Janusz Słaboszewicz „Bohu”

Archiwum Historii Mówionej
  • Pan nie jest rodowitym warszawianinem?


Nie, nie jestem rodowitym warszawianinem. W każdym razie rodzice przenieśli się kilka lat wcześniej i ja po obozie Junackich Hufców Pracy w Zakopanem przyjechałem do Warszawy. To był sierpień 1939 roku.

  • A gdzie się pan urodził?


Urodziłem się na Żmudzi, słowem – nie na terenie Polski, w każdym razie nie na terenie granic 1939 roku. Ale rodzice przyjechali do Polski i w studiowałem w Poznaniu. Skończyłem gimnazjum i [zdałem] maturę. Po Junackich Hufcach Pracy znalazłem się w Warszawie.

  • Który to był rok?

 

To był rok 1939, jeszcze przed wojną. Rodzice zamieszkali na ulicy Wolskiej 90 w budynku administracyjnym chłodni warszawskiej. Ojciec był kierownikiem technicznym chłodni. Tam zaczęła się wojna. W krótkim okresie czasu, wtedy kiedy Niemcy już podeszli pod Wolę, teren chłodni był już właściwie obszarem obrony i przeniosłem się wraz z matką, bratem i siostrą do Śródmieścia, na ulicę Mokotowską. Jeszcze poprzednio brałem udział przy kopaniu rowów, wtedy kiedy te rowy kopano, a później razem z bratem bliźniakiem byłem w Szpitalu Dzieciątka Jezus na ulicy Oczki. Tam prowadziliśmy funkcje porządkowe. Aż do 25 września. 25 września, w czasie wielkiego bombardowania Warszawy, szpital został zbombardowany i szereg pawilonów też. Wtedy znalazłem się znowu na ulicy Mokotowskiej. Dom już się palił. Właściwie cała ulica się paliła, większość domów się paliła. I tam rodzice się schronili i ja też rodziców razem z bratem odszukałem.
Później byłem kilka dni na Chopina, a później na ulicy Marszałkowskiej. Tam kilka dni przebywaliśmy w opuszczonym mieszkaniu kuzynki, a następnie znowu wróciłem do chłodni, która była rozgrabiona, w tym sensie, że ludzie rozebrali tam zapasy żywności. Natomiast budynek administracyjny był niezniszczony, tylko nie było okien. Więc szybko te okna i dyktę wstawiono i tam mieszkałem.

 

  • W budynku chłodni?


W budynku administracyjnym chłodni. To był duży budynek czteropiętrowy. Bardzo wygodne to mieszkanie mieliśmy.
W pierwszym roku już zacząłem chodzić na jakieś kursy przygotowawcze i zapisałem się do Szkoły Głównej Handlowej.

  • Przed wojną?


W czasie wojny, po maturze, po wrześniu 1939 roku. Tyle tylko, że ta szkoła nie została otwarta na Rakowieckiej, ponieważ Niemcy zdecydowali, że żadnych wyższych studiów nie będzie.

W pierwszym roku pracowałem przez mniej więcej osiem miesięcy w fabryce zegarów na ulicy Okopowej. To była właściwie fabryka budzików, ale prowadzona bardzo dobrze przez Polaków. Później zacząłem pracować w chłodni jako pracownik techniczny, w biurze technicznym chłodni. Ojciec mój był kierownikiem technicznym chłodni, a ja pracowałem w tym biurze jako pracownik.

Po roku okazało się, że jest możliwość uczenia się w szkole miejskiej handlowej prowadzonej przez dawnego rektora Szkoły Głównej Handlowej, profesora Lipińskiego. To była właściwie półtajna szkoła wyższa. Ja mówię półtajna, ponieważ ona swój charakter miała tajny, natomiast była czynna w dzień. Nie chodziliśmy ukradkiem do szkoły, normalnie chodziłem na wykłady popołudniowe. Pracowałem do godziny drugiej w chłodni, a później jechałem na wykłady, które były w różnych częściach miasta, właściwie w różnych budynkach.

Przez jakiś czas były na ulicy… tam w pobliżu uniwersytetu. Później były też na ulicy Pięknej. I tam studiowałem przez trzy lata. Praktycznie studia i zaliczanie tych studiów polegało na tym, że były utworzone klasy. Jedna klasa, powiedzmy, nazywała się spółdzielcza, a druga tam inaczej, a trzecia bankowa. Teoretycznie to były lata, ale każdy chodził do tej klasy, ponieważ studia wyższe były niedopuszczalne, nie były tolerowane przez Niemców. W tej szkole praktycznie zaliczyłem wszystkie egzaminy z wyjątkiem napisania pracy magisterskiej.

 

Rok przed wybuchem Powstania przeniosłem się, to znaczy zacząłem pracę w innej instytucji. To była instytucja – firma polsko-duńska „Kontraktor”, która miała swoją siedzibę na ulicy Chopina w Warszawie i która zajmowała się budową dróg, mostów i tak dalej. Tam pracowałem jako magazynier, a więc codziennie chodziłem… Magazynier i do załatwiania spraw różnych urzędowych. Codziennie chodziłem po mieście. Pół dnia czasu co najmniej spędzałem, chodząc do różnych urzędów po różne papierki, po różne przydziały i tak dalej.

  • Czy dokument z takiego zakładu pracy chronił pana w jakiś sposób?


Tak, ja mam ten dokument przy sobie. Czy chronił? Uchronił w tym sensie, że nic się nie zdarzyło, ale teoretycznie to niewątpliwie była firma, która była normalną firmą, czyli istniała za pozwoleniem Niemców. Między innymi już w ostatnim roku uzyskaliśmy jeszcze takie dodatkowe zaświadczenie, że nie można nas brać do innych prac. Ja to zaświadczenie mam.

 

  • Czy status materialny pana rodziny zmienił się w porównaniu do przedwojennego statusu materialnego?


Może się nie zmienił, bo mieszkaniowo to właściwie bardzo dobra była sytuacja. Tyle tylko, że siostra była poważnie chora. Jak się później okazało, to była cukrzyca. Tak że były z tego tytułu poważne wydatki. Mój brat bliźniak najpierw uczył się w wyższej szkole Wawelberga, a później też pracował w chłodni, na moim miejscu. Zajął moje miejsce w tym biurze technicznym. Finansowo to była przeciętna sytuacja. Oczywiście było głodno, z tym że mieliśmy ogródek w ogrodach działkowych, tak że to też ułatwiało trochę tę egzystencję. No i tak było do czasu Powstania.

Z tym że w konspiracji znalazłem się we wrześniu 1942 roku.

  • W jaki sposób pan się zetknął z konspiracją?


Jeden z przyjaciół rodziny [Stanisław Nestrypke, pseudonim Bończa] – mieliśmy rówieśnika, z którym zresztą razem… On chodził wprawdzie do innej szkoły, ale razem przystępowaliśmy do Pierwszej Komunii Świętej. Skontaktował się z nami, jego rodzina była w tym czasie na Śląsku, ale on był w Warszawie, studiował architekturę. Skontaktował się z nami i zaproponował, że on ma łączność z konspiracją i że moglibyśmy przystąpić. I z miejsca myśmy się na to zgodzili. Zostaliśmy zaprzysiężeni i byliśmy szkoleni. Z tym że to szkolenie było nie takie, jak normalnie powinno być. W każdym razie chodziliśmy na zbiórki, poznaliśmy kilku innych kolegów, ponieważ właściwie to grono wtajemniczonych było niewielkie. Chodziło o to, żeby możliwie nie znać nazwisk dowódców. No, w tym wypadku to nazwisko doskonale znaliśmy, ale innych dowódców nie.

  • Czy pan wie, jaka to była organizacja? Czy panu powiedzieli, jaką nazwę miała ta organizacja, czy pan wtedy wiedział, gdzie pan wstępuje?


A ja wiedziałem, oczywiście! Doskonale wiedziałem, że to jest Polska Organizacja Zbrojna – POZ. Z tym że później nastąpiło połączenie tej POZ i wiedziałem, że jesteśmy w Armii Krajowej.

  • Oprócz tych szkoleń czy jakieś były zadania dla panów?


Skądinąd, ponieważ ja w swoim czasie byłem razem z bratem w plutonie terenoznawczym. Też doskonale się orientowaliśmy w topografii ulic, pod tym względem. Chłodnia była częściowo pod opieką wojska. Pod opieką – po prostu była też straż wojskowa, niemiecka. A chłodnia pracowała na rzecz miasta i również na rzecz władz niemieckich. To była wielka chłodnia zbudowana w 1938 roku, bardzo nowoczesna, w której wszystkie produkty były przechowywane.
Wiadomo było, że front się zbliża. Już była szansa na to, że Warszawa będzie wolna. W ostatnich dniach widziało się te dziesiątki, właściwie setki tych żołnierzy, którzy przechodzili prawie jak Łazarze przez miasto. A właściwie to nie były żadne grupy zorganizowane, to po porostu była ucieczka. Władze niemieckie też ewakuowały się, zwłaszcza osoby z rodzinami i tak dalej. Wszystko wyglądało na to, że to istotnie jest już koniec, zwłaszcza że w ostatnim miesiącu był zamach na Hitlera, to jeszcze był dodatkowo asumpt, że coś się tam w tej wspaniałej, zorganizowanej maszynie wojennej psuje.

  • Czy ta wiadomość o zamachu na Hitlera była ogólnie znana?


Wydaje mi się, że tak. To znaczy oczywiście ja byłem stałym czytelnikiem różnych gazetek. Ponieważ znajomi mieli radioodbiornik i też słuchali, ale ponadto się ukazywały się te gazetki, te wiadomości różnego rodzaju. I właśnie z tych gazetek wszystko wynikało. Tak że o zamachu na Hitlera wszyscy doskonale wiedzieli.

  • A w tej organizacji przed Powstaniem jeszcze, jak pana szkolili, to mówili, po co się szkoli? Czy już mówili o tym, że będzie Powstanie?


No oczywiście! Wszystko – ponieważ ja przechodziłem przysposobienie wojskowe w szkole, w liceum, więc właściwie teoretycznie wiele rzeczy wiedziałem, takich podstawowych. Wiem, że również miałem okazje oglądać takie instrukcje broni niemieckiej, jaka jest używana.

  • Na tych szkoleniach pan dostawał takie materiały?


Tak.

  • To były drukowane materiały?


Powielane, tak. To mniej więcej wszystko. Na te zbiórki w różne miejsca jeździliśmy, między innymi jeździłem na Pragę do pana Pawlikowskiego, który był żołnierzem 1920 roku i który był odznaczony Virtuti Militari. Był chyba w stopniu kaprala czy plutonowego. Starszy pan, u niego też były te zbiórki między innymi.

  • Pan mówił, że bez wahania przystąpił pan do konspiracji, mimo że to było zagrożenie.


Żadnego wahania.

  • Chciałam jeszcze zapytać, czy pan sądzi, że wychowanie w szkole, wychowanie w domu przed wojną – czy ono wpływało na wykształcenie takiej postawy?


Na pewno tak. Nie było żadnej wątpliwości. Tak samo ochotnie w Poznaniu, wtedy kiedy były marcowe historie, już wiadomo było, że ta wojna się zbliża. Też właściwie wszyscy koledzy… Otrzymaliśmy… Nie tyle pobór, ile byliśmy na komisji poborowej przed wojną i otrzymaliśmy kategorię A. Właściwie chyba wszyscy prawie otrzymali i wszyscy byli z tego dumni. Nikt się nie zasłaniał, że coś tam jemu przeszkadza. To była na pewno bardzo sumienna szkoła. Ja chodziłem do gimnazjum Karola Marcinkowskiego, byłem w drużynie harcerskiej, byłem w sodalicji. Większość kolegów później starała się brać czynny udział w ruchu niepodległościowym. Zresztą te kontakty z kolegami były stosunkowo rzadkie, dlatego że większość została w Poznaniu i tam różne losy [ich] spotkały… Kilku kolegów – trzech kolegów – zostało ściętych toporem. Kolegów z tej samej klasy.

  • Za jakąś działalność niepodległościową?


Tak, tak. A kilku z Poznania uciekło do Warszawy, tak że kilku kolegów mieliśmy też w Warszawie. W czasie okupacji oni się znaleźli, tak że udało się nawiązać kontakt z nimi.

  • Wróćmy teraz do lipca 1944 roku. Czy czuło się taką atmosferę, że jakieś powstanie, jakaś walka zbrojna się tutaj szykuje?


Właściwie wszyscy wiedzieli, że nie można pozwolić na to, żeby miasto zostało zniszczone, względnie, że nie weźmie się udziału w tej akcji zbrojnej. To było niewątpliwie ogólne przekonanie. Zwłaszcza że moment wydawał się odpowiedni, zwłaszcza że istotnie już ta przewaga aliantów była tak oczywista. Ona już była i wcześniej, ale wtedy już była tak namacalnie oczywista, że właściwie było wiadomo, że ten front pryśnie. No i te uciekające wojska niemieckie, rozproszone, które bez ładu przechodziły przez ulicę Wolską i tam gdzieś. Jak się później okazało, te wrażenia były złudne, ponieważ jednak udało się Niemcom jakieś jednostki doborowe dosłać i ten front stanął. Ale o tym dopiero dowiedzieliśmy się w czasie Powstania.

  • Kiedy pan dostał zawiadomienie, że musi pan się stawić?


Były dwa alarmy. Właściwie był jeden alarm wcześniejszy, chyba dwa dni wcześniej, i wtedy też zgłosiłem się. Bo instrukcja wymagała [stawić się] w Banku Wileńskim, to było chyba na ulicy Matejki czy Sienkiewicza, już nie wiem. Matejki chyba… W tym Banku Wileńskim noc całą przesiedzieliśmy i wtedy poznałem niektórych kolegów, których poprzednio nie znałem, bo była większa grupa. Okazało się oczywiście, że tej broni jest bardzo niewiele. To, że broni jest niewiele, to wiedzieliśmy, ale że tak mało, to nie przypuszczaliśmy.

  • A czy to już wtedy, podczas tego alarmowego spotkania…

 

W czasie tego podstawowego alarmu już okazało się, że ten Bank Wileński miał takie kontuary i pod kontuarami było kilka karabinów, pociski i tak dalej. Z tym że okazało się, że to po pierwsze broń bardzo różnorodna. Mnie niestety przypadła broń, która… Otrzymałem karabin, a tylko niektórzy otrzymali, ale okazało się, że jest to broń chyba z pierwszej wojny światowej, która niesłychanie kopała. Ale to tak kopała, że odrzut był taki w czasie strzelania, że to po prostu prawie zęby mnie mogło wybić.

 

  • Ale odwołano alarm, pan wrócił do domu, tak?


Ja byłem, odwołany był alarm i wróciłem do siebie.

  • Normalnie pan chodził do pracy w te dni między alarmem a wybuchem Powstania?


Przypuszczam, że… W pracy następnego dnia na pewno byłem, bo praca była na Chopina, nie w chłodni. Ale już później był taki dodatkowy sygnał, żeby być w domu, więc 31 lipca byłem już tylko w domu.

Przyszła łączniczka i zawiadomiła nas, to znaczy mnie i brata, że jest zbiórka. I podano adres – chyba na Świętokrzyskiej 28 – szkoły. Tak się spieszyliśmy do Powstania, że nawet nie pożegnaliśmy się z ojcem, który był w chłodni, w pracy. Tylko zadzwoniliśmy, a pożegnaliśmy siostrę i matkę. I wtedy po raz pierwszy podaliśmy numer plutonu. Bo poprzednio rodzice wprawdzie domyślali się, że jesteśmy w konspiracji, ale właściwie żadnych szczegółów nie podawaliśmy. Wydawało się, że czym mniej osób wie, tym lepiej. Ponieważ pluton miał numer 167, to zapisane zostało na drzwiach 167 niby jako wzrost, dla pamięci.

  • To pan już był w „Kilińskim” i pan wiedział, że…


Że to jest 167. pluton – to wiedziałem, tak. Weszliśmy tam z jakimś małym chlebaczkiem, coś w tym rodzaju. Na przystanek przyjechał tramwaj – bardzo szybko jechał – który się tylko zatrzymywał, gdzie stali młodzi ludzie. I pojechaliśmy na Marszałkowską.

 

  • Pan się spodziewał, że ile dni będzie to Powstanie trwało?


Przypuszczaliśmy, że trzy, cztery dni – tego rzędu. Z tym że znaliśmy, jaki obiekt będzie zdobywany. Już poprzednio było określone, jakie jednostki czy jakie oddziały zdobywają poszczególne obiekty. My mieliśmy zdobyć, czyli zająć (może tak będzie właściwe) MZK, czyli Miejskie Zakłady Komunikacyjne. MZK mieściły się na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Tam, gdzie obecnie jest „Sezam” i „McDonald’s”. Te MZK miały też jakąś tam załogę niemiecką i żeby tam się zorientować, jak te zakłady lepiej zdobyć, wiem, że na kilka tygodni przed Powstaniem razem z moim dowódcą – właśnie tym kolegą, który nas zaprzysiągł, który był dowódcą drużyny czy plutonu – jako przebrani kominiarze poszliśmy zorientować się, jak przez dachy – bo wtedy tak myślało się, że przez dachy – będzie można ten budynek zdobyć. Ponieważ na piątym piętrze była też taka jakaś mała galeryjka i tam też było wejście do budynku. Myśleliśmy, że będziemy zdobywali w nocy – to jest pierwsza rzecz. Bo właściwie ogólnie przypuszczało się, że Powstanie wybuchnie w nocy. A druga rzecz, że właśnie tymi dachami. Wiem, że z pewnymi emocjami dokonaliśmy tej inspekcji, chodząc po różnych dachach, ale w końcu nie tą drogą MZK zostały zdobyte. Po prostu jeden z kolegów – też z naszej kompanii – wszedł wcześniej do MZK i później te drzwi otworzył, tak że [budynek zdobyto] dołem. No i okazało się… Szukanie Niemców, trzeba było. Tych Niemców tam dużo nie było. Wiem, że jeden to stale windą jeździł i próbował uciec, ale tak czy inaczej, właściwie tam większej walki nie było.

  • To było 1 sierpnia?


1 sierpnia, tak.

  • O siedemnastej? Czy pan pamięta tę godzinę siedemnastą?


O siedemnastej, tak. No, może parę minut wcześniej.

 

  • Jak nazywał się dowódca pana plutonu?


Dowódcą mojej drużyny czy plutonu był pan [Stanisław] Nestrypke , pseudonim Bończa.

  • A pan ma taki dziwny pseudonim. Skąd ten pseudonim?


Mój pseudonim to jest imię naszego przyjaciela szkolnego. Mówię naszego, bo i mojego brata. Brat miał pseudonim „Donek”, ponieważ jeden z kolegów miał imię Donek, a drugi, to znaczy ja, wziąłem „Bohu” od Bogdana. I to były te dwa pseudonimy – „Bohu” i „Donek”. Z tym że w czasie wybuchu Powstania, znaczy rozpoczęcia tych walk, brat mój nie był ze mną, ponieważ wcześniej zaproponowano kilku osobom, żeby poszli do takiej gospody, jakiejś takiej kantyny pracowniczej na Marszałkowskiej, chyba 128. On tam poszedł. Tak że pierwsze godziny walki byliśmy osobno. Później brat się zjawił, tak że drugiego dnia brat już był w MZK.
W tym MZK były stanowiska. To był bardzo nowoczesny budynek, z dużą ilością okien. Tam była nasza jednostka. Na pierwszym i drugim piętrze. W tym czasie już Niemcy zaczęli kontratakować, tak że w krótkim okresie czasu już właściwie żadnych szyb nie było. Wszystko leżało, wszystkie szyby były w okolicy i tylko te kolumny chroniły. Ponieważ już był atak – atakiem to trudno to nazwać, ale samochody pancerne przejeżdżały i Niemcy już próbowali kontratakować. W krótkim okresie czasu został przewrócony tramwaj, na jezdni przewrócony. I w tym tramwaju też wybuchł pożar, to gasiłem ten pożar. Następnego dnia był już kontratak czołgów. Na ulicy Marszałkowskiej próbowaliśmy te czołgi zniszczyć…

  • Czym?


Butelkami zapalającymi. Dosyć był pokaźny zapas tych butelek zapalających. To właściwie te butelki wypełnione naftą i jakimś płynem, cała butelka była obwiązana jakimś pakunkiem, który w momencie, gdy butelka się roztrzaska, miał się zapalić. To się zapalało, ale rezultat bezpośredni nie był taki oczywisty. Po pierwsze należało trafić, a poza tym też te butelki spadały. Jednak parę czołgów udało się spalić, ale to już w następnych dniach, później, po paru dniach.
W tym czasie, jeszcze 1 sierpnia, inne jednostki, to znaczy inne plutony, oddziały czy drużyny miały zdobyć inne obiekty. Tym innych obiektem było PKO. To miejsce, gdzie obecnie jest Poczta Główna. PKO też zostało szybko zdobyte, tam nie było wiele większych walk. W tym samym czasie również został zdobyty Prudential i jakieś okoliczne miejsca, miedzy innymi koszary – nie tyle „własowców”, ile jakichś pomocniczych jednostek niemieckich.

  • Gdzie te koszary były?


Teraz nie powiem, mógłbym sprawdzić, ale… W każdym razie to takie mniejsze koszary. „Koszary” to za duże słowo.

  • Czy wiedzieliście, co się dzieje w tych sąsiednich oddziałach, czy im się tam udaje?


Tak, jakoś się orientowaliśmy. A zasadniczo próbowano zdobyć [Pocztę Główną], bo taka była instrukcja: po zajęciu MZK i PKO będzie atak na Pocztę Główną. Ten atak się odbył, ale był nieudany, bo w międzyczasie Niemcy już byli wcześniej uprzedzeni. Już zaczęli kontratakować, tak że były już jakieś pierwsze straty na placu Powstańców, wówczas placu Napoleona. Nie brałem udziału w zdobywaniu Poczty [Głównej]. Po prostu nie byłem wyznaczony, broniliśmy Marszałkowskiej.
Na Marszałkowskiej w trakcie kiedy jakieś kolumny niemieckie próbowały przebijać się, znaleźli się również jacyś „ukraińcy”, którzy później – wtedy kiedy niektóre auta zostały rozbite – znaleźli się w domach prywatnych, w domach mieszkańców, po drugiej stronie. I tam dokonali mordów. Tam, nie wiem, czy w tej chwili, ale do niedawna, przez bardzo wiele lat był taki kamień. To była Marszałkowska, naprzeciw MZK. Prawie na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, ale po drugiej stronie. Co jeszcze należy powiedzieć? Tam też brałem udział w takiej akcji, żeby tych „ukraińców” zniszczyć, żeby ich zastrzelić. W końcu te okolice były przez nich zdobyte i to zostało utrzymane właściwie do końca. Był w zasięgu, pod ostrzałem, również ten teren ze względu na PAST-ę. PAST-a czyli budynek telefonów, centrali telefonicznej, był zajęty przez Niemców. Nie udało się w pierwszych dniach tego budynku zająć. Były pierwsze próby 3, 4 sierpnia, nieudane. Czasami udało się zdobyć parter, ale już później trzeba było się wycofać.

  • Czy pana pluton brał udział…


W [zdobyciu] budynku PAST-y? Nie, nie brałem udziału. Przy zdobyciu PAST-y, które miało miejsce dopiero 20 sierpnia, w przeddzień donosiłem benzynę. Już było wiadomo, że między innymi atak będzie powtórzony i że miotaczami ognia trzeba będzie budynek zapalić, żeby wykurzyć Niemców. Ponieważ były dosyć duże zapasy ropy i benzyny na Poczcie Głównej, więc donosiłem benzynę tam w okolicy, żeby można było zgromadzić odpowiedni zapas, który trzeba było w bardzo krótkim okresie czasu wypompować. W końcu tymi miotaczami zapalono budynek 20 sierpnia i udało się Niemców wykurzyć. Ja byłem tylko w czasie, kiedy już Niemcy się poddali.

  • Widział pan, jak oni wychodzą?


Widziałem, byłem tam. Oczywiście trzeba powiedzieć, że było wielkie szczęście. Aha! Dlaczego nie brałem udziału? Bo trzeba było tych innych odcinków pilnować, bo właściwie mógł być wielki kontratak. Nie na PAST-ę, która już była otoczona, ale w innym miejscu. Prawdę mówiąc, wielkie szczęście mieliśmy, że wtedy nie zbombardowano tych okolic. Tam były dosyć duże nasze jednostki. I Batalion „Kiliński”, który kilka kompanii tam [miał], i jeszcze sąsiednie oddziały. Praktycznie to naprawdę byłoby bardzo niefortunne, gdyby się okazało, że owszem, zdobyto PAST-ę, ale stracono bardzo wielu żołnierzy. Szczęśliwie Niemcy już w tym momencie zrezygnowali, można tak powiedzieć. Już też nie mieli takiej siły przebojowej i mimo że PAST-a była kilkaset metrów od Ogrodu Saskiego, w którym byli Niemcy, oni nie byli w stanie jednak dosłać pomocy.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało wychodzenie tych jeńców, Niemców z PAST-y. Jak pan to zapamiętał?

 

Widziałem, jak wychodzili. Ten moment jest też uwieczniony na fotografii. Jak wychodzili, [byli] niesłychanie pokorni, niesłychanie zmęczeni i zrezygnowani, ponieważ obawiali się, że nie będą traktowani jako jeńcy.

  • A jak Polacy, jak ci widzowie odnosili się do nich?


Można powiedzieć, że… Nie powiem, że z litością, bo to byłaby przesada, ale nie było żadnych samosądów. Nie, nie… Tego nie było. Wychodzili jako jeńcy. Już w tym momencie zorientowali się, że będą traktowani jako jeńcy. Tak że później pod eskortą zostali odprowadzeni gdzieś na przesłuchanie.

 

  • Czy pana oddział jakoś odczuł ten ostrzał z PAST-y?


Trudno mi powiedzieć, bo trudno jest czasami określić, skąd strzelano. Na pewno bardzo wiele ludności cywilnej [odczuło to], dlatego że to był doskonały punkt obserwacyjny, z którego można było strzelać jak do kaczek, dlatego że […] domy naprzeciw PAST-y były małe, niskie. Właściwie z wysokich okien PAST-y doskonale było widać całą Marszałkowską. Zwłaszcza ten odcinek między Świętokrzyską a Królewską i nawet dalej.

  • Ale był jakiś ruch na ulicach przed zdobyciem PAST-y?


Oczywiście, że jakiś ruch był, bo w końcu ludzie byli i musieli się jakoś poruszać nie tylko po tej stronie, która chroniła, tylko po różnych stronach. Tak czy inaczej sporo osób zginęło, zwłaszcza osób cywilnych, ale nie tylko. Oczywiście w czasie zdobycia PAST-y też zginął szereg osób – w końcu kilkadziesiąt osób. Jak się później okazało, Niemcy wzywali pomoc, ale nie otrzymali, poddali się.

  • Co dalej? Jakie zadania miał pana pluton?


Na Poczcie Głównej, która stała się siedzibą dowódcy batalionu, były dwie kompanie. Była 2. kompania i chyba 1. też częściowo. Właściwie myśmy utrzymywali barykady, które były na Świętokrzyskiej, Wareckiej, Czackiego i na Marszałkowskiej.

  • Jak wyglądało utrzymywanie barykady?


Po pierwsze one zostały zbudowane z różnych mebli wyrzuconych przez okna. Były warty. Chodziło o to, żeby nie dopuścić do przejazdu aut. Najpierw Świętokrzyska nie była jeszcze zamknięta i auta mogły z Krakowskiego Przedmieścia czy Nowego Światu skręcać w Świętokrzyską – auta niemieckie. Później to zostało zamknięte barykadami, tak że ten odcinek, całe centrum było wolne. Zwłaszcza że Prudential, czyli hotel „Warszawa” późniejszy, już został zdobyty. […] I poczta była zdobyta, i MZK, i później PAST-a – to było centrum Śródmieścia.
Na Marszałkowskiej były też nasze jednostki. Batalion „Kiliński” był podzielony na dwa zgrupowania. Jedno zgrupowanie, które obejmowało centrum i które było pod bezpośrednim dowództwem rotmistrza „Leliwy” Roycewicza, dowódcy batalionu, a drugie – kilka innych kompanii – było pod dowództwem kapitana czy porucznika Gajdowskiego.

  • Czy pan z Roycewiczem osobiście zetknął się w czasie Powstania?


Z Gajdowskim nie, a z Roycewiczem tak, naturalnie. Zresztą kiedyś zanosiłem meldunek do Roycewicza. Wtedy kiedy już właściwie poczta była zniszczona. Poczta została parokrotnie zbombardowana, ale największe bombardowanie było 5 września. Wtedy nie byłem na Poczcie Głównej, a byłem właśnie na barykadzie. Nastąpiło to bombardowanie poczty. Jak wróciliśmy, okazało się, że budynek jest już absolutnie zbombardowany. Kilkadziesiąt osób zginęło, z naszej kompanii zginęło chyba dwadzieścia parę osób. To wszystko zostało zawalone, tak że próbowano tam odratować [ludzi]. Praktycznie większość osób zginęła na miejscu, kilka osób straciło nogi. Właściwie takich półrannych było niewiele. Tam zresztą w pobliżu był szpital powstańczy.
Wtedy kiedy poczta została już zniszczona, ci którzy przeżyli, znaleźli się na Górskiego. Na ulicy Górskiego, w szkole Górskiego, był też nasz oddział. Tam znalazłem się razem z bratem, który szczęśliwie też nie był w tym czasie na poczcie, tylko był na barykadzie Wareckiej. Wtedy ci koledzy z 3. kompanii mówili: „A u nas jest »Błyskawica«”. „No – pomyślałem sobie – to ładna historia!”. „Błyskawica” czyli radiostacja. Następnego dnia [szkołę] Górskiego zbombardowano, ale w tak wielkim stopniu, że później chodziło się po gruzach na pierwszym piętrze. Ta „Błyskawica” została zbombardowana. Cała szkoła Górskiego.
Jeszcze poprzednio brałem udział w walkach o „Cafe Club”, który był w Alejach Jerozolimskich. Nasza kompania współdziałała razem z – chyba – 3. kompanią w zdobyciu „Cafe Clubu”. Najpierw go zdobyliśmy, a później musieliśmy się wycofać, dlatego że ostrzał z BGK był bardzo duży, a poza tym pożar się zaczął, ponieważ niektóre zapalające butelki się zapaliły, tak że trzeba było wycofać się z tego miejsca. Tak czy inaczej brałem udział w [zdobyciu] MZK [?]. Do tej pory nie byłem ranny.

  • Ale stare kwatery miał pan właśnie w MZK?


Nie, w MZK już później się nie znalazłem. Tam już był inny oddział. Zasadniczo moją kwaterą była później Poczta Główna. MZK, Poczta Główna, a po Poczcie Głównej na Górskiego. A później nawet nie wiem dokładnie, gdzie byłem – gdzieś chyba w pobliżu. Później znaleźliśmy się w „Colosseum” – to chyba było kino jakieś. Aha! Jeszcze o jednej rzeczy chcę powiedzieć. Dotychczas Powiśle się broniło, a później, chyba 6 września, padło. Część oddziałów przeszła przez Nowy Świat. Jedna strona [ulicy] była już w rękach niemieckich. Jeszcze poprzednio broniliśmy Nowego Światu, na wprost pałacu Staszica. W wypalonych budynkach broniliśmy, żeby Niemcy dalej nie szturmowali na naszą dzielnicę. Wtedy niosłem meldunek do rotmistrza „Leliwy”. Wspomniałem jemu, że mamy ostrzał z dzwonnicy kościoła Świętego Krzyża. A wtedy rotmistrz powiedział: „To nie może być, bo tam nasi ludzie!”. Ale on wiedział swoje, ja wiedziałem swoje.
Później byłem w „Colosseum”. Niemcy atakowali od strony Nowego Światu. Wtedy to był krytyczny dzień – 8 września. Wtedy zostałem ranny, stosunkowo lekko, w ramię. Szereg osób wtedy zginął, ponieważ właściwie znaleźliśmy się w pułapce. Dom się palił, nie było się jak cofnąć i sytuacja była niemal beznadziejna, ale w końcu jakimś naszym kolegom z naszej kompanii udało się dotrzeć i nas ewakuowano.
Ja najpierw byłem w punkcie opatrunkowym na Chmielnej. Tam mi założono jakieś klamry, żeby założyć opatrunek, a później znalazłem się w szpitaliku niedaleko [domu] braci Jabłkowskich. Byłem tam kilka dni, ranny – tam znoszono rannych – a później zostałem przetransportowany przez Aleje [Jerozolimskie] i znalazłem się w dzielnicy, która wydawała się prawie nietknięta. Jeszcze w niektórych mieszkaniach były okna.

  • To znaczy gdzie się pan znalazł, na jakiej ulicy?


Na ulicy Wspólnej i Hożej. Tam znalazłem schronienie u mojej dalekiej krewnej i tam spędziłem kilka dni. Później wróciłem do oddziału, ale to już było chyba koło 20 września. W każdym razie wtedy kiedy te fortece przyleciały i był zrzut, byłem jeszcze w tej względnie spokojnej dzielnicy.

  • Kiedy pan wracał do oddziału, czy nie było trudno znaleźć oddział, jak się parę dni nie [widzieliście]?


Pewno, że było trudno, ale po pierwsze wtedy znowu zobaczyłem brata, bo brat pozostał nadal w oddziale. Brat nie został ranny.

  • Ale gdzie pan wracał – znowu przez Aleje Jerozolimskie, w to samo miejsce?


W to samo miejsce. Z tym że już nie w to samo miejsce, bo okazało się, że gromadzi się żołnierzy na ulicy Smolnej. Tam właśnie, na tej Smolnej się znalazłem, w każdym razie w okolicach braci Jabłkowskich. Z naszej kompanii zginęło pięćdziesiąt parę osób. A z całego dużego batalionu zginęło ponad pięćset osób. Batalion miał około dwóch tysięcy osób, ale nie w tym samym czasie. Nie wszyscy w tym samym czasie [byli], bo przychodzili i odchodzili do innych jednostek.

  • A proszę opowiedzieć o życiu codziennym, bo pana oddział był na terenie kawałka wolnej Warszawy.


Tak.

  • Jak to wyglądało?


Przyznam się, że nie bardzo sobie mogę [to] uprzytomnić. Czytałem niedawno jakieś wspomnienia kolegi, można powiedzieć, ale nieznanego kolegi, który mówił, że otrzymał urlop na kilka dni. U nas to oczywiście było nie do pomyślenia i ja, prawdę mówiąc, cały czas… Trudno to sobie wyobrazić, ale cały czas człowiek był w wojsku, cały czas był zajęty obroną.

  • Nie pamięta pan żadnego wolnego czasu?


Mogę tak powiedzieć: ponieważ moja siostra chorowała na cukrzycę, więc przed wojną, a właściwie przed Powstaniem, szukaliśmy wszędzie [insuliny], w różnych aptekach. Mieliśmy zgłoszenie na przykład w jakiejś aptece na ulicy Wiktorskiej, że tam będzie, i tam normalnie [to] otrzymywaliśmy. Ale oczywiście Wiktorska daleko... Wiem, że bratu udało się dostać przepustkę do apteki na Smolnej, gdzie udało nam się zdobyć insulinę. Oczywiście ta insulina nie trafiła w końcu do siostry, ponieważ kiedy znaleźliśmy się już po upadku Powstania w niewoli, Niemcy zaproponowali, żeby lekarstwa posłać rodzinom. Oczywiście nie posłali rodzinom, ale swojej ludności. Tak czy inaczej jakąś małą partię insuliny zdobyliśmy. I to właśnie była przepustka. Tę przepustkę zachowałem, mamy tę przepustkę, tak samo jak mam dowody i legitymacje, które są przestemplowane pieczęcią hitlerowską, ponieważ nasza jednostka wystawiła dwie kompanie osłonowe, które miały zapewnić spokój i porządek w dzielnicy między rozejmem a wyjściem ludności. Ja w tej jednostce osłonowej byłem, tak samo jak mój brat. W związku z tym te legitymacje zostały przestemplowane przez Niemców, z tą gapą hitlerowską.

  • Wróćmy jeszcze na chwilę do życia codziennego. Czy pan pamięta, gdzie spaliście, co jedliście?

 

Na początku, [przez] tych pierwszych kilka tygodni, właściwie do upadku poczty – czyli do zbombardowania Poczty Głównej – jedliśmy cały czas makaron, ponieważ znalazły się jakieś zapasy makaronu i chyba pomidorów. Nie świeżych pomidorów, tylko…

  • Przecieru pomidorowego.


Posiłek był zapewniony – jeden raz, dwa razy. Jakoś nie przypominam sobie, żebym chodził tam na śniadanie, obiad i kolację. Ale kiedy wracaliśmy z barykady, było to zaopatrzenie prowadzone przez cały zespół tak zwanych peżetek – [z organizacji] Pomoc Żołnierzowi. To były koleżanki, też zaprzysiężone, którym też przyznano prawa kombatanckie. One to prowadziły. Później było bardzo głodno. Tak dalece było głodno, że – dosłownie – raz się jadło może, wieczorem, o żadnych daniach mowy nie było. Prawdę mówiąc, nie było co jeść. Wtedy kiedy byłem w tej drugiej dzielnicy, tam ta dalsza rodzina jakoś [mnie] zaopatrywała. Ale dosłownie byliśmy głodni, cały czas głodni. Właściwie groził głód. Nie tylko groził, ale był głód.

W momencie kiedy już wydawało się, że znajdziemy się w niewoli, próbowano uszyć jakieś tornistry – coś w tym rodzaju. Materiały znalazło się chyba u Jabłkowskich czy gdzieś. Wiem, że to próbowano uszyć, żeby można było z czymś wyjść.

  • No właśnie – bo jak komuś się rozdarło ubranie, zgubił buty, co w takiej sytuacji?


Nasz przyjaciel, dowódca kompanii, swoje buty ofiarował memu bratu. Jeszcze wtedy… Nie to, że wtedy, kiedy umarł, ale jeszcze był czynny. Ja nosiłem długie buty zdobyte pierwszego dnia. Po prostu – ponieważ w czasie nocy z 1 na 2 sierpnia jacyś Niemcy zostali zabici w aucie, w którym się chowali, później okazało się, że są buty. Przyniesiono mi te buty, ja je włożyłem. Cały czas nosiłem te buty, jak również chodziłem w spodniach policyjnych – jakoś to zostało zdobyte. Tak że chodziłem w długich butach wtedy.
Natomiast wracając do zajęć, przyznam się, że nie przypominam sobie wolnego czasu. O żadnych urlopach mowy nie było. Człowiek cały czas był w dyspozycji – to jest pierwsza rzecz – i właściwie innych zajęć nie miałem.

  • Czy uczestniczył pan w jakichś uroczystościach religijnych?


Tak. Była msza święta 15 sierpnia z udziałem biskupa Adamskiego. Ten biskup odprawiał przy Poczcie Głównej mszę świętą. Tak samo był jeszcze czynny kościółek na Moniuszki, tam też czasami się zjawiałem. Ale generalnie sobie nie mogę przypomnieć czasu wolnego w tym sensie, że: „O, to teraz zajmiemy się sobą!”.

  • Były przecież świetlice dla żołnierzy.


Nie. Prawdę mówiąc, świetlicy jako takiej nie było. Spaliśmy na Poczcie Głównej w kilku salach, chyba w podziemiach. […] W czasie jednego dyżuru na Marszałkowskiej zauważyłem, że w jakimś urzędzie – bo to był jakiś urząd niemiecki – jest mapa, ale taka ścienna. Wielka mapa złożona z trzech części. Mapa okolic Warszawy. Żeby nie [zostać posądzonym], że to jest jakaś grabież, uzyskałem zlecenie rekwizycji tej mapy. I przenieśliśmy tę mapę, i mapa była w podziemiach Poczty Głównej. Na Poczcie Głównej były też bardzo prowizoryczne warunki. Spałem na łóżku siatkowym, ale bez materaca, i zawsze karabin swój trzymałem pod sobą, żeby ktoś inny tego karabinu nie zabrał. Przypominam sobie, że któregoś dnia przyszedł jeden z dowódców kompanii, który był ranny, i powiedział: „No, w takich warunkach spać?!”. Pomyślałem: „Ależ on się rozczula…”. A to było bez żadnych materaców.

  • Akceptował pan takie warunki, jakie były?


Tak, oczywiście.

  • Czy słyszał pan o wyświetlaniu kroniki powstańczej w kinie na Złotej?


Był taki moment, kiedy był okres względnego spokoju. Wiem, że filmowano, tylko nie wiem, czy się zachowały jakieś zdjęcia… Ponieważ był taki bunkier przy poczcie, wejście do tego bunkra. Ale czy się zachowało? Chyba się nie zachowało. A tak – było się albo na poczcie, albo na barykadzie.

  • Czy czytał pan jakieś gazetki podczas Powstania albo słuchał rozgłośni radiowych?


Gazetki tak. Oczywiście drukowane komunikaty się bardzo dokładnie czytało. Słuchać to nie… Może kiedyś nadawano jakieś… Ale przede wszystkim gazetki. Gazetek było bardzo dużo. Właściwie wszystkie odłamy polityczne miały prawo drukowania. Tak że to były gazetki różnych orientacji politycznych, ale wszystkie na ten sam temat pisano. Przede wszystkim o Zachodzie i postępach. Wiedzieliśmy o zdobyciu Paryża.

  • A czy wiedzieliście, co dzieje się na Starówce?


Wiedzieliśmy, oczywiście. Osoby, które były na Starówce, wychodziły włazem przy Świętokrzyskiej.

  • Czy pan się zetknął z takimi Powstańcami?


Tak.

  • Oni opowiadali, co się tam działo?


Oni przeważnie… Ja się orientowałem, mogę powiedzieć. Że opowiadali, to może za dużo powiedziane. Z tych relacji ja wiedziałem, co się dzieje na Starówce, że Starówka upada, że – poprzednio – się broni. To doskonale wiedziałem. Natomiast nie miałem czasu… Wiem, że oni wychodzili brudni, strasznie cuchnący. U nas próbowali jakoś… Ale ich wkrótce chyba przeniesiono na plac Trzech Krzyży, tak że właściwie tego kontaktu nie było.

  • A ludność cywilna? Jak się odnosiła – konkretnie – do pana?


Ludność cywilna odnosiła się wspaniale. Wprawdzie w ostatnim okresie był taki moment, że znalazłem się w jakiejś piwnicy i widziałem białe płachty, coś w tym rodzaju. Tak jakby szykowali się… Ale przyznam, że to określono jako defetyzm i właściwie nie widziałem żadnych protestów większej ludności. Ludność wspaniale się odnosiła i właściwie dzięki ludności Powstanie tak długo trwało.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną w okresie Powstania?


Z rodziną miałem kontakt tego rodzaju: 2 sierpnia brat mój zadzwonił do chłodni. Okazało się, że połączenie jest, ale tylko dowiedzieliśmy się, że Niemcy są w chłodni. Już wiedzieliśmy, że to nie jest teren opanowany przez [naszych]. Miałem [kontakt], tylko później, jak znalazłem się w tej dzielnicy po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Tam później znalazłem się u mojej dalekiej krewnej i wuja szukałem, ale oni nic oczywiście nie wiedzieli.

  • A czy wiedział pan o rzeziach ludności cywilnej na Woli podczas Powstania?


Chyba tak, chyba tak… Byliśmy niesłychanie zaniepokojeni, z tym że rodzice ocaleli, miedzy innymi z tej racji, że chłodnia od razu nie była terenem walk, bo właściwie walki były przy Młynarskiej czy Skierniewickiej, Płockiej, ale dalej nie było, tam, gdzie już był teren niemiecki. Większość ludności zginęła. Rodzice ocaleli i te osoby, które były w chłodni. Z miejsca wyrzucono [ich] z budynku administracyjnego, tam Niemcy urządzili szpital, w naszych mieszkaniach. Cała ludność znalazła się w schronie – był wybudowany bardzo dobry schron w chłodni. Po paru dniach ludność, ci mieszkańcy, musieli pracować w szpitalu na rzecz Niemców – porządki jakieś, coś gotować. Moja siostra była ciężko chora na cukrzycę. W pewnym momencie mieszkańcy, a właściwie mieszkanki tego domu trochę zaczęły protestować, że muszą pracować na rzecz Niemców i Niemcy wyrzucili wszystkich do kościoła Świętego Wojciecha. Z tym że zabrano moją mamę, a siostra pozostała. Ale siostra wymogła na moim ojcu – i w końcu był tam też jakiś dowódca wojskowy – że siostrę również odprowadzono do kościoła. Dzięki temu mama ocalała, bo w kościele robiono segregację. Szereg osób rozstrzelano, szereg posłano od razu do obozu koncentracyjnego. Siostra znalazła się w tym kościele z mamą i następnego dnia zostały odstawione transportem z częścią ludności z kościoła Świętego Wojciecha na Dworzec Zachodni [na transport] do Pruszkowa.

  • Wróćmy teraz do pana. Pan opowiadał o tych pierwszych dniach, o „ukraińcach” mordujących ludzi. Czy pan się jeszcze podczas Powstania zetknął z takimi przejawami ludobójstwa – tak to nazwijmy?


Właśnie nie. Absolutnie nie.

  • A z żołnierzami niemieckimi, tak bliżej niż na odległość strzału – czy pan widział ich zachowania, reakcje?


Ale wobec ludności?

  • Wobec pana konkretnie może?


Prawdę mówiąc nie.

  • Tylko zetknął się pan bliżej z tymi jeńcami wychodzącymi z PAST-y? Innych Niemców tak blisko pan nie widział?


Nie. Później, ponieważ byłem w tej jednostce, kompanii osłonowej, to później chodziliśmy po Warszawie, ale właściwie tych najbliższych ulicach, bardzo dobrze uzbrojeni, bardzo dobrze! I spotykaliśmy też patrole niemieckie.

  • Jak oni się odnosili do was?


Prawdę mówiąc, z pewnym szacunkiem. Nie wyobrażali sobie, że można tak długo walczyć. Zresztą wtedy byliśmy bardzo dobrze uzbrojeni, bo kiedy już kompanie osłonowe działały, to już oddziały wyszły, część broni pozostała. Myśmy mieli bardzo dobrą broń. Nigdy nie byliśmy tak dobrze uzbrojeni jak wtedy. I widzieliśmy, jak podpalają domy. Po prostu chodziły całe Brennkommando, które wysadzały domy i podpalały – te ocalałe domy. Te, które się jeszcze nie spaliły, bo oczywiście szereg domów już się spalił wcześniej.

  • Kiedy pan zaczął należeć do kompanii osłonowej? Proszę opowiedzieć o tych ostatnich dniach Powstania.


Od momentu kapitulacji.

  • Zgłosił się pan na ochotnika?


Tak. Okazało się, że naszemu batalionowi… Z wszystkich kompanii powstał jeden batalion, to znaczy można tak powiedzieć. Jedna kompania powstała. Dlatego że bardzo dużo osób zginęło, byli ranni – większość osób było rannych. Tak że była jedna większa trochę jednostka i tej kompanii zbiorczej nadano numer C czy D, już nie przypominam sobie. A jeszcze 8. kompania, która była liczniejsza i w której w większej liczbie zachowało się to w tej jednostce, była tą drugą kompanią. To były te dwie kompanie osłonowe, które działały w tej dzielnicy, żeby nie było grabieży.

  • Ale pilnowaliście, żeby kto nie grabił? Niemcy czy Polacy?


Niemcy, Niemcy. Nie, żadni Polacy… Żadnych grabieży nie widziałem. Nie, nie.

  • Jak przyjęliście decyzję o kapitulacji?


Nie wszyscy się z tym godzili. Tak można powiedzieć. Niektórzy uważali, że jeszcze jest jakaś szansa obrony, zwłaszcza wtedy, kiedy okazało się, że jest trochę tej broni. To i tak nie mogło dać większego rezultatu. Nasz oddział, te kompanie osłonowe, opuściły Warszawę 9 października. Najpierw złożyliśmy broń w Alejach Niepodległości, przy pomniku Sapera, na placu. A później Filtrową, przez Dworzec Zachodni dotarliśmy chyba do Bema, z Bema do Wolskiej i tam się zatrzymaliśmy, na wprost domów, w których mieszkałem. Ale mowy nie było o tym, żeby tam pójść czy sprawdzić…

  • Niemcy eskortowali oddział?


Tak, oczywiście.

  • Jak pan zapamiętał eskortujących was Niemców? Jak oni się zachowywali?


Przyznam się, że w tej chwili nie mogę powiedzieć dokładnie. Tak czy inaczej żeśmy szli, bo szliśmy do Ożarowa. Szliśmy do Ożarowa pod eskortą. Gdzieniegdzie ludność się pokazywała, to próbowali [nas] karmić – jakieś owoce, coś, czego nie widzieliśmy przez dwa miesiące. Później, jak znalazłem się w Ożarowie, zachorowałem. Już poprzednio źle się czułem. Byłem u lekarza i lekarz powiedział: „Proszę pana, to jest zakażenie. A ja takie zakażenie przechodziłem w 1938 roku. Jak pan zobaczy lekarza niemieckiego, to niech pan się zgłosi”. Zgłosiłem się. Okazało się, że to nie zakażenie, a po prostu serce. Byłem na izbie chorych, w Ożarowie, przez dwa dni chyba. Tam, trzeba powiedzieć, że ci sanitariusze starali się pomóc, chociaż oczywiście gdyby dano im rozkaz zamordowania, to by bez żadnej wątpliwości zamordowali. Ale starali się pomóc. Wiem, że palili w piecu.

  • To był niemiecki szpital?


Nie, o żadnym szpitalu mowy nie było. To była… Przy takiej hali, w której kable były, były jakieś pokoiki. Byłem tam do momentu wyjazdu. To było chyba na trzeci dzień czy na czwarty dzień. Podstawiono wagony – jeden wagon był dla rannych. Ja w tym wagonie dla rannych się znalazłem. Bardzo ranni byli transportowani inną drogą. A [tu] tacy mniej ranni. Znalazłem się w tym wagonie, w którym był lekarz i sanitariuszki, i też ranni byli. Wszystko to leżało pokotem w wagonie. Natomiast wszyscy inni zostali ulokowani w wagonach towarowych, z tym że po pięćdziesiąt sześć osób chyba. Właściwie oni tylko stali, nie bardzo mogli siedzieć. Ja to prawie leżałem. Tak jechaliśmy do obozu, z tym że nie wiedzieliśmy, do jakiego obozu jedziemy. Przejeżdżaliśmy przez… Zapomniałem. Zbąszyń chyba. Przejechaliśmy granicę polską i później już jechaliśmy wzdłuż, do Saksonii. Był bardzo piękny dzień. Właściwie piękne dni, bo chyba dwa dni jechaliśmy jakimiś bocznymi liniami kolejowymi. Wiem, że przejeżdżało się przez wspaniałe lasy, te zielonogórskie. W międzyczasie nie karmiono. Nie karmiono i nie dawano pić. Jeden raz otworzono wagony, to urządzono odwszalnię. Wtedy jakieś mokre rzeczy… Gdzieś moczono, później te same rzeczy się włożyło…

Dojechaliśmy do jakiejś stacji, która, jak się okazało, była stacją sąsiadującą z Mühlbergiem – ponieważ znaleźliśmy się w obozie w Mühlbergu. Wtedy otworzono wagony i pozwolono pójść do takiej wieży wodnej. Mnie się w ogóle nie chciało pić, ale pomyślałem sobie: „Dla zasady ja też pójdę”. Tam się napiliśmy. Później już tylko jeden przystanek i wszyscy wysiedli w Mühlbergu. Stamtąd poprowadzono [nas] nie do obozu, ale do obozu przejściowego. W tym obozie przejściowym pod namiotami mieliśmy urządzoną kwarantannę. To było parę dni, może około tygodnia. Ja, ponieważ byłem ranny, znalazłem miejsce w namiocie, w którym leżeli ranni. Wszyscy inni leżeli pokotem w takich dużych hangarach, na ziemi. Było zimno. Kilka dni. Przywieziono posiłek – kolację czy obiad. Okazało się, że przywieźli [to] polscy podchorążowie, nasi koledzy. Tak że znalazłem starszych kolegów z gimnazjum, którzy od 1939 byli w niewoli. Najpierw byli w bardzo trudnych warunkach, później byli na Zachodzie, a później w stosunkowo dobrych warunkach, bo już wszyscy otrzymywali opaski i już zaczęto uznawać ich prawa kombatanckie – bo poprzednio nie przyznawano im praw kombatanckich. Uważano, że im nie przysługują.

  • A jak traktowano Powstańców?


Już myśmy wiedzieli, że przysługują nam prawa kombatanckie. W momencie kapitulacji już było widomo. Okazało się, że są ci koledzy, których znamy, że oni nas znają. To było dla nas wielkie podtrzymanie [na duchu]. Między innymi dzięki nim udało się wysłać kilkadziesiąt listów poczty jenieckiej. Listy, które… Później kupowało się te listy za papierosy czy jakieś przydziały, natomiast niektóre listy [były pisane] po niemiecku. Ja nie znałem niemieckiego. To właśnie ci koledzy napisali te listy po niemiecku. Szukaliśmy rodziców. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje – czy przeżyli, czy nie przeżyli. Szczęśliwie później pierwszą paczkę otrzymaliśmy od kolegi, który przez całe gimnazjum był naszym kolegą i który znalazł się na robotach. Był kolejarzem, to znaczy pełnił jakieś funkcje kolejarskie. Ponieważ byliśmy z nim w kontakcie w czasie okupacji, znaliśmy jego adres. Posłaliśmy list i pierwsza paczka to była przesłana przez niego cebula. To było wielkie podtrzymanie. Później ten kolega skontaktował się ze swoimi rodzicami z Poznania, którzy też przesłali paczkę. Później udało się nawiązać kontakty, to znaczy pisaliśmy na wszystkie możliwe adresy.
Tak się złożyło również, że zapamiętałem adres właściciela duńskiej firmy, którego nie znałem, ale który był właścicielem firmy „Kontraktor” w Danii. Wysłałem do niego list, pytając o mego wuja, który był dyrektorem firmy „Kontraktor”. On odpisał bardzo życzliwie i już ten pierwszy kontakt był. Później – jedna z kuzynek miała jakichś krewnych w Niemczech, ponieważ to była rodzina mieszana. Zapamiętałem adres ulica Holba i Strasse 9, we Fryburgu i w Breisgau. Ten adres też zapamiętałem i też napisałem do tego Niemca właśnie dzięki pomocy kolegów. Też bardzo życzliwie odpisał i już był drugi kontakt. W końcu nawiązaliśmy kontakt z rodzicami.

Okazało się, że rodzice bardzo dużo przeszli, ale w końcu ocaleli. Byli w miejscowości pod Grodziskiem, w małym folwarku.

  • Pan tutaj użył takich słów, że to było podtrzymujące na duchu. Czy to znaczy, żeście byli trochę załamani, jak dostaliście się do tego obozu czy kiedy do niego jechaliście?


Można powiedzieć, że nie. Z jednej strony uznaliśmy, że tak widocznie miało być. A druga rzecz – już było wiadomo, że niezależnie od tego, że my, to znaczy Powstanie, upadło, to że Niemcy przegrają. To już było wiadomo.

  • Ale tylu kolegów zginęło…


No tylu kolegów zginęło… No oczywiście, że tak! Ale…

  • Nie było takiego poczucia, że to na darmo?


Tak jak ja sobie przypominam, to właściwie jeżeli chodzi o uczestników Powstania, tych, którzy brali udział, oni rozumieli wagę tego czynu, w tym sensie, że nie było biadolenia. To, co się mówiło, że dowództwo zawiniło – tego nie było. Oczywiście było wiadomo, że nastąpiła katastrofalna sytuacja, Niemcy znaleźli siły, ale właściwie to uznano jako dopust boży. W gronie kolegów – tak jak ja później byłem na studiach w Belgii i tutaj po powrocie, a wróciłem dopiero w roku 1958 – to nie było tego, że: „A, nas zdradzili”. Zdradzili, prawdę mówiąc, alianci.

  • Czyli pan szedł do Powstania z takim nastawieniem, że jak trzeba będzie życie oddać, to pan odda?


Można tak powiedzieć, ponieważ w czasie okupacji tyle osób ginęło, a ja jak w ostatnim roku chodziłem do urzędów po całej Warszawie, to prawdę mówiąc, codziennie była strzelanina. Człowiek oczywiście cieszył się, że żyje, ale był przygotowany – w tym sensie, że nie jest pewne, czy przeżyje do jutra. To nie była taka sytuacja, że nagle z sytuacji absolutnie normalnej człowiek znalazł się w sytuacji wyjątkowej. Ta sytuacja wyjątkowa była przez cały czas okupacji. Cały czas.

  • Do kiedy był pan w obozie?


W obozie jenieckim byłem chyba do… Nawet to dokładnie można wiedzieć. Chyba do czerwca. Z tym że w międzyczasie udało się uzyskać bratu przepustkę z obozu. Brat pojechał do obozu Dössel – obozu oficerskiego, gdzie wiedzieliśmy, że jest nasz kuzyn. W tym obozie brat odnalazł kuzyna, który za dwa dni wyjeżdżał na teren dywizji pancernej w Meppen. Myśmy w tym czasie akurat dowiedzieli się, że będą organizowane polskie wyższe studia w Belgii.

  • A kto wyzwolił ten obóz, w którym pan był?


[…] Obóz został wyzwolony… trudno powiedzieć kiedy. Na kilka tygodni przed końcem wojny. Niemcy… Właściwie front wschodni ruszył i zbliżał się do Mühlbergu. Wtedy grupa polska zażądała, że chce wyjść z obozu. Niemcy już trochę inaczej odnosili się do jeńców i zgodzili się na to. Grupa polska, kilkaset osób – bo obóz jeniecki w Mühlbergu był olbrzymim obozem, miał 25 000 jeńców wszystkich nacji – duża ilość Rosjan, Polacy, Francuzi, Anglicy, Amerykanie, Kanadyjczycy, Jugosłowianie, Włosi. Niemcy zgodzili się na to, żeby grupa polska wyszła. Wyszliśmy i kilka dni krążyliśmy po Niemczech między dwoma frontami. A w międzyczasie wojska radzieckie już zbliżały się do obozu. Nie chcieliśmy być w tej enklawie. W końcu doszliśmy… Kilka dni, niby pod eskortą, ale ta eskorta była bardzo słaba. Ponieważ nie było zaopatrzenia, chodziło się, żeby zdobyć żywność.
Nadleciały alianckie samoloty, zidentyfikowały, że to są jeńcy. Któregoś dnia – nie mogę powiedzieć, jaka to była data – powiedziano, że należy pójść w kierunku jakiegoś miasteczka, ponieważ tam będzie [transport]. Poszliśmy w kierunku miasteczka, później nadleciał samolot, [poinformowano], że jeszcze miasteczko niezdobyte. A Niemcy chcieli się poddać. Jak nocą się szło, to w tych wsiach, w tych miejscowościach były wszędzie białe flagi, wszędzie prześcieradła wisiały. Niemcy chcieli się poddać zachodnim wojskom.
W końcu znaleźliśmy się na jakimś dworze, gdzie próbowano coś sobie zgotować – nie było zaopatrzenia. Amerykanie zawiadomili, żeby jeszcze kilkanaście kilometrów przejść i że tam będzie zorganizowany transport. Doszliśmy do tej miejscowości i okazało się, że przyjechało kilkadziesiąt wielkich ciężarówek, wszystkie prowadzone przez Murzynów, którzy mieli nas dowieźć kilka kilometrów – miał być obóz w Grimmie. Jechaliśmy sto kilometrów, może mniej, dlatego że wszystkie mosty były pozrywane. Amerykanie cuda w tych autach [wyczyniali], tak pewnie prowadzili. Dojechaliśmy do Grimmy, do obozu – do koszar niemieckich; niezniszczonych koszar niemieckich, doskonale urządzonych. Byliśmy w Grimmie kilka tygodni, z tym że po dwóch dniach od naszego przyjazdu okazało się, że armia brytyjska odstępuje ten teren i że nie ma zaopatrzenia. Wcześniej było zaopatrzenie brytyjskie. Wobec tego Polacy zadecydowali, że sami zdecydują o swoim zaopatrzeniu. Wyszły grupy na wsi i zaczęto rekwirować żywność. Spontanicznie, ponieważ na wsiach byli również Polacy, na robotach, więc oni wskazywali, gdzie iść i od razu okazywało się, że te wsie są doskonale zaopatrzone. Tam była moc kasz, konserw! Wszystko to się przyniosło, jakieś kury się zdobyło. Niemcy doszli do przekonania, że znacznie lepiej będzie, jak oni zapewnią zaopatrzenie do obozu, bo inaczej okolica będzie spustoszona. Zawiadomili polskie władze obozowe Grimmy, że oni zapewnią dostawy żywności – żeby tylko tych rekwizycji nie było.
W Grimmie byliśmy kilka tygodni, po czym okazało się, że Grimma ma być przejęta przez Rosjan, ponieważ poprzednie ustalenia zostały zmienione. Wobec tego znowu grupa polska zażądała przeniesienia w inne miejsce. Przewieziono nas, wydaje mi się, że w okresie Zielonych Świątek, do miejscowości Northeim, pod Kassel. Northeim to były bardzo nowoczesne koszary, absolutnie niezniszczone, ze sportowymi boiskami, pływalnią i tak dalej. Tam byliśmy. Z Northeim brat pojechał do Lubeki – nie do Dessel, ja się pomyliłem, Lubeka – żeby odnaleźć kuzyna. Wrócił z wiadomością, że będą polskie studia w Belgii, tylko trzeba się zgłosić w Belgii. Udało nam się dostać. Byliśmy chyba jedynymi, którzy w sposób legalny opuścili obóz, uzyskując rozkaz wyjazdu. Zresztą ten rozkaz wyjazdu jeszcze mamy – żeby kierować się do Belgii. Nie było żadnego transportu, ale pojechaliśmy najpierw koleją do Celle. […] stamtąd okazało się, że są nie tyle transporty, lecz że czasami jadą jakieś auta w kierunku granicy holenderskiej. Znaleźliśmy się w aucie, ciężarowym oczywiście, i dojechaliśmy na teren dywizji pancernej […], która już zaczęła okupować teren niemiecki, do Maczkowa. Tak została nazwana ta miejscowość. Tam się zameldowaliśmy, tam już było polskie dowództwo. Później się okazało, że po paru dniach trzeba pojechać do Belgii. Znowu takim transportem – autostopem, ale wojskowym, do jakiejś miejscowości, z której odchodziły pociągi wakacyjne, urlopowe. Przyjeżdżamy do tej miejscowości – to jest gdzieś w okolicy Oldenburga – i pierwsza osoba, którą spotykamy… Spotykamy naszego starszego kolegę, który był tłumaczem. Też był w niewoli.

  • Kolega z Poznania, tak?


Kolega z gimnazjum, tak. Starszy kolega Dutkowski, który później był wiceprezesem Banku Polskiego.

  • Jak był pan wtedy ubrany? Czy mieliście jakieś mundury, ubrania? Jak to wyglądało?


Z mundurami było słabo. Po pierwsze, spodnie pozostały. Była jakaś marynarka i tak dalej, ale nie wojskowa. W obozie praktycznie zarekwirowano cywilne ubrania, które później – niby zadeklarowano – można odesłać do rodziny, co oczywiście nie zostało dotrzymane, bo po paru tygodniach oznajmili, że armia niemiecka dziękuje za ofiarowane ludności niemieckiej ubrania, odzienie, kurtki. Mnie się udało w obozie kupić kurtkę amerykańską – za papierosy, oczywiście. Bardzo dobrą kurtkę, która służyła później przez kilka lat. Wspaniałą kurtkę amerykańską! Nie żadna puchowa, ale ciepła, z podwójną jedwabną podszewką. Wspaniała kurtka… A brat miał – jeszcze z Warszawy – burberry, bardzo dobry płaszcz, to w tym płaszczu chodził.

  • W Belgii skończył pan studia, tak?


W Belgii skończyłem studia, z tym że nie miałem żadnych świadectw, więc musiałem się zarejestrować w Centrum Wyższych Studiów. To centrum było kierowane przez profesora Kazimierza Drewnowskiego, dawnego rektora Politechniki Warszawskiej. Zgłosiliśmy się tam, urządzono wstępny egzamin ze znajomości języka francuskiego – ja znałem język francuski, mój brat też. Tam przez kilka dni byliśmy w Brukseli, po czym powiedziano: „Bardzo pięknie, ale musicie pojechać do Paryża, bo musicie być zweryfikowani przez misję polską”. Otrzymaliśmy rozkaz wyjazdu. Ja ten rozkaz wyjazdu mam jeszcze teraz. Pojechaliśmy do Paryża – przyznam się – bez żadnego entuzjazmu, ponieważ myśleliśmy, że najlepiej od razu być w Belgii… Pojechaliśmy do Paryża, znaleźliśmy się w koszarach Bessieres, na przedmieściu, które były koszarami polskimi. To był taki punkt zborny.
Tam znowu, też pierwszego dnia, spotkaliśmy starszego przyjaciela, który był porucznikiem. Był w niewoli niemieckiej, ale z walk we Francji. Później był w Szwajcarii, ponieważ armia Kleeberga przeszła do Szwajcarii. […] Byliśmy w tym obozie przez kilka miesięcy. W międzyczasie przechodziliśmy jeszcze dodatkową weryfikację ze znajomości języka i odnaleźliśmy naszego prefekta. Ponieważ nasza siostra zmarła po Powstaniu, kiedyś udało nam się być w polskim kościele Saint-Honore i poprosić o mszę świętą. Któregoś dnia miała być odprawiona. Przyszliśmy rano, po uzyskaniu przepustek i – okazuje się – wychodzi [w czasie] mszy świętej nasz dawny prefekt gimnazjalny. Jak się okazało, to nie była nasza msza, tylko inna. Tak czy inaczej znaleźliśmy też tego prefekta, który później został rektorem w Polskim Seminarium w Paryżu. Przez trzydzieści osiem lat był rektorem.

  • A dlaczego zdecydował się pan wrócić w 1958 roku do Polski?


Ja nie wracałem z Belgii. W Belgii po uzyskaniu dyplomu było bardzo trudno o pracę i była przyjęta zasada tego rodzaju, że osoby, które będą kończyły studia w Belgii, nie będą [tam] pracowały. Tak Belgowie to wymogli. Wyglądało [na to], że będzie można wrócić, ale okazało się, że powrót jest niemożliwy i trzeba zostać w Belgii. Mój brat bliźniak uzyskał dyplom inżyniera cywilnego na Uniwersytecie w Leuven, a ja najpierw pracowałem społecznie w Bratniej Pomocy, byłem wiceprezesem zarządu oddziału, a później zarządu głównego. W międzyczasie chodziłem na wykłady, na ostatni rok Wyższej Szkoły Handlowej, ale wieczornej, z tym że bez prawa….
Kilka lat przebywaliśmy w Belgii, z tym że bratu udało się po uzyskaniu dyplomu znaleźć pracę w wielkiej stalowni w Liege – czyli w Leodium – w Société Espérance Longus. Natomiast mnie nie udało się pracy dostać. Ja tylko pracowałem na prace zlecone – jak byśmy powiedzieli – kierując czy kontrolując księgowość Polskiego Czerwonego Krzyża. Polski Czerwony Krzyż przyjął wtedy nazwę Relief Society for Poles i miał wtedy siedzibę w Londynie, po prostu nie mieliśmy tutaj łączności z Warszawą. Prowadził domy i opiekę nad polską ludnością. Ja pracowałem tam przy kontroli księgowości, mniej więcej kilka tygodni na miesiąc, prowadziłem bilanse. Później przeprowadziłem się do brata, do Liege.
Zdecydowaliśmy pojechać do Kanady. Pojechaliśmy do Kanady, ponieważ mój brat otrzymał propozycję Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie, że ułatwią przyjazd. Ułatwienie polegało na tym, że oni zagwarantowali, że osoba o tych kwalifikacjach, która już pracowała w wielkiej firmie belgijskiej w biurze studiów, da sobie radę w Kanadzie. Nie gwarantowali pracy. Od razu było wiadomo, że pracę trzeba będzie zdobyć. Pojechaliśmy do Kanady…

  • Który to był rok?


Marzec 1952 roku. Sytuacja była tego rodzaju, że najpierw bratu odmówiono wizy. Tylko mnie dano wizę. Ja nie chciałem jechać [sam]. Tak czy inaczej, w końcu opóźniliśmy [to] jakoś. Jak brat po raz drugi zjawił się na komisji lekarskiej, w końcu uznano, że może jechać. Razem z bratem pojechaliśmy do Kanady w marcu 1952 roku. 17 marca wylądowaliśmy w Halifaksie.

  • Czy pytaliście panowie o zdanie rodziców?


Już wtedy oczywiście byliśmy w kontakcie z rodzicami, z tym że było wiadomo, że rodzice są zdania, żeby synowie sami decydowali. Sytuacja była tak niesprzyjająca tu, w kraju… Przyjechaliśmy do Kanady i były wielkie kłopoty z pracą. Mój brat wysłał chyba sto propozycji, ofert pracy. W końcu znalazł pracę w firmie konstrukcji metalowych, ponieważ był specjalistą w dziedzinie wytrzymałości materiałów. Pracował w tej firmie, po czym przeniósł się do innej – do zarządu miejskiego. Był w dziale technicznym, pracował tam przez rok czy jakiś czas. Później przeniósł się do firmy „Canadian Vickers”. To była wielka firma, bardzo dobrze prowadzona, która miała działy konstrukcyjne, stocznię.

  • A co pan robił?


Ja z kolei szukałem pracy znacznie dłużej. W końcu znalazłem pracę w księgowości, w dużej firmie księgowych przysięgłych – Bonnie i spółka. To była firma, która kontrolowała wielkie firmy. Pracowałem tam przez mniej więcej sześć miesięcy. Później mnie wypowiedziano [pracę], ponieważ stwierdzono, że za drogo kosztuję. Oni zatrudniali praktykantów, Kanadyjczyków oczywiście, którym płacili grosze, a mnie musieli trochę więcej płacić. Znowu nie miałem pracy, ale po miesiącu znalazłem ją w firmie, też księgowej, Grande Comptable Public Accrédite – koncesjonowana firma księgowa. W tej firmie pracowałem przez pięć lat, od 1953 do 1957 roku.
W 1957 roku mój ojciec ciężko zachorował, bardzo ciężko. Wobec tego zdecydowałem pojechać do Polski. Pojechałem i byłem w Polsce przez rok, już mając obywatelstwo kanadyjskie. Ojciec… Najpierw sytuacja była trochę lepsza, później ojciec znowu zachorował i dopiero po roku sytuacja była względnie niezła. Wróciłem do Kanady, gdzie mieszkałem jeszcze przez dwa lata z bratem.

  • Czy Kanadyjczycy mieli jakiś szczególny stosunek do Polaków? Czy traktowali was tak samo jak swoich obywateli?


Można powiedzieć, że i w Belgii, i w Kanadzie odnoszono się z dużą życzliwością. Na przykład, jeżeli chodzi o Kanadę, w momencie, kiedy znalazłem się w tej firmie, z miejsca doręczono [mi] klucze, z miejsca okazano zaufanie i traktowano z pełnym szacunkiem. Nie było żadnej dyskryminacji. Zresztą okazało się, że Polacy bardzo dobrze pracowali. Jak mój brat pracował w Kanadzie, to z miejsca zatrudniono drugiego Polaka. Okazało się, że Polacy mają dobrą opinię.

  • Pan zdecydował jednak powrócić do Polski.


Powróciłem do Polski w 1960 roku. To znaczy po powrocie do Kanady po dwóch latach wróciłem do Polski i zostałem w Polsce. Próbowałem znaleźć pracę. Okazało się, że znalazłem pracę w Ośrodku Rozpowszechniania Wydawnictw Naukowych Polskiej Akademii Nauk. To była instytucja zlokalizowana w Pałacu Kultury [i Nauki] i zajmowała się rozpowszechnianiem wydawnictw Polskiej Akademii Nauk. Miała bardzo wielki dział wymiany zagranicznej i dział importu. Pracowałem w tym dziale przez trzydzieści lat.

  • Czy spotkały pana jakieś nieprzyjemności z powodu tego, że był pan żołnierzem Armii Krajowej?


Można raczej powiedzieć, że nie. Owszem, może w jakimś stopniu tak było, bo byłem przez jakiś czas kierownikiem działu, a później przestałem nim być. Ale była reorganizacja, więc miałem zajęcie jako pierwszy zastępca, ale tę pracę kierownika straciłem.

  • Czy jest jakaś scena z czasu Powstania, która panu najbardziej utkwiła w pamięci, coś, co powraca?


W czasie Powstania? Było kilka takich momentów. Był taki moment jeszcze w pierwszych dniach Powstania, że ja w czasie snu… Inaczej. Przed Powstaniem jeszcze miałem kiedyś taki sen, że widzę jakiś blok, który się wali. I będąc na Poczcie [Głównej] w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że ja ten blok widzę. Ale to było jeszcze przed bombardowaniem. A poza tym… Wielki triumf zdobycia PAST-y. Później śmierć naszego przyjaciela, właśnie tego dowódcy, który zginął w kościele Świętego Krzyża, w czasie zdobywania kościoła Świętego Krzyża. I oczywiście bombardowanie Poczty [Głównej], jak szukało się osób, które… wszystkie były bez głów, bez rąk.


Warszawa, 16 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Janusz Słaboszewicz Pseudonim: „Bohu” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Kiliński”, 2. Kompania, pluton 167 Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter