ale w każdym razie przerwana, że Francuzi weszli już na dwieście kilometrów w głąb, że bombardowano Berlin. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że dwa stoliki dalej siedzą kandydaci na żywe torpedy. Wtedy była akcja, szukano kandydatów na żywe torpedy i nawet się sporo ludzi zgłosiło, że będą kierowcami torped, które będą wymierzone w jednostki niemieckie. Ale nie wiadomo dlaczego żywe torpedy, zamiast znaleźć się nad morzem, były ewakuowane na wschód, kiedy tam jako żywo niemieckie okręty dopłynąć nie mogły w żaden sposób. W każdym razie wiadomo było, że o dwa stoliki dalej siedzą żywe torpedy. Młodzi ludzie, chłopcy po lat dziewiętnaście, dwadzieścia.

  • Związani z wojskiem?


Tak, dlatego byli ewakuowani, bo to byli właśnie ci kandydaci, którzy mieli atakować niemieckie okręty. Stamtąd ruszyliśmy. Nie pamiętam, chyba zasnąłem na tym samochodzie. Dostałem płaszcz żołnierski, otuliłem się w płaszcz żołnierski i jechałem. Pamiętam, że dopiero jak przyjechaliśmy do Lublina, to się zbudziłem. Lublin był bombardowany, przejeżdżaliśmy koło dworca kolejowego w Lublinie po bombardowaniu. Niemcy bombardowali dworzec, jechał na wschód transport harcerzy ewakuowany, to na noszach wynosili, pamiętam, okrwawionych, w bandażach.

  • Na własne oczy pan zobaczył pierwsze ofiary.


Blady jak śmierć, akurat chłopca widziałem. W moim wieku, twarz blada śmiertelnie, w bandażach.

  • To szok był pewnie.


Nie wiem. W każdym razie widziałem: na noszach wynosili ze zbombardowanego transportu w Lublinie. Dojechaliśmy do wsi, która się nazywała Piaski Kościelne, i tam zatrzymaliśmy się na dwa dni.

  • Czyli mniej więcej do 7 września?


Chyba tak, może trzy dni, ale chyba nie dłużej niż dwa dni. Biuro zaczęło pracować, mianowicie wszystkim płatnikom jednostek wojskowych, które były w tym obszarze, wypłacono żołd za trzy miesiące, połowę w banknotach, połowę w srebrnych.

 

  • Pamięta pan kwoty?


Nie pamiętam. Żołd jest jak żołd, dla porucznika, podporucznika w kawalerii wynosił 197 złotych, dlatego ich nazywano błyszczącą nędzą, ale o tym kiedy indziej, bo to nie należy do rzeczy. Dziewięćdziesiąt złotych go kosztowało wyżywienie w kasynie i musiał obowiązkowo z tego korzystać, trzydzieści złotych chyba na składkę, na bieg Huberta, na bale. To ani grosza nie dostawali, a wyposażyć się musiał sam. Lornetka 230 złotych, siodło kosztowało u Rezlera w Poznaniu 1200 złotych, a do tego musiał mieć jeszcze drugie siodło, sportowe typu włoskiego, kosztowało 600 złotych. Buty można było dostać (nie u Hiszpańskiego, bo to były dla generałów, kosztowały 160 złotych) podobno Nowakowskiego w Warszawie bardzo dobre, kosztowały 110 złotych.

  • Oficerki?


Oficerki, tak, 110 złotych. Poza tym musiał kupić absolutnie wszystko. Płaszcz zimowy, letni, nakrycie głowy, pas, pistolet też. Marzeniem był Walther 7.65, ale był za drogi, więc kupowano browningi, które były tańsze. Jeżeli się wszystko zsumuje, to się zadłużał. Mógł zaciągnąć 600 złotych pożyczki. Dostawał 600 złotych na wyposażenie się, które musiał spłacać i jeszcze 600 złotych pożyczki mógł zaciągnąć w kasie, to 1200 złotych, wystarczało na jedno siodło. Jak przychodził do jednostki, to dostawał tylko wymalowany pokój, ale musiał się sam umeblować, to znaczy łóżko obowiązkowo, stół, dwa krzesła, dywanik przed łóżko, umywalka jakaś (bo rzadko była w koszarach woda, to były stare koszary, jeszcze rosyjskie), firanki w okno, dwie zmiany bielizny pościelowej, dwa koce i takie rzeczy. Wszystko za własne pieniądze, tam nic nie było za darmochę. Krótko mówiąc, jeżeli to wszystko podliczyć, to przez kilka lat spłacał, był zadłużony. Na własne przyjemności zostawało mu kilka złotych tylko, ze cztery, pięć złotych. Zanim podporucznik wydał złotówkę, to ją dziesięć razy w palcach obrócił.

Powiedziałem, że trzymiesięczną gażę wypłacali wszystkim, poczynając od szeregowca do oficerów. W każdym razie wszystkim jednostkom wojskowym, kwatermistrzom, wypłacono odprawę trzymiesięczną dla wojska, po czym ruszyliśmy dalej, do miejscowości Trawniki i nam się jazda skończyła (to niedaleko do Trawników), dlatego że okazało się, że generał Piskor, który organizował armię Lublin, która zresztą nie powstała, potrzebuje naszych samochodów, więc nam je zabiera.

  • Zostaliście bez środków transportu?


Nie, dlatego że podwieziono nas pod stację. Akurat szły bombowce niemieckie, ale wracały już z bombardowania, więc nie interesował już ich nasz pociąg, który stał podstawiony. Załadowaliśmy się i pociągiem pojechaliśmy. Utkwiło mi, do dzisiaj to widzę, jak zatrzymaliśmy się w szczerym polu, nie wiadomo dlaczego. Noc była księżycowa, przepiękna, księżyc w pełni i naprzeciwko nas, jadący w drugą stronę (myśmy jechali na wschód, a tu na zachód) zatrzymał się pociąg wojskowy. Na lorach żołnierze, na trójnogach wytknięte lufy karabinów maszynowych, Browningów wzór 30, przeciwlotniczych. Ktoś grał na harmonii, śpiewali żołnierze. To było coś niezwykłego. W każdym razie ruszyliśmy, nie zaatakowało nas lotnictwo niemieckie. Jechaliśmy chyba przez Brześć, ale w Brześciu żeśmy się nie zatrzymali, potem chyba Równe. W każdym razie dojechaliśmy do Tarnopola. Tam żeśmy się rozładowali i w Tarnopolu biuro ojca zaczęło ponownie urzędować, to znaczy wypłacać wszystkim jednostkom wojskowym. Musiał zjawić się kwatermistrz, oczywiście otrzymywał pieniądze na cały stan, jaki był. Mieszkaliśmy na skraju Tarnopola, u bardzo miłych państwa. Mieli służącą Ukrainkę, która się ze mną bardzo zaprzyjaźniła, nie wiem dlaczego. Ładnie śpiewała.

  • Byliście jedynymi dziećmi?


Tak, tam nie było, to była rodzina bezdzietna. Tylko byli starsi państwo i służąca Ukrainka. Drewniany domek, jak tam wszędzie, nie murowany, ale bardzo ładny, z werandą. Niedaleko było boisko, na którym ochotnicy do wojska ćwiczyli. Przede wszystkim widziałem salutowanie, marsz oraz chyba rzucali granatem, mieli coś w rodzaju ćwiczebnego granatu. Tam zaskoczył nas nalot niemiecki, lecieli nisko, strzelali, ukryłem się za studnią. W każdym razie w studnię walnął pocisk, dwa czy trzy, ale była cembrowina betonowa, więc się ukryłem.

  • To blisko.


Blisko, ale strzelali nie do mnie. Obsiali pole, tam ćwiczyli ochotnicy do wojska, więc otworzyli ogień.

  • Ale ofiar nie było?


Nie. Zrzucili nawet dwie czy trzy bombki małego rozmiaru. Jak to miało pięćdziesiąt kilo, to było wszystko.

  • Ile czasu spędziliście w Tarnopolu?


Do 17 września. Widać było ruch. Poszliśmy zobaczyć, gdzie ojciec urzęduje, tam nas zaskoczył nalot. W sąsiedni dom rąbnęła bomba, nałykałem się kurzu i pyłu wapiennego, dlatego że sypało się zewsząd. Ale nie było chyba ofiar, dlatego że dom był chyba pusty. Trudno zresztą powiedzieć, czy kogoś przysypało, jeszcze wtedy to nie było wiadomo. Staliśmy w sieni, kiedy był ten nalot. Chyba około 15 września służąca powiedziała mi: „Słuchaj, wy stąd uciekajcie, bo tu przyjdą ruscy”. – „Jak to przyjdą?” – „Przyjdą, uciekajcie stąd”. Powiedziałem to ojcu, ojciec powiedział, to jest propaganda piątej kolumny.

  • Ludzie tam gadali, rozpowiadali?


Ludzie gadali, Ukrainka też mi powiedziała, ale powiedziała prawdę. W każdym razie upalny dzień, był upał straszny. Siedemnastego września przybiegł żołnierz, że mamy się natychmiast (w wojsku na wszystko się bardzo długo czeka, a potem na wszystko już jest za późno, to jest charakterystyczne dla każdego wojska) mamy być ze wszystkim gotowi, to znaczy z walizką mamy się zameldować, zaprowadzi nas, pomoże nam to zabrać. Jeszcze do miasta napływali żołnierze z rozbitych jednostek, wymęczeni, ale nie widziałem żołnierza bez karabinu.

  • Czyli wszyscy byli uzbrojeni?


Wszyscy byli uzbrojeni, chociaż widać było, że idą ostatkiem sił. Przy czym podano, że to są dezerterzy, żeby ich wszystkich kierować do koszar. Też jednego skierowałem do koszar. Oczywiście chodziło o to, żeby nie rozmawiali z ludnością, że zostały ich jednostki rozbite kompletnie. A w koszarach dostawali jeść, organizowali ich. Trzeba było utworzyć bataliony marszowe z rozbitych jednostek.

  • Pan skierował jednego?


Tak, bo mnie pytał, gdzie tutaj wojsko. Powiedziałem, że koszary są, pokazałem, gdzie. Na pewno dostał jedzenie. Ale ludności cywilnej powiedziano, że to są dezerterzy, że należy ich kierować.

  • Ojciec pewnie od rana do nocy zajęty?


Ojca chyba nawet nie widziałem, chyba nie przychodził. Nagle ten żołnierz – natychmiast. To był 17 września. Nawet nie wiedzieliśmy, dlaczego. Zjawiliśmy się, okazuje się, że znów się ładujemy na samochody, ale teraz już chyba na jeden samochód. Oczywiście były tam dokumenty pana Czapskiego i kasa Ministerstwa Spraw Wojskowych. Musiały być ciężarówki, dlatego że to były pieniądze. Już nie liczę całej dokumentacji, która była konieczna dla pracy. Jak powiedziałem, to był Departament Rachunkowo-Kasowy i Biuro Płatnika Kwatery Głównej MS Wojsk. Ojciec był szefem, nawet jest pismo w dokumentach rodzinnych właśnie tak adresowane do ojca. W każdym razie kasę ministerstwa, dokumenty, wszystko ładują i dopiero się dowiadujemy, dokąd wyjeżdżamy: w kierunku granicy rumuńskiej. A dlaczego? Bolszewicy wkroczyli.

  • Od kogo się dowiedzieliście?


Ludzie już mówili i myśmy już też wiedzieli, jak ewakuowano ministerstwo. Tam nie tylko ojca departament działał, ale również Departament Rachunkowo-Kasowy i Biuro Płatnika.

  • Spakowaliście wszystkie rzeczy?


Co tam było? Mama mogła zabrać, co w walizce miała. Byłem w białych spodenkach, w koszulce białej, granatowej marynareczce. Bardzo elegancko.

  • Co się stało z jednostrzałowym karabinem, który pan miał?


Został z rowerem, ze wszystkimi obrazami pana Czapskiego na dole. Było tego mnóstwo.

  • Wszystko zostało w Józefowie?


Wszystko zostało pod opieką służącej. W każdym razie ładujemy się znów, znów powiadam, że z babami i dziećmi… Znów się znalazł jakiś autobus komuś zarekwirowany. Nie jestem pewien, czy to nie był pogrzebowy jakiś, tak trochę wyglądał. W każdym razie było to rozklekotane pudło, on kiedyś prawdopodobnie pracował w komunikacji miejscowej, ale przyszło mu pełnić inną funkcję – pojazdu wojskowego. Kobiety i dzieci do tego, ja się załadowałem i ruszamy. To był duży konwój, kilka tysięcy ludzi.

  • Wyruszacie 17 września?


Siedemnastego września powinniśmy byli wyruszyć konwojem o godzinie dwunastej, ale ojciec powiedział, że nie może wyjechać o dwunastej. Przełożył na drugą (bo następny konwój odchodził o drugiej), dlatego że musi uporządkować dokumenty kasowe. Gdziekolwiek się znajdzie, pieniądze muszą być rozliczone, nie może grosza nawet ować. Inaczej co? Okradli po drodze? Jeżeli ktoś wiezie pieniądze, to wszystko jedno: inne rzeczy niekoniecznie, ale co do pieniędzy, na pewno musi być porządek, co do grosza musi być rozliczone. Ojciec musiał więc uporządkować dokumenty kasowe z wypłaconych, przecież cały czas wypłacali, zwaliło się mnóstwo wojska do Tarnopola. W końcu o drugiej ruszamy. Upał, jedziemy, szosa zatłoczona. Nasz konwój to jest głównie wojsko, lotnicy, przemieszane: piechota, jakieś urzędy. Jadą samochody ciężarowe, jadą osobowe, jadą autobusy, nawet wojskowe furmanki się wloką, to znaczy wozy taborowe. Jedzie to noga za nogą. Nie pamiętam, ale chyba gdzieś koło godziny trzeciej czy czwartej przyszła ulewa. Wyglądałem jak cudem uratowany z potopu.

  • Zmoczyło was?


Ulewa była nieprawdopodobna i od razu zrobiło się chłodno. Trudno, byłem zmoknięty. Zresztą trzeba przyznać, że również pełniłem rolę wartownika. Gdzieśmy się zatrzymywali, w jakiejś pipidówce, w jakiejś małej mieścinie, to natychmiast któryś z żołnierzy wyskakiwał, żeby kupić trochę papierosów za pieniądze, które otrzymał z żołdu, albo bodaj butelkę kwasu, bo gorąco było, pić się chce. Trochę kwasu dla kolegów albo coś do jedzenia, albo papierosów. Nie biegł z karabinem, mówił kierowcy, żeby nie ważył się ruszyć bez niego. A karabin ja brałem i trzymałem na kolanach. Pełniłem wartę przy kasie, dlatego że karabin nie mógł leżeć na skrzyni bez opieki, a żołnierz do kolejki nie biegł z bronią w ręku, nawet na pasie. Miałem więc trochę radości.

  • Widział pan ludność, która patrzyła na żołnierzy?


Nie widać było, bo była tak szosa zatłoczona, że nie orientowałem się nawet. Przejeżdżaliśmy przez tłum, cały czas w tłumie, nawet trudno powiedzieć, co jechało z nami, a co nie jechało z nami. Było się trudno zorientować.

  • Jaki kierunek?


Cały czas na Buczacz i na granicę rumuńską. Po tej strasznej ulewie dojechaliśmy do wsi, która nazywała się Stara Brykula i tam nasz konwój utknął. Droga była obsadzona starymi lipami, wiodła może z pięćset metrów prosto, a potem był zakręt w prawo, jak pamiętam, też obsadzony starymi lipami. Nie było widać, co tam się dalej dzieje. Tak było zatłoczone, że cokolwiek by się działo, to by nie wiadomo, co. Stoimy i czekamy. W pewnej chwili podjeżdża samochód, wysiada z niego generał (nie wiem, kto to był) w towarzystwie adiutantów, ze dwóch oficerów czy trzech. Akurat zatrzymał się przy wozie, w którym siedziałem. Skrzynia otwarta, bez budy, bez niczego. Był porucznik Obstarczyk. Generał pyta, czy droga do Tarnopola jest wolna. Wszystkich zamurowało. Generał to generał. Porucznik to musiałby w dach bić, salutować, trzasnąć obcasami, Bóg wie co. Ale ja powiadam: „Panie generale, kiedyśmy jechali tutaj, to droga jeszcze była wolna, ale czy teraz jest, to już nie wiem”. Uśmiechnął się, powiedział: „Dziękuję”, po czym wsiedli do samochodu i pojechali w kierunku Tarnopola. Chwilę potem przelatuje samolot, nasz dwupłat „Lublin”. Leci na wysokości chyba stu metrów, pilot nam macha ręką, a właściwie obserwator (dlatego że dwumiejscowy) przy karabinie maszynowym, my jemu też. Potem poleciał tam, gdzie był zakręt. Potem serie broni maszynowej. Nie wiem, kto strzelał, nasz strzelał, czy do niego strzelali, to trudno powiedzieć, nie wiadomo. W każdym razie coś się zaczyna dziać.

  • Czyli jakaś strzelanina wynikła?


Jakaś strzelanina. Po chwili z tego zakola przez pole zaczyna się wysypywać rząd ludzi i biegnie w naszym kierunku, jak gdyby po przekątnej, po łuku. Ktoś woła, chyba porucznik Obstarczyk: „Patrzcie, uciekają!”. Ja harcerz, ale żal się Boże, zawołałem: „Uwaga, to tyraliera!”. Nie myliłem się, dlatego że ten biegnący rząd ludzi zatrzymał się. Raz, drugi dali ognia do nas, świsnęło nad nami. Już żeśmy nie czekali. Zrobiłem to samo, co żołnierze: stanąłem na burcie samochodu, skoczyłem w dół w swoich białych skarpetkach pod kolana, w sandałkach, białych spodenkach i granatowej marynarce. Na Wołyniu jest straszne błoto, jak spadnie deszcz, robi się gliniasta, ciężka ziemia, coś okropnego. Chlapnąłem w to błoto i drugim skokiem do rowu, który był wypełniony wodą przynajmniej do połowy. Chwilę potem nadbiegła trójka żołnierzy z cekaemem, to znaczy jeden niósł cekaem, drugi niósł podstawę, trzeci niósł skrzynkę amunicyjną. Był to Browning 30 z chłodnicą, miały charakterystyczną, lejkowatą lufę, tłumik ognia i jeszcze kółeczko przy tym, rękojeść pistoletowa ze spustem u dołu.

  • Rozstawili się z tym?


Rozstawili się z tym na płask, na brzegu i zaczęła się wymiana ognia pod samochodami, pod wozami. Do nas walono z tamtej strony, a my żeśmy odpowiadali. Tylko że to bardzo krótko trwało, dlatego że się taśma skończyła z jednej skrzynki, którą niósł… Jeden to był celowniczy (przedwojenna nomenklatura), a to był chyba taśmowy. Ten więc melduje: „Panie kapralu, koniec amunicji”. – „Do wozu, po następne skrzynki”. Zostało jeszcze trochę, taśma się kończyła. Tylko że to nie były szczelne skrzynki, ulewa była straszna, napadało. A u nas były taśmy parciane. Niemieckie taśmy były z metalowych ogniwek łączone, a tutaj była taśma parciana. Jak to nasiąkło wodą, to się robiło twarde, prowadzić z tego ogień bez podawania taśmy nie dawało się, dlatego że natychmiast byłoby zacięcie. Żołnierz się poderwał i pobiegł, a ponieważ leżałem obok niego przy karabinie maszynowym, uważając to za świetne miejsce, celowniczy zawołał tylko do mnie: „Podawaj taśmę!”. Nawet nie pytał, czy potrafię. Prosto się podaje taśmę. Jeszcze chwilę przed tym widziałem, jak z samochodu z plandeką wyskoczyli lotnicy (to znaczy w mundurach lotniczych, czy to byli piloci, trudno mi powiedzieć) i do rowu, ale bez broni. Jeden z oficerów zabiegł drogę z pistoletem w ręku: „Gdzie broń? Do wozu po broń!”. – „Panie poruczniku, wozy pod ostrzałem”. – „Wracać, bo będę strzelał”. Musieli wrócić pod groźbą pistoletu po broń.

  • Czyli już na ostro.


Szło na ostro, oczywiście. I strzelałby na pewno. W każdym razie przez chwilę podawałem taśmę. Nadbiegł taśmowy, niosąc dwie skrzynki z amunicją i prowadzili ogień przez chwilę. W sumie to trwało może dwadzieścia minut, dopóki nie nadbiegł kapitan Obstarczyk, bo mama podniosła krzyk: „Gdzie jest Jasio?!”. Było więc szukanie Jasia.

  • Mama była daleko?


Mama była w stogu niedaleko, razem z bratem, a ja byłem przy karabinie maszynowym.

  • Ojciec gdzie?


Trudno mi powiedzieć, nie wiem. Był przy ludziach, przecież z przodu był samochód, więc ojciec był razem z ludźmi, a tu był już drugi samochód.



Kontynuacja nagrania przeprowadzona 24 stycznia 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Jan Komasa.

Może piętnaście minut byłem kombatantem, to znaczy podawałem taśmę do karabinu maszynowego, bo taśmowy pobiegł do samochodu po zapasowe skrzynki do cekaemu. Ktoś taśmę podawać musiał, a ja byłem akurat pod ręką i nie była to skomplikowana czynność. Taśmowy wrócił, ogień był prowadzony, ale po pół godzinie od rozpoczęcia ognia zjawił się kapitan Obstarczyk, to znaczy oficer z biura mojego ojca, bo moja mama zrobiła straszny krzyk, gdzie się podział Jaś. W takim razie kapitan mnie znalazł, bo wiedział, gdzie stoi nasz wóz. Tylko tam mogłem być, wyciągnął mnie z rowu i zaprowadził do stogu, gdzie mama była ukryta wraz z bratem. Było to miejsce nienajlepsze, dlatego że słychać było, jak pociski przelatywały przez stóg, on nie był taki znów wielki. To była kopka zżętego zboża. Trwało to jakiś czas, a następnie zaczął zapadać zmrok i strzelanina się uciszyła, a potem zupełnie wygasła. Zapadał już zmierzch, nie było widać, kto do kogo ma strzelać, w takim razie nie było sensu prowadzić ognia. Toteż wszyscy zaczęli wracać do wozów. Byłem przemoczony do suchej nitki, zziębnięty, bo po burzy zrobiło się zimno. Już nawet nie chciałem wejść na odkrytą ciężarówkę i chętnie poszedłem z babami i dziećmi do autobusu. Tam była mama z bratem, w trójkę żeśmy usiedli, było jeszcze sporo innych osób, których zresztą nie znałem, bo to były osoby z biura ojca. Najpierw do Lublina podróżowałem na wojskowym samochodzie ciężarowym, potem do miejscowości Trawniki również na samochodzie wojskowym. Następnie do pociągu przesiedliśmy się, samochody nam zabrał generał Piskor, bo organizował armię Lublin. Były to wagony boczniaki tak zwane, wzdłuż całego wagonu były jak gdyby dwa stopnie i wchodziło się do każdego przedziału osobno. Tak że z zewnątrz się otwierało, był przedział. Wagon składał się z całego szeregu przedziałów. Nie było sposobu nawiązywać jakichś kontaktów, poza tymi, którzy byli w jednym przedziale.

  • Nie dało się przejść z jednego do drugiego?


Nie było sensu przechodzić. Podstawiono dość długi pociąg, a nasze biuro, które jechało, to było wszystkiego może ze trzydzieści osób. Większość to były rodziny.

  • Rodziny wojskowych?


Nie tylko oficerowie pracowali, była część pracowników cywilnych. W sumie to było może ze trzydzieści pięć osób.

  • Znał tam pan kogoś sprzed wojny?


Nie znałem nikogo, dlatego że ojca w biurze nie odwiedzałem, ojciec miał tylko kontakty służbowe w Ministerstwie Spraw Wojskowych, gdzie pracował. W pociągu nie było tłoczno, jechaliśmy raczej pustym pociągiem. Mieliśmy szczęście, że nas ani razu nie zaatakowało lotnictwo niemieckie na drodze od miejscowości Trawniki koło Lublina aż do samego Tarnopola. Stamtąd żeśmy wyruszyli, jak mówiłem, o godzinie czternastej i o siedemnastej żeśmy wpadli na pułk kawalerii sowieckiej, która już na nas czekała, można powiedzieć. Autobus to był stary, rozklekotany gruchot, ale i tak nie jechaliśmy, dlatego że wszystko stało, czekało na to, co będzie. Byłem zziębnięty, więc nie miałem specjalnie ochoty, żeby gdzieś się wybierać, zimno było na zewnątrz. Zresztą zrobił się wieczór. Jednak to był 17 września, już były wieczory chłodne. W każdym bądź razie od czasu do czasu zrywała się strzelanina. Nie wiadomo, kto zaczynał, ale w każdym razie ogień natychmiast z obydwu stron. Myślę, że strzelano na ślepo. Jeżeli ktoś zaczął strzelać, to natychmiast mu odpowiadano. Wtedy wszyscy w autobusie rzucali się na podłogę, wszyscy leżeli plackiem. Potem strzelanina cichła, to wszyscy znów siadali, gdzie każdy mógł. Potem to się znów zaczynało. Ojciec był razem z całym swoim biurem, to znaczy z tymi dwoma samochodami wojskowymi.

  • Nie dołączył już pan do nich?


Byłem tak zmarznięty i przemoczony, do tego po kąpieli błotnej w rowie, że nie miałem do niczego ochoty dołączać. [Chciałem], żeby było choć trochę cieplej. W każdym razie ojciec przyszedł do nas na chwilę. Mama wypytywała ojca, co się dzieje. Prowadzone są pertraktacje.

Przyszli oficerowie sowieccy do dowództwa konwoju, że zaszła pomyłka, że to jest nieporozumienie, że oni idą nam na pomoc, że dają uroczyste, oficerskie słowo honoru. Wszyscy ci, którzy przyszli (nie wiem, ilu ich przyszło) to byli wyżsi rangą oficerowie sowieccy. Zapraszają koniecznie do siebie na rozmowy dowódcę konwoju razem z jego zastępcą, gdzie zostaną uzgodnione warunki, na jakich ma się odbyć nasze spotkanie. Nie było mowy o kapitulacji naszej, po prostu wyjdziemy z wozów, oni nas przeliczą do celów statystycznych. Po co im to było, tego nie wyjaśniali. Potem będziemy mogli wsiąść do samochodów i pojechać, gdzie będziemy chcieli. W końcu poszedł nie dowódca konwoju, ale zastępca dowódcy, podpułkownik jakiś z kapitanem. Potem były strzały pod lasem, potem przybiegł kapitan. Dowiedziałem się od ojca, kiedy przyszedł następnym razem: pułkownika zastrzelili, kapitan uciekł. Potem znów przyszli oficerowie sowieccy, że zaszła pomyłka, że to niechcący, że to tylko incydent, że znów zapraszają na rozmowy. Z tym że nasze dowództwo już nie chciało iść na żadne rozmowy, tylko rozmowy będą toczone u nas, w naszym konwoju. Tak to trwało przez pewien czas.


Ojciec nas odwiedzał jeszcze ze dwa razy.

Chyba po drugich takich odwiedzinach ojca (bo ojciec tylko wpadał na chwilę, powiedzieć, co się dzieje, i wracał do siebie, dlatego że tam było jego miejsce) mama wyszła na chwilę. Później dowiedziałem się, po co. Mianowicie miała pomysł, który okazał się nienajlepszym. Resztki rubli, o których mówiłem, wyprocesowanych za sześćdziesiąt włók lasu, które nie zostały użyte na budowę tej willi, mama schowała razem z biżuterią. Po prababci była bransoleta z kutego złota, bardzo ciężka, jeszcze inne po babci i prababci. Wszystko to schowała do woreczka, a ponieważ jechaliśmy w konwoju, więc mieć przy sobie ten woreczek, który był dość pokaźny… Zaglądałem tam raz, mama mi pozwoliła zajrzeć, było jeszcze ze trzydzieści sztuk tych pieniążków złotych. Nie były one duże, ale jednak było ich trochę. Wpadła na pomysł, że to najbezpieczniej będzie schować do kasy, dlatego że przecież jest kasa wojskowa, jedzie w eskorcie, są żołnierze, więc jest to chronione dobrze. Tam to zostało schowane na podróż. Mama miała dobre przeczucie, że się dobrze nie skończy ta impreza, zresztą znała Rosjan dobrze, dlatego że była tam wywieziona, spędziła czas Wielkiej Rewolucji Październikowej w Moskwie, czas od 1915 roku.

  • Przeczuwaliście to między sobą, jak rozmawialiście?


Nie było rozmów żadnych. Wszyscy byli przede wszystkim szalenie zaniepokojeni wkroczeniem wojsk sowieckich. To było zaskoczenie. Jechaliśmy już na granicę. To nie było to, że gdzieś się po drodze zatrzymamy. Jechaliśmy na granicę, do Zaleszczyk. To była sławna, zaleszczycka szosa. Z tym że nie to, że uciekali: jechały transporty wojskowe. Może i jechała tam pewna część… W każdym razie to nie byli oficerowie liniowi, bo oficerowie liniowi byli przy pułkach, a pułki się biły, zarówno kawalerii jak i piechoty. Armia polska walczyła rozpaczliwie. Pytanie, po co taka zaciekła obrona i z takim poświęceniem. Chodziło o to, żeby wygrać czternaście dni, bo była umowa z Francją i Anglią, że w czternastym dniu wojny (od chwili wypowiedzenia wojny przez Niemcy) Francuzi rozpoczną wielką ofensywę na zachodzie. Chodziło o to, żeby przez czternaście dni przetrzymać na sobie całość sił niemieckich. To było dziewięćdziesiąt dwa procent sił niemieckich, a to, co pozostało na linii Zygfryda, która jeszcze nie była zbudowana, to było wszystkiego dwadzieścia siedem dywizji drugiego rzutu, raczej z mobilizacji Volkssturmu, a nie regularnego wojska. Chodziło o to, żeby przetrzymać tych czternaście dni, nie dać się rozbić i kiedy Francuzi rozpoczną z Anglikami wielką ofensywę na zachodzie, Niemcy będą musieli wycofać znaczną część sił z Polski, żeby tam się przeciwstawić. Wtedy nasza armia jakoś się pozbiera i przystąpi do drugiej fazy działań, to znaczy będzie w stanie znów podjąć walkę na naszym froncie, głównym uderzeniem na Prusy Wschodnie. Wprawdzie były uzgodnienia, że nasze uderzenie ma być na Berlin, ale w naszych planach zakładano, że będzie to uderzenie na Prusy Wschodnie, bo chcieliśmy przy okazji odzyskać chociaż Prusy wschodnie.
Mama wyszła do ojca i mówiła (później było to jeszcze przedmiotem rodzinnej wymiany zdań): „Leon, przecież mówiłam ci, żebyś wyciągnął nasz woreczek z kasy”. Mama wolała go już mieć przy sobie. Ojciec powiedział: „Nie proś mnie o to, możesz mnie prosić o wszystko, ale nie o to. Nie otworzę kasy, dlatego że jeżeli otworzę i wyjmę coś, to potem, jeżeli znajdziemy się za granicą Rumunii, będzie sprawdzane, wszyscy powiedzą, że kapitan Ginalski otworzył kasę i ukradł z niej coś”.

  • Nie było jak zweryfikować?


No jak? Ojciec włożył i potem miał wyjąć, to było jego. Ale w nocy, w czasie strzelaniny, w czasie prowadzenia walki ojciec otwiera kasę i wyjmuje coś? Nie będzie tłumaczył wszystkim: „To jest moje”. Ojciec tego nie zrobił i w ten sposób ostatecznie cała reszta rubli przepadła, jak również i cała biżuteria.

  • Gdzie to pojechało, co się z tym stało?


Łup Sowietów, oni się zaopiekowali wszystkim.

  • Czyli rosyjskie pieniądze wróciły?


Tak, ale wspominałem, że zabraliśmy dokumenty rodzinnie pana Józefa Czapskiego i one też jechały na ciężarówce razem z dokumentacją Ministerstwa Spraw Wojskowych, to znaczy Referatu Rachunkowo-Kasowego Kwatery Głównej MS Wojsk., czyli referatu, przez który przechodziły całe pieniądze dla armii polskiej. Cały budżet armii polskiej przechodził przez ręce ojca, dlatego że to było wypłacane dla poszczególnych okręgów.

  • To też przepadło?


Wszystko przepadło. Tak to trwało do rana i w końcu rano przyszedł do nas ojciec i powiedział, że została uzgodniona i podpisana umowa, że wyjdziemy, oni nas przeliczą, i następnie będziemy mogli wrócić do samochodów i pojedziemy dalej. Nie można było iść szosą, dlatego że było zastawione samochodami i innymi pojazdami, samochód przy samochodzie, wóz przy wozie. Szosa była zapchana do ostatka wozami, więc nie można było iść szosą, jak również nie można było iść po polu, bo było zaorane, była jesień, już 17 września, już były podorywki. A po burzy na Wołyniu robi się nieprawdopodobne błoto, więc trzeba było iść rowem, w którym wody było po kostki. Ranek wstał mglisty, wszystko działo się we mgle. Ojciec szedł razem z nami. Zobaczyłem żołnierza, który wyjął zamek z karabinu, następnie wziął za lufę i wyrżnął kolbą o słup telegraficzny. Ojciec powiedział: „Żołnierzu, co wy robicie? Niszczycie broń?”. – „Panie kapitanie, pan im wierzy? To już koniec”. W ten sposób doszliśmy do dużego placu przed wsią, to chyba było targowisko, gdzie odbywały się targi. Tam się zaczęli wszyscy gromadzić.

Potem komenda, że oficerowie i rodziny oficerów na prawą stronę szosy, na lewą stronę cywile i żołnierze. Następnie oficerowie w dwuszeregu, potem z tego zrobiono czwórki. Myśmy stali obok, to znaczy czworobok się utworzył z oficerów, a drugi z rodzin. Postawili przed jednym i przed drugim karabin maszynowy, zaciągnęli taśmy i chyba by nas rozstrzelali, dlatego że tak robili, jeżeli jakiś konwój się bronił. Jeżeli jednostka się broniła, to wystrzeliwali oficerów (czasem i żołnierzy) za to, że się bronili, takie mieli obyczaje. Byliby nas niechybnie rozstrzelali. Oficerowie stali bez słowa, widziałem, że byli bladzi.

  • A rodziny?


Kobiety płakały.

  • A pan z bratem?


Patrzyłem się na karabiny maszynowe, głównie to mnie obchodziło. Nie analizowałem tego, że za chwilę prawdopodobnie nas rozstrzelają. Nie doszło do tego, dlatego dzisiaj rozmawiam. Przyjechał jakiś dowódca wyższego szczebla, komendant brygady albo komendant dywizji. W każdym razie w asyście czterech „kałmuków” w skórzanych kombinezonach i z pistoletami maszynowymi, które pierwszy raz zobaczyłem. Dzisiaj wiem, że to były thomsony amerykańskie, które były używane przez mafię w czasie prohibicji. Te pistolety maszynowe były tam w użytku i całkiem dobrze zdawały egzamin. Przyjechał dowódca wyższego szczebla i wstrzymał egzekucję, to znaczy jeszcze się nie zaczęła, ale w każdym razie zwinęli taśmy, karabiny maszynowe z podstaw zdjęli, podstawy złożyli, nas popędzili na dość duży plac, gdzieśmy czekali.

  • Jak pana mama to zniosła, też płakała?


Mama była przyzwyczajona do różnych rzeczy, była sanitariuszką dwa razy na froncie, raz w czasie I wojny światowej, po czym w 1920 roku była sanitariuszką na froncie. Już miała niezły trening. Była bardzo zaradną kobietą, tak że zniosła to tak, jak trzeba. W każdym razie pogonili nas na pole, było rozmiękłe. W błocie żeśmy się babrali dość długo i czekaliśmy nie wiadomo na co. Przychodzili do nas żołnierze sowieccy, na zupełnie przyjacielskie pogawędki. Oficerowie nasi, którzy znali dobrze język rosyjski, z nimi rozmawiali. Dziwili się dobremu wyszkoleniu podoficerów sowieckich, dlatego że każdy z nich miał na ręku zamiast zegarka kompas, który i u nas był po wojnie, to się nazywało u nas busola AK. Potrafili się zorientować nieźle w mapie przy pomocy busoli. Widać było, że busole noszą na ręku nie tylko dla ozdoby, rzeczywiście nie byli źle wyszkoleni. Byli całkiem życzliwi. Nie częstowali nas niczym, bo wydaje się, że sami nic nie mieli.
Ludzie niszczyli to, co im było niepotrzebne. Walały się maski przeciwgazowe nowego typu w torbach parcianych, z rurami, gdzie był pochłaniacz. Torba była potrzebna, można było tam jakieś rzeczy schować, a maska już była całkowicie niepotrzebna.

  • Ludzie to wyrzucali?


Wszystko wywalali. Widziałem połamane sztućce, łyżki srebrne leżały czy widelce. Ktoś to połamał, żeby nie wpadło w ręce sowieckie. Następnie żeśmy ruszyli.

  • Broń odebrali?


Wyjechały czołgi: „Rzucić broń!”. To było dramatyczne przeżycie.

  • Jak staliście w czworoboku?


Nie. Przedtem, zanim nas rozdzielili, to znaczy cywili na lewą stronę, oficerów i żony na prawą stronę. „Rzucić broń!”. Wszyscy byli z bronią.

  • Czołgi wyjechały?


Wyjechały z chałup czołgi, „Rzucić broń!” i koniec. To było coś dramatycznego: żołnierze rzucający karabiny na stos, oficerowie wyciągający pistolety z kabur i rzucający na stos broni. Bladzi jak śmierć. Dla mnie to było coś niepojętego, jak patrzyłem na to. W każdym razie dopiero wtedy utworzyli dwa czworoboki z rodzin oficerów i z oficerów. Reszta była po drugiej stronie drogi, to znaczy cywile i żołnierze. A potem już wszyscy razem na polu. Potem żeśmy w końcu ruszyli. Uformowano pochód. Najpierw szła ludność cywilna, a następnie szło wojsko przemieszane bez różnicy stopnia, to znaczy szeregowcy z oficerami, z podoficerami. Wszystko razem. To było już tylko teoretycznie czwórkami.

  • Wyście szli z przodu?


Myśmy szli z przodu, ale na końcu, a ojciec szedł na samym początku, tak że od czasu do czasu zdołaliśmy się zetknąć i wymienić kilka słów, chociaż było powiedziane, że krok w bok i konwojenci strzelają. Szliśmy, nie pamiętam, żebyśmy mieli jakiś odpoczynek. Cały czas równym krokiem szliśmy.

  • Który to był dzień?


To był 18 września.

  • Gdzie się mniej więcej znajdowaliście?


Trudno mi powiedzieć. W każdym razie nie wiedziałem, dokąd idziemy, i nikt chyba się nie orientował, dokąd idziemy. Może część wiedziała, która pochodziła z tych stron, ale raczej nie bardzo było wiadomo, gdzie idziemy. Tak czy inaczej szliśmy na wschód, to było jasne. Bokiem jechały wojska sowieckie, myśmy szli raczej po polu. Rzadko żeśmy szli szosą, dlatego że tam jechały wojska sowieckie, ich ciężarówki ZiS-5. Stare to było, psuło im się. Od czasu do czasu było widać, że bokiem, polem jechały czołgi. Nie widziałem nigdy takich ogromnych. Jak stodoły, piętrowe dosłownie to było. Coś niesamowitego. Armaty przeciwlotnicze były też ogromne. Tylko to mogę powiedzieć. Nieustanny potok artylerii przeciwlotniczej i artylerii polowej, artylerii ciężkiej, to jechało i jechało. Tak że oficerowie mówili: „Boże, ileż tego żelastwa!”.

  • Siła była niezła.


Tak, ale wojsko było biedne, dlatego że żołnierze mieli karabiny na sznurkach, nie na pasach, a płaszcze u dołu nieobrębione, tak że frędzle im się zwieszały. Wojsko wyglądało dość biednie. Natomiast jeżeli chodzi o artylerię i broń pancerną, to była ogromna. Widziałem na samochodach ZiS pięciolufowe czy czterolufowe karabiny maszynowe, maximy w rzędzie zespolone. To przeciwlotnicze były. Pierwszy raz widziałem tego typu uzbrojenie, więc mnie to wszystko interesowało. W każdym razie wędrowaliśmy w ten sposób, przechodziliśmy przez wsie. To były wsie ukraińskie. Kobiety stały po bokach drogi i usiłowały nam podać coś: a to kubek mleka, a to kubek mleka zsiadłego, a to kubek wody, a to kawałek chleba, ogórek, jabłko, wszystko. To było śmieszne, dlatego że na początku zjadało się jakiś ogórek kiszony (było mnóstwo kiszonych ogórków), potem popijało się słodkim mlekiem, potem zsiadłym mlekiem, potem kawałek chleba. Dostawało się na początku, po chwili coś innego. Wprawdzie konwój odganiał kobiety kolbami, a czasem bagnetem, nastawiali bagnet do pchnięcia, żeby odgonić. Trzeba przyznać, że ludność, mimo że ukraińska, starała się pomóc i dać to, co mieli.

  • Wyście wiedzieli, gdzie idziecie?


Nie. Przechodziliśmy przez wsie. To nie było tak oznakowane jak dzisiaj, że jest kierunek. Zresztą część drogi maszerowaliśmy nocą. Dniem, potem nocą, potem znów dniem. Nie pamiętam, czy myśmy gdzieś się zatrzymali. Ale nie. To szło bardzo powoli. W każdym razie do nas przykleiła się jakaś Ukrainka, która mówiła nawet po polsku. Niby starała się pomóc, jak gdzieś kubek wody zdołała dostać, to nam przynosiła. Ojciec kilka razy podszedł do nas, dlatego że myśmy na samym końcu się wlekli, a ojciec szedł na samym początku. Kilka słów wymienił z mamą. Ja jakoś nie miałem kontaktu z ojcem, mama raczej starała się mieć kontakt z ojcem. Ja i tak ledwo lazłem, jednak miałem dwanaście lat dopiero, a brat to już w ogóle. Jechała jakaś furka, brat się zabrał na konną furę, brat tam się przysiadł. W każdym razie żeśmy tym sposobem doszli aż do Kopiczyńca, to było ostatnie miasteczko na granicy polskiej. Tam żeśmy się zatrzymali, czoło kolumny stało. Szosa szła przez sam środek. Po lewej stronie od rynku, patrząc w kierunku, z którego żeśmy nadeszli, była szkoła jednopiętrowa, murowana, ogrodzona. Na środku placu stało czoło naszej kolumny wojskowej, a cywili rozpuszczono. Cywili, którzy byli w tym transporcie, zwolniono, pozwolono rozejść się. Gdzie kto będzie chciał, tam może iść. Nie wiadomo dokąd, miejsce było wszystkim nieznane. Mama była jednak kobietą bardzo zaradną. Stała na środku placu targowego spalona sanitarka wojskowa. Słońce przygrzewało dobrze, więc usiadłem w cieniu tej ciężarówki, oparłem się o spaloną felgę. Brat położył się i zasnął, a mama z tą Ukrainką poszły szukać kwatery na noc, więc mama mi zniknęła, a ja tam siedziałem. W pewnej chwili wojsko ruszyło. Brat spał, podszedłem do skraju szosy, żeby się pożegnać z ojcem. Kolumna ruszyła. Ojciec powinien być na czele kolumny, ale jakoś nie był. Myślałem, że przeszedł do tyłu, maszeruje gdzieś w środku. Czekałem, aż przejdzie cała kolumna. To była dość długa kolumna, ponad tysiąc żołnierzy różnych stopni. To długo szło. Przeszli wszyscy i ojca nie było. Wróciłem, siadłem i trzeba przyznać, że zacząłem płakać. Mamy nie było, ale głównie dlatego że się z ojcem nie zdołałem pożegnać. W szkole był polowy szpital, w którym byli ranni żołnierze w walkach, które tam się toczyły. Nie oficerowie, oficerów zabrano, tylko żołnierze szeregowi w większości. Kiedy tak siedziałem, podchodzi jakiś żołnierz. Oni byli zakwaterowani jako ranni w tej szkole, więc mogli spokojnie spacerować. Jeden podszedł do mnie, miał mundur rozpięty, bandaże przez pierś, rękę na temblaku i na zarzuconym mundurze chyba naszywki kaprala. Podszedł, stanął, patrzy na mnie, na brata i powiada: „Czego płaczesz?”. – „Wojsko poszło, chciałem się pożegnać z ojcem, ale nie zdołałem”. – „Ty jesteś Janusz?” – „Tak”. – „Janusz Ginalski?” – „Tak”. – „To nie płacz, twój ojciec uciekł z niewoli”. – „To niemożliwe, raczej nikt nie uciekał. Nie uciekł na pewno”. – „Zobaczysz za chwilę. Spojrzyj w kierunku szkoły, ale nie patrz długo. Zobacz, przy furtce stoi twój ojciec”. Popatrzyłem w lewą stronę, stoi ojciec, ale już przebrany, nie w mundurze, tylko po cywilnemu. W tym momencie nadeszła moja mama razem z Ukrainką, która się do nas przyczepiła. Mama powiedziała: „Jasiu, obudź Sewerka. Znalazłam kwaterę, idziemy na kwaterę”. Żołnierz, jak usłyszał, że mama mówi do mnie: „Jasiu, obudź Sewerka”, zrozumiał, że ma do czynienia z naszą matką, więc podchodzi i powiada: „Proszę pani, pragnę zameldować, że pani mąż uciekł z niewoli”. A Ukrainka powiada: „Pan kapitan uciekł z niewoli? Ach, jakże się cieszę, jak to dobrze, świetnie! Teraz niech pani bierze dzieci i niech pani idzie na kwaterę”. Gdzieś zniknęła, a mama poszła z żołnierzem. Po placu snuli się ludzie, więc zginęła mi wśród ludzi. W chwilę potem słyszę gwizdki. Z jakiegoś budynku wysypała się gromada ludzi, młodzi, wszystko po osiemnaście, siedemnaście lat, może dziewiętnaście, czerwone opaski na ręku, karabiny, granaty przy paskach przywieszone. Otoczyli cały plac w środku ze mną. Ale, jak powiedziałem, nie dochodząc do placu, była szkoła. Budynku szkoły nie obstawili, tylko obstawili dookoła sam plac targowy. Nie bardzo wiedziałem jeszcze, o co chodzi, patrzę zdumiony, rozglądam się i oglądam się w kierunku furtki, gdzie widziałem ojca. Patrzę: Boże, matka stoi i rozmawia z ojcem, ale są tuż poza pierścieniem obławy. Oni też nie wiedzieli, o co chodzi. W pewnej chwili podchodzi do mnie oficer sowiecki. Miał niebieską czapkę, czerwony otok na czapce, spodnie bufiaste, modne były wtedy wśród nich buty wysokie, ale z miękką cholewą, marszczone. Oni nazywali, że to hiszpańskie buty. To jest typ buta jak nasze oficerki, tylko miękka cholewka całkowicie. To nosili ci, którzy na ochotnika walczyli w wojnie hiszpańskiej w 1936 roku, kiedy generał Franco walczył z brygadami międzynarodowymi. Część z brygady to byli doradcy rosyjscy, którzy pojechali na ochotnika. Potem nosili te buty. To ich wyróżniało. Myślę, że nie tylko ci ochotnicy nosili, uczestnicy tej wojny, ale to w ogóle była taka moda. Podchodzi do mnie, pyta się: „Gdzie mama?”. – „Nie wiem, poszła szukać kwatery”. Mówił trochę po polsku. Bawi się, odpina kaburę, wyciąga nagana, patrzy na mnie, powiada: Charaszo, uwidim. Po czym schował nagana, odwrócił się i poszedł. Przez ramię zezuję, patrzę, że matka razem z ojcem zniknęli. Oczywiście to była obława, szukali mojego ojca, dlatego Ukrainka powiedziała, że ojciec uciekł.

  • Jednak doniosła?


Tak. Z tego wynika, że naszą kolumnę naszpikowano sowieckimi agentami spośród ludności. Ona niewątpliwie była agentką i od razu zameldowała, że ojciec uciekł. Myślę, że ojciec był jedną z osób, na których im najbardziej zależało. Nie miał wysokiego stopnia, ale był szefem biura Departamentu Rachunkowo-Kasowego Kwatery Głównej MS Wojsk. Przez ojca ręce przechodziły całe pieniądze dla armii polskiej. Im na pewno zależało na tym, żeby wiedzieć, jakie były dotacje, kto dawał pieniądze, ile szło na poszczególne rodzaje broni i tak dalej. To ich najbardziej zainteresowało, dlatego że już wiedzieli prawdopodobnie, że wpadła w ich ręce kasa. Może jeszcze nie, ale w każdym razie potem na pewno ojca poszukiwali, dlatego że wiedzieli, że wpadła im cała dokumentacja. Chcieli ojca złapać.

 

  • Brat się obudził?


Brat się już obudził.

  • Jak zareagował na nagana?


Jeszcze spał. Był tak zmęczony, że spał. Tylko ja miałem krótką rozmowę z tym oficerem. To był enkawudzista oczywiście. Później dowiedziałem się, że niebieskie denko czapki i czerwony otok to są wojska NKWD. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że rozmawiałem z enkawudzistą. Później miałem jeszcze jedno spotkanie. Po pewnym czasie zjawiła się mama, powiedziała do mnie: „Chodź, Janusz – Jasiu chyba do mnie mówiła jeszcze wtedy – idziemy na kwaterę”.

  • To był 19 września?


To już mógł być 19 września, szliśmy chyba dwie doby. Poszliśmy, domeczek na obrzeżach miasta (niewielkie było miasto Kopiczyńce), z werandą, parterowy, tak jak tam – drewniany, oszalowany deskami. Dwie starsze panie nas przyjęły. Wtedy zobaczyłem po raz pierwszy (bardzo mnie to zdziwiło) zegar z wagami wiszący na ścianie, gdzie trzeba było naciągać wagę, żeby zegar chodził. Te panie chyba się dowiedziały (mama powiedziała), że ojciec jest oficerem. Na pewno nie powiedziała, że ojciec uciekł, i na pewno nie powiedziała, gdzie ojciec poszedł. Nie wiem, czy sama wiedziała. W każdym razie zdaje mi się, że te panie się wystraszyły, dlatego że powiedziały, że może jakaś pomoc będzie, one są tylko dwie, same. Postawiły herbatę, jakieś konfitury do herbaty, chleb, o który już chyba było trochę ciężko. W każdym razie [powiedziały], że lepiej będzie, jak pójdziemy do koszar KOP-u. Tam stacjonował batalion KOP Kopiczyńce. Duży murowany budynek, o ile pamiętam dwupiętrowy lub trzypiętrowy, stosunkowo nowoczesny. Tam w razie czego może będą wyżywienie przywozili, może lepiej tam będzie. Tak że myśmy tam poszli. Oczywiście tam nic nie było, było mnóstwo papierów porozrzucanych po całym gmachu, po podłogach, dlatego że były to częściowo archiwa, częściowo biblioteka. Jednym słowem to wszystko leżało na podłodze, trzeba było to sobie zgromadzić i położyć się na tym, najwygodniej było na tych papierach. Tam żeśmy zabawili trzy dni. Ojciec się na chwilę pojawił, przyszedł tam, odszukał nas. Mama wymusiła na ojcu: „Leon, jedź koniecznie do Białegostoku. − Tam była rodzina ojca, a ojciec chciał zostać z nami. − W żadnym wypadku z nami nie zostawaj, szukają cię prawdopodobnie, znajdą cię, uciekaj stąd”. Ojciec zniknął stamtąd, my zostaliśmy jeszcze trzy dni. Zrobiło się chłodno, pamiętam, że przyprószyło śniegiem po tych upałach, po burzy. To już był prawie 20 września. Sypnęło śniegiem trochę, zrobiło się chłodno. Nie pamiętam, jak żeśmy wyruszyli stamtąd, w każdym razie ruszyliśmy w kierunku na Białystok, gdzie mieszkała rodzina ojca.

  • Czyli na północ?


Tak. Niedaleko żeśmy odjechali i nawet nie pamiętam, czym. Mam tutaj dziurę w pamięci. W każdym razie znaleźliśmy się w Trembowli i zamieszkaliśmy u państwa Domaniewskich. On był krawcem. Mieli taki sam dom jak ten w Kopyczyńcach, to znaczy przy drodze, drewniany, parterowy, dość obszerny, z werandą koniecznie. Byli niesłychanie gościnni i zabawiliśmy u nich chyba przez dziesięć dni, może nawet dłużej, nie jestem pewien. Po przejściowym ochłodzeniu zrobiło się cieplej. Pan Domaniewski wziął na wyżywienie naszą trójkę. Byli to bardzo mili, serdeczni ludzie – on i jego młody syn, w moim wieku, trochę może starszy, żona i dziadek. Z bratem żeśmy hasali po dużym ogrodzie, bo mieli duży ogród. Młody chłop, syn pana Domaniewskiego, ponieważ rozpoczęły się lekcje w szkołach (w języku ukraińskim już zaczęto prowadzić lekcje, to dość szybko zdołano zorganizować) namawiał mnie, żebym zaczął z nim chodzić do szkoły. Jeszcze chwilowo się powstrzymywałem. Pan Domaniewski skombinował jakiś koc, uszył mi kurtkę z tego koca. Wyglądało to dość fantastycznie, ale w każdym razie było ciepłe. Zorganizowany był komitet obywatelski Czerwonego Krzyża dla uchodźców, panie to prowadziły. Rano uchodźcom zarejestrowanym w komitecie wydzielały do dzbanków, które ze sobą przynosili, zupę. Pamiętam, że była świetna. Najczęściej to była zupa fasolowa z makaronem i z ziemniakami, bardzo dobrze te panie gotowały. To było wsparcie dodatkowe. Ale zdaje mi się, że zaczęto poszukiwać mojego ojca i dość szybko ustalono, gdzie żeśmy się znaleźli, dlatego że mama musiała się zarejestrować w komitecie. To na pewno było przeglądane, bo Sowieci już zaczęli pilnie się przyglądać wszystkim dziedzinom życia cywilnego, tak że już bardzo dobrze rozpoznawali teren przez swoich agentów, którzy tam mieszkali. A co do milicji, która otoczyła [plac] – to nie byli Ukraińcy. Nie Rosjanie i nie Ukraińcy.

  • Kto to był?


Tego nie powiem, proszę się domyślić. Chyba dość szybko doszli, gdzie się znajdujemy. Jak powiedziałem, ojciec z tego transportu był dla nich najbardziej chyba interesującą osobą, dlatego że wiedział wszystko o finansach armii polskiej, przez jego ręce to przechodziło. Mogli ustalić dokładnie, kto dawał na wojsko dodatkowe subsydia, więc myślę, że ojca szukali.

 

  • Poza tym był też dobrym źródłem informacji.


Przede wszystkim chodziło prawdopodobnie o finanse armii polskiej. Pewnego dnia pan Domaniewski, to było po jakichś dziesięciu dniach…

  • To był już początek października?


Tak. Powiedział: „Proszę państwa, musicie uciekać. Jutro rano chce was aresztować NKWD, szukają was”. Skąd się dowiedział? Otóż on opiekował się młodym człowiekiem, synem komunisty, zresztą miejscowego Żyda, który został za działalność komunistyczną aresztowany, osadzony w więzieniu i chyba w więzieniu zmarł na gruźlicę. Został syn i tym synem zaopiekował się pan Domaniewski. W międzyczasie syn podrósł i wstąpił do miejscowego NKWD, ale w stosunku do pana Domaniewskiego był z całą pewnością niesłychanie lojalny. On ostrzegł pana Domaniewskiego, że mamy być aresztowani. Jasne było, że nie możemy jechać do stacji kolejowej w Trembowli, dlatego że na stacji by nas z całą pewnością aresztowali, takiego błędu by nie popełnili. Pan Domaniewski przygotował dwa koszyki na drogę dla nas, były tam butelki wina, porzeczkowego chyba, w każdym razie owocowego, pani Domaniewska upiekła bardzo dobre ciasto, rodzaj chałek, zapakowali to. Pan Domaniewski zorganizował następnie transport, rano wjechał na podwórze wóz wyładowany sianem. To była godzina chyba czwarta rano, było zupełnie ciemno, noc, dlatego że to już był październik. Wślizgnęliśmy się z bratem w to siano, wóz stał chwilę, niby coś ładował, zakręcił i pojechał. Mama założyła chustkę na głowę, jakby szła po zupkę komitetową z dzbankiem w ręku, w jakiejś okryjbidzie, w chuście. Ruszyliśmy: człap, człap, konik ciągnął, myśmy jechali w wozie. Odjechaliśmy chyba dwie stacje kolejowe od Trembowli. To było dobrych kilkanaście kilometrów. Mama zaraz za Trembowlą chyba dołączyła, usiadła też na wozie i dojechaliśmy, wiózł nas ten pan. Podziękowaliśmy, on zawrócił, z powrotem pojechał. Myśmy czekali na szosie na jakąś furkę, ale nie nadjechała furka, tylko nadjechał samochód wojskowy z Sowietami. Pusta skrzynia ładunkowa, jechali w kierunku – nie mogę sobie przypomnieć– chyba na Tarnopol.

  • Jechali w drugą stronę?


Myśmy jechali w kierunku na Białystok. Trzeba było się dostać na stację kolejową, stąd tylko przez Tarnopol albo przez Lwów dalej można było się dostać. Chyba do Lwowa żeśmy nie dojechali, chyba była w Tarnopolu stacja kolejowa. Tutaj mam dziurę w pamięci. W każdym razie nadjechała ciężarówka, mama ją zatrzymała. Ponieważ świetnie mówiła po rosyjsku, bo jak mówiłem, była sanitariuszką w rosyjskim szpitalu polowym w czasie I wojny światowej, kiedy była w Moskwie jeszcze przed rewolucją, [więc] za dwie butelki wina zgodzili się nas zabrać i zawieźć tam, gdzie jadą. W ten sposób dojechaliśmy do miasta. Nie pamiętam dokładnie.

  • Wiedzieliście cokolwiek o tacie?


Nie wiedzieliśmy już nic, ojciec zniknął.

  • Nie wie pan, co się z stało z panem Domaniewskim?


Nie sądzę, żeby dobrze skończył, dlatego że wiele lat potem, kiedy przejeżdżaliśmy (specjalnie chciałem przejechać, pojechaliśmy do Rumunii i wracaliśmy przez Tarnopol szosą zaleszczycką) zajechaliśmy tam. Odnalazłem z łatwością ten dom, pytałem, czy państwo Domaniewscy tutaj mieszkają.

  • W Trembowli?


W Trembowli. Nikt nie potrafił nic na ten temat nam powiedzieć (to znaczy mnie i żonie), więc zostali prawdopodobnie wywiezieni, tak jak zresztą wszyscy Polacy. Tam wywożono już później wszystkich, kogo mieli na listach. Na listach mieli wszystkich, którzy należeli do jakiejkolwiek organizacji. Jeżeli należał do cechu krawców, to wyjechał również. Wywozili gromadki ludzi, środowiska, które się wzajemnie znały, dlatego że tylko w takim środowisku może powstać konspiracja, gdzie ludzie się wzajemnie znają od dawna i wiedzą o sobie wszystko. Wszystko jedno: wywozili równie dobrze stowarzyszenie filatelistów, jak filumenistów, to było obojętne. Chodziło o pewne stowarzyszenie ludzi wzajemnie się znających, jechali wszyscy. Mieli spokój, że tam konspiracja nie powstanie. Zaczęli od urzędników państwowych, od straży leśnej i leśników. To lepiej zorganizowane grupy.
W ten sposób dojechaliśmy do Tarnopola i trzeba było złapać jakiś pociąg w kierunku na Białystok. Trzeba było jechać tak czy inaczej przez Kowel. Powiedziano nam, że dalej pociągi nie jeżdżą, ale do Kowla dojechać musimy. Wylądowaliśmy na stacji. Stacja była zatłoczona, ale jeszcze nie za bardzo, tłumy się przewalały. W każdym razie w poczekalni (właściwie chyba była dawniej restauracja, stały wielkie stoły, ławy wzdłuż tych stołów, potężne, z desek grubych, dębowych zbite) z bratem żeśmy usiedli. Mama zaczęła się oczywiście dowiadywać, gdzie można znaleźć pociąg idący w kierunku Kowla, ja siedziałem z bratem obok mnie. Przysiadł się jakiś żołnierz sowiecki, wyciągnął z kieszeni (mnie to wszystko zdumiewało trochę) dość brudnawą szmatkę. Najpierw przyniósł sobie w kubeczku blaszanym kipiatok, czyli wrzątek. Zawsze musiał stać na każdej stacji gar, pod którym palił się jakiś prymus, wszystko jedno co. Musiała być cały czas gorąca woda. Zaparzali sobie z tego herbatę. Wsypał z jednego węzełka trochę herbaty, zalał to wrzątkiem, potem drugi rozwiązał, był kawałek cukru, grudka. Położył to na ziemi, tupnął nogą, to się rozpadło na mniejsze, tym sobie posłodził herbatę i wypił ją ze smakiem. Siedziałem, patrzyłem. Nie nawiązywaliśmy kontaktu, ale w pewnej chwili podszedł do mnie oficer sowiecki i znów w niebieskiej czapce z czerwonym otokiem, mówiący dobrze po polsku.
Wracam do wątku, który pominąłem. Dowiedziałem się później, ojciec opowiadał. Zatrzymał się akurat przy furtce, gdzie stała grupa rannych żołnierzy. Bandaże na głowach, bandaże przez piersi, bandaże rąk. Ojciec stał zrezygnowany, oparty o słup furtki. Płot był niski, ze sztachet niskich. Jeden z tych żołnierzy czy dwóch, którzy stali tuż obok (zmieszali się nawet z jeńcami, właściwie trudno ich nazwać jeńcami, przecież nie było stanu wojny, więc to nie byli jeńcy, tylko byli internowani, w każdym bądź razie byli przemieszani), powiadają: „Panie kapitanie, niech pan ucieka”. – „Dokąd i po co?” – „Niech pan ucieka”. Ojciec powiedział, że go wzięło dwóch pod pachy i pociągnęli za sobą do szkoły. Tam go wprowadzili do ubikacji, zamknęli w ubikacji, po chwili wrzucili górą (bo były niskie stosunkowo przegrody) jakieś cywilne ubranie. Ojciec się przebrał. Powiedział, że wtedy pierwszy raz w życiu płakał: kiedy zdejmował mundur. Od początku wojny był w armii polskiej, od Dowbora-Muśnickiego, zawsze chodził w mundurze, nigdy nie miał nawet cywilnego ubrania. W każdym razie wtedy się przebrał. Był całkowicie zrezygnowany. To, co powiedział tym żołnierzom: „Dokąd i po co?”, to był raczej nastrój, załamanie po klęsce, po niewoli, po tym wszystkim. Dlatego też to jest błąd u Wajdy, rozmowa dwóch oficerów jeszcze na miejscu, kiedy jeszcze nie są w obozie, tylko w grupie, słabo strzeżeni. Przyjechała do jednego z nich żona i namawia go, żeby uciekał. Coś zaczął mówić o honorze. To nie było tak, to było zupełnie inaczej, to było powszechne, to widziałem wśród wszystkich oficerów: przygnębienie, załamanie, klęska. I to klęska państwa, to nie przegrana bitwa i dostanie się do niewoli. To klęska państwa, koniec.
Podszedł do mnie [oficer sowiecki]. Myśmy siedzieli z bratem, jak żołnierz sowiecki poszedł, to cały stół był wolny. On się przysiadł, pyta: „Skąd jesteś, skąd jedziesz?”. – „Jadę z Warszawy”. – „A po co tutaj aż?” – „Uciekałem przed Niemcami”. Ogromna sala, restauracyjna niegdyś. Tam stały stoły, więc prawdopodobnie była to restauracja na miarę Tarnopola. W każdym razie: „Jak się nazywasz?”. Tutaj popełniłem pierwszy błąd, dlatego że powiedziałem, że nazywam się Janusz Ginalski, podałem imię i nazwisko. „A dokąd jedziesz?” – „Do Białegostoku jedziemy”. – „A po co do Białegostoku?” – „Tam mamy znajomych”. – „A co będziecie tam robili?” – „Mama jest nauczycielka, to będzie pracowała jako nauczycielka pewnie”. Porozmawiał chwilę i mama akurat nadeszła. Stała i patrzyła, on wstał, poszedł, odszedł w ogóle. Potem go chyba więcej już nie widziałem. Mama przerażona powiedziała: „Słuchaj, o czym z nim rozmawiałeś?”. – „Nic takiego”. – „A co mu powiedziałeś?” – „Nic”. – „O co cię wypytywał?” – „O ojca, dokąd jedziemy, co będziemy robili”. Mama była bardzo tym zaniepokojona. Wtedy już nas namierzyli.

  • Przez tę rozmowę?


Tak. On poszedł szybko (prawdopodobnie mieli listę), sprawdził, czy jesteśmy na liście poszukiwanych. Mieli to dość dobrze zrobione. Już ojca szukano wtedy. Chyba wtedy nas namierzyli. W każdym razie, mama jakoś znalazła pociąg jadący do Kowla. Do Kowla jeszcze była względna jazda. Pamiętam, chyba przejeżdżaliśmy przez stację we Lwowie, ale pociąg się nie zatrzymywał, jechał prosto do Kowla.

  • Byliście tylko pan, mama i brat? Nikogo więcej?


Nikogo więcej.

  • Nikt z wami nie pojechał do Białegostoku?


Nie. Pamiętam, jak na kliszy fotograficznej, przyjazd do Kowla. To już był wieczór, padał deszcz ze śniegiem, wiatr wiał, pusto na dworcu, gdzieś się ludzie rozsypali, wszystko znikło, tak że pusto zupełnie. Jakiś narożnik stacji w Kowlu, budynku dworcowego, lampa z kloszem metalowym, od spodu bielonym, emaliowanym, na wietrze się bujająca, a pod tą lampą wartownik sowiecki w czapce, miękka czapka ze szpicem na czubku głowy. Płaszcz, karabin z bagnetem na broń. I płatki śniegu mknące w podmuchach wiatru. Śnieg z deszczem. Pamiętam dokładnie nawet, jak wyglądał mur, skarpa idąca na dół, wspornik muru. Weszliśmy do budynku stacyjnego. Coś, co jest niewyobrażalne: cały budynek zapchany ludźmi tak, że przecisnąć się nie można. Już nie mówię, że przez wielką salę, ale już przy wejściu nie można się wcisnąć, ludzie leżą albo siedzą na ziemi, pokotem dosłownie. Jakoś żeśmy się przecisnęli. O tym, żeby się położyć na ziemi, nie było mowy. Żeśmy się do ściany przytulili, usiedli. Mama natychmiast oczywiście poszła organizować, znaleźć przede wszystkim pociąg jadący do Białegostoku. Tylko jak znajdzie w tym tłumie?

  • Wszyscy chcieli się tam dostać?


We wszystkich kierunkach. To był tłum tych, co uciekali z całej Polski przed Niemcami. Jedni ewakuowani, a drudzy na własną rękę. Dalej nie dotarli. W każdym razie to był wymieszany tłum i gęsto tam było. Przejść nie można było swobodnie, trzeba było uważać, żeby po ludziach nie deptać i nogę wsuwać pomiędzy ludzi, tak gęsto leżeli. Mama jakoś się przedostała i powiada: „Chodźcie, jest sala restauracyjna jako izba chorych. Będziecie udawali chorych, to będzie można przeczekać i doczekać do pociągu do Białegostoku. Żeśmy wstali, szliśmy, przeciskając się pomiędzy leżącymi. Prawie żeśmy doszli do drzwi. Stoi dwóch żołnierzy z karabinami, bagnety na broń. Idziemy do drzwi, przeciskamy się. Akurat trafiliśmy na polskiego kolejarza, w mundurze, w czapce, tylko naturalnie już bez orzełka. Widzi, że mama nas ciągnie, powiada: „Dokąd pani te dzieci prowadzi?”. – „Na izbę chorych, żeby mogły trochę przeczekać”. – „Niech pani stąd ucieka, to nie jest żadna izba chorych! Tam się tylko wchodzi, stamtąd nikt nie wychodzi. Tam nie podają ani wody, ani nie ma lekarstw, ani w ogóle lekarza, ani sióstr, niczego tam nie ma. Nie podają jedzenia ani wody nawet”. Zamykali wszystkich chorych, żeby nie wybuchła epidemia tyfusu. Postawili wartę przy drzwiach i tylko wynoszono stamtąd rano, ale nikogo nie wypuszczano. Kto wlazł, to musiał być wyniesiony dwa czy trzy dni później. Tak to wyglądało. To trochę mamę przeraziło. Wyszliśmy szybko z budynku stacyjnego, bo baliśmy się tej izby chorych, a poza tym tam nie było po co tkwić, w tym zbitym tłumie. Poszliśmy szukać, gdzie może być pociąg do Białegostoku. To jest duża stacja, trzeba szukać. Może on stoi kilometr za stacją, może kilometr przed stacją, może gdzieś w polu, trudno powiedzieć. Gdzieś podobno jest. Tylko gdzie? Pytając i błądząc, łażąc po torach, bo nie po peronie… Już nawet z oczu zginęła stacja w padającym śniegu i w podmuchach wiatru, zresztą nie była oświetlona. Jedna lampa bujająca się na wysięgniku to nie było oświetlenie dostateczne dla peronów i dla całej stacji. W każdym razie w końcu znaleźliśmy się przy jakimś pociągu, o którym ludzie, spotykani po drodze, tak samo błąkający się jak my i szukający pociągu gdzieś indziej, nie wiem, gdzie jadącego… W końcu nam wskazali jacyś kolejarze, że pociąg, który daleko stoi, może pół kilometra, to jest pociąg do Białegostoku. Dotarliśmy do tego pociągu. Ludzie stoją na stopniach, siedzą na dachach, oblepione to jest na pomostach. To były wszystko stare boczniaki poniemieckie, jeszcze z I wojny światowej i sprzed I wojny. Były i nasze pulmanowskie wagony. To było tak zapchane, że ludzie na dachach już się umieścili, gotowi byli jechać na dachach. Jak się dostać? Akurat zjawiło się dwóch kolejarzy. Mama powiada: „Panowie, jestem z dziećmi, musimy jechać do Białegostoku. Pomóżcie, dam obrączkę”. Zdejmuje z palca obrączkę. Powiadają: „Proszę pani, niech pani tutaj poczeka. – To był wagon drugiej klasy, też boczniak tak zwany z poszczególnymi przedziałami. – To jest wagon, który musimy trzymać jako rezerwę dla oficerów i różnych przedstawicieli. Chwilowo jest jeszcze prawie pusty, nikt nie jedzie, może kilku pasażerów. Pójdziemy po klucz, to otworzymy pani jeden z przedziałów, tam przed samym odjazdem pociągu się wślizgniecie. Wcześniej nie można, dlatego że mogą przyjść”. Zniknęli, ale nie wzięli obrączki, mieli przyjść. Czekamy. Minęło piętnaście, dwadzieścia minut, pół godziny, nikt nie nadchodzi. Stoimy, po cichu rozmawiamy, co z tego wyniknie, czy przyjdą, czy nie. Nagle drzwi się otwierają, jakiś głos: „Wchodźcie szybko!”. Żeśmy się wślizgnęli, drzwi się zatrzasnęły i koniec. Noc ciemna, wagon nieoświetlony. Trudno powiedzieć, kto nas wpuścił, w każdym razie było ich dwóch. Usiedli na jednej ławce, my na drugiej ławce w trójkę.

  • Ile do takiego jednego przedziału ludzi się mieściło?


Chyba po pięć osób na jednej i na drugiej ławce. To był wagon drugiej klasy, miał wyściełane ławki jakimś aksamitem, była tapicerka. W każdym razie położyliśmy się, przytuliliśmy się i zasnęliśmy. Obudziliśmy się, jak już pociąg jechał najprawdopodobniej w kierunku Białegostoku, ale nikt tego dokładnie nie wiedział. Ci dwaj panowie to byli jacyś bardzo zamożni, kupcy, mieli jesionki z bardzo dobrego materiału, z bobrowymi kołnierzami. Byli niewątpliwie Żydami, chociaż obywatelami polskimi na pewno. Byli bardzo mili. Co im zależało wpuścić kobietę z dwojgiem dzieci? W każdym razie niewątpliwie zawdzięczaliśmy im bardzo wiele. Jak już się rozwidniło, zawarliśmy znajomość, przywitaliśmy się, bo wtedy dopiero można było się przywitać: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. Mama zaproponowała: „Czy panowie się napiją wina?”. Było jeszcze trochę ciasta. Chętnie przystali na to. To już były resztki wina, ostatnia butelka, więc wypiliśmy wspólnie to wino i zjedliśmy ciasto, po czym dojechaliśmy do Białegostoku. Tam żeśmy wysiedli i poszliśmy do rodziny mojego ojca. To byli dalecy krewni. Jak nas zobaczyli, to powiedzieli: „Słuchajcie, nie wchodźcie, udajcie, że przechodzicie, tylko pytacie o drogę, zaraz podjedziemy”. Już nas szukali. Ponieważ nazwisko to samo, a ja powiedziałem niebacznie… Powinienem zmylić nazwisko, przecież nie miałem żadnych dokumentów, ale jeszcze nie miałem wtedy doświadczenia okupacyjnego. Jeszcze nie wyrobiły się w człowieku nawyki konspiracyjne i zasady gry jeszcze nie były mi znane. Wtedy raczej prawdomówność, byłem harcerzem. Całe szczęście, że legitymacji nie miałem przy sobie, dlatego oni rozstrzeliwali harcerzy, szczególnie ich tępili, dlatego że to były zorganizowane grupy, bardzo dobrze się znające i o nastawieniu bardzo patriotycznym, więc to było dla nich groźne. Umieszczono nas w parafii u księdza, przy farze. To było niedaleko stamtąd. Doprowadzono nas tam i żeśmy siedzieli cicho jak myszy pod miotłą przez chyba trzy czy cztery dni.

  • Tata nie dotarł do Białegostoku?


Tata dotarł, tylko żeśmy taty nie widzieli. Dowiedzieliśmy się, że tata jest. Ktoś z rodziny nas zaprowadził, dlatego że już nas szukali.

  • Tata też się gdzieś ukrywał?


Też się gdzieś ukrywał, tylko nie razem z nami. Myśmy się ukrywali na plebanii u księdza. Ojciec miał kontakty z plebanią. Nie mógł wracać pod swoim nazwiskiem, dlatego że rozeszła się wieść (która się sprawdziła zresztą), że będzie wymiana uciekinierów, bieżeńców. Tak nazywali Rosjanie uciekinierów. W każdym razie, nie wiadomo kiedy, ale będzie otwarta granica i ci, którzy byli urodzeni i zamieszkiwali przed wojną po stronie okupacji niemieckiej, będą mogli wrócić do siebie, a z tamtej strony ewentualnie na stronę sowiecką. Taka miała być ugoda zawarta pomiędzy Rosjanami i Niemcami. Miano lada chwila otworzyć granicę. Jadąc do Białegostoku, jechaliśmy nie tylko dlatego, że tam była rodzina, tylko dlatego że mówiono, że będzie wymiana i będzie otwarta granica. Siedzieliśmy i czekaliśmy na otwarcie granicy. Ojciec wyrobił sobie metrykę, ale na nazwisko starszego, nieżyjącego brata. Brat był starszy o kilka lat, więc to dawało pewne plusy w oczach Niemców, że nie nadaje się tak bardzo, jako już starszy człowiek, do konieczności pracy. To było bezpieczniejsze.

  • Jakie nazwisko?


To samo, Ginalski, tylko Józef, zmiana imienia i oczywiście inna data urodzin.

  • Tam mu umożliwili odbiór papierów?


To oczywiście ksiądz musiał wydać, dlatego że to była metryka.

  • Czyli ksiądz pomógł?


Oczywiście, że tak. Chyba trzeciego czy czwartego dnia okazało się, że jutro rano będzie granica otwarta i trzeba jechać. Powędrowaliśmy rano. Nie pamiętam kto, ale zaprowadzono nas na stację. Akurat podjechał pociąg, który miał jechać do stacji granicznej w Zarębach Kościelnych. W kierunku na Łapy chyba szła linia kolejowa. Cudem żeśmy się do tego pociągu dostali. Znów jechali, gdzie się dało: na buforach, na zderzakach, na dachu, na, stopniach. Ale to nie było daleko, to była zaledwie godzina czy półtorej godziny jazdy od Białegostoku, może niepełne dwie godziny. Tak czy inaczej dostaliśmy się. Wlazłem na półkę górną. Byłem szczupły i drobny, brat też. Tam żeśmy się jakoś ulokowali. Atmosfera była wesoła, czekaliśmy. Któryś z pasażerów, jak pociąg szarpnął i ruszył, to zawołał: [niezrozumiałe]. Wyładowaliśmy się w szczerym polu, nie na stacji i dalej pociąg już nie szedł. Szron leżał na polu, paliły się ognie, ludzie tam koczowali podobno, czekając już od dziesięciu dni czy od dwóch tygodni, kiedy zaczną przepuszczać. Mój brat nawet poszedł zbierać chrust (były jakieś zarośla), żeby własne ognisko zapalić. Nie pamiętam, ale ojca wtedy nie było razem z nami.

  • Nie był w pociągu?


Chyba dopiero w Warszawie żeśmy się spotkali. Była tylko matka. Nie wiadomo było, kogo mogą śledzić, czy już ojca namierzyli, czy nas.

  • Spotkaliście tatę w Białymstoku?


Na pewno nie.

  • Generalnie kierunek Warszawa?


Tak. Dostałem, przynieśli mi, ponieważ miałem na nogach coś niewiele lepszego niż sandałki, coś mi skombinował pan Domaniewski, ale to się rozlatywało, to były chyba od jego syna jakieś stare buty, buciki z cienkiej skóry, czarne, tylko że obłaziła cała farba i zrobiły się trochę białawe. W każdym razie były charakterystyczne tym, że się sznurowały, to był wysoki bucik. One będą jeszcze grały pewną rolę, ocaliły mi życie przed gestapo, przy pierwszych aresztowaniach, w marcu, ale to już dalsza historia. Na polu żeśmy leżeli i czekali: mama, brat i ja.

  • Kiedy to było mniej więcej? To był listopad?

 

To nie był jeszcze listopad. To musiało być koło 10 października, może 15 października. O dziesiątej zaczęto przepuszczać. Powiedziano, że zaczynają przepuszczać. Ustawiła się kolejka i trzeba było w tej kolejce stać. Niedaleko stała pani Bandrowska-Turska, śpiewaczka. Miała kuferek ze sobą, pod pachą. Rosjanie zapowiedzieli stojącym w kolejce, że należy zdać absolutnie wszystko, całe złoto, które mają. Jeżeli ktoś zachowa bodaj obrączkę czy medalik, czy krzyżyk, to zostanie aresztowany, nie wyjedzie. Moja mama miała jeszcze na palcu pierścionek z szafirem, z brylancikami dookoła. Oczywiście włożyła do kieszeni. Ukryła również i obrączkę, niczego nie zamierzała oddawać, tym bardziej że to, co mieli zabrać, już nam zabrali. Ale mama nad tym nie bolała, uważała, że jest bardzo dobrze, że uchodzimy z życiem. Tamta rzecz była drobniejsza zupełnie. W każdym razie w tej kolejce dotarliśmy około godziny czwartej. Stał stolik, za stolikiem dwa czy trzy krzesła. Siedzieli enkawudziści. Już wiedziałem, którzy to są oficerowie NKWD. Sprawdzali jakiekolwiek dowody, które by wskazywały na to, że się jest z tamtej strony, czyli ze strony okupacji niemieckiej. Mama miała jakieś dokumenty ze sobą, ocaliła to, bo przy sobie miała, przedstawiła. To, że synowie, było wpisane do czegoś. Nie legitymowała się na pewno legitymacją, bo miała legitymację żony oficera. Mówiła świetnie po rosyjsku, co bardzo ułatwiało sprawę nie tylko z Rosjanami, ale i z Niemcami też. W końcu odprawili nas, wypuścili i ruszyliśmy drogą polną w kierunku jakiegoś wału, który w odległości pięciuset metrów, może ośmiuset metrów było widać. Doszliśmy do tego wału. Droga prowizoryczna, wydeptana, polna droga. Był wykopany przekop w wale, na szczycie stał wartownik niemiecki w hełmie z okapem, w płaszczu. Karabin na pasie, ale bagnet na broń. Powiem prawdę: to był Niemiec, przez którego nas ewakuowano przez pół Polski, ale jak go zobaczyłem, to nieprawdopodobnie westchnienie ulgi: „Boże, koniec tego piekła”. Nie trafiliśmy do raju, to rzecz pewna, ale w każdym razie udało się przeżyć okupację, dokończyć szkołę powszechną, potem gimnazjum na kompletach, zrobić małą maturę w 1944 roku.

  • Gdzie mieszkaliście, kiedy wróciliście do Warszawy?


Na Rakowieckiej. Przeszliśmy, westchnienie ulgi: „Boże, koniec tego piekła”. Niemcy sprawdzili szybko dowody i zaprowadzono nas do… To była chyba szkoła, która nie była wtedy czynna. W środku budynku, w korytarzu siedział jakiś feldfebel niemiecki, spisywał dokumenty. Mama władała bardzo biegle trzema językami, najlepiej rosyjskim, ale bardzo dobrze mówiła po niemiecku i francusku. Z Niemcem się bardzo szybko dogadała. Zaprowadzono nas do sali, leżały porządne silniki na podłodze, koce, jakieś poduszki. Chyba kazano nam wyjść na świetlicę, każdy dostał po kubku czarnej kawy i po kromce czy po dwie kromki czarnego chleba wojskowego z marmoladą. To było chyba z zapasów niemieckich, ale rozdawały panie polskie z Czerwonego Krzyża. Żeśmy zasnęli na tych porządnych siennikach pod porządnymi kocami i na porządnej poduszce.
Obudziliśmy się rano. Pogoda była niezła. Stały podstawione furmanki, Niemcy potrafili to dobrze zorganizować. Ładowali na furmankę po sześć osób, utworzył się rząd i ruszył w kierunku stacji kolejowej. Przyjechaliśmy, stał pociąg, czysty, porządny. Załadowaliśmy się do takiego samego wagonu boczniaka, ale mieliśmy praktycznie całą ławkę dla siebie, jeszcze dwie się dosiadły. W końcu, jak cały pociąg załadowano, to ruszył.

Jechaliśmy przez Łapy. W Łochowie zobaczyłem, wyglądając przez okno, jadąc wysokim nasypem (w dole była łąka, tor zakręcał w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara), że w dole leżał polski pociąg pancerny z napisem: „Danuta”. Widocznie w czasie bombardowania dopadły go samoloty niemieckie albo przed nim zerwał się tor, dość że stoczył się z nasypu i spadł, tam leżał nawet niepilnowany przez Niemców, chyba tylko zamknięty. Tak żeśmy dojechaliśmy w końcu do Warszawy.
Ruszyliśmy w kierunku naszego mieszkania. Dom był, tylko że musiała strzelać bateria niemiecka i strzelała dobrze, „polówki” na pewno strzelały, dlatego że cztery pociski walnęły w nasze piętro. W nasze mieszkanie nie, bo nasze było ostatnie od strony Opoczyńskiej, ale cztery rąbnęły w drugie piętro, na którym żeśmy mieszkali. Jeden chyba w pierwsze piętro rąbnął, w każdym razie celnie strzelali, cała salwa baterii poszła w to piętro, tak że ściana odgradzająca nas od sąsiedniego mieszkania była wywalona. Tam był salonik rodziców, zasypane to było gruzem. Mieszkanie było obrabowane, ale nie mieliśmy żadnego żalu, dlatego że inni prawdopodobnie pozostali bez dachu nad głową w czasie oblężenia Warszawy, więc brali to, co było potrzebne. Nie sądzę, żeby przyszli nas okradać i rabować. Po prostu wzięli to, co było konieczne, żeby przeżyć dalej. Sami stracili więcej.

  • To była Racławicka 43?


[Racławicka] 43a mieszkania 25.

  • Na którym piętrze mieszkaliście?


Na drugim. Okazało się, że nasze mieszkanie, jakkolwiek by to nie wyglądało, nie nadaje się do użytku, dlatego że wywaliło wszystkie szyby. Od tej strony, gdzie wywaliło, był salonik. Potem był sypialny pokój, potem był pokój stołowy po przeciwnej stronie korytarza, w środku łazienka. To było bardzo nowoczesne mieszkanie, bardzo ładne. Dalej kuchnia i pokoik jeszcze, tak zwana służbówka. W każdym razie mieszkanie nie nadawało się do zamieszkania. Powędrowaliśmy do mieszkania naszej cioci, na ulicę Pogodną róg Grottgera.

  • Jeszcze z ojcem nie mieliście kontaktu?


Jeszcze nie. Sami żeśmy dotarli na Pogodną róg Grottgera. To jest dolny Mokotów, od Belwederskiej jest ulica Grottgera, a Pogodna jest prostopadła do niej. Okazało się, że ciocia jest, przyjęła nas. Następnie zaczęła się zjeżdżać do cioci cała rodzina.

  • Ciocia, czyli siostra mamy?


Siostra mamy. Mąż cioci był podpułkownikiem, moim ojcem chrzestnym, oficerem armii austriackiej, później w armii polskiej. W 1920 roku był dowódcą batalionu w 15. pułku „Wilków Kresowych”. Za 1920 rok miał Virtuti Militari i czterokrotny [Krzyż] Walecznych. Został zamordowany w Katyniu. Ciocia była, jeszcze zjawiła się jej siostra. Cioci nie pamiętam, bo mieszkanie miała obok, ale zdaje się, że w mieszkanie to pocisk trafił, tak że z tego mieszkania musiała się wynieść razem z synem. Następnie przyjechał wujek Feliks z Włodzimierza, z którego cudem zdołał uciec. Był tam sędzią śledczym. Szukano go, ale zdołał ujść z życiem. Szukało go NKWD. Na to mieszkanie cioci to chyba wystarczyło lokatorów. W każdym bądź razie tam żeśmy zamieszkali.

  • Czyli z dziesięć osób tam było?


Było. Następnie zjawił się mój ojciec, który również zamieszkał razem z nami. Poszedł, zobaczył, że nasze mieszkanie jest rozbite, więc wiadome było, żeby szukać nas na ulicy Pogodnej, i tam trafił.

  • Jak wjechaliście do Warszawy, były widoczne znaki walk? Pamięta pan atmosferę Warszawy?


Tłum na ulicach, Warszawa była wtedy niesłychanie ruchliwa. Był dopiero koniec października, przyszedł bardzo ciepły listopad. Pamiętam, że z ojcem wybrałem się na spacer w Aleje Ujazdowskie i potem na Krakowskie Przedmieście, koło pałacu Staszica. W każdym bądź byłem w krótkich spodenkach i w koszuli z krótkimi rękawami. Jak na listopad, było bardzo ciepło, świeciło słońce. Stamtąd pojechaliśmy do Józefowa, o którym wspominałem, do willi, zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że dzieje się tyle, że na placu leżały przygotowane do wywiezienia drzwi i okna. Służąca, która została, ogołociła ze wszystkiego. Wszystkie obrazy pana Czapskiego zniknęły. Nawet gwoździe ze ścian, na których te obrazy wisiały, też zniknęły.

  • Wiedzieliście na pewno, że to ona?


Powiedziano nam, że to ona razem ze swoim kochankiem przygotowała do wywiezienia drzwi i okna. Już były przygotowane. Dom był całkowicie oczyszczony. Radzono mojej matce, żeby zgłosiła to do policji. Mama powiedziała, że nie doniesie do niemieckiej policji na Polkę. Odżałowała to, dała sobie spokój.

  • Czyli wszystko, co pana było Czapskiego, poszło do ruskich lub zginęło?


Do Rosjan tylko jego dokumenty rodowe. Pewnie są w tej chwili w jakichś archiwach rosyjskich. Pan Czapski już nie żyje. Natomiast jeżeli chodziło o nasze, to złoto na pewno, wiele ubrań nie było. Żeśmy niewiele zabrali, jakąś walizkę najpilniejszych rzeczy. Zdawało się, że niedługo się wróci.

  • Rewolwer został?


Rewolwer pana Czapskiego został. Okazało się, że tam nie ma nic. Trzeba było przepędzić zimę u cioci, dlatego że mama dopiero zaczęła się zbierać do tego, żeby coś zrobić z mieszkaniem na Rakowieckiej. Pierwsza rzecz, to było przede wszystkim postawić ścianę od strony pokoju łączącego nas z sąsiednim mieszkaniem, to znaczy od strony saloniku. Następnie trzeba było oszklić wszystkie okna. To jednak wymagało trochę pieniędzy, a pieniędzy nie mieliśmy praktycznie żadnych. W międzyczasie zima przyszła wcześnie, zrobił się początek grudnia. Moja mama zwerbowała swoją młodszą siostrę, najmłodszą z rodzeństwa. Były trzy siostry: mama najstarsza z rodzeństwa, ciotka Włada, żona pułkownika, oraz ciocia Elżbieta i dwóch braci. Henryk był przed wojną dyrektorem okręgu poczty i telegrafów w Lublinie oraz Feliks, o którym mówiłem, z Włodzimierza zdołał ujść z życiem, był sędzia śledczym w tamtejszym sądzie. Mama zwerbowała swoją siostrę, jeszcze jakąś panią i namówiła je, żeby pójść za granicę z kontrabandą, znaczy ze szmuglem. Zabrać ze sobą to, co jest tam najpotrzebniejsze. A co było najpotrzebniejsze? Kamienie do zapalniczek, igły (wszystko jedno: do maszyny, do szycia), wszelkiego rodzaju nici, włóczki i tak dalej. Co jeszcze, nie pamiętam. W każdym razie tego rodzaju rzeczy, to wszystko było tutaj, ale tam nie było niczego. Knotów do lamp nie było, natychmiast Rosjanie rozkupili i koniec, nawet zapałki trudno było dostać. Mama to wszystko zgromadziła za resztkę pieniędzy, chyba sprzedała w końcu pierścionek, o ile sobie przypominam. Trzeba było żyć, więc pierścionek ze szmaragdem i z brylancikami sprzedała. Zakupiła towar i razem wyruszyły ze szmuglem przez zieloną granicę. Już był grudzień, ale udało im się przejść dobrze granicę, to znaczy nie zatrzymali ich na granicy ani Rosjanie, ani Niemcy. Przewodnik dobrze prowadził po ścieżkach, które sam znał, wiedział, jak należy przejść. Mama dojechała do Białegostoku. Tam przy pomocy rodziny, z którą się skontaktowała… Teraz mogła śmiało się kontaktować, bo już Rosjanie się pogodzili z tym, że nas nie ma. Pewnie doszukali się w papierach z granicy.

  • Mama była zaradna.


Ciocia też, żona pułkownika.

  • Jak na to wpadła, żeby szmuglować?


Trzeba było z czegoś żyć. A z czego ludzie żyli? Jeździli. Zaopatrzenie całe, rąbanka, słonina, chleb, to wszystko jechało ze szmuglu. To był szmugiel lokalny, pomiędzy okolicami a Warszawą, a tamto było przez granicę. Mama miała już świetne rozeznanie, wiedziała, że tam wszystko zginęło, wiedziała, co jest potrzebne. W każdym razie przeszła, sprzedała to wszystko i wracały panie z wyprawy, ale zatrzymał je patrol niemiecki na granicy. Dzięki temu, że mama świetnie znała język niemiecki, zdołała tego podoficera, który patrol prowadził, przekonać, że wraca do dzieci, ona tutaj, dzieci w Warszawie, więc przepuścił i wróciła do Warszawy. Tak że już były pieniądze.
Jedna rzecz była: ciocia na trzecim piętrze miała mieszkanie, naprzeciwko była szkoła, na ulicy Pogodnej. Grottgera kończyła się przy ulicy Pogodnej, od strony Belwederskiej. Na Pogodnej była szkoła, okna w okna. Szkołę zajęli oczywiście żołnierze niemieccy. Od rana dzieci polskie, małe kajtki, oblegały tę szkołę i wołały: Herr, bitte Brot! Niemcy rzucali pół bochenka, bochenek chleba, czasem puszkę z konserwą. Trochę ich to bawiło, robili zdjęcia, ale później się to skończyło, na początku to było. Nadeszły święta Bożego Narodzenia u dziadka. Dziadek, kiedy kończył swoją karierę adwokacką jako członek warszawskiej palestry, adwokat, miał kancelarię na ulicy Długiej. Pamiętam podwórze po lewej stronie, jak się jedzie do trasy WZ ulicą Długą od Miodowej. Pałacyk jest, było trójkątne podwórze, tam była kancelaria. Na tyle były sądy i hipoteka, więc miejsce było bardzo dobre. Dziadek, kiedy w 1937 roku kończył już z powodu wieku, nie miał dłużej chęci i sił prowadzić kancelarii adwokackiej, sprzedał to i kupił willę w Wiśniowej Górze koło Starej Miłosnej. Ciocia w 1939 roku była u dziadka i u babci, to już starsi ludzie przecież. Mieszkanie na ulicy Pogodnej (od Grottgera się wchodziło, ale to róg Grottgera i Pogodnej) zostało puste. Wujek tylko tam wstąpił, przejeżdżał przez Warszawę, zobaczył się z ciocią, coś zabrał i pojechał, a ciocia pojechała do dziadków. Toczyły się walki wokół Warszawy, przechodziła przez Starą Miłosną grupa kawalerii pułkownika Andersa, która ostatecznie została rozbita pod Krasnobrodem, ale to inna historia. W każdym razie w szkole w Międzylesiu leżała spora grupa polskich żołnierzy, rannych w czasie walk toczonych wokół Warszawy. Nawet w Starej Miłosnej w kościółku leżał generał von Fritsch, który był albo szefem sztabu armii niemieckiej, albo też dowódcą głównodowodzącym armii niemieckiej, tylko Hitler za coś tam wywalił go z armii w stan spoczynku. Jak wybuchła wojna polsko-niemiecka, to generał Fritsch złożył podanie do Hitlera, że pragnie służyć jako żołnierz i powierzono mu pułk artylerii ciężkiej. Zginął w walce z Polakami w okolicach Warszawy i leżał w Starej Miłosnej. Tego kościółka na wzgórzu już nie ma, został spalony w czasie walk, które toczyły się wokół Warszawy, kiedy stanął front. Tak czy inaczej dom dziadków ocalał i tam żeśmy wszyscy pojechali na Boże Narodzenie. Śnieg był potężny, myśmy z bratem od razu poszli wyciąć choinkę, chociaż przyjechaliśmy późno, dużą koleją. Elektryczne pociągi chyba już chodziły, Niemcy to zdążyli naprawić. Władze niemieckie dopilnowały, żeby to chodziło porządnie, tak że chodziło.

  • Szkoły nie było?


Nie, wtedy jeszcze nic się nie działo. Przyjechaliśmy tam, to było popołudnie, mróz był tęgi, śnieg. Dotarliśmy tam, to było cztery kilometry od stacji. Zjechała się cała rodzina: dziadek, babcia, następnie wuj Feliks, który mieszkał u cioci, następnie nasza trójka, następnie wujek Heniek też dotarł. Szukało go gestapo, ukrywał się, dlatego że znał cały system łączności województwa. Niemcom zależało na tym, żeby… Mój ojciec przyszedł dość późno, w plecaku przyniósł bańkę z naftą, dlatego że tam nie było oświetlenia elektrycznego, tylko lampy pięknie, wiszące lub stojące, stare, chyba jeszcze z carskich czasów. Wigilia odbyła się jak należy. Nadszedł już z Kozielska list od wujka Kazika, że jest w niewoli sowieckiej. Wyglądało na to, że cała rodzina przeżyła rok 1939.

  • Co tata robił, jak przyjechał do Warszawy? Mógł coś w ogóle robić?


Nie, ojciec ukrywał się do końca, ale nie u nas w mieszkaniu, tylko od razu zamieszkał gdzie indziej. Właściwie na dwa dni przed wybuchem Powstania dowiedziałem się, gdzie ojciec mieszka, dlatego że musiałem pójść i zabrać pewne dokumenty, które miałem doręczyć.

  • Blisko was mieszkał?


Blisko, na Fałata, na rogu Rakowieckiej i Fałata. Dowiedziałem się dopiero na dwa dni przed [Powstaniem]. Przez cztery lata nie wiedziałem, gdzie ojciec mieszka. Panowała zasada, że im mniej wiesz, tym krócej będziesz przesłuchiwany i mniej bity. Nikt nie zna granic swojej wytrzymałości. Nie wie, czy powie, czy nie powie, to się dopiero okaże, ale lepiej nie wiedzieć, to z całą pewnością. Zasada była jedna: nie powiedzieć ani słowa, dlatego że jeżeli się powie jedno, to potem będą walili, dlatego że będą sądzili, że wie więcej, będą chcieli wytłuc wszystko do końca. Jeżeli nie powie nic, to znaczy że prawdopodobnie jednak nie wie, można było wyjść z życiem. Tyle że raczej z gestapo nie wychodziło się z życiem na zawsze, tylko jechało się do obozu koncentracyjnego, ale nie było się zatłuczonym na miejscu. Niemcy się na ogół nie bawili w specjalne skomplikowane metody, musieli mieć natychmiast informacje, wytłuc, dlatego że po kilku godzinach już w większości przypadków adresy były spalone, nieaktualne. Ci, którzy tam mieszkali, już gdzie indziej mieszkali, pod innymi nazwiskami, już mieli inne dokumenty. Tak że się błyskawicznie zrywała cała sieć, dlatego im zależało na tym, żeby to szybko załatwić, bo inaczej już nie warto było nawet im się trudzić.

  • Byliście u dziadków w Starej Miłosnej?


W Starej Miłosnej, a potem wróciliśmy znów do mojej cioci na ulicę Pogodną. Ciocia też razem z nami wróciła, a dziadkowie zostali tam.




Warszawa, 12 i 24 stycznia 2012
roku Rozmowę prowadził Jan Komasa


Kontynuacja nagrania przeprowadzona 8 października 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadził Jan Komasa.

  • Zatrzymaliśmy się na 1939 roku, na Bożym Narodzeniu. Jak pan wspomina początki okupacji? Gdzie mieszkaliście?


Mieszkaliśmy na rogu Rakowieckiej i Opoczyńskiej, a w Józefowie pod Warszawą rodzice mieli willę. Dziadkowie mieszkali w Wiśniowej Górze, to jest koło Starej Miłosnej i tam spędzaliśmy święta Bożego Narodzenia, w atmosferze trudno powiedzieć, że radosnej, ale w każdym razie o tyle szczęśliwej, że okazało się, że cała rodzina znalazła się w komplecie.

  • Udało się, nikomu nic się nie stało?


Udało się wszystkim przeżyć. Nieważne, że mieszkanie zostało rozwalone, że willa została całkowicie okradziona, że straciliśmy wszystko, cośmy mieli i wyszliśmy z tego z tym, co na grzbiecie. Ważne było, że wszyscy żyją.

  • Gdzie to było?


To było w Wiśniowej Górze.

  • Willa została okradziona?


Okradziona – w Józefowie, tam gdzie mieszkał pan Józef Czapski. Na Wigilii się zebraliśmy. Żył dziadek, żyła babcia, u nich odbywała się Wigilia. Mój ojciec przywiózł zdobycz, bańkę nafty. Nie było oświetlenia elektrycznego, tylko lampy naftowe. Okazało się, że jest wystarczający zapas nafty do lamp na całe święta, więc było dość jasno. Piękne, stare lampy, dzisiaj już zabytkowe, wiszące albo stojące. Był mróz. Ojciec przyjechał z tą naftą, mama z nami. Wujek, który był sędzią śledczym we Włodzimierzu, zdołał uciec bolszewikom, chociaż go szukali.

  • Było już wiadomo, że bolszewicy idą?


Nie, wtedy zdołał im uciec, kiedy tylko wkroczyli, to znaczy 17, 18 września. Zdołał dotrzeć do Warszawy i uciec, pomimo że go szukali. Drugi wujek, Henryk, który był dyrektorem [Dyrekcji] Okręgu Poczt i Telegrafów w Lublinie, też uciekł z Lublina i przeniósł się do Warszawy, bo go Niemcy szukali, jako że znał wszystkie systemy łączności panujące w Polsce. To była poczta, telegraf, telefon. Dyrektor Okręgu Poczty i Telegrafów na cale województwo lubelskie –Niemców to interesowało bardzo.

  • Byliście wszyscy na Rakowieckiej?


Nie, u dziadka w Wiśniowej Górze. Ciocia, której mąż został wzięty przez Sowietów do niewoli i znalazł się Kozielsku… Przyszedł list od wujka, więc było wiadomo, że przeżył. Druga ciocia [była] razem z synem, jej mąż przed wojną jeszcze zmarł. Tak że cała rodzina z wyjątkiem jednego wujka, pułkownika, który znalazł się w Kozielsku, zebrała się w komplecie, ale o nim wiadomo było, że żyje, jest w niewoli. Wigilia minęła w nastroju, nie powiem „radosnym”, bo nie było się specjalnie z czego cieszyć, ale w każdym razie bardzo pogodnym i szczęśliwym o tyle, że się wszyscy znaleźli, a nie wszystkim się to udało przecież. Tak że po tych przeżyciach, które myśmy, a przynajmniej ja przeżyłem na obszarze, na który wkroczyli Sowieci, wydawało się, że tu jest rzeczywiście cisza i spokój. Chyba w drugi dzień świąt wyjechaliśmy, wszyscy się rozjechali, a w trzeci dzień świąt gruchnęła wiadomość, że Niemcy dokonali egzekucji w Wawrze rozstrzeliwując stu Polaków. Wyciągali z domów mężczyzn, z wszystkich willi, które tam były, bo nikogo innego tam pod ręką nie mieli. Odwet za zabicie dwóch niemieckich żołnierzy w podłej knajpie, która się nazywała „Pod Bażantem” i została przechrzczona na „Zum Fasan”. Zostali zabici przez bandytę, kryminalistę, który został wypuszczony z więzienia. Nie wiem, jak doszło do bójki w tej restauracji. W każdym razie zabili ich nożem, a dowódca niemieckiej jednostki, która tam stacjonowała, w odwet zarządził egzekucję stu.

  • Bardzo znana sytuacja.


Tak. Wtedy pojawiły się napisy na murach: „Wawer pomścimy”, na dole napis: „Wawer 27.12.1939”. Niemcy pokazali swoje oblicze. Myśmy wrócili do cioci, o której mówiłem, która mieszkała na rogu ulicy Pogodnej i Grottgera. Mieszkanko było ciasne, a nas tam było sporo, dlatego że poza samą ciocią (mąż siedział w Kozielsku), jeszcze [był] mój ojciec, który już do nas dołączył, a dlatego że tam go nikt nie znał, występował już jako swój brat. Poza tym to nie było nasze mieszkanie. Nasze mieszkanie, tak jak powiedziałem… W sąsiednie mieszkanie trafił pocisk artyleryjski, właściwie w to piętro trafiły cztery pociski. Strzelała bateria niemiecka nad wyraz celnie, bo trafili dokładnie, bardzo mały rozrzut pocisku, w jednym piętrze się zmieścili. Myślę, że chcieli albo trafić w Pole Mokotowskie, albo trafić w budynek Sztabu Generalnego, który mieścił się na Rakowieckiej, nieco dalej, gdzie dzisiaj też jest okazały wojskowy budynek naprzeciwko więzienia. To przed wojną był budynek Sztabu Generalnego przygotowany na wypadek wojny. W pokojowych czasach mieścił się na placu Saskim. Prawdopodobnie ostrzeliwali to i trafili w [nasz dom], więc wszyscy mieszkaliśmy [u cioci].
Zima była bardzo ostra. Trudności były z węglem, całe szczęście, że ciocia miała zapas w piwnicy przygotowany na zimę, jeszcze zanim wojna wybuchła, więc było dość ciepło w mieszkaniu. Ale węgiel, wiadomo, trzeba było oszczędzać. Były pewne trudności aprowizacyjne, dlatego że to, co dostawało się na kartki, to były znikome ilości. Nie pamiętam, chyba pół kilo chleba na tydzień.

  • Czyli zajrzał w oczy głód?


Tak, ale i zaczął kwitnąć tak zwany szmugiel. To znaczy że ludzie jeździli na wieś, tam kupowali różne produkty żywnościowe, przyjeżdżali do Warszawy i sprzedawali. Kto miał pieniądze, to kupował.

  • To było powszechne?


To było powszechne, z tym że tępione przez Niemców.

  • To było niebezpieczne?


Niewątpliwie, za to można było pojechać do… Ale najczęściej trafiało się inaczej, żandarmi zabierali wszystko, co było w koszyku, trochę tak zwanej rąbanki, trochę wędzonki, trochę jakiejś kiełbasy. Nie pisali protokołu. To kobiety handlowały głównie. Kobiety puszczali wolno, a sami to, co urobili, wysyłali do Rzeszy prawdopodobnie jako paczki żywnościowe.

  • Albo sami brali.


Sami też pewno brali.

  • Pamięta pan pierwsze zetknięcie z Niemcami na ulicy?


Mówiłem, że kiedy przeszliśmy, zobaczyłem Niemca na wale, a później feldfebla, który odnotowywał dane z mamy dokumentów, które mama na szczęście miała ze sobą. Właściwie Niemcy zachowywali się różnie. Były zasady gry, których należało przestrzegać. Nieprzestrzeganie ich mogło się skończyć katastrofalnie, to znaczy aresztowaniem i wywózką gdzieś do Rzeszy. Nawet były biura werbunkowe na Nowym Świecie. Pamiętam wielki, piękny plakat. Wisiał nad tym biurem, u wylotu Świętokrzyskiej na Nowym Świecie. Był przedstawiony widok piękny, alpejski, jakaś dziewczyna Niemka w pięknym stroju i chłopak Niemiec, i wielki napis: „Jedź z nami do Niemiec”. Ktoś dopisał: „Jedźcie sami”.

  • Po polsku dopisał?


Oczywiście, to było po polsku, dlatego że można się było zapisać i wyjechać do Niemiec. Różnie można było trafić – albo do bauera, czyli do rolnika… Zależy, do jakiego. Znałem takich, którzy mówili, że…

  • Było znośnie?


Tak jak Niemcy: wymagający, pracowici, ale sprawiedliwi. Mój przyjaciel, szef, z którym przepracowałem bardzo wiele lat, poczynając od Instytutu Mechaniki Precyzyjnej (tam się poznaliśmy, przyszedłem jako młody inżynier po studiach), był inżynierem już z pewną praktyką, był wywieziony do Niemiec, jeździł na parowozach, szlakował parowozy. W każdym razie opowiadał o swoich przeżyciach w Niemczech. Mówił, że maszynista, z którym on jeździł, tylko mówił: „Ty nic tu nie rób, ty tylko patrz przez okno, czy nie lecą Anglicy” – dlatego że Anglicy polowali na parowozy i myśliwce paraliżowały w ten sposób transport. Nie rozwalały całego pociągu, tylko jak myśliwiec zobaczył w dole pociąg i za nim smugę dymu (przecież elektryczne jeszcze w zasadzie nie chodziły, tylko parowozy), to nurkował i z niskiego pułapu lotem koszącym nadlatywał, i z działek walił po lokomotywie. Zanim to nastąpiło, trzeba było zatrzymać pociąg i załoga musiała uciekać. Ale później Niemcy znaleźli na to sposób, bo do każdego pociągu doczepiali na ogół dwie platformy z dwudziestomilimetrowymi działkami przeciwlotniczymi. […]

  • Gdzie mieszkaliście potem?


Potem na Rakowieckiej.

  • Jak pan wspomina pierwsze lata? Wrócił pan do szkoły?


Naturalnie. Przede wszystkim trzeba było odbudować mieszkanie, myśmy mieszkali u cioci. Mama po tym, jak wyjechała na handel, na szmugiel do Białegostoku, czyli przez zieloną granicę, zdołała tam zarobić trochę pieniędzy, zawiózłszy to, co tam było poszukiwane, więc [było] na pokrycie kosztów utrzymania. Później mama i ojciec musieli sprzedać willę w Józefowie. Tak że została sprzedana chyba na początku 1941 roku, może 1940.

  • Komu?


Jakiemuś panu.

  • Polakowi?


Polakowi, oczywiście, że tak.

  • Jak pan odczuł to, że masa rzeczy była zabroniona? Czego panu jako chłopakowi zało przede wszystkim?


Człowiek się przyzwyczaił do pewnych rzeczy. Zdałem do piątej klasy przed wojną. Na wiosnę mama zdołała ukończyć, zamurowała rozwaloną ścianę, wytynkowała. Zrobili to pracownicy, miała na to pieniądze i zostało zrobione. Tak że żeśmy się przenieśli z powrotem na Rakowiecką do naszego mieszkania i tam żeśmy się starali zainstalować. Było początkowo trudno, dlatego że wszystko było zrujnowane.
Jeżeli chodzi o wieczory, które można wspomnieć, przypomnieć sobie – jak widzę czasem filmy, gdzie jest o wojnie, o czasach okupacyjnych, że wieczorem, w nocy podjeżdża tramwaj oświetlony… Po pierwsze obowiązywała godzina policyjna praktycznie od zmroku do świtu.

  • Czyli od dwudziestej pierwszej?


Gdzie tam! W zimie chyba już od godziny osiemnastej.

  • Czyli bardzo wcześnie.


O zmroku. Żadnej jazdy tramwajami nie było, poza tym tramwaj nie był oświetlony, był oświetlony przyciemnionymi żarówkami niebieskimi. Poza tym nie z przodu i z tyłu się wsiadało, bo przedni pomost był dla Niemców, Nur für Deutsche. Nie tylko pomost, ale dwa pierwsze rzędy ławek, to było oddzielone Nur für Deutsche i koniec.

  • Czym to było oddzielone?


Najczęściej albo drążkiem założonym, albo łańcuchem.

  • Można było przejść?


Nie warto było przechodzić, dlatego że to mogło się zakończyć bardzo różnie.

  • Czyli często ścisk był w części dla Polaków?


Jechali ludzie na stopniach, na buforach, a w niemieckim przedziale nie było nikogo. Po pierwsze Polacy przestrzegali, żeby nie pójść i usiąść w przedziale dla Niemców. Gdyby zobaczył ktoś ze znajomych, to by mógł pomyśleć, że się jest agentem gestapo. A z drugiej [strony], mógł wylegitymować żandarm, zwykły Niemiec albo oficer Wermachtu. SS by nawet tego nie zrobił, ale z gestapo albo żandarmerii mógł sprawdzić dokumenty, a oni podchodzili do tych rzeczy bardzo poważnie. To było zarządzenie, którego należało przestrzegać. Jeżeli się nie przestrzegało tego zarządzenia, to konsekwencje oni zawsze wyciągali bardzo ostre, dlatego też nie było tych możliwości. Poza tym były pewne reguły gry, jeżeli się chciało przeżyć. Jadąc tramwajem, nie należało wchodzić do środka. Starsi ludzie to tak, ale młodzież najlepiej (jeżeli był tramwaj stosunkowo luźny) na pomoście (tylnym oczywiście) pierwszego wagonu albo drugiego wagonu. Zresztą nie były to wozy, tramwaje jak teraz obudowane całkowicie, pomost odsłonięty był, nie obudowany, tylko daszek był nad tym pomostem. Wejście do części wewnętrznej to były drzwi rozsuwające się, był przedział, były ławki. Należało jechać na pomoście, jeżeli tramwaj nie był zbyt wypełniony, a jeżeli był wypełniony, to lepiej było pozostać na stopniach albo jechać na buforze, czyli na tak zwanym cycku się jechało. Stało się na tym buforze wystającym, była klapka z dwoma uszkami. Obsługa, chcąc doczepić jeszcze jeden wagon, podnosiła to i tam wsuwała wtyczkę, którą łączyła kablem wóz doczepiony z pierwszym wozem motorowym. Należało jechać w ten sposób. Dlaczego? Dlatego że jeżeli była łapanka, to na ogół motorniczy, widząc, co się dzieje, przyhamował, zanim wjechał w łapankę. Łapanka oznaczała zamknięcie przez Niemców części ulicy, powiedzmy Marszałkowskiej, na przykład przed placem Unii do placu Zbawiciela. Koniec, kropka. Stały wozy zamknięte, tramwaj się zatrzymywał, wygarniali wszystkich. Zanim jeszcze wjechał tramwaj w strefę obławy, to motorniczy przyhamował i wtedy się obrywały te całe „winogrona”, to wszystko, co wisiało, i uciekali. To była jedna sprawa, bardzo zasadnicza. Jeżeli ktoś w środku wsiadł albo na zatłoczonym pomoście w głębi, to jak się stamtąd wydostać? Nie zdążyłoby się. To była jedna rzecz.
Druga rzecz, trzeba było starać się być przyzwoicie ubranym. Niemcy są narodem dość porządnie wychowanym, to znaczy dokładano w domu starań dużych, ażeby wychować młodzież przyuczoną do porządku, do posłuchu i do pracowitości. Główną rolę odgrywa w tym wszystkim z reguły matka, kobieta. Już Bismarck powiedział, że dla kobiety jest Kinder, Kirche und Küche, to znaczy dzieci, kościół i kuchnia, dom. I koniec. To pole działania dla kobiety.

  • Funkcjonowały wtedy stereotypy o Niemcach, że są punktualni, poukładani?


Funkcjonowało wszystko. Jeżeli ktoś szedł ubrany schludnie, czysto, nie budził podejrzenia patroli żandarmerii, która szła, że to jest jakiś albo złodziej, albo łobuz, co kradnie węgiel na kolei, albo jeszcze coś innego. Można było wpaść im w oko, co było zupełnie niedobre. Następna rzecz, to dbało się o dokumenty. Kenkarta, a właściwie to był Bescheinigung pomarańczowego koloru, że się posiada arbeitskartę, że jest się zatrudnionym. Arbeitskarta, kenkarta, ewentualnie inne dokumenty, powinny były być przechowywane jak najbardziej starannie. Jeżeli ktoś wyciągnąłby kenkartę pomiętą, zalaną kawą, zatłuszczoną, to było pewne, że się pojedzie budą w najlepszym razie na roboty do Niemiec, w gorszym razie do obozu, a w jeszcze gorszym razie znajdzie się człowiek w gronie tych, których rozwalą.

  • Co by się stało gdyby komuś taką kenkartę podrzeć? Czy można było wyrobić nową?


Tak, można było wyrobić nową.

  • Nie było nieprzyjemności za to?


Nie. Ale to musiało być uzasadnione, że zostało ukradzione. Mogły się trafić wypadki losowe, ale generalnie dokumenty trzeba było mieć całkowicie w porządku. Było napisane na końcowej stronie kenkarty, że ten dokument stanowi własność III Rzeszy Niemieckiej i musi być przechowywany starannie. Jeżeli ktoś nie dopełniał tego obowiązku, to już w oczach Niemca był bardzo duży minus i podstawa do zatrzymania, dlatego też dokumenty musiały być w porządku. Człowiek nie powinien być ubrany bardzo elegancko, bo wiadomo wtedy było, że prawdopodobnie handlarz albo walutą, albo złotem (przecież kwitł czarny rynek), albo handlarz czymś innym. Pracujący, schludny, starannie ubrany. Zresztą to mi raz chyba ocaliło życie.

  • Ciężko było dostać kenkartę?


Nie, jak tylko ktoś ukończył dwanaście lat chyba, otrzymywał kenkartę. To był dowód osobisty. Arbeitskartę – po czternastym roku życia.

  • Ile pan miał lat wtedy?


Dwanaście lat miałem, jak zaczynała się wojna.

  • Dostał pan kenkartę?


Kenkartę, oczywiście, i Arbeitskartę. Zaczęła się od tego, że na wiosnę wyjechałem… To jest pierwsze spotkanie z Niemcami, ze służbą bezpieczeństwa, czyli z gestapo. Moja mama z bratem została w Warszawie, bo remontowała mieszkanie.

  • Gdzie był tata?


Ojciec już się wyniósł. Jak przenieśliśmy się na Rakowiecką, to ojciec już zniknął i nie wiem gdzie, nie dowiadywałem się nigdy, nie chodziłem do ojca. Później ojciec tylko przychodził.

  • Co pan mówił, jak pytaliście o tatę?


Nie wiem, że w niewoli gdzieś prawdopodobnie.

  • Nie rozpaczaliście z tego powodu, że tata w niewoli?


W niewoli to było znacznie lepiej, niż gdyby miał zostać zabity. Przynajmniej tyle było, że wiadomo było, że jest w niewoli, więc prawdopodobnie nic mu nie grozi.
A ja pojechałem doglądać razem z panią, która była nauczycielką języka niemieckiego… Pamiętam nazwisko: pani Żuławska. Wysoka, szczupła, wręcz chuda osoba, w wieku lat może pięćdziesięciu, może więcej, sześćdziesięciu. Uciekła z Poznania, dlatego że tam była Rzesza, przyjechała do Generalnej Guberni, do Warszawy. Nie miała gdzie mieszkać. Mama jej zaproponowała, że może zamieszkać w Józefowie. Jest willa, ja tam pojadę, możemy tam razem mieszkać, mama będzie dostarczała nam żywność, będziemy po prostu mieszkali i pilnowali. Ta pani będzie mnie uczyła między innymi języka niemieckiego i (ponieważ była nauczycielką gimnazjalną) będzie mnie uczyła na poziomie piątej klasy szkoły powszechnej języka polskiego, matematyki, czyli rachunków. To był chyba marzec albo kwiecień, może koniec kwietnia, bo było już dość ciepło. Spałem sobie spokojnie w jednym z pokojów. Cały dom należał do nas dwojga, do pani Żurawskiej i do mnie. Umeblowanie było więcej niż skromne, bo chyba stary tapczan udało się skombinować i chyba jedno krzesełko, nic więcej nie było.

Obudziło mnie nawet nie wiem co. Chyba jakieś stukanie mocne. Musiała być godzina może ósma, słońce świeciło już jasno w każdym razie. Głosy w korytarzu. Drzwi się otwierają powoli i wsuwa się ręka z pistoletem. W ślad za tym mundur, kurtka mundurowa, a potem czapka z trupią czaszką i z piszczelami, z czarnym otokiem. A zatem SS. Mundur z krojem marynarkowym, to znaczy żółta koszula, czarny krawat, i niezapięte pod szyją. To było Waffen SS. A gestapo, to które chodziło akurat w mundurze w danej chwili, miało właśnie krój marynarkowy, czarny krawat, ciemnożółta koszula i romb czarny ze srebrnymi obwódkami, szychem, i wyhaftowane na tym SD – Sicherheitsdienst , Służba Bezpieczeństwa. Jak mnie zobaczył, to się ucieszył strasznie: Komm! Wyskoczyłem z łóżka, zaprowadził mnie… Nie był sam, było jeszcze dwóch czy trzech innych. Obeszli cały dom, nikogo nie znaleźli poza panią Żurawską. Pani Żurawska mówiła jak rodowita Niemka. Pytali się, kim jest. Jest nauczycielką języka niemieckiego. Tak, jak powiedziałem, kobieta w Niemczech ma swoją określoną [rolę]. Niemcy są tak wychowani, że w domu rządzi kobieta i oni się kobiet słuchają, a jeszcze jak niemiecka kobieta… „Kto to jest ten chłopak?”. Ona powiada: „To mój syn”. Całe szczęście, że to powiedziała. Do mnie: „Ubieraj się”. Wskoczyłem w porteczki. Było ciepło zupełnie, był koniec kwietnia.

  • Pan już umiał po niemiecku mówić?


Słabo, ale wysiłki pani Żurawskiej dały już pewne efekty, tak że już potrafiłem rozumieć.

  • Czyli na tego syna oni dali się nabrać?


Oni wiedzieli, że ona jest Polką.

  • Nie udawała Niemki?


Nie, tylko że jest nauczycielką języka niemieckiego.

  • Jakoś lepiej ją traktowali z tego powodu?


To jest naturalne. Gdyby ktoś się znalazł sam w obcym kraju i znalazł kogoś, kto mówi pięknie po polsku, piękną polszczyzną, to zupełnie inaczej by go traktował. To jest normalne. Do tego jeszcze kobieta. Niemcy są wychowani w tym, że w domu rządzi matka, koniec.

  • Czemu weszli do tego domu?


[Powiedzieli]: „Ubieraj się”. Buty, które dostałem w Białymstoku, które musiałem co pewien czas smarować atramentem, bo czarna farba z nich [schodziła], były wysokie i sznurowane gęsto. Zacząłem sznurować te buty, w końcu to Niemca zdenerwowało, powiedział pod moim adresem kilka słów. „Gdzie jest willa »Żabusia«?” – „Prosto, w tym kierunku”. – „Jak daleko?” Dreihundert Meter.Alles gut, Auf wiedersehen. Zabrali się. Wyłapali tego dnia wszystkich właścicieli willi, wszystkich mężczyzn i starsze dzieci, starszych chłopców. Już trochę podrosłem, byłem wysoki. Żaden nie wrócił. To była uzgodniona akcja niszczenia inteligencji. W tym czasie Sowieci rozpoczęli tę akcję i Niemcy też.

  • Czyli wiedzieli, kto gdzie mieszka?


Tak, oni szli do willi „Żabusia”. Nie wiedziałem po co, ale wszystko jedno i tak by trafili. Wiedzieli, do jakich willi, mieli wykaz. Wyciągnęli ze „Stelli” i z „Żabusi”. Powiedziałem więc, że te buty… Być może, że bym nie wrócił. Gdybym poszedł z nimi, to by mnie przy okazji załadowali na ciężarówkę i pojechałbym, tak jak się to trafiło mojemu wujkowi Feliksowi, o którym mówiłem, że był sędzią śledczym we Włodzimierzu Wołyńskim.

Miał przed wojną narzeczoną, córkę znanego adwokata z Kraśnika, bardzo miłą pannę. Jak tylko opuścił gościnne mieszkanie na ulicy Grottgera, to znaczy u mojej cioci, gdzieśmy całą zimę właściwie wszyscy przebiedowali (on wyjechał wcześniej), pojechał tam i w kancelarii swojego teścia został zatrudniony jako protokolant czy coś takiego. Jego niedoszły teść, bo ona była jeszcze narzeczoną, prowadził sprawy w najrozmaitszych sądach, bo przecież działały sądy zarówno kryminalne, jak ktoś kogoś okradł, jak i sprawy spadkowe czy sprawy kupna, sprzedaży, tak że wszystkie cywilne sprawy działały.

  • Polacy w nich pracowali?


Tak. Gestapo i żandarmeria mieli zastrzeżone sprawy bezpieczeństwa, to znaczy porządek, ład, bezpieczeństwo, to było ich domena. Normalne życie sądy załatwiały. Prawie w następną noc, na dzień przed Wigilią, zrobili to samo w Kraśniku, a mianowicie wyłapali całą inteligencję. Poszli również do tego niedoszłego teścia mojego wujka i do ciężarówki. Był mróz silny, a wsadzili go tak, jak był, w marynarce. Matka narzeczonej mojego wujka, zamiast sama, starsza kobieta, pójść i podać mężowi płaszcz, powiedziała: „Słuchaj, idź, podaj ojcu ten płaszcz ciepły”. Wujek poszedł do ciężarówki, na której już siedział ojciec jego narzeczonej, podał płaszcz i sam się znalazł też w ciężarówce.

  • Od razu go wsadzili?


Tak. Przeszedł najpierw chyba Dachau, potem chyba Buchenwald, nie pamiętam już.

  • Teściowa niechcący się go pozbyła.


To znaczy niedoszła teściowa. Gdyby sama poszła i podała, to by nic nie było, dlatego że wyciągnęli tylko mężczyzn, nie ciągnęli kobiet. A tutaj pchnęła stosunkowo młodego człowieka.

  • Dlatego dużo kobiet robiło różne rzeczy, było łatwiej.


Naturalnie, że tak. Były pewne zasady gry, których należało przestrzegać. Poza tym, jak się szło ulicą, to należało unikać ulic, jeżeli to było możliwe, wielkich, gdzie jest duży tłok, dlatego że tam najczęściej były łapanki. Lepiej było bocznymi.

  • Takich jak Marszałkowska, Aleje?


Tak, to wiadomo było. Ale czasem trzeba było jechać tramwajem, trzeba było iść na Marszałkowską, to trzeba było bardzo dobrze uważać, czy gdzieś przed sobą nie widzi się jakiegoś większego tłumu, bo jak większy tłum, to łapanka, bo już obstawili.

  • Na Mokotowie było dużo łapanek?


Na Rakowieckiej w ogóle nie było, była uważana za ulicę bardzo spokojną.

  • Przy Asfaltowej mieszkaliście?


Przy Opoczyńskiej.

  • Ale Asfaltowa była już wtedy?


Asfaltowa to jest pierwsza, druga to jest Opoczyńska, trzecia to była Akacjowa, czwarta Kielecka, potem Łowicka, Fałata.

  • Tam było spokojnie?


Tak. Idąc ulicą Rakowiecką od pętli tramwajowej w kierunku ulicy Puławskiej, w kierunku Wisły, licząc od pętli tramwajowej, najpierw to były gmachy SGGW, czyli Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

  • Po lewej?


Po lewej. Na Polu Mokotowskim stały baterie przeciwlotnicze, chyba mieli „osiemdziesiątki ósemki”, jeszcze coś gorszego, „sto piątki” chyba mieli, w każdym razie tam stały baterie obrony przeciwlotniczej. W następnym gmachu, który wybudowano przed wybuchem wojny, właściwie nie wykończono jeszcze, bo był nieotynkowany, tylko z cegieł, stali również ci z Flaku, to znaczy z obrony przeciwlotniczej. Czyli jednym ciągiem. Potem był jakiś ogród, gdzie nic nie stało, ale przylegał, był należący do SGGW, czyli do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Potem była aleja Niepodległości, zaraz za tym był pusty plac i duży budynek, w którym teraz i przed wojną było SGH, Szkoła Główna Handlowa, ale została zamieniona przez Niemców na Archiwum Akt Nowych. Dalej już był budynek Sztabu Generalnego. Dalej, za ulicą (to jest przebita ulica Wiśniowa, wtedy nie była), wylot Kazimierzowskiej, budynek Sztabu Generalnego, a dalej były koszary gwardii rosyjskiej, artylerii – aż do ulicy Puławskiej.

  • Tam do dzisiaj stoją domy.


Do dzisiaj stoją. Tam wyburzono, stoi teraz…

  • Koszary tam są.


To są jeszcze carskie koszary pułku artylerii gwardii konnej. Niemcy tam mieli warsztaty naprawcze taboru. Tak więc całą lewą stronę zajmowali Niemcy, a po prawej stronie było więzienie, również niemieckie. Dalej ulica Wiśniowa, cała była zajęta, po obydwu stronach, przez Niemców.

  • Urzędników?


Rodziny oficerów SS, bo tam właśnie była główna kwatera SS w Warszawie, to się nazywało Stauferkaserne.

  • Widział pan dzieci à la Hitlerjugend?


Nie. Dzieciaków się prawie nie widywało. Oficerowie SS. Stauferkaserne nazywał się ten budynek sztabu generalnego. Cała ulica Wiśniowa była przeznaczona dla Niemców. Na ulicy równoległej, róg Sandomierskiej i Narbutta była szkoła (była zajęta przez Niemców), do której chodziłem przed wojną, na rogu Kazimierzowskiej i Sandomierskiej.

  • To zostało?


Tak, ale tam były koszary niemieckie. To był pewien segment miasta opanowany przez Niemców, więc tam chodziły tylko gęsto patrole niemieckie SS, dwójkowe albo czwórkowe, czwórkowe to prawie nigdy.

  • Widział pan jakieś bunkry?


Tak, zbudowali jeden bunkier ziemny, a drugi stojący na rogu alei Niepodległości i Rakowieckiej, od strony SGH.

  • Aleją Niepodległości jechały tramwaje?


Nie, wtedy jeszcze nie było. Tam tylko prawa strona (z wyjątkiem więzienia) była zajęta przez Polaków. Jeszcze nieco dalej ([numer] 21) były siostry szarytki, czerwony wysoki dom. Tam później były po wojnie jakieś urzędy, nie pamiętam jakie, wszystko jedno. Dalej był szwajcarski… A przed tym, na rogu Wiśniowej, to było gimnazjum Reja, to też było zajęte przez Niemców. Tam łapanek nie bardzo było na kogo robić. Trzeba tylko było zapewnić sobie spokój, dlatego dość gęsto chodziły patrole.

  • Czyli pod latarnią najciemniej, dlatego mogliście czuć się bezpiecznie.


Trochę tak, do pewnego dnia. W 1944 roku, to był chyba czerwiec, po posiedzeniu otrzymałem rozkaz.

W naszym mieszkaniu odbywały się posiedzenia sztabu IV Obwodu i następnego dnia jako łącznik szefa sztabu, jeżeli były rozkazy do dostarczenia, musiałem… Znałem tylko jeden adres, więc musiało być kilku łączników. Szef sztabu, kapitan Pawlak, musiał mieć [łącznika]. Raz pomylono mi adres, właśnie ten, do którego później chodziłem, też była śmieszna sprawa. Pierwszy rozkaz otrzymałem, meldunek do dostarczenia, kiedy już zostałem łącznikiem. [Dostałem] skromny stopień strzelca, funkcja łącznik, przynależność do plutonu 400, pluton ochrony sztabu. Otrzymałem pierwszy rozkaz, żeby dostarczyć meldunek. To było Pytalsińskiego 18 mieszkania 4.

  • Gdzie było Pytlasińskiego?


W bok od Dolnej.

  • Czyli Dolny Mokotów?


Dolny Mokotów. Musiałem pojechać na Pytlasińskiego. Pojechałem, willa jednopiętrowa, wchodzę, na dole chyba trzy wejścia, bo to była dość duża willa. Środkowe wejście, mieszkania 4. Dzwonię, otwiera mi jakaś starsza pani, mówię: „Dzień dobry pani, ja do pana Stefana od pana Kalinowskiego”. – „Do jakiego Stefana? Tu żaden Stefan nie mieszka”. – „Ale od pana Kalinowskiego”. – „Nie znam żadnego pana Kalinowskiego. Czego pan chce?” Dostałem nie to hasło. Myślę: „Jezus Maria!”. Zmykałem stamtąd, dobrze, że nie do folksdojcza albo gestapowca trafiłem.

  • To był czerwiec 1944?


Tak. Zaraz powiem, co było dalej. W każdym razie na następnym posiedzeniu sztabu zwracam bibułkę zwiniętą, powiadam, że nie mogłem przekazać meldunku, dlatego że na moje podanie hasło: „Do pana Stefana od pana Kalinowskiego” – odpowiedziano mi, że nie znają ani jednego, ani drugiego i zatrzaśnięto mi drzwi tuż przed nosem. Powiedziano mi: „Tak jest. Hasła zostały pomylone”. To było na początku 1944 roku. W czerwcu 1944 było bardzo ciepło, piękne. Był zamach, nie pamiętam na kogo. Czy na szefa Arbeitsamtu, czy też na kogoś z gestapo.

  • W 1944 roku?


Tak.

  • W lutym był Kutschera.


Nie, to nie był chyba zamach na Kutscherę. To było później. Nie pamiętam, kogoś zastrzelono. Były ostrzeżenia, że kto może, żeby nie wychodził, nie pętał się po ulicach, dlatego że będą łapanki, Niemcy będą łapali i być może w ramach represji rozstrzelania. Dobrze, ale ja muszę zanieść meldunek. Ubrałem się jak mogłem najlepiej, założyłem garnitur, marynarkę i porządne spodnie. Były wprawdzie nie z wełny, tylko to się nazywało drzewna wełna, jednym słowem jak ktoś dwa razy w tym usiadł, to trzeba było prasować. Miałem koszulę lnianą niby jasnożółtawą, którą dostał mój ojciec, bo pracował w magistracie i ofiarował mi ją. A na pogrzeb babci dostałem od dziadka czarny krawat. Pogrzeb babci był w maju 1941 roku, kiedy wpadła pod samochód niemiecki. Poszła kupić coś w Starej Miłosnej. Niemcy jechali nieprzerwanym strumieniem, bo jechali na front, uderzyli 21 czerwca. Zabił ją samochód niemiecki. Nie chciał tego zrobić na pewno, ale w każdym razie tak się stało. Ubrałem się w ten garnitur, założyłem kremową koszulę, czarny krawat i wziąłem ze sobą brata, który był znacznie młodszy od mnie, niższy. Kazałem mu się porządnie ubrać. Nie pojadę tramwajem, to w takim razie maszeruję piechotą. Będę maszerował ulicą Rakowiecką do Puławskiej, Puławską do Dolnej, Dolną w dół, a wracał będę może Madalińskiego. Zobaczymy, jaka będzie sytuacja. Wyszedłem z domu, była godzina może dziesiąta, raczej na ulicach zupełnie pusto, tramwaje też puste, więc ostrzeżenie dotarło. Przeszedłem aleję Niepodległości, przeszedłem Kazimierzowską, zbliżałem się do Wiśniowej, kiedy zobaczyłem z daleka idących dwóch oficerów SS. Właściwie doszedłem prawie do skrzyżowania z Wiśniową. Zobaczyłem ich z odległości niecałych stu metrów, na wysokości zabudowań sióstr. Zobaczyłem tylko żółte koszule i czarne krawaty, a zatem gestapo. Nie widziałem poprzednio, żeby gestapo spacerowało sobie tak spokojnie, wolnym krokiem ulicą Rakowiecką, dlatego że tam cały czas mnóstwo niemieckich patroli SS kręciło się. Pilnowali Stauferkaserne i w ogóle wszystkiego, armat, czego tam nie mieli. To od razu wzbudziło moje podejrzenia. Błyskawicznie myśl: „Uciekać w Wiśniową nie mogę, dlatego że Niemcy podniosą alarm. Na Wiśniowej są sami Niemcy, to mnie złapią, stoją tam patrole niemieckie przy niektórych bramach. Nie będę uciekał”. Tam stał w zagłębieniu, dlatego że płot od strony liceum był nieco wybudowany, mały kiosk z gazetami. Podszedłem i kupiłem „Die Wehrmacht”. To był wielki tygodnik, miał kolorowe okładki. Kupiłem „Die Wehrmacht”, obejrzałem i idę w kierunku tych Niemców. Za mną szedł młody człowiek w okularach, w rozpiętym prochowcu, lat może ze dwadzieścia, szczupły, w odległości dziesięciu metrów za mną. Zobaczyłem, jak kupowałem gazetę, bo tak się nie oglądałem. Ci Niemcy się zbliżają, otworzyłem „Die Wehrmacht” i przede wszystkim wydaję się być bardzo zainteresowany tym, co tam jest. Brat wyczuł sytuację, przez ramię chce zobaczyć, co tam jest. Przede wszystkim zdjęcia, to było ilustrowane. Die Wehrmacht to znaczy armia, wojsko. Brat mi zagląda, ja leniwie podnoszę oczy znad tego tygodnika, patrzę przed siebie i widzę tych oficerów blisko. Pamiętam ich do dzisiaj, twarze kamienne, gęby za przeproszeniem, że lepiej nie spotkać w ciemnej ulicy. Wyprostowani patrzą, wydawało mi się, że gdzieś ponad mną, w przestrzeń. Wiem, że każdy mój ruch widzą. Ponieważ szli dwaj i po jednej stronie drogi, to ja środkiem. Przechodząc koło nich spojrzałem, po czym znów zerknąłem do gazety. Przeszedłem dwa, trzy kroki, myślę: „O Jezu”. Nagle słyszę: Halt! Jeżeli zatrzymam się od razu, to znaczy, że myślę, że to do mnie. Może do tego chłopaka, więc jeden krok, drugi krok niepewnie, bo następny to może być strzał w plecy. Ale po trzech czy czterech krokach oglądam się, a ten młody człowiek stoi już pod ścianą z rękami do góry. To do niego było: Halt. Idę dalej, idzie patrol, czterech z bergmanami. Bergman miał drewniana kolbę i w bok magazynek, a szmajser do dołu. Przeszedłem razem z bratem pomiędzy tymi oficerami SD, czyli gestapowcami. Idę i widzę, że idzie w odległości kilkudziesięciu metrów za nimi patrol żołnierzy, ale z bergmanami i do tego czterech. Co za diabeł? Nigdy tak nie chodzili, we dwójkę chodzili zawsze. Idę na nich śmiało. Nie zatrzymali nas, bo jak nas oficerowie nie zatrzymali, to oni już nie mają nas co zatrzymywać, oficerowie lepiej wiedzą, kogo zatrzymać. Przeszedłem pomiędzy nimi, minąłem Sandomierską. Przy rogu Puławskiej jakiś większy tłumek, zamieszanie. Podchodzę bliżej, cały rząd ludzi z rękami pod ścianą stoi, mężczyzn ładują, sporo żandarmerii, sporo gestapo. Na drugi dzień tych wszystkich, których wyłapali, rozstrzelano.

  • Czyli łapanka była?


Było łapanie. Część rozstrzelali w ramach represji za dokonanie egzekucji z naszej strony. Przecież to nie było rozstrzelanie każdego Niemca, który się nawinął pod lufę, tylko w Warszawie strzelano do tych, którzy otrzymali wyrok sądu podziemnego za znęcanie się, którzy się szczególnie odznaczyli bestialstwem w przesłuchaniach na Szucha. Przeszedłem w tym całym rozgardiaszu, ale jak nas wszyscy przepuścili, to i tu mnie przepuścili. Wyłapywali tych, co szli Puławską. Skręciłem w prawo w Puławską, wolno, ale jak odszedłem ze trzydzieści metrów, to prawie galopem pomknąłem. A wracałem już, niech pan Bóg zabroni, przez Madalińskiego, to kiepska ulica wtedy była, zupełnie oddalona. Jest Narbutta, potem jest Madalińskiego.

  • Mokotów był niemiecki?


Był.

U mnie odbywały się komplety. Najpierw, jak wróciłem jesienią z Józefowa, to musiałem nadgonić piątą klasę i jednocześnie przygotować się, nadgonić to, co straciłem, połowę roku co najmniej pierwszej licealnej. Trzeba było mieć ukończonych pięć klas. Sześć było, jak się miało podstawówkę. Albo pięć i cztery klasy gimnazjum, dwie liceum. Mama jakoś znalazła kontakt, nie wiem jak, u państwa Gąseckich. Pan Gąsecki to był ten, co produkował „kogutki”, sławne przed wojną proszki od bólu głowy. Miał fabrykę na ulicy Belgijskiej (te „kogutki” to zresztą znakomite proszki). To był bardzo bogaty człowiek i miał trzech synów: najmłodszego Leszka Gąseckiego, w moim wieku Janusza Gąseckiego i najstarszy to był Wiesiek Gąseczki. Zginął w Powstaniu Warszawskim, był plutonowym podchorążym. Przychodził tam czasem jeszcze brat stryjeczny, nazywał się chyba Andrzej Gąsecki. Też poległ, walcząc w Powstaniu Warszawskim. Tak że z czterech młodych Gąseckich tylko dwóch przeżyło. Pani Gąsecka zatrudniała nauczycielkę dla Janusza, który przerabiał z nią właśnie piątą klasę i pierwszą gimnazjalną, więc razem z Januszem się uczyłem i tam chodziłem. Później poszedłem zdać egzamin. Pamiętam, że to było po południu, koło mostu Kierbedzia, po stronie praskiej, obok dworca kolejki Warszawa–Karczew, który tam stał. Tam mieszkał profesor od fizyki i zdawałem egzamin z fizyki, przy okazji z czegoś innego też. Jakoś zdałem szczęśliwie. Nawet kilka słów po łacinie, dlatego że łaciny już się uczyłem, w pierwszej klasie gimnazjum już była łacina.
Odbywały się najpierw komplety sześcioosobowe u Romcia Gorbaczewskiego na placu Zbawiciela, a później trzeba było się rozdzielić, dlatego że się podpadło, że tam za często młodzież się zbiera, więc obława może się trafić, pięknie nas wygarną wszystkich razem i pojedziemy daleko. Trudno powiedzieć dokąd, w każdym razie niedobrowolnie. Potem się to rozdzieliło. Dwa dni było u mnie, dwa dni u Witusia Krajewskiego w alei Niepodległości, niedaleko od skrzyżowania z Rakowiecką, a dwa dni na Narbutta u Adasia Bromke, prawie naprzeciwko szkoły, gdzie chodziłem, szkoły imienia 11 Listopada, na rogu ulicy Sandomierskiej i Narbutta. Była piękna pogoda, to był chyba maj, może początek czerwca. Nie przyszedł pan profesor Godziszewski, który miał z nami lekcje polskiego. Był nawet wykładowcą akademickim, ale w owym czasie wykładowcy akademiccy wykładali również w liceach, dlatego że był niedobór, przecież dużo zginęło, było powołanych do wojska. Część zginęła w Katyniu, część znalazła się w jenieckich obozach, w oflagach. Pan profesor Godziszewski był chyba wykładowcą akademickim języka polskiego, świetnie wykładał. Nie przyszedł. Powinien był przyjść o godzinie jedenastej, czekamy, wpół do dwunastej, dwunasta, nie przyszedł.

Musiałem być między drugą a trzecią w domu, dlatego że wtedy przychodziła łączniczka, najprawdopodobniej z okręgu, musiałem przejąć pocztę do sztabu, dlatego że ojca w domu nie było. Mama biegała po mieście, żeby coś zarobić, a brat był za mały i chodził do szkoły powszechnej. Byłem więc jedynym dyspozycyjnym, który mógł przyjąć. To był lokal konspiracyjny, gdzie jednocześnie były posiedzenia sztabu (o ile sobie przypominam, raz na tydzień) i komplety, i skrzynka tak zwana, znaczy korespondencja. Byłem jedyny dostępny w tym wszystkim, dyspozycyjny, który mógł przyjąć, ewentualnie przekazać, gdyby coś do niej było. To była młoda pani, miała chyba ze dwadzieścia pięć lat. Byłem młodszy znacznie od niej, dla mnie już się wydawała starszą panią trochę. Była bardzo ładna, zawsze cała ubrana w czerni, w żałobie, blondynka, bardzo przystojna.

W każdym razie: co robić? „Mamy jeszcze trochę czasu, chodźmy zagrać w piłkę nożną”. – „Gdzie?” Wituś Krajewski powiada: „Na rogu Rakowieckiej jest pole, armaty stoją dalej. Na samym rogu to jest puste poletko, łączka”. To tam, gdzie dzisiaj stoi budynek pocztowy. „Ale ja nie mam piłki”. – „To ja od siebie przyniosę, mam piłkę”. Poszedł, przyniósł piłkę. Poszliśmy na ten skwer, łączkę. Do jednej bramki gramy. Nas było sześciu, to znaczy Wituś Krajewski, Romcio Garbaczewski, Adaś Bromke, Wrotniak, który wpadł później w czasie ćwiczeń, jak jechał do Kampinosu czy już w Kampinosie. Rozstrzelano go. W każdym bądź razie było nas sześciu, więc do jednej bramki gramy. Nie pamiętam, kto był bramkarzem.

Zaczęliśmy grać, idzie kilku, chyba też ze sześciu niemieckich żołnierzy z Flaku, to znaczy szare mundury lotnicze, tylko żółte wypustki, patki. W furażerkach przychodzą, młodzi chłopcy, chyba niewiele starsi od nas: „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. Pytają, czy mogą z nami zagrać w piłkę. Naturalnie. Co im powiemy? Polakom nie wolno było uprawiać żadnych sportów i organizować żadnych zawodów sportowych, zakazane i kropka. Gdyby zadzwonili, to by przyjechała żandarmeria, a to by była już niedobra sprawa, dlatego że to jest złamanie niemieckich zakazów i rozporządzeń.

  • Często się łamało te zakazy? Czy na przykład często się grywało, sport uprawiało?


Były organizowane tajne mecze.

  • Pan chodził na takie mecze?


Nie.

  • Były na Polach Mokotowskich bodajże rozgrywane.


Niemcy z Pola Mokotowskiego byli zainteresowani przede wszystkimi swoimi armatami i praktycznie niczym więcej. Jeżeli powiemy [tym, którzy chcą grać w piłkę] „nie”… Są grzeczni, przedstawiają się, podają rękę, wymieniliśmy uściski dłoni. Jeżeli powiemy, że nie, to znaczy, że jesteśmy wrogo nastawieni. Pójdą, tylko jeden może podnieść telefon i zadzwonić do żandarmerii, że na Polu Mokotowskim grupa młodzieży wrogo nastawionej do Niemców gra mecz piłki nożnej. W ciągu kilkunastu minut będzie buda i wyłapią nas co do jednego, pojedziemy. Trzeba więc grać. Przedstawili się jeszcze, że ukończyli właśnie liceum wiedeńskie. Byli z Wiednia, byli od nas trochę starsi. Dopiero podchodziłem w czerwcu do małej matury, a oni już byli po maturze. Rozebrali się, zdjęli buty. Przynieśli ze sobą jakieś tenisówki, mieli granatowe spodenki gimnastyczne, białe koszulki gimnastyczne. Założyli tenisówki, rozpoczęliśmy grę. Wklepali nam sześć do dwóch.

  • Kto strzelił?


Nie pamiętam, ja nie, bo grałem na obronie. W starciu jako obrońca dostałem niechcący łokciem w nos, ale to nie był faul zamierzony, po prostu w starciu tak wyszło. Przegraliśmy, podziękowali, pożegnaliśmy się. Później, w czasie Powstania, przeskakiwałem przez ulicę Asfaltową. Tam było za płotem stanowisko niemieckiego karabinu maszynowego MG-42, czyli Spandau. Trzeba było przeskoczyć, oni czekali, leżąc przy tym karabinie, blokowali ulicę Asfaltową. Musiałem przeskoczyć z bloków, które stały przy ulicy Rakowieckiej pomiędzy Opoczyńską a Asfaltową, do tych, co wtedy stały pomiędzy Asfaltową i aleją Niepodległości, bo tam było dowództwo odcinka. Dwa razy przebiegałem, za każdym razem powtarzało się to samo, że biegłem raz i potem z powrotem, i potem jeszcze raz, i też z powrotem. W bramie naprzeciwko stał żołnierz, który obserwował, bo stanowisko karabinu maszynowego było nieco przesunięte w bok, nie ściśle w osi ulicy Asfaltowej. W każdym razie jak wybiegałem, dali mi znak, że tam prawdopodobnie papierosa zapala czy coś. Odjął od ramienia kolbę karabinu maszynowego. Ten karabin do dzisiaj jest używany, amerykański M-60 to jest właściwie kopia niemieckiego MG-42 Spandau. Jak stamtąd się zrywałem do biegu, to żadne kluczenie, żadnym zygzakiem, bo to tylko wydłuża drogę. Trzeba przebiec jak najszybciej, zanim on wygarnie serię, a szybkostrzelność była duża.

  • A celność?


Ogromna celność była.

  • Czyli jakby wygarnął, to koniec?


Szybkostrzelność dwa tysiące na minutę, teoretyczna: prawie trzy tysiące groszami.

  • Jaki to miało dźwięk?


Zgrzyt, był bardzo charakterystyczny. W każdym razie broń niesłychanie stabilna i niesłychanie celna była. To był chyba najlepszy karabin maszynowy II wojny światowej, do dzisiaj jeszcze używany z dużym powodzeniem, trzeba przyznać. Za każdym razem, jak już wpadałem w bramę naprzeciwko, to wtedy dopiero klasnęła seria po bruku. W drugą stronę to samo, jak wpadałem w bramę, to seria za mną klasnęła.

  • Jaki to był kaliber?


Rosyjski: 7,62, a polski i niemiecki: 7,9. Pomyślałem, że być może byli przy tym karabinie maszynowym ci chłopcy, z którymi żeśmy grali. Musiał coś zrobić, przebiegaliśmy, to musiał zamanifestować swoją obecność, rąbnął. Wydało mi się, że on nie bardzo nawet miał ochotę trafić, jakby mu na tym wcale nie zależało. Myśmy nawet nie mieli sił, żeby zaatakować, zupełnie. Byłem na rogu Rakowieckiej i Opoczyńskiej jedyną siłą zbrojną, nie uzbrojoną w ogóle w nic, która miała tylko stać na czujce, a w nocy na podsłuchu. W razie, gdyby Niemcy się pokazali od strony Pola Mokotowskiego, to miałem pędzić do dowództwa odcinka i meldować, że Niemcy się pokazali. Ale oni się nie pokazywali i nie pędziłem. Myśmy ich nie atakowali, bo nie było żadnych sił, żeby ich zaatakować na Polu Mokotowskim. Byli dobrze okopani, była dość duża załoga. Oni z kolei mieli za zadanie pilnować swoich armat. Od armat artylerzysta nie odchodzi i koniec. Byli ubezpieczeni w razie czego, gdyby się pokazały nasze większe siły, żeby nas powstrzymać, ale nie mieli ochoty nas zaczepiać, a my ich, bo sprawa byłaby samobójcza od razu, na samym początku.
Zresztą jedna kompania uderzyła równo o godzinie siedemnastej, ale w dom naprzeciwko ulicy Opoczyńskiej. Stał niemiecki wartownik ze szmajserem, nasi chłopcy wyskoczyli, byli uzbrojeni wszyscy po dwa granaty „sidolówki” – i dowódca kompanii, który poległ, i zastępca dowódcy, porucznik Ajewski, później pułkownik. Mam jego książkę zresztą i moje zdjęcia tam są. Prezes biura historycznego okręgu warszawskiego atakował. Wyskoczyli, Niemiec wygarnął serią, poleciały w jego stronę granaty. Niemiec zginął, z naszej strony zginęło dwóch chłopaków i porucznik, dowódca kompanii. Poprowadził atak Ajewski, ale nie miał właściwie co zdobywać, bo Niemcy uciekli. To były ich koszary. Zostawili trochę amunicji, trochę granatów, to się nasi tym „posilili”. Podpalili silniki, na których spali, i wycofali się. Natychmiast nasi poszli.

 

  • Pan miał w trakcie Powstania siedemnaście lat?


Tak.

  • Jak się pan dostał do konspiracji?

 

W naszym mieszkaniu odbywały się narady, a ojciec był kwatermistrzem IV Obwodu Armii Krajowej. W czerwcu został odkomenderowany do dowództwa okręgu warszawskiego.

  • W czerwcu którego roku?


W czerwcu 1944.

  • A pan kiedy się dostał do konspiracji?


W 1943 roku, w październiku, jak ukończyłem szesnaście lat.

  • Od szesnastego roku można było wstąpić?


Od szesnastego.

  • Do tego czasu pan chodził do szkoły?

 

Do szkoły powszechnej, do zawodowej chodziłem. To znaczy wybrałem sobie szkołę fotograficzną, dlatego że mama znalazła przez swoich znajomych firmę fotograficzną, atelier fotograficzne na ulicy Puławskiej.

  • Pan chodził do tego szefa?


Tam w ogóle się nie pokazywałem, ale parę razy poszedłem do szkoły fotograficznej na ulicy Chmielnej. Okazało się, że nie byłem pilnym uczniem. Uczyłem się przecież jednocześnie na kompletach, musiałem być na kompletach od ósmej rano do godziny pierwszej. Potem, już później znacznie, od 1942 roku [komplety] zaczęły się u nas, kiedy już mieszkanie było odbudowane. Ojciec przychodził tylko na posiedzenia sztabu. Trochę zmienił wygląd, ale nasz dozorca, pan Kazimierczak, doskonale wiedział, kim jest ojciec.

 

  • To trochę tak było, że wszyscy wszystko wiedzieli.


Nie wszyscy wszystko. Kto wiedział, to wiedział. Ale nikt się nie starał wiedzieć więcej, dlatego że było wiadomo, że im mniej wiesz, tym dłużej będziesz przesłuchiwany. A nie daj Boże powiedzieć cokolwiek, co by miało sens dla Niemców, wtedy tłukli do oporu. Chcieli wytłuc wszystko, bo sądzili, że może ktoś na odczepnego im coś powiedział, ale wie więcej znacznie. Oni potrzebowali tych informacji natychmiast, dlatego że na wieść o tym, że ktoś został aresztowany, natychmiast wszystkie jego znajomości nagle znikały jak mgła. Ludzie się wyprowadzali, zmieniali adresy, zmieniali nazwiska. Wszyscy, którzy byli z nim w kontaktach – to wszystko znikało. Wytłukli to natychmiast, nie było co zwlekać. Żadne skomplikowane metody. Mieli prostą metodę, walili i koniec. Dlatego też na dwa dni przed wybuchem Powstania dowiedziałem się, gdzie ojciec mieszka, bo tam musiałem pójść i zabrać pewne dokumenty. Ojciec już nie był w sztabie IV Obwodu, tylko był w sztabie okręgu i musiałem przekazać to do IV Obwodu, to znaczy do kapitana „Pawlaka”. Poszedłem do ojca, ale już Powstanie wisiało na włosku, już dwa razy była odwoływana godzina „W”.

 

  • Pamięta pan powstanie w getcie?


Tak, naturalnie.

  • Jak to odebraliście? Wiedzieliście, co się tam dzieje?

 

Wiedzieliśmy, że po prostu wymordowują wszystkich. Nie było tam bezpiecznie podchodzić, więc nie było co tam chodzić. Była, widać, strzelanina cały czas, dniem i nocą. Wisiała polska chorągiew zatknięta na najwyższym budynku.

  • Co ludzie mówili wtedy o tym? To było chyba wielkie wydarzenie?


Naturalnie że tak. „Żegota” działała dosyć sprawnie, uratowała bardzo wielu ludzi i wyprowadziła z getta. Poza tym AK oddało pewną ilość broni z własnych zapasów, mimo że samo było niedozbrojone. To było tam, gdzie działał ŻOB, Żydowska Organizacja Bojowa.

 

  • Cofnę się jeszcze do życia okupacyjnego. Kiedy pierwszy raz do was zaczęły docierać informacje, że Niemcy słabną?


Początkowo z przerażeniem wszyscy żeśmy obserwowali Niemców na Wschodzie oraz w Afryce, Deutsche Afrika Korps. Juliusz Rómmel to był nasz dowódca Armii Łódź, oni byli kuzynami podobno, ze szlachty inflanckiej pochodzili. W każdym razie niemieckie sukcesy w Afryce, poza tym błyskawiczny upadek Francji… Broniła się krócej niż my i mniejsze straty Niemcy ponieśli we Francji, a uważam, że to było najsilniejsze mocarstwo lądowe.

  • To był szok?


Ogromny. Przerażenie wręcz, że nastąpiło błyskawiczne załamanie. Później ewakuacja spod Dunkierki, gdzie Anglicy zostawili wszystko, cały sprzęt bojowy, nawet karabiny. Polacy tylko nie pozwolili sobie zabrać karabinów. […]

  • Wy w Warszawie bardzo interesowaliście się ruchami wojsk?


Na pewno.

  • Było coś wiadomo o tym z gazet?


Owszem, o wszystkich sukcesach niemieckich gazety się rozpisywały.

  • O porażkach nigdy?


Oni jeszcze wtedy nie ponosili porażek, było pasmo zwycięstw. Najpierw Holandia, potem Belgia, Francja runęła, Norwegia poszła równie szybko jak wszystko inne. Potem Grecja, Jugosławia i Afryka. A potem uderzenie na Związek Radziecki. Przecież znaleźli się na Kaukazie.

  • Chodził pan do kina?


Nie.

  • Było wielu, którzy chodzili, nawet Polacy.


Można było ostatecznie, ale było, że „same świnie siedzą w kinie”.

  • Znane hasło. Przed samą wojną kin było mnóstwo.


Kin było mnóstwo.

  • Koło was było kino.


Na Puławskiej było najbliższe.

  • Jak się nazywało?


„Apollo” może, nie pamiętam. […]

  • Czy pan cokolwiek o konspiracji wiedział wcześniej, przed wstąpieniem? Wiedział pan o jakimś starszym koledze, który był w konspiracji?


O tym się można było domyślać, ale nigdy nikt tego nie powiedział.

  • Wszystko było tajne?


Nie mogło być inaczej, dlatego że było naprawdę dużo donosicieli. Niemcy mieli dobrą infiltrację.

  • Sporo było folksdojczów?


Wczoraj słyszałem w telewizji, że nie pamiętam kto, to była jedna z głównych… To było właśnie donosicielstwo, zdołali zwerbować dużo agentów spośród Polaków.

  • Czyli byli sprawni w tym jednak?


Zapewne. Polakom też nic nie owało, dlatego że przecież wywiad polski rozpracował dziewięćdziesiąt dwa procent sił niemieckich skoncentrowanych do uderzenia na Polskę. A to, co rotmistrz Sosnowski zrobił, to zdobył cały plan wojny przeciwko Polsce. To się nie zdarzyło jeszcze, jako żywo, nigdzie.

  • Było coś takiego jak wakacje?


Na początku, kiedy zacząłem mieć zaciemnienie na płucach, coś takiego było. To jest zakażenie gruźlicze. To się nazywało zajęte szczyty czy zaciemnione. Przez RGO mama zdołała [załatwić], że wysłano mnie do Rabki, gdzie byłem pół roku u sióstr.

  • Jak pan to wspomina?


Było to na pewno… Siostry, szarytki polskie, [miały] niesłychanie patriotyczny duch. Rabka, góry, wyżywienie na miarę możliwości nienajgorsze, w każdym razie lepsze niż by można było mieć w Warszawie.

  • Niemców nie było widać?


Prawie nie, ale później, jak Niemcy zaczęli przygotowywać się do uderzenia na Wschód, to wiedzieli, że będzie im potrzebne dużo miejsc sanatoryjnych i szpitalnych, dlatego to zlikwidowali. To organizowało RGO, ale wiem, że na przykład mój kolega z konspiracji, Staszek Tenkiewicz, też z rodziny wojskowej… Nie pamiętam, w 1942 roku RGO (to była Rada Główna Opiekuńcza) załatwiło mu wakacje koło Wiskitek, koło Żyrardowa, w małej miejscowości Sokole. Wyjechał na takie kolonie.

  • U pana na rentgenie to zobaczyli?


Tak, oczywiście. Przeszło.

  • Zaczął pan kasłać po prostu?


Tak, stany podgorączkowe i przeziębienia ciągłe. Do tego wszystkiego okazało się znacznie później, że dyrektorem RGO w Warszawie był ojciec mojej żony, pan Dańczak, przed wojną wicedyrektor Polminu.

  • Zbieg okoliczności.


Z Powstania razem ze szpitalem sióstr szarytek z Rakowieckiej wywiozło mnie RGO, z matką i bratem.

  • Czy pan pamięta jakieś wydarzenia przed Powstaniem? Mówiło się o tym, że będzie Powstanie?


Tak, to już było wiadomo.

  • Ludzie czekali?


Były dwa razy koncentracje, już oddziały były. To byłoby trzecie odwołanie.

  • Kiedy się zaczęło mówić o Powstaniu?


Cały czas się do tego przygotowywano.

  • Ciągle było takie wrażenie?


Cały czas: że dojdzie do orężnego starcia z Niemcami. Po to się przygotowywała Armia Krajowa przecież.

  • Po to była konspiracja?


Po to była konspiracja.

  • Miał pan jakieś szkolenia?

 

Przeszkolili mnie w opatrywaniu.

  • Czyli sanitariusz?


Tak, bandażowanie rąk i nóg w jodełkę, czapka Hipokratesa na głowę. Pamiętam jeszcze do dzisiaj zakładanie opasek uciskowych, takie rzeczy.

  • Jak wyglądało takie szkolenie?


Zebrało się nas kilku, dołączono mnie do jakichś nieznanych mi zupełnie. Byłem przy sztabie, łącznik sztabu, więc siłą rzeczy nie byłem w żadnym plutonie liniowym. Były chyba ze dwie czy trzy dziewczyny, których nie znałem i dwóch chłopaków. Przyszła sanitariuszka chyba i mieliśmy zajęcia dwa razy. Nauczono nas.

  • Po dwie, trzy godzinki?


Tak.

  • Czyli opatrunki?


Założenie opatrunku, bandażowanie.

  • Zakładaliście jakiejś osobie?


Tak. Bandażowało się wzajemnie siebie. Ale nie ja sobie, tylko komuś.

  • Dziewczynie?


Raczej dziewczyny sobie, a chłopcy (nas było kilku) sobie.

  • Nie było krępujących sytuacji?


Nie.

  • Miał pan jakąś sympatię w czasie okupacji?


Nie. Po okupacji. Wtedy jeszcze byłem za młody, nie interesowały mnie dziewczyny.

  • W trakcie Powstania miał pan jakąś?


Króciutko może, córkę generała „Litwina”. Jej matka uratowała mi też życie. To już jest w czasie Powstania. Umiała cudownie po niemiecku mówić i zdołała esesmana, który chciał mnie rąbnąć, przekonać, że tutaj był już oficer i kazał mi tutaj pozostać.

  • Jak się pan dostał do konspiracji w 1944?


Bardzo prosto. Jak się u nas odbywały zebrania sztabu, to widziałem, że się coś robi. Później już dowiedziałem się, że…

  • Wypraszano pana z pokoju?


Proszono mnie tylko, żebym najlepiej stał sobie przed domem. Wejścia były dwa, jedno od Rakowieckiej do naszego podwórka. Myśmy w bocznym skrzydle mieszkali, od ulicy Opoczyńskiej. Główne wejście było od ulicy Rakowieckiej, a drugie wejście było od ulicy Opoczyńskiej, boczne. Stałem sobie na rogu i patrzyłem, czy przypadkiem niemiecka buda [nie jedzie] (gestapo przyjeżdżało adlerami, a buda chwilę potem), czy nie podjeżdżają Niemcy pod nasz dom. Wtedy nie przez główną bramę od strony Rakowieckiej, tylko miałem klucz od [bocznej] bramy. To były właściwie duże drzwi, podwójne. Miałem klucz od strony Opoczyńskiej. To było do mojej klatki schodowej, tylko na drugim piętrze, to w kilku susach bym… Zanim by Niemcy zdołali się z dozorcą skontaktować, gdzie mieszkanie, to była szansa ucieczki.

  • Mieliście kogoś z sąsiadów, kto był podejrzewany, że był szpiclem?


Nie. Zresztą trudno powiedzieć, dlatego że myśmy tam zamieszkali stosunkowo późno, w 1938 roku chyba, może pod koniec 1937 roku. Nawet nie znaliśmy, jeszcze nie zawiązały się jakieś sympatie, antypatie, przyjaźnie, znajomości i tak dalej. Jeszcze za wcześnie to było. To był dom nowo zbudowany, wojskowy.

  • Czym mama zajmowała się przez całą okupację?


Głównie handlowała, czym się dało.

  • Z tego wynika, że to była obrotna kobieta.


Bardzo. Mama świetnie mówiła po francusku. Na ulicy Rakowieckiej przechodziła obok grupki mężczyzn trzech czy czterech, którzy rozmawiali po francusku. Mama podeszła: Bonjour.Bonjour. Co się okazało? Byli to robotnicy pracujący na rogu Rakowieckiej i Puławskiej w warsztatach naprawczych. Oni się zgłosili sami do pracy u Niemców, może byli wyznaczeni do pracy. Dość, że jeździli do siebie, mieli prawo jeździć tam co pewien czas na urlop. Przywozili z Francji różne rzeczy, perfumy, kosmetyki, pończochy i tak dalej. Mamie to dawali. Nawet poznałem tego pana, nazywał się Leo. Czekali na mamę, ubijali jakiś interes. Skończyło się tym, że przy którymś obrocie pan Leo wsiąkł w kontroli, w pociągu. Mama już mu dała pieniądze, częściowo zarobione. Potem musiałem mu nosić paczki żywnościowe na Mokotów, bo siedział.

  • Na Rakowieckiej?


Tak, za handel. W każdym razie oni byli na specjalnych [warunkach]. Nasi, którzy byli złapani, to była praca niewolnicza. Natomiast oni byli pracownikami, którzy pracowali w warsztatach niemieckich.

  • Jaka była różnica w traktowaniu?


Ogromna.

  • Polaków traktowali jak niewolników?


Tam mógł ktoś pomagać Żydom i za to nic nie groziło. W Polsce za pomoc Żydom dostawało się kulę. Poza tym to nie niemieckie gestapo, niemiecka policja, żandarmeria aresztowała wszystkich Żydów, tylko wręcz przeciwnie – francuska. Jeszcze zrobili im obóz i wsadzili ich do obozu. Część zgładzili, a resztę wysłali Niemcom do Oświęcimia.

  • Czy w trakcie okupacji przeżył pan jakieś niebezpieczne sytuacje?


Jak się ma siedemnaście, szesnaście lat, to wszystko jest jeszcze trochę zabawą. Człowiek nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. W każdym razie to była gra jakaś, którą się uprawiało. Wiadomo było, że to grozi śmiercią, ale wiele rzeczy wtedy groziło śmiercią. Śmierć wtedy była na porządku dziennym. Najgorsze były wieczory, dlatego że po godzinie policyjnej, siedziało się w domu i było się zamkniętym. Jeżeli przyszli Niemcy, wybierali sobie jakiś kwartał z dzielnicy i przeczesywali po kolei mieszkanie po mieszkaniu. Jeżeli znaleźli kogoś, kto nie był zameldowany w tym mieszkaniu, to jechał na gestapo. Dlaczego? Trzeba było po godzinie policyjnej siedzieć u siebie w mieszkaniu, tam, gdzie się jest zameldowanym. Ponieważ u nas naprzeciwko były koszary Flaku, co pewien czas w nocy słychać było, jak tam samochód podjeżdża, hamuje. Pisk, bo skręcał wprost z Opoczyńskiej do tych koszar, to serce człowiekowi podchodziło [do gardła].

  • Gdzie byliście zameldowani?


Na Rakowieckiej 43a.

  • Byliście u siebie?


Byliśmy u siebie. Ale mieszkanie było trefne, miejsce posiedzeń sztabu.

  • Trochę jak na bombie mieszkaliście.

 

I komplety, i miejsce posiedzeń sztabu. Wpadł jeden porucznik – „Odwet”. Nie pamiętam, kiedy to było dokładnie, to był kwiecień albo maj 1944 roku. Został aresztowany. Zresztą to było jedno z nielicznych mieszkań, które znałem. Poszedłem ubezpieczyć tam akcję stemplowania opasek, wtedy już żeśmy stemplowali opaski dla plutonu. Wtedy spotkałem się z oficerem, któremu towarzyszyłem w kościele Świętego Jakuba i w chwilę potem była egzekucja na ulicy Barskiej. Tak że Niemcy stanęli w drzwiach kościoła i nie można było wyjść. To był 10 lutego. Odwilż, właściwie mżawka, śnieg topniejący, błoto pośniegowe. Akurat trzeba było iść do lokalu na ulicy Kaliskiej, ale wchodziło się przez Barską, naprzeciwko wejście, tam gdzie naprzeciwko jest duży zakład wychowawczy ojców orionistów. Tam rozstrzelano nie pamiętam ilu. Jak przychodziliśmy, to stróż miotłą zmiatał krew i mózgi do rynsztoku. Najpierw parę serii, potem jeszcze strzały pojedyncze, bo jeszcze dobijali.

  • Kiedy pan wstąpił do konspiracji?


W październiku 1943.

  • Jak to się odbyło?


W mieszkaniu.

  • Poprosił pan o to?


Tak, naturalnie.

  • Kogo?


Zgłosiłem się do ojca.

  • Co ojciec na to?


Początkowo uważał, że powinienem się uczyć.

  • Czyli nie chciał, żeby pan wszedł do konspiracji?


Ojciec był oficerem i żołnierzem.

  • Chciał pana z dala od tego trzymać?


Sam był w to wciągnięty. Może bardziej mama.

  • Nie bardzo chętnie pana przyjęli do konspiracji?


Nie. Mama sama była w konspiracji, przecież była kierowniczką lokalu. Było wiadomo, że jak będzie wsypa, to wszyscy idziemy pod mur. W każdym razie jak „Odwet” wpadł, akurat było stemplowanie opasek. Na czwarte piętro trzeba było się drapać, opaski były uszyte, pieczęcie były przy nas. Moja rola ubezpieczenia polegała na tym, że ojciec był kwatermistrzem… W teczce [mieliśmy] pieczątkę prostokątną, orzełek i WP, oraz stempelki cyfry. Składało się to, u góry na opasce było „W”, orzełek i „P”, a poniżej numer plutonu, na przykład 400. Moja rola polegała na tym, że miałem iść kilka kroków (dziesięć, piętnaście) za tym, który niósł to akurat przy sobie. W razie gdyby Streife niemiecka złapała (rutynowa kontrola: „Co niesiesz?” – przegląd teczki, pakunków, wszystkiego), gdyby była wpadka, gdyby Niemcy to odkryli i aresztowali, to miałem natychmiast meldować, telefon alarmowy, że jest wsypa.


Warszawa, 8 października 2012 roku
Rozmowę prowadził Jan Komasa

 

Kontynuacja nagrania zarejestrowana 25 października 2013 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna.

  • Proszę opowiedzieć o dniach tuż przed Powstaniem, czyli przed 1 sierpnia 1944 roku.


To były już nerwowe dni, dlatego że niemieckie oddziały, tyłowe zresztą (to były tabory, powiedzmy sobie, nieliniowe niemieckiej armii), wycofywały się przez Warszawę. Widać było, że front zbliża się szybkim tempem. Nawet raz widziałem kolumnę jeńców sowieckich prowadzonych przez żołnierzy niemieckich. Sytuację jeszcze bardziej uczyniło napiętą zarządzenie władz niemieckich, które zobowiązywało wszystkich mężczyzn w wieku chyba od szesnastu lat, jeżeli sobie dobrze przypominam, do sześćdziesięciu pięciu lat, do obowiązkowego stawienia się przy kopaniu okopów, przy budowie okopów. Niemcy obiecywali za to chyba litr wódki oraz bochenek chleba, tym niemniej wiadomo było, że mogą wyciągnąć poważne konsekwencje w przypadku niestawienia się. Termin minął i o ile wiem, praktycznie prawie nikt się nie stawił. Na dwa dni przed Powstaniem termin upływał, należało się stawić, w związku z tym wśród mężczyzn w tym wieku wywoływał się taki nastrój oczekiwania, jaka będzie na to reakcja Niemców. Ale reakcji Niemców jakoś nie było do chwili wybuchu Powstania. Nie byli widocznie przygotowani, a celem było wyciągnięcie mężczyzn z Warszawy, czyli praktycznie w ten sposób zdemobilizowanie Armii Krajowej.

  • Jakie obowiązki miał mieć pan w czasie Powstania? Jesteśmy, powiedzmy, dwa dni przed wybuchem Powstaniem. Czego od pana oczekiwano?

 

Miałem obowiązek, to znaczy rozkaz był... Ponieważ dwukrotnie przed godziną „W” były stany pogotowia, więc już byłem zobowiązany, żeby utrzymać cały dzień dyżur na „skrzynce”. „Skrzynka” to był lokal kontaktowy, do którego przychodziły meldunki od łączniczki, zresztą zawsze jednej.

  • Jaki to był adres?


Warszawa, ulica Rakowiecka 43, a mieszkania 25.

  • Czyli to było mieszkanie pana i pana rodziców.


Tak. Ojciec nie mieszkał z nami, dlatego że się ukrywał. Ja dopiero na dwa dni przed wybuchem Powstania dowiedziałem się, gdzie ojciec mieszka. Dlatego nie chciałem wiedzieć, bo bałem się, że w wypadku aresztowania mnie... Nie wiem, jaka jest granica wytrzymałości, więc lepiej było nie wiedzieć niczego, co niekoniecznie trzeba było wiedzieć.

  • Czyli był pan na posterunku w punkcie kontaktowym.


Otrzymałem rozkaz utrzymania dyżuru na punkcie kontaktowym, przejęcia ewentualnych meldunków i rozkazów oraz dostarczenia na miejsce postoju sztabu, który będzie na Ochocie, gdzieś w okolicach ulicy Niemcewicza przewidywano. Ale jeżeli przedostanę się na ulicę Niemcewicza, to i tak wartownicy doprowadzą mnie do miejsca postoju dowództwa.

  • Czy ktoś zgłosił się do pana?


Nikt. Utrzymywałem dyżur w czasie poprzedzających wybuch Powstania dni pogotowia, a następnie od rana już pełniłem dyżur.
Matka otrzymała polecenie, rozkaz, ażeby włączyła się do pracy punktu opatrunkowego. To nie by szpital, to był punkt opatrunkowy na ulicy Łowickiej (chyba Łowicka 8, o ile sobie dobrze przypominam). Rozkaz był wydany na dwa dni przed wybuchem Powstania, więc matka praktycznie organizowała tam [ten punkt]. Tam chyba doktor Loth był szefem tego punktu opatrunkowego, więc matka pomagała. Tak że w dniu wybuchu Powstania matka była cały czas na punkcie opatrunkowym i dopiero zjawiła się późnym wieczorem.
Ja zgodnie z rozkazem potwierdzonym przez łączniczkę, która chyba przyszła około godziny dziesiątej, powtórzyła rozkaz, oraz przyniosła mi opaskę, naturalnie biało-czerwoną, „W”, orzełek, „P” i 400 to był numer plutonu. Był to tak zwany pluton ochrony sztabu. Nie zabierała mi dokumentów i nie dała mi dokumentów, znaczy legitymacji AK, dlatego że nie wiadomo było, jak będę musiał się przedostawać. Gdybym musiał przedostawać się jako łącznik, to prawdopodobnie bym musiał przejść i przez linie niemieckie, a w każdym razie być zatrzymywanym przez Niemców, tak się uważało, więc musiałem mieć moje dokumenty, stąd ocalała część tych dokumentów.

  • Jak długo pan czekał w tym punkcie kontaktowym?


Wyszedłem parę razy na ulicę, ale i tak obserwowałem, czy nie zbliża się... Łączniczka zawsze była ta sama. Młoda osoba, młoda pani w wieku może dwudziestu ośmiu lat, może troszeczkę więcej, ubrana na czarno, blondynka, wyglądało na to, że w żałobie. Była ładna, jeżeli zdołałem w tym wieku zwracać uwagę na urodę pań, które były ode mnie znacznie starsze. W każdym razie uważałem, że jest ładna.

  • A znał pan jej pseudonim?


Nie. Ona mojego też nie znała, dlatego że początkowo matka jako kierowniczka lokalu przyjmowała, ale z chwilą gdy ja zostałem łącznikiem, to mieszkanie było miejscem posiedzeń sztabu IV Obwodu, skrzynką kontaktową, oraz lokalem, w którym odbywały się dwa razy tygodniowo komplety Gimnazjum Mazowieckiego, do którego uczęszczałem. Mieszkanie było bardzo trefne, dlatego że było wiele powodów do tego, aby mogło stać się obiektem, powiedzmy sobie, najazdu gestapo.

  • Jak długo pan czekał?


Zaraz, tylko powiem, że zostałem tym łącznikiem trochę z konieczności, dlatego że ojciec nie mieszkał w domu. Pracował w magistracie, chyba w Wodociągach Warszawskich. To była praca fikcyjna, w której większość oficerów, którzy się ukrywali, tam znalazło miejsce zatrudnienia. To jeszcze prezydent Starzyński zorganizował, zanim został aresztowany. Więc ojciec nie mieszkał w domu i pracował. Mama... No, mama biegała po mieście, trochę w jakimś sklepiku pracowała, w każdym razie musiała jakoś zarobić na utrzymanie brata i mnie.

  • Pan już o tym mówił w czasie poprzedniego spotkania.


Właśnie, więc w związku z tym ja pozostawałem jako jedyny, który mógł utrzymywać dyżur w mieszkaniu i przejąć meldunki, a właściwie rozkazy, bo to były raczej rozkazy, i wręczyć matce, która jako kierowniczka lokalu przekazywała kapitanowi „Pawlakowi” w czasie odprawy posiedzenia sztabu.


Wyszedłem ze dwa razy na ulicę i widziałem, że ruch był niezwykły, ale jechała głównie młodzież. Młodzi chłopcy, dziewczyny, czasem z jakimiś pakunkami dziwnymi jakby wieźli jakieś miotły do zamiatania czy coś, więc można się było zorientować, że są to karabiny. I jeszcze o godzinie trzeciej właściwie był taki bardzo ożywiony ruch młodzieży, która jechała do punktów koncentracji. To było widoczne. Niemcy jechali, wsiadali do tramwaju, do „dziewiątki”, bo ulicą Rakowiecką chodził wtedy tramwaj linii dziewięć, ale nie widać było, żeby Niemcy interweniowali. Chociaż ulica Rakowiecka była ulicą bardzo niedobrą, dlatego że na Polu Mokotowskim były stanowiska dział przeciwlotniczych i żołnierze zajmowali budynek SGGW, który był przy pętli tramwajowej, to znaczy na wprost ulicy Akacjowej. Dalej zajmowali budynek SGGW, nowy wybudowany, który był naprzeciwko ulicy Opoczyńskiej, na wprost, u wylotu ulicy Opoczyńskiej, po drugiej stronie ulicy Rakowieckiej. Następnie SGH, czyli Szkoła Główna Handlowa, [której] budynek został zamieniony na budynek Archiwum Akt Nowych, ale to również było pod kuratelą Niemców. I następnie główne koszary SS w Warszawie, czyli Stauferkaserne, na ulicy Rakowieckiej, pomiędzy ulicą Kazimierzowską a ulicą Wiśniową. Tam był przed wojną budynek Sztabu Generalnego z podziemiami na wypadek wojny. I nawet ten sztab działał do szóstego czy siódmego [dnia wojny w 1939 roku]. [...] A zatem główny punkt niemiecki. A naprzeciwko więzienie, oczywiście niemieckie, po drugiej stronie ulicy Rakowieckiej. Potem gimnazjum, za ulicą Wiśniową, to chyba było Reytana, o ile sobie przypominam, i dalej Rakowiecka 21 to był budynek sióstr szarytek, w którym [po wojnie] mieściły się urzędy, teraz [są] różne biura, oraz dalej, w przedłużeniu Stauferkaserne po drugiej stronie, dawne koszary artylerii, chyba konnej, przed wojną albo polowej artylerii, aż do ulicy Puławskiej.

  • Czyli bardzo silny punkt niemiecki.


Bardzo silny punkt niemiecki, dlatego że jedna strona ulicy (to znaczy idąc w kierunku ulicy Puławskiej), lewa strona była całkowicie zajęta przez Niemców, a po prawej stronie to było to więzienie. Tylko zaraz za więzieniem ulica Kazimierzowska po jednej stronie, o ile sobie przypominam, była zajęta przez Niemców, przez oficerów SS, którzy pełnili służbę w tym Stauferkaserne, czyli na Rakowieckiej, w dawnym budynku Sztabu Generalnego, i następnie ulica Narbutta, na skrzyżowaniu Narbutta z Kazimierzowską była szkoła powszechna, numer chyba 69, zajęta przez Niemców, przez SS. I dalej ulicą Narbutta do Sandomierskiej (po lewej stronie tej ulicy idąc w kierunku Puławskiej) szkoła imienia 11 Listopada, do której ja chodziłem, też zajęta przez Niemców. Więc to był taki sektor zajęty właściwie przez Niemców, więc tu trudno by było oczekiwać jakiś sukcesów.

  • Ponieważ pan oczekiwał na te rozkazy i się nie doczekał...

 

Zaczęło się już wcześniej. Słychać było dobiegające wystrzały i wybuchy granatów, gdzieś dobiegające od strony Ochoty, ale one chyba były aż od strony Woli. To już zaczęło się już przed godziną czwartą.

  • Przed szesnastą?


Tak, przed szesnastą było słychać odgłosy jakiejś walki, w każdym razie nie było to jeszcze Powstanie. Wyszedłem na balkon i zobaczyłem (to była godzina w pół do piątej), że w ogródku naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy Opoczyńskiej, zgromadziła się grupa młodych ludzi. Część była w jakichś takich kombinezonach roboczych, jak gdyby kombinezonach. Chyba wyglądali na pracowników magistratu, czyli urzędu miasta, albo tramwajarzy. Chyba mieli czapki właśnie takie. Widziałem, że zaczynają zakładać opaski. Zakładali na lewe ramię. Ja już wiedziałem, że opaskę należy zakładać na prawe ramię, bo już przyniosła z opaską to polecenie łączniczka, ale oni zakładali na lewą, więc mnie to trochę zmyliło. Nie wiedziałem, czy to akowski oddział, czy nie, tym bardziej że wyglądał na taki oddział złożony w głównej mierze z młodych robotników. Widziałem, jak zaczynają ze spodni wytrząsać granaty, na oko można było poznać, że są to konspiracyjnej roboty „sidolówki”. W bramie kamienicy, która już była na rogu Rakowieckiej i Opoczyńskiej, stało dwóch ludzi, prawdopodobnie oficerowie, zresztą z całą pewnością. A naprzeciwko był budynek zajęty przez Niemców, to znaczy z obrony przeciwlotniczej flak, który stał na Polu Mokotowskim. Flak, czyli Fliegerabwehrkanonen, czyli armaty obrony przeciwlotniczej, tak Niemcy nazywali tę formację [w skrócie] Flak. No i żołnierz niemiecki w mundurze lotniczym, dlatego że Flak nosił mundury lotnicze, i z pistoletem maszynowym szmajser przewieszonym przez piersi.

O godzinie tuż przed piątą (widziałem chwilę rozpoczęcia) podjechał motocykl, jakiś człowiek młody na motocyklu zawołał: „Chłopcy, naprzód” – i zawrócił. Padła komenda. Ci dwaj oficerowie z bramy wypadli i pobiegli do tego ogródka, za chwilę się wysypało wszystko, oni biegli na czele. Byli uzbrojeni w pistolety ręczne, krótką broń. Nie widziałem, żeby mieli ani broń maszynową, ani pistolety maszynowe, ani karabinów nie mieli. Tylko granaty chyba w ręku. Niemiec się zorientował, wysłał serię z automatu. Jeden z tych biegnących padł, okazało się później, że to był dowódca kompanii, która atakowała. Przejął dowództwo porucznik Rajewski, po nim, ten właśnie drugi mężczyzna to był porucznik Ajewski. Seria z sąsiedniego budynku (właśnie tego po drugiej stronie ulicy Opoczyńskiej, na rogu Rakowieckiej) z pistoletu maszynowego to już była seria powstańcza, [która] skosiła tego Niemca. Nasi wybiegli tam do tego... Jakieś wybuchy. Potem zaczął się ukazywać dym.
Ja już zbiegłem w dół, żeby zobaczyć, co się dzieje. Stanąłem w bramie, ledwo się zaczęło. Oddział się wycofywał. Ten właśnie oficer, który prowadził atak, zobaczył mnie, że mam opaskę z numerem 400, ale 400 to była Ochota, IV Obwód, a jeżeli chodzi o Mokotów, to był V Obwód. Wszystkie plutony miały numery, poczynając od numeru pięć. Pięćset to ochrona sztabu i dalsze 501, 2, 3, 4 i tak dalej, tyle ile plutonów liczył pułk. Ten oficer zatrzymał się, spytał się: „A co wy tu robicie?”. – „Wypełniam rozkaz. Utrzymuję dyżur na skrzynce”. – „No to dobrze, to wypełniajcie”. I pobiegli dalej, wycofali się. Chwilę potem zobaczyłem, że nadbiegli już Niemcy, pokazali się od strony Pola Mokotowskiego, [to znaczy] jakiś oficer z pistoletem w ręku, towarzyszący mu żołnierz z peemem, ze szmajserem, jeszcze chyba ze czterech żołnierzy dodatkowo uzbrojonych w karabiny. Nikt nie podjął walki, bo i nie było z kim. Ten oddziałek, który atakował, się wycofał. Gdzieś tam dochodziły odgłosy walki, od strony Stauferkaserne, to znaczy zlokalizowane w prawo.

 

  • A pan cofnął się do swojego mieszkania?


A ja założyłem opaskę i z opaską pełniłem dyżur, całkowicie nieuzbrojony. Noc była niespokojna, dlatego że [słychać było] odgłosy walki z miasta i odgłosy armat, to znaczy toczący się pojedynek artyleryjski już po drugiej stronie, po prawej stronie Wisły, po wschodniej stronie, gdzie rozpoczęła się bitwa. [...] Armaty waliły za Wisłą, potem zaczął deszcz popadywać. W każdym bądź razie potem pojawili się jacyś mężczyźni i zaczęli przebijać połączenia między piwnicami w kierunku do ulicy Niepodległości oraz cięto siatkę, dlatego że to był cały zespół domów i poszczególne podwórka były wygrodzone. To była jedna kwatera ograniczona ulicą Rakowiecką, ulicą Opoczyńską, z drugiej strony równoległą Asfaltową i z tyłu kończąca się z ulicą Narbutta, to było zabudowane. Więc tutaj zaczęto likwidować te wszystkie wygrodzenia pomiędzy poszczególnymi zabudowaniami oraz przebijać piwnice.

  • To wszystko się działo 1 sierpnia?


Wszystko działo się 1 sierpnia. Rano zjawił się jakiś chłopak ze Służby Ochrony Powstania, SOP.

  • Rano 2 sierpnia?


Tak, z opaską Służy Ochrony Powstania. On się nazywał Krystek, potem się dowiedziałem. Zresztą razem żeśmy przeżyli pewną sytuację, z której mogliśmy nie wyjść. W każdym bądź razie spytałem, gdzie jest dowództwo odcinka. Dowiedziałem się, że jest w narożnym domu, róg Rakowieckiej i Alei Niepodległości, i mieści się pod sklepem. Narożny sklep był w tym miejscu, nazywał się „Złoty Róg”. W piwnicach właśnie pod tym „Złotym Rogiem”, pod tym sklepem, mieści się dowództwo odcinka. Postanowiłem się natychmiast zameldować. Przez rozgrodzone już płoty przebiegłem do domu, który odgradzał te podwórka od ulicy Asfaltowej. Chciałem tam przebiec przez Asfaltową, ale chłopak, chyba też z SOP-u, stojący w bramie, powiedział: „Zaraz, proszę zaczekać, z przeciwka dadzą nam sygnał”. – „A dlaczego?” – „A dlatego, że jest karabin maszynowy po drugiej stronie ulicy Rakowieckiej, który właściwie trzyma pod ostrzałem ulicę Asfaltową”. Z tego miejsca naszego właściwie nie było niczego widać, natomiast z tamtej bramy byli bardziej odchyleni i widzieli, a tam stał niemiecki kaem. W pewnej chwili widziałem, jak stojący po przeciwnej stronie Powstaniec dał ręką [znak, by] biec, więc schyliłem się, nie kluczyłem, bo wiadomo było, że jak się biegnie ulicą, gdzie ostrzał idzie wzdłuż ulicy, to jeżeli będę się kręcił, to będę biegł dłuższą trasą i będę dłużej biegł i wtedy większa szansa zarobienia kulki. Ale tutaj schyliłem się i jak galopem wpadałem do bramy, to klasnęła seria, ale już po bruku. Nie wiem, dlaczego Niemcy się spóźnili, ale widocznie nie oczekiwali, bo tam nie było żadnego ruchu. Niemcy nie byli wcale aktywni, nie pokazywali się, nasi też nie atakowali, bo nie mieli czym i z kim atakować.
Dotarłem do piwnicy, gdzie było zgromadzonych kilku oficerów. Zameldowałem się. „Jaki macie rozkaz?” – „Trzymać dyżur na skrzynce oraz przekazać meldunki i ewentualnie rozkazy do miejsca postoju”. – „Dobrze, to wykonujcie rozkazy. Aha, poza tym żebyście tam pełnili czujkę, przy okazji, jakby się pokazali Niemcy od strony Pola Mokotowskiego, to meldujcie”. No dobrze, zorientowałem się, że jestem jedyną siłą zbrojną, która zabezpiecza dowództwo odcinka od strony Niemców, od Pól Mokotowskich. Na szczęście Niemcy siedzieli cicho. [Oficerowie] spytali, czy mam broń. Ponieważ nie miałem, więc powiedziałem, że nie mam broni, co było zgodne z prawdą. Wobec tego stracili zupełnie zainteresowanie moją osobą. Gdybym jeszcze miał broń, to może byliby bardziej zainteresowani moją współpracą, bo naprawdę tam nie było praktycznie nikogo. Gdy się Ajewski wycofał z tą kompanią, to dowództwo odcinka siedziało, ale nie wiem, co miało robić.

  • Czyli wrócił pan z powrotem do mieszkania?


Jeszcze nie, dlatego że obserwowali głównie przez okienko w piwnicy skrzyżowanie Alei Niepodległości z ulicą Rakowiecką i tam gdzie dzisiaj jest wejście do metra, ale od strony SGH, był niemiecki bunkier ziemny. To znaczy bunkier, który był wkopany w ziemię i strzelnice były na wysokości chodnika, a dach był przykryty betonową płytą i przysypany ziemią, tal że to był to bunkier niewidoczny. Srzelnice były zarówno wzdłuż ulicy Rakowieckiej, jak i mogły ostrzeliwać aleję Niepodległości w obie strony. Otóż niedaleko przed tym bunkrem na jezdni leżał motocykl niemiecki z przyczepą, z załogą, to znaczy kierowca, ten, co siedział na siodełku, oraz ten, co był w przyczepie. Wszyscy byli zastrzeleni na samym początku walki stoczonej poprzedniego dnia. Przy czym ten, który siedział na siodełku, był w takim płaszczu ceratowym w kolorze żandarmerii i miał bergmana, nie szmajsera, pistolet maszynowy, oraz widać było, że miał jeszcze magazynki. I chodziło głównie o ten pistolet maszynowy. Kombinowali ci oficerowie, jak do tego pistoletu maszynowego się dostać. Ja miałem służyć też jako doradca, więc myślę, że liczyli, że ja pójdę. Ja powiedziałem, że nie ma żadnych szans, dlatego że pięć metrów dalej jest ten bunkier i wyloty strzelnic mają cekaem, więc ktokolwiek spróbuje, to nawet połowy drogi nie zdoła przebiec ani przeczołgać się, ani nic, jak zmielą go na sito. No więc przypatrzyli się dokładniej, nawet ktoś miał lornetkę skądś ściągniętą i okazało się, że rzeczywiście załoga czuwa i jest. Ale ani Niemcy się nie kwapili, żeby ściągnąć ten motocykl i tych zabitych żołnierzy, ani nasi też. I chwalić Boga, że się nie kwapili, dlatego że zginęliby, zanim przeszliby połowę dystansu, trasy.
No i wtedy wróciłem, czekałem na to, co będzie się działo dalej. Tak minął cały dzień właściwie na niczym. Walki się nie toczyły w naszym Rejonie IV. Również nie słychać było odgłosów walk z Rakowieckiej. Poprzedniego dnia słychać było, jak atakowali Pole Mokotowskie, jak dwa razy zrywali się do szturmu, to było: „Hura, hura, hura”, potem karabiny maszynowe, wybuchy granatów. Ale to było poprzedniego dnia po południu. Matka moja wróciła, nie mieli żadnej roboty. Jeden się zjawił tylko, ranny z ataku na Pole Mokotowskie, to go opatrzyli i poszedł dalej, w głąb pozycji. Tak że ponieważ walki się nie toczyły, ten punkt przestał istnieć. Tak że siedzieliśmy, już teraz czekając na to, co będzie dalej. Ja z tą opaską...

  • Czyli siedział pan i matka?


Ja wieczorem siedziałem i brat mój. Właściwie siedziałem głównie nie w piwnicy, ale w mieszkaniu, dlatego że miałem balkon i dobre pole widzenia, obserwacji. Ponieważ miałem być na czujce, no więc byłem na czujce, pełniłem czujkę, ale Niemców nie widziałem, nie pokazywali się. W nocy, chyba w noc, zaczęło padać.

  • Z drugiego na trzeciego?


O ile sobie przypominam, to mógł być trzeci na czwarty, dlatego że te dwa dni były właściwie bez niczego, nic się nie działo i nic się dziać nie mogło. Dopiero chyba trzeciego dnia rano przybiegła dwójka ze Służby Ochrony Powstania, z SOP-u. Dziewczyna, która mieszkała na ulicy Opoczyńskiej, którą znałem (jej ojciec był fryzjerem, tam mieli zakład fryzjerski), i ten chłopak, którego poznałem wcześniej, ten Krystek. Wyglądał świetnie, w takiej pelerynie, miał w ręku dwa granaty przy sobie oraz pistolet, który zresztą się zacinał. To był sauer niemiecki, „siódemka”. I z rozkazem, że (czego nawet tego nie zauważyłem, dlatego że dopiero się pojawili) w ulicy Rakowieckiej w tej chwili ciągną tabory i żeby zaatakować tabory. On miał jeden granat, drugi przyniósł dla mnie. Dziewczyna nie miała nic, ale była łączniczką, więc było nas...

  • To znaczy we dwójkę mieliście te tabory zaatakować?


Tak. Tak. Ponieważ ja byłem żołnierzem, to znaczy z opaską „W”, orzełek, „P”, a oni byli SOP, Służba Ochrony Powstania, więc ja byłem dowódcą i ja otrzymałem rozkaz do wykonania. Trzeba było przebiec na drugą stronę ulicy Opoczyńskiej, tam do bramy, skąd zaczynał się atak właśnie na ten budynek SGGW, w którym stacjonowali lotnicy, znaczy przeciwlotnicy niemieccy, czyli artyleria przeciwlotnicza, a następnie wyskoczyć z tej bramy, przebiec jakieś pięć metrów do dziesięciu metrów, żeby ten rzut granatem był celny. Zresztą i tak by wielkiej szkody nie zrobił, dlatego że to były granaty zaczepne, w każdym razie musiałyby być dobrze ulokowane, najlepiej na wozach. To były wozy konne, tabory takie. A następnie [trzeba by] biec z powrotem. Brama, w której myśmy stali, była zamknięta, to znaczy drzwi bramy były zamknięte, więc nie można się tam było schronić. Trzeba było w takim razie biec wzdłuż ulicy Opoczyńskiej aż do następnych budynków, to znaczy około pięćdziesięciu metrów, i tam się schronić. Wie pani, nie sądzę, aby nam się to udało, dlatego że ci żołnierze wyglądali na to, że nie zwrócili uwagi... Myśmy też nie zwrócili uwagi, jak przebiegaliśmy, jacy to są żołnierze. Przebiegaliśmy jak najszybciej, było mglisto, siąpił deszcz. Głównie to było w takiej mgle... Wyjrzałem z bramy, bo za chwilę będziemy atakować. Myślę, [że to] ostatnie minuty, ale patrzę i słucham – nie mówią po niemiecku. Słychać jakieś tam dobiegające strzępy rozmów z ciągnących taborów. Żołnierze nie są ubrani w mundury niemieckie, tylko mają furażerki jakieś w kolorze, powiedzmy sobie, gliniastym, to znaczy brązowawe, jasny brąz, z jakimiś tutaj ten, ten... Mundury też w tym kolorze. To nie są Niemcy! To ciągną tabory albo rumuńskie, albo tabory węgierskie, najprawdopodobniej węgierskie, dlatego że niedaleko stali Węgrzy. Więc mówię do tej dziewczyny: „Słuchaj, wal natychmiast do dowództwa odcinka, melduj, że to są tabory nie niemieckie, tylko najprawdopodobniej węgierskie, i przynieś potwierdzenie do ataku”. No więc ona przebiegła, my czekamy w bramie. Mijają sekundy, ale to są ostatnie sekundy. Tak czy inaczej będę musiał wybiec pierwszy, za mną ten chłopak. Pewnie będzie nam towarzysza dziewczyna. Nie wyjdziemy z tego żywo, ale musimy to zrobić, nie ma na to żadnej rady. Po chwili wraca. Mówi, że rozkaz odwołany. No to jeszcze pożyjemy. Wycofaliśmy się z tej bramy z powrotem.
Potem już nic specjalnego się nie działo. Mnie ten granat zabrał Krystek, bo musiał go zwrócić w dowództwie odcinka, bo to były nieliczne, że tak powiem, narzędzia walki, które mogły być użyte. I tak czekałem w dalszym ciągu, co jeszcze będzie. Niemcy nie byli aktywni, dlatego że oni byli przeciwlotniczy, oni pilnowali swoich dział i nic ich poza tym nie obchodziło, co się dzieje. Esesmani, którzy siedzieli, siedzieli trochę dalej i też chyba jeszcze nie wiedzieli, jak się sytuacja rozwinie. W każdym bądź razie jeszcze nie zaczęli akcji. Okazało się, że jednak do granic alei Niepodległości trochę działali, ale to dopiero okazało się później.

  • Jak długo to trwało?


Chyba trzy dni. Trzeciego dnia po południu przybiegła ta właśnie dziewczyna, że prawdopodobnie oddziały będą się wycofywać, nasze, ale nie wiedziałem jakie oddziały, bo za wyjątkiem dowództwa odcinka, nie widziałem żadnego oddziału walczącego. Zresztą nie było nawet za bardzo z kim zaczynać walki, dlatego że nie z przeciwlotnikami, bo oni byli okopani dość dobrze, mieli dobrą obronę swoich dział. A Stauferkaserne to było by marzenie ściętej głowy, żeby w ogóle tam pójść. Więc [łączniczka przekazała], że jest przewidywane wycofywanie się oddziałów, ja zostanę powiadomiony, ale chwilowo żebym utrzymywał w dalszym ciągu w nocy podsłuch, czy Niemcy się nie zbliżają od strony Pola Mokotowskiego, czy nie pojawili się. W tym wypadku dowództwo odcinka byłoby niczym niebronione, bo nie widziałem tam żadnych uzbrojonych wart. Nic się nie działo więcej.

Natomiast rano zobaczyłem ze zdumieniem na podwórku żołnierzy SS.

  • Czwartego mniej więcej?


Trzeci lub czwarty. Więc zdjąłem opaskę, schowałem opaskę, bo to już nie było o czym rozmawiać, i czekałem, co będzie dalej. Otóż kazano wychodzić wszystkim na podwórze. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że oni rozstrzeliwują wszystkich mężczyzn, więc zeszliśmy. Jak już zgromadzili się wszyscy, a nie było nas specjalnie dużo, wygonili nas na ulicę Rakowiecką, na szyny tramwajowe. Tramwaje nie chodziły w tym miejscu, gdzie żeśmy się gromadzili, a jezdnie były jednak zarezerwowane dla ruchu pojazdów wojskowych ewentualnie, więc gromadzili nas nie na jezdni, tylko na torowiskach. I widać było, że wygarnęli wszystkich mieszkańców, poczynając od alei Niepodległości aż chyba do ulicy Akacjowej, więc dużo luda się w rezultacie zgromadziło. No i wtedy nastąpił nalot, atak sztukasów, które atakowały pozycje prawdopodobnie na ulicy Madalińskiego, jeszcze wtedy musiała tam być nasza linia obrony. W każdym razie zaczęli walić bombami. Było to niedaleko, czyli jakieś trzysta metrów dalej były atakowane pozycje, a chyba sztukasy miały do takich akcji dwustupięćdziesięciu- czy dwustukilogramowe bomby, więc to były dość ciężkie bomby. No i wtedy oczywiście ci, którzy nas pilnowali, i pilnowani, czyli my, rozbiegli się we wszystkich kierunkach, próbując się chować.

Ja dla pewności pobiegłem nie w kierunku, gdzie nas będą wyprowadzać, w kierunku końca ulicy Rakowieckiej, róg Wołoskiej, tam były ogrody Ulricha (tak się nazywały, tam sprzedawano różne sadzonki), tylko pobiegłem wręcz w przeciwnym kierunku, dlatego że Niemcy również się pochowali...
Pobiegłem w kierunku Alei Niepodległości, sądząc, że wcześniej czy później zjawią się oddziały powstańcze. Dlatego że zrozumiałem, że ponieważ nie należałem do żadnego oddziału liniowego, jeżeli tam jakieś były, a jak w nocy się wycofywali, to musieli się wycofać... Ja już w ogóle nie byłem w żadnym oddziale, byłem z obcego Okręgu, Obwodu i do tego wszystkiego [wprawdzie] pełniłem dla nich równocześnie funkcję w nocy podsłuchu, w dzień czujki, ale nie miałem broni, więc chyba w tym wszystkim w ogóle o mnie zapomniano. Liczyłem, że jednak jest to przejściowe, chwilowa sytuacja, że coś się zmieni, że nasze oddziały uderzą od strony alei Niepodległości, od strony Madalińskiego, Szustra i Narbutta. Pobiegłem i zdołałem dobiec do rogu alei Niepodległości, po drugiej stronie, naprzeciwko tego niemieckiego bunkra ziemnego. Wpadłem tam do bramy, była otwarta. Ktoś nawet był na schodach: „Do piwnicy, do piwnicy zejdziemy”. No więc zszedłem do piwnicy.

Było tam mnóstwo ludzi zgromadzonych. Czekałem, co będzie dalej. Udało mi się uciec z tego... Nie wiedziałem, jakie były zamiary Niemców. Czy chcieli nas popędzić, żeby nas internować do jakiegoś obozu, czy też po prostu rozstrzelać co poniektórych. Wyglądało na to, że się kwalifikowałem do tego, dlatego usiłowałem z tego uciec. Usiadłem na jakimś wolnym miejscu, była tam siedząca obok mnie pani z córką. Do niej się zwracała „Marysiu”, potem do mnie się zwróciła, nawiązaliśmy rozmowę. Okazało się, że to jest żona generała Litwinowicza, który przed wojną był inspektorem do spraw kwatermistrzostwa. Generał Litwinowicz był generalnym kwatermistrzem, czyli najwyższym przełożonym mojego ojca, dlatego że ojciec mój pracował w kwatermistrzostwie. Ona chyba miała jakieś skromne zapasy jedzenia, więc się ze mną dzieliły tym, co miały. To było bardzo niewiele i raczej... Przy czym, szczególnie pod wieczór, zaczęło być naprawdę bardzo groźnie, dlatego że wpadali żołnierze SS, niemieccy, rabowali mieszkania po prostu, tylko że tych, których spotkali, zastrzelili. Na klatce schodowej, na schodach podobno leżał... Ja nie wychodziłem z tego, nie oglądałem, bo nie było co oglądać, nie było co się wychylać specjalnie. Mówiono tylko, że wszystkich... Mężczyzn w ogóle nie było, jak się okazało, w piwnicy ani w tym domu. Tylko kobiety i dzieci.

  • I pan jeden?


I ja jeden, tak się złożyło w tym wszystkim. Dlatego że rozstrzelano wszystkich mężczyzn, dlatego że z tego domu padły strzały. Niemcy, SS zastosowało taką, powiedzmy sobie, taktykę odwetową, że z domów, z których padły strzały, jeżeli się wycofali stamtąd Powstańcy, no to przychodzili Niemcy i rozstrzeliwali mężczyzn. Przy czym również kilka kobiet nie zeszło do piwnicy, tylko było w swoich mieszkaniach, i te zostały zgwałcone. Więc zrobiło się naprawdę bardzo niedobrze w tej piwnicy. Ale nie miałem wyjścia, dlatego że nie wiedziałem, co mam robić dalej. Schroniłem się w piwnicy, Niemcy dookoła, a nasi są daleko, kontratak nie następuje i nie wygląda na to, aby miał szybko nastąpić, ani się Niemcy nie chcą z Warszawy wycofywać. Nie pamiętam, może to był już drugi dzień pobytu, a może trzeci...

  • W tej piwnicy?


W tej piwnicy. Może drugi dzień pobytu, gdzieś po południu znów walenie do bramy, więc dozorca poszedł otworzyć. Otworzył, jakieś tam słychać krzyki niemieckie, głosy i jeden z nich zszedł do piwnicy, tam gdzie myśmy byli. Ja siedziałem z Marysią, czyli córką generała Litwinowicza, na takim wysokim piecu do centralnego ogrzewania, murowanym. Wdrapaliśmy się tam, siedzieliśmy tam. Pani Litwinowiczowa siedziała na dole, a towarzysząca jej jakaś pani, młoda, bała się tego, co się stanie, jeżeli Niemcy tu wejdą, że mogą również zgwałcić kobiety, więc usmarowała się węglem, który tam jeszcze był (właściwie to był koks, jakieś resztki opału były w piwnicach), założyła jakąś chustkę, tak że wyglądała, jakby ją zęby bolały, i dla pewności poszła, skryła się w tym węglu. Weszło trzech Niemców. Było ciemno, ale dwóch miało latarki, trzeci nie miał. Tych dwóch poszło, przede wszystkim spenetrowali ten węgiel i znaleźli tę dziewczynę. Wyciągnęli ją i poszli na górę, tak że nie udało jej się przetrwać bez szwanku. Natomiast ten jeden Niemiec zatrzymał się właśnie na wprost tego... Ponieważ było w piwnicy ciemno, nie bardzo widział i słabe światło dochodziło, a nie miał latarki, więc wziął komuś palącą się świecę, podniósł tę świecę i tak zaczyna jechać, patrzeć, aż doszedł do nas. Oświetlił mnie i tą dziewczynę. Jak mnie zobaczył... Pistolet to on trzymał w ręku dla pewności. Jak mnie zobaczył, to tak jakoś uśmiechnął się, powiedział: Komm, komm, pokazuje na dół. Ja zeskoczyłem z tego. Komm mit... Więc ja chcę iść, ale pani generałowa Litwinowiczowa, okazało się, że mówi wspaniale po niemiecku, zupełnie jak Niemka. Powiedziała: „Dokąd pan zabiera, panie oficerze, tego młodego człowieka?”. – „A to już moja sprawa”. Pani Litwinowiczowa odpowiada: „Ten młody człowiek jest tutaj, bo pozwolił mu zostać oficer, który tutaj był, wasz oficer. Powiedział, że ma tutaj siedzieć i koniec. On jest chory...”. Niemiec popatrzył, wysłuchał: Papieren. Wyciągnąłem moją kenkartę, dałem Bescheinigung. On je przejrzał: No ja. Odwrócił się i wyszedł. Ocaliła mnie pani Litwinowiczowa. Zastrzeliłby mnie bez mrugnięcia okiem.

  • Jak długo pan tam był?


Aż nas znów wygonili. Przyszli i teraz kazali wszystkim wynosić się z piwnicy. Zgromadziliśmy się, przy czym zgromadzili jeszcze również część ludzi, którzy poukrywali się w czasie tego pierwszego nalotu. Z powrotem przeczesali mieszkania, między innymi i mama z bratem się zjawili. [Byliśmy] wszyscy razem i czekaliśmy tym razem na rogu alei Niepodległości i na rogu ulicy Rakowieckiej. Na tym dość obszernym miejscu zgromadziło się nas całkiem sporo. I znów niemieckie sztukasy się pojawiły i zaczęły walić w nasze pozycje, tam właśnie w okolicy ulicy Szustra. Znów się wszystko rozbiegło, ale mama się dowiedziała, że jest szpital polowy na ulicy Rakowieckiej 21, tam u sióstr właśnie, u tych sióstr szarytek, i że najlepiej będzie tam uciekać, jeżeli tam ten szpital jeszcze jest. Korzystając z zamieszania, kiedy Niemcy... Zresztą wszyscy ci żołnierze SS się pokryli, to wszystko zniknęło nagle, tylko samoloty bombardowały. Słychać było bliskie wybuchy, to wszystko się trzęsło od wybuchów. W każdym bądź razie my w trójkę pobiegliśmy tam...

  • W czasie tego nalotu?


Tak, w czasie tego nalotu. [Pobiegliśmy] w kierunku sióstr szarytek. Nalot się skończył, myśmy zostali tak w połowie drogi, jakiś patrol niemiecki nas zatrzymał. Mama mówiła świetnie po niemiecku i wytłumaczyła, że właśnie dzieci są chore, czyli ja i mój brat, i do szpitala, który tutaj jest, i przepuścili nas. No, znać język niemiecki, jakby to powiedzieć... Niemcy byli przyzwyczajeni, wychowani w takim duchu, że w domu rządzi kobieta. Ona decyduje, jak będzie i co będzie i wszyscy się jej słuchają. I dlatego też tutaj jak mówiła kobieta dobrze znająca język niemiecki, to oni traktowali ją trochę jako swoją i im się przypominał duch, w którym byli wychowani. Dziećmi rządziła kobieta, mężczyznami też. W domu niemieckim rządzi na ogół kobieta. Mężczyzna decyduje w sprawach bardzo zasadniczych, ale odnośnie życia codziennego w domu kobieta jest władcą niepodzielnym. Więc też jak się odezwała dość ostro i znała dobrze język niemiecki, to było dla nich jakimś takim przypomnieniem młodych lat, gdzie kobieta decyduje o tym. Więc przepuścili nas i w ten sposób w trójkę, razem z panią Litwinowiczową i Marysią...

  • A one też się dołączyły, tak?


One się dołączyły teraz do nas. Moja mama może była bardziej zaradna niż pani Litwinowiczowa, ale pani Litwinowiczowa mówiła znacznie lepiej po niemiecku i ona do tej rozmowy się wtrąciła. Ona mówiła jak Niemka, bez śladu jakiegoś akcentu polskiego, to chyba jej mowa była tam przez Niemców akceptowana, w każdym bądź razie wysoko oceniana.

Znaleźliśmy się u sióstr.

  • Który to mógł być dzień sierpnia? Szósty czy wcześniej?


Mógł być szósty lub siódmy, bo pamiętam, że urodziny moje obchodziłem już u sióstr, gdzie zostałem sanitariuszem. Ponieważ było sporo ludzi, nie było praktycznie mężczyzn rannych i nie było nawet specjalnie młodych mężczyzn, ale jeszcze dołączył się jeden syn kapitana z matką. Matka na niego mówiła „Bobek”, a chyba...

  • Czy on był mniej więcej w pana wieku?


Tak.

  • Czyli około piętnastu lat, tak?


No, ja już miałem ponad szesnaście.

  • Ponad szesnaście...


Ja już ukończyłem szesnaście lat w sierpniu czterdziestego trzeciego roku, już uzyskałem wiek poborowy. On był chyba też w podobnym wieku. Zaczęło się teraz bytowanie u sióstr. Bobek zaczął się zajmować bardziej Marysią niż czymkolwiek, a ja z kolei pełniłem obowiązki sanitariusza. To było rozliczne [obowiązki]: podawanie wody, podawanie różnej kaczki czy całonocne dyżury, dlatego że ja chodziłem tam po tych korytarzach.
I tak dotrwaliśmy do dnia 8 września. Przed tym już, dwa dni wcześniej, Niemcy zażądali, aby wszystkich przerzucić, przede wszystkim chorych, do szpitala Czerniakowskiego. Nie wiem, jakaś grupa wybrała się, ale nie dotarła daleko, bo została ostrzelana. Wyjechali z takim wózkiem ręcznym, na którym mieli ze dwóch ciężko chorych i jeszcze kilku uważało, że tam lepiej się przedostać w pobliże Wisły. W każdym bądź razie zostali ostrzelani i musieli wrócić z powrotem. Ósmego września zajechała na dziedziniec duża platforma zaprzężona w dwa konie, na gumowych oponach. To było takie do wożenia węgla i tych innych, „lora” się nazywała, ale to była taka platforma z dwoma żandarmami na koźle i jakimś powożącym wehikułem mężczyzną. Okazało się, że to jest RGO z Milanówka, które przysłało ten pojazd, żeby ewakuować rannych ze szpitala na mocy porozumienia z Niemcami, które już RGO zawarło w Milanówku, że będą ewakuować szpitale. I przyjechali. Do tego transportu nie bardzo było wiadomo, dokąd tak naprawdę on jedzie, bo ci dwaj żandarmi niemieccy, siedzący, to wyglądało, że nie jedziemy, powiedzmy sobie, na przejażdżkę. Zdecydowaliśmy się jechać. Pani Litwinowiczowa nie chciała jechać. Uważała, że jeszcze należy zostać. Mama uważała, że należy jechać, więc załadowaliśmy się tam. Załadowała się pełna platforma i wyruszyliśmy.
Jechaliśmy, o ile sobie przypominam, aleją Niepodległości do Filtrowej. Filtrową wyjechaliśmy na kościół Świętego Jakuba. Przed kościołem zobaczyłem trzech leżących Powstańców. Jeden miał na plecach przestrzelone butle z... To była załoga miotacza ognia konspiracyjnej roboty, byli spaleni. Ten co miał na plecach tę butlę, to był spalony do połowy, tylko tak leżał z wyciągniętą ręką, jeszcze mundur, jeszcze furażerka, a dwóch przy nim też zastrzelonych, nadpalonych. I tak dojechaliśmy do Opaczy, do stacji kolejki w Opaczy. Tam Niemcy zniknęli, żandarmi, nam kazano się wyładować i czekać na kolejkę, jak przyjedzie, i mamy jechać do Milanówka. Co też żeśmy zrobili.


Tam na nas czekano w Milanówku, zaprowadzono nas chyba na dziedziniec jakiejś szkoły. Chyba dano nam po kawałku chleba i jakiejś kawy zbożowej, ale to było dużo. Kazano nam się rozlokować, jak kto może. Nie było żadnych, tych, tych, ale dobrze było, że jest na czym leżeć. I następnie rano okazało się, że przyjechały tak zwane podwody i to byli okoliczni mieszkańcy wiosek, którzy dostali rozkaz od Niemców stawić się z podwodami i wziąć do siebie tych ewakuowanych z Warszawy. Bardzo sprawnie działało już wtedy RGO. Załadowaliśmy się na jedną z furek i pojechaliśmy i wylądowaliśmy u państwa Gronkiewiczów we wsi Piekarowo obok Piekar. Tam doczekaliśmy ofensywy z 17 stycznia.

  • Jeszcze wracając do Powstania, proszę powiedzieć, jak przez te kilka tygodni wyglądało wyżywienie, żywność?


Siostry miały zgromadzone zapasy, ale tylko jednej rzeczy: kaszy. Więc była tylko kasza.

  • A woda?


Nie no, naturalnie, woda była. Ja już nie pamiętam, ale chyba jeszcze wodociągi w tym miejscu działały. Woda była.

  • A czy tam, gdzie pan był, docierała jakaś prasa powstańcza?


Nie, nie. Powstańcy byli dopiero chyba częściowo na ulicy Madalińskiego, a właściwie Szustra.

  • Czyli byliście jak gdyby odcięci?


Byliśmy całkowicie odcięci. Ja czekałem, że może jeszcze się zjawią, kombinowałem, jakby przejść przez linie [frontu], ale okazało się, że Niemcy mają podwójne linie i trzymają je. Widać było, jak zmieniają oddziały i zmieniają warty. Przechodzili niedaleko, więc widać było, że trzymają pozycje tam i są dobrzy. Więc przechodzenie przez ich pozycje bez niczego i nie wiedząc jak, bez przewodnika, to byłoby zupełnie...

  • Proszę kontynuować. Dostaliście się państwo do tego gospodarza. Jak długo byliście u niego?


Do 17 stycznia.

  • A jakie warunki wam zapewnił?

 

Proszę panią, nienajgorsze. Dlatego że tak, ja pasałem krowy, byłem pastuchem czterech krów, więc byłem użyteczny. A cztery krowy pasać to już nie było takie proste, trzeba było to umieć. To raz. Poza tym oni dawali nam kartofle, barszcz i właściwie to było główne pożywienie. Ale mama miała trochę złotych monet, jeździła do Mszczonowa i sprzedawała aptekarzowi. Z tego żeśmy się opłacali za trochę lepsze jedzenie, jak coś gotowali. Ale oni jedli bardzo prosto i niewyszukanie, mięsa to prawie tam nie było. Mieszkaliśmy u nich, dostaliśmy tam pokój, tak zwaną czystą izbę, bo oni mieszkali w kuchni. Był pan Gronkiewicz (jak on miał na imię...), była jego żona Sabcia, Sabina, oraz Leszek i Waldek, dwóch synów. Jeden w wieku lat dwunastu, drugi młodszy, chyba około sześciu. A myśmy im zajmowali tę izbę tak zwaną białą. Mieliśmy pościelone, siennik na podłodze w rogu, przykrycie jakieś żeśmy dostali. To były jakieś derki, koce, ale w sumie razem. W kuchni paliło się cały czas pod kominem, dlatego że świnie hodowali, był koń, były dwie krowy i jałówka. I jeszcze czwarta krowa się dołączyła, bo sąsiad mi ją powierzył. Tam żeśmy spędzili święta Bożego Narodzenia. Nawet poszedłem do lasu, jakieś drzewko wyciąłem, zrobiliśmy sobie jakieś ozdoby. Liczyliśmy, że ojciec żyje, że teraz się spotkamy.

  • Nie mieliście żadnej wiadomości?


Nie. Jednego wieczoru mieliśmy, przyszli chłopcy z lasu.

  • To było w grudniu, w styczniu?


To było chyba w grudniu, jeszcze przed świętami. Nasz gospodarz chodził w spodniach wojskowych, żołnierskie bryczesy, tak jak nosili ułani i artyleria konna. On zresztą, zdaje mi się, był w artylerii konnej, ale nie poszedł do niewoli. Ten gospodarz był stosunkowo młody. Otóż miał siostrę, która miała swoje gospodarstwo w sąsiedniej wsi i między nimi były jakieś kłótnie o ziemię w spadku. Ona chyba dostała więcej niż nasz gospodarz, a przynajmniej jemu tak się wydawało. W każdym bądź razie tam chodził i robił jej awantury, raz stanął i wrzeszczał. Ona, zdaje się, miała kontakt z partyzantami i jeszcze kogoś tam ukrywała. On przyszedł i zaczął jej wywrzaskiwać na cały głos, ale stojąc przed domem. W nocy walenie do drzwi, otworzyli. Ja nie widziałem, bo byłem w innym [pokoju], ale weszło chyba pięciu, przywitali się, spytali: „Czy pan Gronkiewicz?”. Jak on miał na imię, to nie pamiętam, do niej to on mówił „Sabciu”. A następnie dowódca tego patrolu, który przeszedł (chyba przyszło pieciu ludzi), powiedział: „Pan groził siostrze w obecności ludzi, którzy słyszeli, że pan doniesie do żandarmerii niemieckiej, że ona ukrywa kogoś i że ma kontakt z partyzantami. To są groźby karalne i w związku z tym został pan skazany na dwadzieścia pięć wyciorów, tak dla przypomnienia, że tego nie można robić. Proszę się położyć”. A matka moja, która tam wyszła i się przysłuchiwała, zaczęła prosić: „Panowie, ja jestem ewakuowana z Warszawy, mój mąż jest oficerem. To jest dobry człowiek, być może coś tam krzyczał, tak się trafia...”. Powiedzieli: „Ponieważ się pani za nim wstawiła, otrzyma tylko pięć wyciorów, dla przypomnienia” – to znaczy wyciorów karabinowych. To jest stalowy pręt o średnicy mniej więcej trzy milimetry, giętki. Jak się oberwie tym, to musi być strasznie. A następnie powiedzieli: „O, to pańskie spodnie, tak? Ale tu są pieczęcie, to są spodnie wojskowe, może pan je ofiaruje na potrzeby armii polskiej?”. – „Ależ bierzcie, panowie, naturalnie”. Pożegnali się i chyba nie bili go mocno, bo nie krzyczał ani nic. Chyba to było dla przypomnienia, żeby uważał. Poszli, dopiero zaczął biadolić: „A niech ich licho, miałem w kieszeni dwieście złotych i zapomniałem. Zabrali mi razem z tą forsą”. Najbardziej bolał nad tą forsą, która była w kieszeniach spodni, i same spodnie, bo to były ciepłe, dobre sukno żołnierskie. Takie więc były tam różne zdarzenia.


  • Rozmowę skończyliśmy na 17 stycznia 1945 roku. Gdzie pan wtedy był?


Byłem we wsi Piekarowo koło Mszczonowa. Dzień 17 stycznia pamiętam. Wieczorem, po okresie dłuższego spokoju na froncie (co było zresztą słychać, bo nie było słychać huku armat), niebo zaczęło się rozjaśniać od łun wystrzałów armatnich i huk artyleryjskich działań na froncie słychać było bardzo wyraźnie, więc wiadomo było, że coś się ruszyło i że prawdopodobnie ruszyła ofensywa zimowa. Rano poszedłem do takiego małego dworku, w którym mieszkała pani również z Warszawy, której udało się wydostać. Mieszkała u rodziny i mnie dawała lekcje języka angielskiego. Był mroźny dzień, po grudzie szło się ścieżką. Wracając z lekcji, zobaczyłem, że w odległości dwóch kilometrów, półtora kilometra, po drodze, która była drogą główną, przemieszcza się szybko jakiś oddział wojska. Widać było, że to żołnierze niemieccy, głównie piechota. Nie było widać żadnych pojazdów, może dwa, trzy zaprzęgi konne. W pewnej chwili pojawiły się za tym oddziałem, który przemieszczał się szosą, czołgi, po czym rozległy się serie z karabinów maszynowych i ten oddział zaczął się rozpraszać. Widać było, jak ludzie padają. Wyglądało na to, że sowieckie czołgi dopadły tych żołnierzy niemieckich. Ja się zastanawiałem, czy nie położyć się na wszelki wypadek, bo nie jest zbyt daleko, mogło i mnie posłać serię. Ale nie położyłem się na śniegu, stałem i patrzyłem. A potem poszedłem na pobojowisko. Właściwie było zasłane ciałami żołnierzy. Potem tą drogą jechały już właściwie cały czas transporty żołnierzy. Przyglądałem się samochodom, były mi nieznane. Były to amerykańskie samochody dodge, „dżemsy” i studebakery oraz willisy, czyli jeepy, i „komandosy”, „dodżki komandosy”. To były sowieckie oddziały gwardyjskie, które brały udział w pościgu za Niemcami.

  • Czy pana ktoś zaczepiał z tych wojsk? Nikt pana nie zatrzymywał?


Z rosyjskich?

  • Tak.


Nie, nie, nie. Zresztą ja nie miałem z nimi bliskiego kontaktu. Następnego dnia jeszcze byliśmy... Sytuacja jeszcze nie była jasna, dookoła było słychać kanonadę artyleryjską. Zresztą gdzieś tam bardzo blisko toczyła się walka, dlatego że serie z peemów, karabinów maszynowych, wybuchy granatów, więc prawdopodobnie likwidowano opór jakichś oddziałów niemieckich, które jeszcze tam w laskach siedziały. Tam były zaraz lasy osuchowskie, puszcza osuchowska, więc tam najpierw siedziała nasza partyzantka akowska, a potem prawdopodobnie schronili się tam również Niemcy, więc tam dookoła wrzała walka.

W każdym bądź razie do państwa Gronkiewiczów, do ich obejścia, na ich podwórko wszedł żołnierz sowiecki. Był na piechotę, z peleryną i przez piersi miał przewieszony automat PPS, to znaczy Puliemiotnyj Pistoliet [Sudajewa], nie pepesza, tylko PPS, model broni. To co pamiętam, to że rekwirował konia. Pomimo protestów pana Gronkiewicza i pani Gronkiewiczowej, płaczu, ten wsiadł na konia i odjechał. No wiec lament trwał na podwórzu, w obejściu, kiedy nadjechał samochód i jeszcze motocykl. Jechali nim, jak się później okazało, enkawudziści. To była jakaś żandarmeria sowiecka, która tam na tyłach pilnowała porządku wśród swoich wojsk. Więc zapytali, o co chodzi. Moja mama świetnie mówiła po rosyjsku, no więc opowiedziała krótko. Wsiedli, pojechali, potem seria z peemu, a następnie przyjechali z powrotem, prowadząc konia ze sobą. Więc oddali konia, żołnierza zastrzelili, który tego konia zrabował. Takie było moje pierwsze spotkanie z sowieckim żołnierzem. Ale został ukarany za swój czyn i to od razu kara najwyższa została zastosowana.

 

Tak że jeszcze jeden dzień żeśmy przebyli w tym [Piekarowie] i chyba trzeciego dnia pan Gronkiewicz zaofiarował swoją podwodę, czyli swój wóz zaprzężony w swojego konika, tego, który właśnie został uratowany przed „mobilizacją”, no i załadowaliśmy się na to. [Mieliśmy] jakiś bardzo skromny dobytek, bo było tylko to, co zdołaliśmy unieść z Warszawy, czyli na grzbiecie głównie. No i wyruszyliśmy do Mszczonowa, żeby dotrzeć do Warszawy z Mszczonowa. Przybyliśmy tam jakoś po południu, późnym [popołudniem]. Ponieważ już właściwie nie było żadnego środka transportu, którym by się można było do Warszawy dostać, więc trzeba było noc zostać w Mszczonowie. Nie pamiętam kto, ale przyjęła nas jakaś gościnna pani do swego domu. Okazało się, że nie tylko nas, ale jeszcze całą gromadę innych, sowieckich żołnierzy również. No i wspólnie żeśmy tam spędzali noc. Wieczorem jeszcze „pożegnali nas” Niemcy, ponieważ rozpoczął się nalot lotniczy i walili prosto w Mszczonów. Nieduże miasteczko, wiec bomby sypały się wszędzie dookoła, ale nie widziałem, żeby na kimś robiło to wielkie wrażenie. W każdym razie nie na nas, bo w Warszawie widzieliśmy gorsze rzeczy niż to bombardowanie, które było. A rano to już zupełnie nie pamiętam, jak to było. W każdym bądź razie żeśmy dotarli kolejką, tą ciuchcią, która chodziła do Milanówka, prawdopodobnie dostaliśmy się do Milanówka i myślę, że stamtąd dojechaliśmy na Okęcie.

  • Z kim pan wracał do Warszawy?


Z bratem i z matką.

  • Proszę przypomnieć, brat był młodszy?


Młodszy o trzy lata ode mnie. Również zrobiło się już późne popołudnie, wieczór zaczął właściwie zapadać, więc zatrzymaliśmy się chyba w jakiejś szkole, gdzie poczęstowano nas kawą (zbożową naturalnie) i kawałkiem chleba z marmoladą. I tam przepędziliśmy noc. No, każdy miał swój siennik, poduszkę i koc, więc był to już bardzo luksusowy nocleg. A rano chyba [jechaliśmy] jakąś też platformą zaprzężoną, tak zwana platformą, czyli wóz konny na oponach samochodowych (na ogół do przewozu węgla był używany), zaprzężony chyba w dwa koniki, no i ławki na tej platformie z desek położone, tak że platforma była chyba załadowana do granic możliwości, ale dwa perszerony, które były zaprzężone, ciągnęły to jakoś żwawo.
Dotarliśmy do środka miasta, chyba gdzieś w okolice Dworca Głównego, a stamtąd po gruzach (to były dosłownie zwały gruzów sięgające do pierwszego piętra) dotarliśmy na Mokotów do naszego domu na Rakowieckiej. Okazało się, że dom jest wypalony. Owszem, mury stoją, ale w środku nic nie stoi, [nic] już nie ma. Więc stałą trasą [skierowaliśmy się] do cioci na ulicę Pogodną róg Grottgera na Dolnym Mokotowie. Tam już łatwiej było dotrzeć, dlatego że [to nie było] takie gruzowisko potworne, jakim była Marszałkowska, gdzie gruzy leżały do wysokości pierwszego piętra, [gdzie] wchodziło się i schodziło, wchodziło i schodziło. Co kamienica, to trzeba było wchodzić, a potem schodzić, jeszcze uważać, żeby się nie pośliznąć, bo był mróz, było oblodzone i śnieg leżał. Dotarliśmy tam. Cioci nie było, ale ktoś był w mieszkaniu, otworzył nam drzwi i tam żeśmy przenocowali.


Następnego dnia... Może jeden dzień żeśmy tam spędzili, nie pamiętam, tutaj to mi się zacierają wspomnienia, [pamiętam] tylko wyrywkowo. W każdym razie znaleźliśmy się na Pradze. Pamiętam, żeśmy tam zjedli obiad. Natychmiast gdzieś tam powstawały jakieś restauracyjki w jednym pokoju, gdzie nawet zupełnie dobry posiłek serwowano. I mama rozpoczęła szukanie pracy. Szczęśliwie.

  • Czyli znaleźliście państwo jakieś mieszkanie na Pradze?


No nie natychmiast. Nie pamiętam, gdzieśmy nocowali. Może wróciliśmy z powrotem na Pogodną. Ale mama szukała [pracy] i dowiedziała się, spotkawszy przypadkowo, że jest poszukiwana sekretarka do Monopolu Spirytusowego, do Wytwórni Monopolu Spirytusowego na ulicy Ząbkowskiej, która już zaczęła działać. Tydzień minął od wkroczenia wojsk sowieckich, nazwijmy to wyzwolenia, jeżeli tak to można określić. W każdym razie tak to nazywano. Wymagania były, że powinna umieć pisać na maszynie, co było oczywiste, oraz żeby znała języki. Moja mama bardzo dobrze władała językiem niemieckim, francuskim i rosyjskim. Pisała również dobrze na maszynie. Zgłosiła się i została przyjęta przez dyrektora Borkowskiego jako osobista sekretarka. No i na początek żeśmy dostali jakieś mieszkanie kwaterunkowe, które zresztą do kogoś należało, tak że właścicielka się zjawiła niebawem. To było na alei Waszyngtona. Dom niezniszczony, wysoki, wielopiętrowy, chyba ośmiopiętrowy. Mieszkanie było na piątym piętrze. Dwa dni żeśmy mieszkali jakoś spokojnie, a trzeciego dnia zjawiła się właścicielka i oczywiście trzeba jej było ustąpić, dlatego że to jej mieszkanie. Ale szczęśliwie dyrektor Borkowski ofiarował nam mieszkanie na terenie Wytwórni Monopolu Spirytusowego. Tam stały takie dwa budynki, w których już przed wojną mieściły się mieszkania pracowników Dyrekcji Monopolu Spirytusowego, i tam żeśmy się zadomowili.
Ja zacząłem szukać liceum, dlatego że w czterdziestym czwartym roku w czerwcu, otrzymałem małą maturę, ukończywszy czwartą klasę Gimnazjum [Towarzystwa] Ziemi Mazowieckiej. Gimnazjum Mazowieckiego to się [potocznie] nazywało. I dowiedziałem się, że jest liceum na ulicy Wąchockiej, Liceum imienia Adama Mickiewicza, i przyjmuje chętnych do kontynuowania nauki, więc się zgłosiłem. To był chyba koniec lutego.

  • Czterdziestego piątego roku.


Tak. Akurat zaczynały się zajęcia i zostałem uczniem IV Liceum imienia Adama Mickiewicza. Jeszcze wtedy mieściło się na ulicy Wąchockiej. Obok zresztą powstało już Liceum Żeńskie imienia Marii Curie-Skłodowskiej, na ulicy Saskiej chyba było, niedaleko od nas. To były dwa zaprzyjaźnione licea. Pamiętam dlatego, że urządzano wspólne jakieś, nie pamiętam z jakiej okazji, potańcówki. Kurs był bardzo ostry, dlatego że w ciągu jednego roku, bo to był rok czterdziesty piąty, marzec, a do czerwca czterdziestego szóstego roku mieliśmy już przystąpić do matury. Trzeba było zrobić dwie klasy licealne w ciągu jednego roku.

  • Czy jak pan był przyjmowany do szkoły, to zadano panu pytanie, czy był pan uczestnikiem Powstania?


Nie, nie. Absolutnie nie. Ale wiadomo było, że prawie wszyscy byli. Część w mundurach.

  • A jacy nauczyciele byli w tej szkole?


Przedwojenni.

  • Przedwojenna kadra.


Tak. Profesor Jan Wysocki zwany Jasiem, który mówił do nas: „Mój młody nie-przyjacielu”. A kiedyś zapytałem pana profesora, bo wszyscy profesora Wysockiego kochali: „Ale panie profesorze, ale dlaczego »nie-przyjacielu«”. „Dlatego że aby być mi przyjacielem, jesteś jeszcze za młody”. Dowiedziałem się. Pani polonistka, [która] była później dyrektorką, profesor Douglas, który później został dyrektorem, właściwie już chyba wtedy wcześniej, to była cała kadra przedwojenna z liceum z Wilna. Byli świetni profesorowie, szczególnie Jaś Wysocki, ukochany, matematyk.

  • Czy pana szkoła angażowała się w odgruzowywanie Warszawy?

 

Tak, tak. Ale głównie żeśmy poszli odgruzowywać gmach PAST-y, dlatego że tam boczne skrzydło zostało zawalone przez bombę, która trafiła, i w podziemiach, w piwnicy miała znajdować się córka dyrektora Douglesa. W czasie Powstania była łączniczką i tam ją przysypało. Rzeczywiście żeśmy odgruzowali tę piwnicę i dotarliśmy aż do samej piwnicy, ale nie zaleźliśmy jej ciała. Owszem, były inne, nadpalony karabin, bo tam była jednocześnie rusznikarnia, jakieś inne rzeczy, ale jej żeśmy nie odleźli. Tak że braliśmy udział w odgruzowywaniu Warszawy, ale w ograniczonym zakresie. Nie pamiętam, czy były jeszcze jakieś inne. Może i żeśmy poszli raz czy drugi raz odgruzowywać Warszawę, no ale było przecież koniecznością.

  • Jak jeszcze organizowaliście sobie życie w powojennej Warszawie, na gruzach?


Życie wracało bardzo szybko do Warszawy. Myśmy mieszkali na Pradze, bo Warszawa jeszcze... Tam się zjawiali dopiero pojedynczy ludzie, jeszcze nie było gdzie mieszkać. Pojedyncze jakieś pokoje, które ocalały, pojedyncze domy, ale myśmy mieszkali na Pradze, która stosunkowo mniej ucierpiała, znacznie mniej, a w każdym razie można powiedzieć, że w porównaniu do Warszawy to mało. Na Pradze toczyło się życie normalne. Bazar Różyckiego obok Monopolu Spirytusowego działał pełną parą, handel tam szedł, kwitł nawet, można powiedzieć. Ludzi było pełno, ruch na ulicach. Jeszcze tramwai nie było chyba wtedy. Może na Pradze zaczęły już chodzić. W każdym bądź razie komunikacja z Warszawą to były wozy konne: „Na Pragie, na Pragie”, platformy. Most był jeden, pontonowy, więc trzeba się było mostem przedostawać. Tak że myśmy ten okres przeżyli na Pradze, gdzie powiedzmy sobie, było życie jak w małym miasteczku, tylko bardzo ludnym, niesłychanie ludnym, jakby w dzień targowy. Dlatego że przewalały się tłumy ulicą, głównie na bazar, sklepy powstawały jakieś, kawiarenki. Zaczęło działać kino „Syrena” na ulicy Inżynierskiej. Nie pamiętam, jaki był pierwszy film, pamiętam [tylko], że poszedłem.


Ale w ogóle czasu nie było, dlatego że [najważniejsza była] nauka, ażeby przerobić ten kurs dwuletni w ciągu jednego roku. A kurs liceum był dość obszerny. Ja byłem na dziale matematyczno-fizycznym, bo był i humanistyczny, gdzie była łacina, i matematyczno-fizyczny, gdzie nacisk kładziono na matematykę, na fizykę, na chemię, a łaciny było tylko trochę. Właściwie nie bardzo... Profesor Douglas ćwiczył nas jeszcze w łacinie, żebyśmy coś na ten temat wiedzieli. W każdym bądź razie zajęcia, lekcje w liceum odbywały się zarówno w soboty, jak i... Właściwie święta wszystkie to były ograniczone tylko do pierwszego i drugiego dnia świąt, zarówno Święta Wielkiej Nocy, jak i Święto Bożego Narodzenia. Boże Narodzenie to żeśmy przeżyli nie pamiętam jak, dlatego że... Aha, naturalnie u państwa Gronkiewiczów. Nawet mieliśmy bardzo ładną choinkę. Ja przyniosłem ją z lasu.

  • Mówi pan o Bożym Narodzeniu czterdziestego piątego roku?


No tak. A potem czterdziesty szósty. Wielkanocne Święta to był tylko pierwszy drugi dzień świąt. Poza tym chyba nie było wakacji, tak że całe wakacje żeśmy [się uczyli]. Ja znalazłem sobie dodatkowe zajęcie, dlatego że zapisałem się do Aeroklubu na kurs szybowcowy, teoretyczny, to raz, oraz do polskiej „Imki” wstąpiłem, do sekcji bokserskiej. Mówiąc nawiasem, razem z przyjacielem żeśmy to zrobili, ponieważ był tam jeden kolega, który rzekomo twierdził, że ćwiczył przedtem boks i chciał go wypróbowywać na nas, więc…

  • W celach samoobrony, tak?


Tak. Jakiś czas nas zaczepiał, ale potem przynieśliśmy rękawice i powiedzieliśmy: „Jeżeli chcesz, to możemy spróbować, jak tam twoje lekcje wypadły”. No i dostał baty od nas po kolei i dał nam spokój. Trener Mizerski był wtedy moim trenerem. Po uzyskaniu matury...

  • Czy nie było problemów w czasie matury, żadnej cenzury?


Nic nie było. I do tego wszystkiego byłem w Przysposobieniu Wojskowym. Było tam dwóch oficerów i to byli bardzo porządni ludzie. Porucznik Ziółkowski i porucznik... już nie pamiętam jaki. W każdym razie wśród nas, to znaczy wśród licealistów, prym wodził kapral podchorąży Mizgier-Chojnacki (był później znanym adwokatem). Z panami oficerami prowadził dyskusje. Pamiętam taką jedną, która skończyła się, że porucznik Ziółkowski tłumaczył koledze Mizgier-Chojnackiemu, że: „Ja mściwy nie jestem, ale kolega, wiesz, matury nie dostaniesz”. Chodziło o różnice poglądów politycznych, bo kolega Mizgier-Chojnacki stwierdził, że to nie jest wojsko w tej chwili, tylko banda. No, on był z AK przecież, kapral podchorąży, i jak trzeba było prowadzić nas, czyli jako kompanię, na jakieś ćwiczenia czy coś, to Chojnacki nas prowadził. Jeszcze wtedy nie było takich [szykan].
Ja również w czerwcu czterdziestego szóstego roku, po maturze zaraz, wyjechałem do Rzadkowa na kurs szybowcowy. No i trwało to cały chyba czerwiec, może zahaczyło o część lipca, gdzie na szybowisku w Rzadkowie (to było między Piłą a Chodzieżą, już na Ziemiach Odzyskanych), było lotnisko poniemieckie, sporo niemieckiego sprzętu. Lataliśmy na SG-38, niemieckich szybowcach. Ukończyłem ten kurs, dostałem kategorię D pilota szybowca i prosto stamtąd pojechałem na obóz „Imki” do Kobylego Rudka, gdzie zostałem na koniec turnusu wybrany honorowym obozowcem. To znaczy, że była to cała doba, gdzie wychowawcy (wszysko członkowie „Imki”) woleli zniknąć z obozu, bo czasem się nam dawali we znaki, i władze przejmował honorowy obozowiec. Głosowali wszyscy na honorowego obozowca. To się wiązało z pewnymi, powiedzmy sobie, nawet i korzyściami, z których nigdy nie skorzystałem, dlatego że każdy honorowy obozowiec miał prawo w czasie wakacji przebywać nieodpłatnie chyba dwa tygodnie w każdym z obozów. To był: Beskid, Kobyle Grudy i jeszcze coś. Mógł sobie przyjechać i tam dwa tygodnie siedzieć na koszt „Imki”. Następnie w każdym obozie była tablica kolejnych honorowych obozowców, gdzie minutą ciszy ich czczono i tak dalej, i tak dalej.

  • Jak długo taka funkcja... Jak długo pan tę funkcję pełnił?


Dożywotnia, dożywotnia. Nie pełniłem. Dlatego że w czterdziestym siódmym roku nas rozwiązano, zabrano nam gmach na ulicy Konopnickiej 6. To był [budynek] ufundowany ze składek członkowskich. Część dała Polonia amerykańska i amerykańska YMCA. Legitymację numer jeden „Imki” miał pan Marszałek Józef Piłsudski, honorową. „Imka” odegrała dużą rolę w czasie wojny dwudziestego roku, dlatego że prowadziła te wszystkie frontowe kantyny dla żołnierzy, organizowała opiekę, Czerwony Krzyż, opiekę medyczną. „Imka” załatwiała potrzeby socjalne i to na pierwszej linii frontu. W II wojnie światowej też się pięknie zapisała, ale to jest inna sprawa. W każdym bądź razie dobrze, że nas wszystkich nie pozamykali jako forpocztę imperializmu amerykańskiego, ale „Imkę” zlikwidowano i oddano ją harcerzom, którzy do dzisiaj nie chcą nam jej oddać, mimo że dali słowo harcerskie. Ja sam jestem harcerzem, więc przykro mi to powiedzieć, ale tak jest. Bo przed wojną budynek chorągwi harcerskiej był na rogu Łazienkowskiej i Myśliwieckiej, tam stał. Dzisiaj to jest jakieś ognisko. Było przez długi czas tam przeniesione ognisku młodzieżowe z domu kultury, a harcerzom oddano cały budynek nasz „Imki”, przedwojenny.

  • Czy po maturze był pan represjonowany?


Nie. To jeszcze nie był czas, kiedy zaczynały się represje. Zanim wyjechałem na szkolenie do Rzadkowa, to najpierw zdałem egzamin do Szkoły Inżynierskiej imienia Wawelberga i Rotfanda na Wydział Mechaniczny, Sekcja Lotnicza. Początkowo, pierwszy rok to był unitarny dla wszystkich kierunków w naszej szkole inżynierskiej. Działało tam bardzo sprawnie koło lotnicze, co mnie wtedy bardzo pociągało, bo chciałem koniecznie zostać pilotem. Ale na przeszkodzie stał (wspominałem o nim w poprzednich [rozmowach]) już senior rodu w owym czasie, mój wujek, pan Henryk Komczyński, docent. Pogodny wuj, reakcjonista, tak jak w piosence Młynarskiego, wujek przekonań bardzo konserwatywnych, nazwijmy to. Powiedział: „Nie, nie pójdziesz do lotnictwa. Co to jest lotnictwo? Pilot to jest kierowca powietrznej taksówki. Jeżeli już chcesz iść do lotnictwa, to idź na studia lotnicze, zostań inżynierem, a potem możesz zostać oblatywaczem. Ale do wojska – nie”. Pewnie bym się dostał, w każdym bądź razie zdałem egzamin, pojechałem tam, a potem zacząłem studiować.
Chociaż ponieważ byłem wtedy z moim kolegą, przyjacielem Miłoszem Wiśniowieckim, świętej pamięci, dzielnym Powstańcem... Nawet miał zaświadczenie od swojego dowódcy, że był dobrym żołnierzem. Walczył w Alejach Jerozolimskich, w okolicy ulicy Mysiej, te pierwsze barykady... Właśnie razem z nim zapisaliśmy się do „Imki” i razem z nim zostaliśmy wychowankami sekcji bokserskiej. Krótko to było, ponieważ czterdziesty piaty, czterdziesty szósty rok tylko, to było, więc kariery w boksie nie zrobiliśmy, ale kolegę żeśmy poskromnili. Miłosz chciał koniecznie zdawać do Akademii Muzycznej, bo miał dobry głos, na lekcje śpiewu i razem mnie też zaciągnął. Spotkaliśmy się... Tak że ja jednocześnie zdawałem i do szkoły inżynierskiej egzamin wstępny, i Miłosz mnie zaciągnął. Razem chodziliśmy, więc chyba on poszedł zdawać do klasy śpiewu Akademii Muzycznej, Wyższej Szkoły Muzycznej. Przesłuchania odbywały się koło pomnika Kopernika, właściwie już na Krakowskim Przedmieściu. No i zaciągnął mnie, żebym ja też razem z nim przystąpił, więc przystąpiłem do przesłuchania. Efekt był taki, że ja śpiewałem „Starego kaprala” Moniuszki. Michał, nie pamiętam, co śpiewał. Efekt był taki, że na liście znalazłem się ja, a nie znalazł się Miłosz. Ale nie zrobiłem kariery śpiewaka, dlatego że zdałem ten [egzamin], chciałem zostać lotnikiem, a tutaj, no ponieważ kolega mnie namówił, to zdawałem. A Miłosz poszedł na prawo. Ja zresztą wtedy zamiast siedzieć u siebie, to głównie siedziałem u Miłosza, słuchałem wykładów z prawa.

  • Skończył pan studia?


O, jeszcze nie. Razem z Miłoszem bardzo udzielaliśmy się w Caritas Academica, który był przy kościele Świętej Anny. Ojciec Leon, czyli ojciec Szeląg, był naszym kapelanem. Ja tam należałem razem z Miłoszem do gwardii ojca Leona. Skończyło się tym, że ojciec Leon dostał osiem lat, niektórzy z kolegów też, a ja wylądowałem po drugim roku studiów w sanatorium Dzierżyńskiego. Wyłapała mnie [lekarka podczas] badania na „Cebuli”, czyli Centralny Ośrodek Badań Lotniczo-Lekarskich. Miałem być zakwalifikowany do Szkoły Pilotażu Motorowego w Ligocie, w Ligotce. Rezultat był taki, że wykryto naciek gruźliczy. Jednocześnie z naszego roku trzech pojechało chyba przyjaciół: Andrzej Michałek, ja, chyba Jurek Góra. To były bardzo ciężkie studia, bardzo ciężki kierunek. Tam zresztą strasznie nas piłowano. No to jak powiedziałem, pierwszy rok właściwie przebałaganiłem, działając w Caritas Academica i w kole lotniczym na Wawelbergu, tak że musiałem pierwszy rok powtarzać. No ale potem pierwszy rok poszedł bardzo dobrze. Drugi rok, to już byłem właściwie jednym z trójki. Wacuś Markowski, który później był prezesem Aeroklubu, pułkownik. Drugi to był Jaś Sygitowicz, był z nas chyba najlepszy, później był zastępcą dowódcy wojsk lotniczych do spraw technicznych, no i ja. To było sanatorium, gdzie założono mi odmę. To właściwie wtedy był jedyny sposób leczenia. Komu poszła odma, to wygrywał los. A komu nie poszło, to torakoplastyka, czyli usunięcie żeber po jednej stronie, całkowity zapad płuca przez usunięcie żeber. A jeżeli i to nie, to tylko leczenie klimatyczne, ale to niewiele dawało. To trzeba było [leczyć] w jakimś bardzo wczesnym stadium. W każdym razie tam siedziałem parę miesięcy, może trzy, może cztery. W ten sposób uszedłem uwagi bezpieki, dlatego że jak siedziałem w sanatorium, to i tak wiadomo było, że praktycznie [jest się] z wyrokiem śmierci, w owym czasie. Wtedy kiedy nastąpiły aresztowania, też i [niezrozumiałe] Radwańskiego aresztowano, ojca Leona, [który] dostał osiem lat.

  • Pana akurat nie było.


A mnie już wtedy nie było, już byłem w sanatorium, leżałem. Tam poznałem dziewczynę, też pacjentkę. Bardzo miła, Zosia Rozwadowska, moja pierwsza narzeczona. No ale ona nie miała szczęścia. W pięćdziesiątym pierwszym roku odeszła. Z rodziny Rozwadowskich, tych, co generał Tadeusz Rozwadowski. W dwudziestym roku był dowódcą odcinka Warszawy. Bronił Warszawy w Bitwie Warszawskiej. To była przemiła dziewczyna i bardzo dobra. Jakoś nam to umilało pobyt w sanatorium. Ja później wyjechałem. Dostałem skierowanie do sanatorium „Odrodzenie” i tam pół roku chyba siedziałem. No może nie pół roku, ale ze cztery miesiące. Tak że jeszcze jeden rok studiów mi uciekł. Chodziłem do końca studiów na zajęcia uzupełniające.

  • Gdzie mieściło się sanatorium „Odrodzenie”?


W Zakopanem na Gładkim, jeszcze dzisiaj jest. Po powrocie wznowiłem studia. Wtedy już nas przeniesiono, połączono z politechniką. Tak że zaczynałem na Wawelbergu, ale zakończyłem Politechnikę Warszawską, dlatego że już po drugim roku poszedłem do sanatorium. Od trzeciego roku [chodziłem] już na politechnikę, potem jeszcze dwa lata. Wtedy już nic specjalnego chyba się nie działo poza nauką, w każdym bądź razie byłem wtedy jednym z najlepszych. I dawano mi spokój, dlatego że miejscowe ZMP do mnie było ustosunkowane względnie życzliwie, dlatego że mnie nawet nie muszą namawiać, żebym wstąpił, dlatego że: „On i tak się bardzo dobrze uczy...”. U mnie, to zdaje się, organizacja młodzieżowa aktywizowała swoich członków bez wielkiego powodzenia, żeby się przykładali do nauki. Mnie nie trzeba było naganiać do tego.
Kiedy już robiłem pracę dyplomową pod kierunkiem majora Kurkiewicza, [który] był promotorem mojej pracy... Ja kończyłem Wydział Lotniczy, sekcję eksploatacji. Musieliśmy płatowce robić razem z płatowcami, silniki razem z silnikowcami, z kierunkiem silnikowym, a przyrządy lotnicze razem z przyrząd owcami, tak że mieliśmy na głowie wszystkie trzy, że tak powiem, specjalności, [które] musieliśmy opanować dobrze. Nakaz pracy otrzymałem do WSK-4, Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego. Wszystko się nazywało nie tak w owym czasie, było utajnione, co robiło. WSK-4 to była wytwórnia PZL i robiliśmy tam kukuruźniki, czyli CSS-13. Nie pamiętam, tak się chyba nazywał kukuruźnik, który robiliśmy, [poza tym] bombowce nocne oraz junaki dla Dęblina, szkolne samoloty. Konstruktorem był sławny inżynier Sołtyk. Prowadził chyba profesor Dulęba, który był moim profesorem i współkonstruktorem Łosia przed wojną.
No, tam już panowały stosunki inne, dlatego że niby był dyrektor, ale dyrektor niczym nie rządził. W ramach nakazu pracy miałem pracować jako stażysta, ale naczelnik Wydziału Kadr powiedział: „Wiecie co, właściwie już jesteście inżynierem, dlatego że tu już jesteście na praktyce dyplomowej. Już niedługo będziecie mieli dyplom, a my tu potrzebujemy inżynierów, to was zatrudnimy na stanowisko inżyniera i będziecie tutaj u nas dyspozytorem wydziału trzeciego, to znaczy ślusarsko-spawalniczego”. Dobrze. Za te pieniądze... Okazało się, że nie jest to takie radosne, dlatego że o ile brygadziści, którzy byli fizycznymi pracownikami, zarabiali po sześć, siedem tysięcy, pracując na po nadgodzinach, dlatego że pierwsze dwie godziny były liczone pięćdziesiąt procent więcej wynagrodzenia, a następne już sto procent więcej. Praca w święta i niedziele była liczona cały czas stuprocentowo. Myśmy byli kadra kierownicza i nie przysługiwały nam godziny nadliczbowe, czyli za jedne tysiąc siedemset złotych trzeba było i tak i tak pracować, wszystko jedno kiedy i obojętnie ile, a zazwyczaj na drugiej zmianie też.

  • Do którego roku pan tam pracował?


No, proszę pani, nie tak długo. Dlatego że byłem jednym z lepszych dyspozytorów wydziału. Dyrektorem był inżynier Rogala, ale on nie miał nic do powiedzenia. Żeby coś załatwić naprawdę, trzeba było iść, to się nazywało, do „szefa”. A szefem był, szef Referatu Wojskowego, który nie miał z wojskiem nic wspólnego. To była bezpieka. Nazywał się Szczerbakowski. Ja na szczęście ani razu nie byłem u „szefa”, ale ci którzy tam byli, potrafili wrócić bez zębów, bo rozmowa była przy pomocy kolby pistoletu i to dobrze, jeżeli tylko tyle.

  • Który to mógł być rok? Jakie lata?

 

Pięćdziesiąty pierwszy. Po Rogali przyszedł dyrektor, który się nazywał Szucman, i ten zrobił czystkę. Ja ponieważ byłem synem oficera sanacyjnego, kapitana, pracownika Ministerstwa Spraw Wojskowych i do tego wszystkiego oficera AK, który poległ w Powstaniu Warszawskim. Ja sam oczywiście o AK nie słyszałem, nie widziałem i nawet nie wiem, co to jest. W każdym bądź razie wystarczyło tylko to, że jestem synem oficera, tak że ten mnie wylał od ręki. Zresztą spróbował mu się postawić sekretarz... Żebym wstąpił do organizacji partyjnej, namawiał mnie taki sekretarz wydziałowy, bo na wydziale był sekretarz, niejaki towarzysz [niezrozumiałe]. Powiedział do mnie: „Słuchajcie, inżynierze. Wy jesteście dobrym inżynierem. Koniecznie musicie wstąpić do partii”. Ja powiedziałem: „No dobrze, bardzo chętnie wstąpię do partii, ale wiecie, mój ojciec był kapitanem”. – „A kiedy?” – „Przed wojną”. – „A wiecie co, to ja się jeszcze porozumiem”. Ale więcej do mnie już nie przyszedł. Za to wtedy zainteresował się mną dyrektor Szucman. Byłem na takiej odprawie, w której to się wszystko działo. Tam usiłował mu się postawić kierownik 8. oddziału, czyli montażu, towarzysz Zdunek, bo on był sekretarzem organizacji partyjnej w całym tym [zakładzie]. Szucman pytał: „Co zrobiła organizacja partyjna i co wyście zrobili, żeby miesięczny plan został wykonany?”. Dwóch samolotów zało do wykonania planu. Ten mówi, mówi, to on odpowiada: „Co wyście zrobili, żeby plan został wykonany?”. Zdunek powiedział: „To ja już raz wam też odpowiedziałem na to”. „Nie, nie odpowiedzieliście. Będziecie musieli odpowiedzieć”. Zdunek na to odpowiedział: „To się jeszcze okaże”. A następnego dnia już go nie było w ogóle i ślad po nim zaginął. Koniec, kropka. Nie to, że został wyrzucony z pracy. Nie przyszedł do pracy i nie można się było nawet [skontaktować], nikt się specjalnie nie dowiadywał.

  • I nigdy pan się już nie dowiedział, co się z nim stało?


Nie.

  • Po prostu znikł?


Tak. Po prostu znikł.

  • A pan? Co się z panem działo?


Wyrzucono mnie. Poszedłem do kolegów, którzy akurat dostali nakazy pracy do Ministerstwa Przemysłu Maszynowego, i powiedziałem: „Pomóżcie. Wyleli mnie...”. Poszedłem najpierw do profesora Fiszbauma, który był dyrektorem Instytutu Lotnictwa, obok naszego WSK-4. No, profesor Fiszbaum przyjął mnie bardzo ciepło, życzliwie i powiada: „Świetnie, inżynierze. Przecież pamiętam was z wykładów, byliście dobrym studentem. Bardzo chętnie. Weźcie z kadr kwestionariusz i wypełnijcie. Przyjdź do mnie za tydzień”. Zrobiłem to. Przychodzę za tydzień, profesor powiada: „Panie inżynierze, nie mogę pana przyjąć. Nawet niech pan nie pyta dlaczego, pan chyba sam rozumie”. – „Tak jest, panie profesorze”. To nie zależało od profesora, to zależało przecież od kadr.


W każdym bądź razie niedługo potem idę... Aha, to już był pięćdziesiąty szósty rok. Dostałem nakaz pracy do Instytutu Metaloznawstwa i Aparatury Naukowo-Laboratoryjnej. To, powiedzmy, takie bardzo „pokojowe” zastosowanie wiedzy inżynierskiej. Ale to się bardzo szybko połączyło z Instytutem Mechaniki Precyzyjnej. Pracowałem w dziale konstrukcyjnym. Tam zajmowaliśmy się konstrukcją uzbrojenia. Pracowałem tam do sześćdziesiątego piątego roku.

  • Już od tego okresu się uspokoiło, jeżeli chodzi o pana?


Jeżeli chodzi o mnie... [...] Powiedziałem, że pracowałem w WSK-4 w ramach praktyki dyplomowej, ale pełniłem funkcję inżyniera i inspektora wydziału, czyli takiego, który kierował technicznie wydziałem. Naturalnie robiłem jednocześnie pracę dyplomową u majora Kurkiewicza, który wtedy pracował w Dowództwie Wojsk Lotniczych. Moja praca to była: „Baza remontu silników Pratt & Whitney”. Zrobiłem tę pracę bardzo dobrze, tak że major Kurkiewicz postanowił tę pracę przedstawić w Dowództwie Wojsk Lotniczych jako projekt do realizacji, żeby każda większa jednostka była wyposażona w taką bazę remontu silników. To już był końcowy fragment. Ja przychodziłem do majora, do mieszkania prywatnie, na ulicy Grójeckiej. Za tydzień miała się odbyć obrona mojej pracy, tymczasem przychodzę pewnego dnia i wita mnie zapłakana żona majora Kurkiewicza. Pytam się: „Co się stało?”. – „Proszę pana, nic nie mogę powiedzieć. Nic nie mogę powiedzieć”. – „Niech pani łaskawie powie...”. – „No Urząd Bezpieczeństwa aresztował męża, ale skonfiskowali pańską pracę. Praca jest w „Bezpieczeństwie. Mąż tylko prosił o jedno, żeby tę pracę przekazać z powrotem na politechnice do dziekanatu Wydziału Lotniczego, bo to jest praca studenta. To nie są papiery szpiegowskie żadne”. Został oskarżony. Wtedy były aresztowania. W pięćdziesiątym drugim roku aresztowano mnóstwo oficerów z marynarki wojennej i z lotnictwa. Ponieważ major Kurkiewicz był w Anglii i pracował w Farnborough w Instytucie Doświadczalnym lotnictwa brytyjskiego, więc... Następnie został oskarżony o szpiegostwo i skazany na śmierć. Nie chciał wnosić prośby o ułaskawienie.
Po paru miesiącach, nawet mnie nie wzywając, przekazano moją pracę. Wyznaczono mi nowego promotora, profesora Narkiewicza. Z opóźnieniem rocznym broniłem mojej pracy, zostałem inżynierem. Ale jednocześnie pracując w Instytucie Metaloznawstwa i Aparatury Naukowo-Laboratoryjnej, zacząłem uprawiać sport motorowodny. Po prostu, kolega mnie do tego zachęcił. Zostałem członkiem sekcji motorowodnej budowlanych. Miałem pewne sukcesy w sporcie motorowodnym i zainteresowało się mną wojsko i deus ex machina w pięćdziesiątym drugim roku znalazłem się w CWKS-ie, w sekcji motorowodnej. W pięćdziesiątym szóstym roku byłem już członkiem kadry reprezentacyjnej Wojska Polskiego i członkiem kadry narodowej sportu motorowodnego. Jeździłem najpierw na dwieście pięćdziesiątkach, potem na tysiącach, później na pięćsetach. W pięćdziesiątym szóstym roku...

  • Jak się nazywają takie łodzie motorowe?


Ślizgacze. Jak kończyłem moją działalność w sporcie motorowodnym, to Waldemar Marszałek, sławny, on zaczynał. Byliśmy przez pewien czas kolegami, bo ja byłem na przystani Legii, CWKS-u, a on był na przystani Kolejarza, przez płot. I startowaliśmy w tych samych [zawodach].
W każdym razie w pięćdziesiątym szóstym roku poznałem moją żonę na imieninach u członka sekcji, poznałem ją 8 maja. Żona pracowała w Instytucie Onkologii i była doktorem nauk medycznych – już – pomimo młodego wieku, bo zrobiła dyplom lekarski i jednocześnie studiowała „Jagiellonkę” i tam zrobiła... Ósmego maja ją poznałem, chyba w końcu czerwca się zaręczyłem, oświadczyłem się i zostałem przyjęty, a w październiku wzięliśmy ślub. Po ślubie odbyło się u żony przyjęcie dla sekcji motorowodnej. Aha, ślub braliśmy u ojców jezuitów, obok katedry. Była cała sekcja motorowodna, jakoś to nikomu [nie zaszkodziło] – sportowcom było wolno bardzo wiele.

  • Aha, czyli ślub kościelny był…


Jeszcze jaki! Msza cała, chodnik czerwony, aż na ulicę. Mam zdjęcia z tego. Poza tym musieliśmy z żoną chodzić do księdza biskupa, ażeby udzielił nam zgody na to, żeby ślub brać u ojców jezuitów, obok katedry. Papiery nasze były i są w katedrze Świętego Jana, dlatego że żona była w parafii Świętego Michała na Mokotowie, a ja w parafii Świętego Jakuba na Ochocie. Ale chcieliśmy wziąć ślub u ojców jezuitów, to musiał dać biskup. Zapisaliśmy się, ksiądz biskup nas przyjął, zapytał: „No dobrze. A dlaczego chcecie koniecznie wziąć ślub u ojców jezuitów?”. Odpowiadam: „Dlatego, księże biskupie, że tam jest cudowny obraz Najświętszej Marii Panny Łaskawej, przed którym klękali królowie. A poza tym my potrzebujemy bardzo dużo łaski”. Ksiądz biskup się uśmiechnął i powiedział: „No dobrze, zgoda”. Podpisał i w ten sposób... Bo jezuici nie dawali [ślubów], to był pierwszy ślub po wojnie. Tam były ze dwa śluby. Tam nie ma parafii, parafia jest Świętego Jana.
Po ślubie odbyły się następnego dnia mistrzostwa Warszawy. Wieczorem było przyjęcie, ostatnich gości pozbyłem się, wyprosiłem z sekcji o godzinie chyba czwartej rano. Przespałem się dwie godziny, wziąłem prysznic, pojechaliśmy z żoną na przystań. Wsiadłem do łodzi, ścigałem się w klasie tysiąc centymetrów sześciennych i zdobyłem mistrzostwo Warszawy i wyjechaliśmy wieczorem w podróż poślubną do Sokołowa Małopolskiego, skąd pochodziła rodzina ojca mojej żony [niezrozumiałe].
Co jeszcze? W siedemdziesiątym czwartym roku na politechnice obroniłem pracę doktorską, a w osiemdziesiątym siódmym... [Pracę doktorską obroniłem] na Politechnice Warszawskiej, na Wydziale Mechanicznym Technologicznym. W sześćdziesiątym piątym roku razem z całą pracownią złożyłem wymówienie w Instytucie Mechaniki Precyzyjnej i przeniosłem się do Instytutu Energetyki, [bo w Instytucie Mechaniki] trochę mnie prześladował sekretarz organizacji partyjnej, który jednocześnie był kierownikiem zakładu. Miałem tego dosyć. Cała nasza pracownia przeniosła się do Instytutu Energetyki, w którym pracuję do dzisiaj.

  • Wiem, że ma pan profesurę, prawda?


W osiemdziesiątym siódmym roku na Wydziale Mechanicznym Energetycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach przyznano mi habilitację, a następnie powołano mnie na stanowisko profesora w Instytucie Energetyki.

  • Jakie osiągnięcia sportowe miał pan w okresie późniejszym?


Startowałem w bardzo wielu zawodach. Praktycznie we wszystkich mistrzostwach Europy do sześćdziesiątego drugiego roku.

  • Najwyższe osiągniecie?


Najwyższe osiągniecie to chyba piąte miejsce na mistrzostwach Europy w Wiedniu, w [niezrozumiałe] żeśmy się ścigali, trzecie miejsce w Salzkammergut, w Austrii.

  • Czyli zawsze w tym sporcie motorowodnym...


Zawsze mieściłem się w dziesiątce, ale zazwyczaj piąte, szóste miejsce. Jeździłem w klasie pięćset centymetrów sześciennych, na silniku König.

  • Chciałabym prosić o pańskie refleksje na temat Powstania. Jak pan dzisiaj patrzy na ten okres swojego życia?


Jeżeli chodzi o konspirację, no... była ona konieczna jako forma samoobrony społeczeństwa, dlatego że to przecież byli wszystko ochotnicy, to nie był pobór do wojska. To był zaciąg do szeregów armii podziemnej, więc w owym czasie istnienie konspiracji było konieczne. Jeżeli chodziło o Powstanie... No, nie rozpoczęło się najbardziej szczęśliwie.

  • Ale czy pana zdaniem musiało dojść do Powstania?


Chyba tak. Nie było w najkorzystniejszym momencie, dlatego że w chwili kiedy wybuchło, toczyła się bitwa pancerna pod Radzyminem, gdzie trzy dywizje niemieckie, pancerne, rozbijały armię sowiecką, pancerną, chyba pięćdziesiątą czwartą, i wygrywało tę bitwę. Wiadomo było, że Sowieci nie wkroczą natychmiast do Warszawy, dlatego że przegrywają bitwę pancerną. Natomiast uchwycili przyczółki i pod Jabłonną i pod Magnuszewem, pod Warką, więc przeszli na drugą stronę Wisły. Prawdopodobnie zdołaliby Niemców, pomimo tej klęski, pokonać. Ale ten moment nie był najszczęśliwszy... Ale o czym się nie mówi, nie wiem dlaczego... Dlatego że pomimo że myśmy byli wielkimi przegranymi w wyniku tej walki, którą żeśmy podjęli i której wygrać żeśmy nie mogli. Dlatego że trzydzieści tysięcy żołnierzy Powstania, z których, jak wynikało z odprawy, która odbyła się tuż przed wybuchem Powstania, [kiedy] generał, w owym czasie pułkownik, Chruściel „Monter” zdawał sprawę, więc na pytanie, jaki jest stan uzbrojenia oddziałów, okazało się, że jedna trzecia posiada w ogóle coś, co strzela, jedna trzecia posiada po jednym lub dwa granaty produkcji najczęściej konspiracyjnej, a jedna trzecia w ogóle nic nie posiada, [co najwyżej] jakieś butelki z benzyną. Natomiast Niemców było w Warszawie w garnizonie około trzydziestu tysięcy. To były formacje uzbrojone etatowo i o etatowych stanach. Żołnierz powstańczy w chwili gdy rozpoczynał działanie, to nie był żołnierz. Nie mieli pojęcia wszyscy, łącznie ze mną, o tym, czym jest walka.

  • Ale emocje, jakie panowały w tym czasie...


No, chcieliśmy jednak wziąć odwet na Niemcach za całą okupację. Poza tym Niemcy zarządzili na dwa dni przed wybuchem Powstania obowiązek stawienia się do kopania okopów wszystkim powyżej lat szesnastu. Chcieli oczywiście wyciągnąć z miasta, przede wszystkim żołnierzy Armii Krajowej, czyli ten, powiedzmy, trzon armii. I na to nikt nie poszedł, więc nie wiadomo było, jakie będą represje niemieckie. Ale wszyscy wiedzieli, że Niemcy nie darują nam tego, to znaczy tym, którzy nie poszli do kopania okopów.
Ale jest jeszcze jedna rzecz, o czym się nie mówi. Wybuch Powstania Warszawskiego zatrzymał Niemców na linii Wisły prawie sześć miesięcy. Przecież od 1 sierpnia, a ruszyła ofensywa dopiero [w styczniu] – cały sierpień, wrzesień, październik, listopad, grudzień, połowa stycznia, prawie sześć miesięcy. Dlatego że do końca października, to [Sowieci] czekali, aż Niemcy wykończą nas w ogóle w Warszawie, więc stali za Wisłą i przyglądali się temu. Mogli pomóc, gdyby chcieli. Dlatego że mogli dać osłonę lotniczą, nawet nie przechodząc na drugą stronę Wisły, osłonę artyleryjską, wykończyć ogniem dział, powiedzmy sobie, stanowiska niemieckie w Warszawie, a myśliwcami swoimi przepędzić niemieckie lotnictwo. To znaczy głównie sztukasy atakowały, tam nie było innych samolotów. Niemcy nie używali do tego praktycznie innych samolotów, tylko sztukasy. A sztukas, czyli Ju-87, to dla myśliwca było jak kaczka dla myśliwego. Mogli przepędzić to wszystko, ale nie zrobili tego, bo nie chcieli, bo czekali, aż Niemcy za nich zrobią tą robotę i wykończą nas. Ale stali przez sześć miesięcy. Niemcy zdołali obronę zorganizować i powiedzmy sobie, następny skok tej ofensywy to był do linii Odry. Ale gdyby przeskoczyli Wisłę, mogli dojść do Odry prawdopodobnie i wtedy spotkanie nie odbyłoby się na Łabie, tylko być może na Renie. To samo, co zrobiła armia polska w dwudziestym roku, kiedy zagrodziła im drogę do Europy. A tutaj myśmy walcząc, zatrzymaliśmy ich i zagrodziliśmy też drogę do Europy. Głównie Niemcy na tym wygrali, dlatego że być może nie byłoby NRD, powiedzmy sobie, nie zatrzymałoby się na Magdeburgu, tylko być może NRD byłoby do Renu.


Warszawa, 24 stycznia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Janusz Ginalski Pseudonim: „Janusz” Stopień: strzelec, łącznik szefa sztabu Janusza Chyczewskiego „Pawlaka” Formacja: Pułk „Baszta”, IV Rejon Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter