Janusz Stanisław Kowalski „Rokita”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pan sądzi, co powoduje, że ludzie decydują się poświęcić swoje życie dla ojczyzny? Czy to geny, czy to wychowanie w domu, w szkole?

Nie wiem, to jest u Polaków chyba dość powszechne. Jeśli chodzi o mój dom, to w moim domu ojciec był legionistą 4. Pułku Piechoty Legionów od 1915 do 1920 roku, właściwie 1921, w końcowej fazie wojny był dowódcą 11. kompanii w 4. Pułku Piechoty Legionów. Stryj mój, ułan Beliny, był w 1920 roku ciężko ranny – też wstąpił w 1915 roku. Obaj byli poddanymi rosyjskimi, powinni służyć w zasadzie w wojsku rosyjskim, a jednak związali swoje losy z wojskiem polskim. Tam gdzie powiewały polskie sztandary, zawsze znajdowała się duża grupa ludzi, którzy pod te sztandary się zaciągali.
Służyłem w 1 Armii Wojska Polskiego. W okresie bitwy o Warszawę kompania, w której służyłem, 1 Samodzielna Kompania Zwiadowcza, 1 Dywizji Piechoty, była złożona prawie wyłącznie z sybiraków, z wygnańców. Dopiero gdy zostałem oficerem – po ranach – po powrocie objąłem dowództwo plutonu w czasie walk na ziemiach zachodnich, łącznie ze szturmem Berlina. Miałem pluton partyzantów ochotników w połowie z Armii Krajowej. Widziałem, że ci ludzie bardzo chętnie, ochotniczo szli do wojska, dlatego że racje tego wymagały. Nasza ulubiona pieśń zwiadowców 1. kompanii – może trochę na radziecką melodię: „Czy umrzeć nam przyjdzie wśród boju, czy w tajgach Sybiru nam gnić, z trudu naszego i znoju, Polska powstanie, by żyć”. Śpiewaliśmy o tajgach Sybiru, mimo że nie dotyczyło to wroga zasadniczego, czyli Niemiec, ale Rosji, która moich żołnierzy przygarnęła, aresztując ich i zsyłając, a jednak [wielu] znalazło dość siły, dość woli walki, częstokroć nie zdążywszy do Andersa, by dostać się do polskiej armii. Kompania, w której służyłem, składała się prawie wyłącznie z bardzo młodych ludzi, dowódcą był bosmanmat Flotylli Pińskiej Konstanty Minuczyc, wówczas w stopniu porucznika.

  • Wróćmy do okresu sprzed wojny. Czy często mówiło się o miłości do ojczyzny?

Ojciec był piłsudczykiem i w domu były wszystkie pisma, mowy, rozkazy Piłsudskiego, wszelkie książki. Ojciec w swojej młodości zetknął się z teatrem i bardzo często deklamował wiersze Mickiewicza w domu. Może w jakiś sposób byłem tak wychowany, jednym słowem trochę na wyrost że: „Słodko i zaszczytnie jest umrzeć za ojczyznę”.

  • A szkoła?

Do szkoły chodziłem do gimnazjum. Przed wojną skończyłem trzy klasy gimnazjum na Wołyniu, w Łucku.
Musiałem niestety szybko opuścić Łuck. Ojciec uciekł przed aresztowaniem. Był członkiem Zarządu Związku Legionistów w Łucku i pewnego dnia przyszło po niego NKWD. Nie zastało go w domu, siedzieli do wieczora, potem kazali matce mojej, by ojciec przyszedł następnego dnia rano na posterunek. Mama się przeraziła, wysłała ojca z miejsca przez zieloną granicę do Generalnej Guberni. W ten sposób ocalał.
Potem ja przechodziłem przez zieloną granicę w Brześciu, w noc, która obecnie jest uważana za najzimniejszą noc w całym stuleciu, z 10 na 11 stycznia 1940 roku, przekraczałem granicę, kiedy na dworze było w Siedlcach minus czterdzieści cztery stopnie, a Siedlce od Brześcia, to są zaledwie sto kilometrów.

  • Pan szedł sam?

Sam przechodziłem przez granicę.

  • Ile pan miał wtedy lat?

Piętnaście lat, niestety złapali mnie bolszewicy, ale dzięki rzewnej opowieści, puścili mnie na stronę niemiecką, tam przedostałem się do ojca w Lublinie, po czym ściągnęliśmy moją rodzinę.
Moja mama... Mój ojciec początkowo miał taki niewielki folwarczek, w powiecie hrubieszowskim, ale gdy dorastaliśmy i nie mieliśmy... Ja w raz z rodzeństwem nie mieliśmy możliwości uczenia się tam, bo do szkół było daleko. Ojciec jako dawny legionista dostał koncesję na podhurtownię tytoniową w Łucku. Mówię o tym dlatego, że kiedy została moja mama z siostrą siedemnastoletnią i bratem wówczas jedenastoletnim, ładowali ją już do wagonu, by ją wywieźć na Sybir. Udało jej się za cenę dziesięciu tysięcy papierosów wykupić, dosłownie z wagonu. Enkawudzista powiedział: „E, to szybka omyłka, tylko nie wracaj do swojego domu, bo tam...”. Dzięki temu mama zamieszkała w innym mieście, potem dostała się do komisji repatriacyjnej, gdzie Niemcy wymieniali ludność i przedostała się do Generalnej Guberni.
Niestety moja babcia i mój stryjek wyjechali do Kazachstanu. Babcia zmarła w 1943 roku, wywieźli ją jako siedemdziesięcioletnią staruszkę. Na szczęście trafiła w bardzo dobre jak na Sybir warunki. Niemcy nadwołżańscy, wysoko partyjni, zesłani do Kazachstanu, gdy wojska Hitlera zbliżały się do Stalingradu, wzięli ją do wychowania swoich dzieci. To byli Niemcy nadwołżańscy, ale komuniści, którzy zapewnili babci te trzy ostatnie lata życia – w 1943 roku zmarła. Stryjek natomiast zginął już w 1941 roku, w gułagu. Oczywiście w gułagach byli jeszcze inni członkowie mojej rodziny, ale to już [dalsza historia].

  • W jaki sposób pan zetknął się po raz pierwszy z konspiracją, w czasie okupacji?

Z konspiracją zetknąłem się we Lwowie, mianowicie kiedy dostałem się na ziemię Generalnego Gubernatorstwa, zacząłem chodzić do szkoły budowlanej w Lublinie, a potem do szkoły stopnia licealnego – nazwijmy to tak, w Jarosławiu. Tam skończyłem Państwowe Liceum Budowlane z dyplomem technika budowlanego.
Wojna wybuchła w 1941 roku – radziecko-niemiecka, wojska niemieckie zajęły Lwów. Otwarto wówczas dla nie Niemców tak zwane Staatliche Technische Fachkurse, czyli Politechnikę Lwowską, z niemieckim językiem nauczania, i ja się na to dostałem i zacząłem studiować na tej Politechnice Lwowskiej. Profesorowie byli... Dawni polscy profesorowie, wyjątkowo, jedną czy dwie katedry z technologii metalu mieli Ukraińcy, wykłady teoretycznie były po niemiecku, ale w zasadzie były po polsku. Profesorowie jak Nikliborc, jak Młynarski, ci wszyscy, którzy przeszli potem do Bytomia, byli moimi nauczycielami.
Na Politechnice Lwowskiej zetknąłem się z Armią Krajową, wstąpiłem, zostałem zaprzysiężony już w 1942 roku. Prowadziliśmy tak zwane samokształcenie wojskowe. Polegało to na tym, że dostawaliśmy tak zwany podręcznik dowódcy plutonu i uczyliśmy się tego na pamięć, czasem nas przepytywano. W 1944 roku zostałem dowódcą sekcji. Sekcja składała się z dwóch kadr, każda kadra miała piątkę [osób], piątkę, która znała się tylko wewnątrz swoich... Dwie takie piątki – kadry tworzyły sekcję, ja byłem dowódcą sekcji. Dwie sekcje z kolei tworzyły drużynę, a trzy drużyny, tworzyły konspiracyjny pluton specjalny, przy sztabie okręgowym osiemdziesiąt [??]. Nasza działalność ograniczyła się do szkolenia, parę razy nas alarmowano. Mieliśmy wyjeżdżać na jakieś akcje, ale w ostatniej chwili je odwoływano, w każdym razie stało się tak, że front się zbliżał i sowieckie samoloty od czasu do czasu bombardowały Lwów.
6 kwietnia 1944 roku bomba uderzyła w dom, w którym mieszkałem, na szczęście nikogo w tym mieszkaniu nie było. Bomba wybuchła akurat w naszym mieszkaniu, niszcząc je zupełnie. W tej sytuacji moi rodzice postanowili wyprowadzić się ze Lwowa, nie szukać nowego mieszkania. Front się zbliżał, los Lwowa był niepewny. Więc z pewnym żalem opuszczałem Lwów i swoją organizację, przenosząc się do Lublina.
Kiedy zbliżył się front niemiecko-rosyjski, w lipcu 1944 roku, wojska radzieckie zaczęły szturmować Lublin. Wtedy wykorzystałem swoje kontakty w budowlance, w szkole budownictwa i zameldowałem się w komendzie Armii Krajowej przy Górnej 4, to była boczna od Narutowicza. Tam mieścił się sztab pułkownika zwanego czasem generałem „Marcinem” lub Edwardem i tam zostałem zastępcą dowódcy warty plutonu wartowniczego. Pluton liczył kilkudziesięciu silnie uzbrojonych akowców. Ciągle do komendy przychodzili nowi – ze wsi, przeważnie już rozbrojeni przez wojska sowieckie.
Pewnego dnia pułkownik rozkazał mi, bym całą wartę przygotował: pod broń! Jednym słowem, by powitać generała Berlinga. Generał Berling miał nas odwiedzić, bo pułkownikowi chodziło o to, że chciał odtworzyć przedwojenną 3 Dywizję Legionów i pomaszerować, zachowując zależność od władzy radzieckiej, ale równocześnie uznanie rządu londyńskiego – pomaszerować z nią u boku Armii Czerwonej. Czyli taki mniej więcej program, jaki miał dla nas „Wilk” Krzyżanowski w Wilnie. Nawet ściągnięto do tego celu fotografa, pana Hartwiga, słynnego fotografika, przyszedł ze swoim aparatem, żałuję, że nie zrobił mi wtedy zdjęcia, no ale... Czekaliśmy kilka godzin, okazało się, że generał Berling nie przyjedzie. Natomiast następnego dnia przyszło paru „smutnych panów” i powiedziało, żeby złożyć broń i się rozejść. Ponieważ pełniłem funkcję zastępcy dowódcy warty, zostałem jakiś czas przy pułkowniku, ale ponieważ moja znajomość rosyjskiego była zbyt słaba, to powiedział: „Nie, to ja już sobie sam z tą bronią poradzę”. Tej nocy prawie połowę broni – akowcy zamieszkali w mieście, wynieśli, pochowali, ukryli. Drugą połowę broni trzeba było zdać tym Rosjanom, którzy przyszli. W każdym razie spytałem wtedy pułkownika, co mamy robić? Pułkownik powiedział mi tak: „Panie podchorąży, gdybym był w pana wieku i miał pana stopień, poszedłbym do wojska”. Ja tak zrobiłem, i bardzo dużo moich żołnierzy z plutonu tak zrobiło. W pierwszych dniach, kiedy zgłosiliśmy się do wojska, około trzydziestu procent tych zgłaszających się to byli dawni żołnierze Armii Krajowej.

  • Czy pan pamięta datę, kiedy pan tam wstąpił?

[...] Ja się zgłosiłem do wojska 20 lipca, czyli to mogło być 29 lipca.

  • Czy pan już wiedział o manifeście PKWN-u?

O manifeście to ogólnie mówiło się, atmosfera była taka... Czy ja wiem, nie było wtedy innego wyjścia, co robić. Gdyby pułkownik poszedł do wojska...

  • Jak nazywał się pułkownik?

Edward Niemojewski. Miał dwa pseudonimy, wówczas znaliśmy go jako pułkownika „Marcina”, a czasami tytułowaliśmy go generałem, podobno był taki rozkaz, że w momencie wyzwolenia wszystkie stopnie oficerskie szły w górę o jeden stopień, więc część zwracała się do niego „panie generale”, część „panie pułkowniku”. Tolerował obie nazwy.
Aresztowali go już wtedy, kiedy my byliśmy w wojsku, to znaczy aresztowali go 4 sierpnia, to już wiem z późniejszych informacji. Wtedy jeszcze swobodnie, kiedy się z nim żegnałem, idąc na wolność, swobodnie jeszcze liczył, że może uda mu się tę ukochaną 3 Dywizję odtworzyć i pójść... Wprawdzie u boku Armii Czerwonej, ale pod polskim sztandarem.

  • A pan nie miał żadnej wątpliwości, włączenia się do wojska, które politycznie było...

Widzi pani, to jest w tym wychowaniu, o którym pani mówiłem, to były słowa marszałka Piłsudskiego: „Jeżeli idziesz do wolnej Polski, nad przepaścią i diabeł podaje ci rękę, to skorzystaj z niej”. To była taka sama sytuacja, jak u mojego ojca, który jako poddany rosyjski szedł przeciwko Rosji. Ojciec opowiadał mi, że kiedyś wzięli do niewoli oficera rosyjskiego, Polaka z pochodzenia, wymieniał jego nazwisko, to był kapitan Dąbrowski. Kapitan ten mówił: „Słuchajcie, co wy robicie? Idziecie z odwiecznym wrogiem ramię przy ramieniu przeciw Rosji, przeciw Słowiańszczyźnie [...]”. Był oburzony. Jednak historia przyznała rację Legionom. Miałem do wyboru, albo nie robić nic, iść do lasu – moim zdaniem to było wówczas nonsensem, przeciwko... Uważałem, że trzeba kończyć wojnę w polskiej formacji.

  • Jak to było przyjmowane przez byłych żołnierzy AK?

Byliśmy traktowani zupełnie dobrze, wtedy kiedy była wojna, osobny rozdział, to już po powrocie z frontu. To już osobny rozdział, dzięki któremu nie zostałem w armii, tylko zwolniłem się dzięki rozkazowi, dzięki możliwości kontynuowania studiów.

  • Czy 1 sierpnia słyszał pan o wybuchu Powstania w Warszawie?

Tak, ale były to takie dosyć lakoniczne wiadomości w prasie i w radiu. Mieliśmy radio, podsłuch z Londynu, to słyszeliśmy.
  • Czy pan słyszał audycję radiostacji „Kościuszko”?

Nie, tego nie słyszałem, ale podobno wzywała do broni. […]. Przez Lublin wtedy przeciągały dywizje Wojska Polskiego 1 i 2, to były wielkie formacje. Działał Teatr Wojska Polskiego, były wiece robotnicze, wiece dla inteligencji, przemawiał wtedy Drobner, przemawiał cały szereg dawnych socjalistów. Słowo „Polska” – nagle po latach niewoli wszędzie biało-czerwone sztandary. I bardzo powiedziałbym, bardzo kurtuazyjny stosunek, przynajmniej w Lublinie, władz radzieckich, zachowywali się po prostu, oczywiście poza wyjątkami, raczej wzorowo, jak sprzymierzeńcy: „Dzień dobry”. „Dzień dobry”. Moja teściowa opowiadała mi, jak przyszedł do nich pod wieś lubelską zabłąkany żołnierz radziecki, posadzili go za stołem, ugościli, teściowa moja przyniosła wielki półmisek ziemniaków, na którym było siedem kotletów schabowych, dla całej rodziny, bo sądziła, że obiad rodzinny. Przysunął do siebie i zjadł wszystkie siedem kotletów. Takie były... No ugościli go dobrze, i taki był stosunek, taki może jak być powinien. To się oczywiście potem zepsuło.

  • W sierpniu kiedy pan zbliżył się do Warszawy?

Byłem najpierw w zapasowym pułku – 3 Zapasowy Pułk Piechoty był złożony z tych wszystkich ochotników, bo wtedy jeszcze nie było poboru, tylko byli ochotnicy. To było kilka tysięcy ludzi, rozlokowano nas w obozie na Majdanku. Nie mieliśmy jeszcze mundurów, nic nie doszło, tylko prowadziliśmy coś w rodzaju ćwiczeń. Ponieważ ja już miałem jako takie doświadczenie, to ćwiczyłem tych rekrutów w takich najprostszych [czynnościach]: „W prawo zwrot, lewo zwrot”. Potem zaczął się nabór do szkół oficerskich, potem pokazywali się agenci, którzy szukali ochotników do jednostek. I pewnego dnia upolował mnie taki agent. Szukał kandydatów na zwiadowców, to taka broń, że można się nawalczyć, że to wymaga zręczności i tak dalej. Krótko mówiąc, to była taka formacja, jaką dzisiaj są komandosi, młodemu człowiekowi to zaimponowało w tym sensie, że przed umundurowaniem, przed wszystkim, wyrwałem się do jednostki, trafiłem do swojej jednostki, do 1 Dywizji, do swojej kompanii.
Już we wrześniu byłem żołnierzem zwiadowcą w 1 Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki. Wtedy wykonaliśmy pierwszy marsz pod Anin, 7 września. Potem 1 Dywizja weszła do walki 11 września o Pragę i toczyła [walkę]. Zwiadowcy nie działali w pierwszym etapie, dlatego że dowódca chciał zachować fakt obecności polskiej Dywizji i całą robotę robili Rosjanie, w każdym razie jedenastego ruszyła już jawnie ofensywa. 1 Dywizja weszła do akcji Anin, Wawer, Grochów i wyszła 14 września, pomiędzy mosty Poniatowskiego i most Kierbedzia, zajęła ten odcinek i doszła do Wisły. Natomiast na Czerniakowie była dywizja sowiecka, bodajże 175.

  • Na Czerniakowie była już we wrześniu?

To było 14 września, tak. Wtedy przyszła wiadomość, ale ja byłem zbyt mały, żeby decydować w tych sprawach, w każdym bądź razie, to co nam powtórzono: „Na Czerniakowie jest zgrupowanie powstańcze”. Używano wtedy terminu „partyzanci”: „Zgrupowanie partyzantów jest na Czerniakowie, należy je rozpoznać”. Wtedy przeprowadziłem grupę trzydziestu ochotników. Dowódca zebrał całą kompanię, która liczyła około 120 żołnierzy.

  • Kim był pana dowódca?

Kapitan, porucznik Konstanty Minuczyc, dawny bosmanmat Flotylli Pińskiej, zebrał tych 120 żołnierzy, ochotnicy wystąpili, z miejsca znalazło się trzydziestu ochotników. Ta trzydziestka z nim na czele miała przeprawić się z Saskiej Kępy na Czerniaków. Ponieważ ja znałem Warszawę, dostałem rozkaz przeprowadzenia tego oddziału na Saską Kępę, toteż przeprowadziłem, i zajęliśmy przy ulicy Zwycięzców dom z piwnicami, obserwowaliśmy brzeg.
Od razu zorientowałem się, że brzeg jest zajęty przez Niemców, dlatego że jeden z żołnierzy wychylił się na Wał Miedzeszyński, zaraz w jego kierunku poszły moździerze, pociski moździerzowe. Na rondzie Waszyngtona też ostrzelano nas z moździerzy. Ale kapitan, porucznik wówczas, porucznik, który miał dowodzić całą akcją, porucznik Minuczyc, wjechał konno prawie do połowy mostu Poniatowskiego, nikt go nie ostrzeliwał i przypuszczał, że Niemcy wycofali się z tej okolicy i że przeprawa będzie stosunkowo bezpieczna.

  • To było pana pierwsze spojrzenie na Warszawę?

Tak.

  • Jak ona wyglądała, czy pan pamięta?

Właściwie tak. Na Solcu płonęły jakieś dwa domy, a poza tym cisza.

  • Cisza, tak?

Tak, gdzieś od czasu do czasu coś...

  • A przez ten cały czas – już właściwie sześć tygodni, nie miał pan kontaktu z informacjami, co dzieje się w Warszawie? Czy bliższe informacje na temat Powstania w Warszawie do pana docierały?

Nie, bo w jednostce wojskowej było o to trudno, póki jeszcze byłem w Zapasowym Pułku Piechoty i miałem łączność z domem, rodzice mieszkali w Lublinie, no to miałem wiadomości z radia, z BBC. Wiedzieliśmy, że jest Powstanie Warszawskie, że tam walczą. Oczywiście nie wyobrażałem sobie, że to jest na taką skalę, w jakiej to rzeczywiście było.
Jak znalazłem się właśnie na rondzie Waszyngtona, padły pierwsze pociski, nawet w moim kierunku, bardzo blisko wybuchła mina moździerzowa, nie robiąc mi żadnej krzywdy. Ale, powiedzmy, spokój panował, tylko te domy przy Solcu płonęły, blisko brzegu, rzucając łunę na rzekę, oświetlając ją.
Wieczorem saperzy przywieźli trzy gumowe łodzie, każda z nich mogła pomieścić tylko pięciu żołnierzy, w związku z tym porucznik zdecydował, że przeprawimy się w dwóch rzutach – najpierw pierwszy rzut, piętnastu. Łodzie miały wrócić po resztę, zabrać resztę i przewieźć. Dowódcą pierwszego rzutu był pułkownik Wójcik, dawny podoficer Korpusu Ochrony Pogranicza. Dowódcą drugiej łodzi był plutonowy Łochnik, a dowódcą trzeciej łodzi, tej, która płynęła najbardziej w górę rzeki, byłem ja. Najpierw czekaliśmy, aż przygaśnie trochę łuna, która oświetlała rzekę, potem dowódca dowiedział się, że ma być wyprawa, cały czas działaliśmy na odcinku zajętym przez wojska sowieckie. Wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego byli okapani żołnierze sowieccy z ckm-ami i tak dalej... Czekaliśmy, aż troszkę przygaśnie ogień, a po drugie, miała być wyprawa zwiadowców sowieckich. Kapitan czekał na to, dlatego że Sowieci wprawdzie nie w formie zakazu, ale w formie prośby: „Jak płyniemy, to płyniemy razem”. Jednym słowem. Dopiero koło drugiej w nocy, okazało się że Sowieci nie wypłyną, że opuszczają rano pozycje, wycofują się, a na ich miejsce ma przyjść Wojsko Polskie, w związku z tym zostaliśmy tylko my. I tak koło drugiej w nocy te trzy łodzie...

  • One były na wiosła?

One były na wiosła, jeden wioślarz, para wioseł i czterech żołnierzy oprócz wioślarza.

  • Czy panu jest wiadomo, czy tam były też łodzie motorowe?

Nie. To był pierwszy dzień, dzień zwiadu. Nikt poza naszą [trzydziestką nie płynął]. Wtedy ruszyliśmy poprzez Wisłę, około drugiej w nocy. Kiedy dopłynęliśmy do środka – ja miałem jakąś taką chęć, żeby być pierwszym w Warszawie, i moja łódź wysunęła się, powiedzmy... Kiedy była najbliżej brzegu, to dwie pozostałe łodzie będące bliżej mostu, były mniej więcej w połowie rzeki. Oddzielała nas pewna przestrzeń, tamte łodzie płynęły razem, jedna obok drugiej, i wtedy zabłysły rakiety i Niemcy otworzyli bardzo silny ogień z kościoła Świętego Krzyża i z mostu. To był ogień kilkunastu karabinów maszynowych, to była dosłownie sieczka kul, która padła na te dwie łodzie, omijając nas. Wkrótce zasłonił nas brzeg. Sowieci, którzy byli na brzegu, odpowiedzieli ogniem, strzelając wysoko, tak żeby nie ranić swoich na rzece, też kilkanaście karabinów, zrobiła się ogromna kanonada, masa pocisków leciała nad nami u góry. Dopłynęliśmy do brzegu, ale nie mogliśmy nawet wyjść na koronę wału, musieliśmy tkwić przy samej wodzie, dlatego że pociski świstały tuż, tuż ponad głową. Ale dopłynęliśmy. W tej sytuacji zdecydowałem, że dopóki trwa strzelanina, nie ma co posyłać łodzi po drugą cześć, zatrzymałem łódź, ale ta strzelanina trwała, trwała, trwała.
Okazało się, że na tych dwóch łodziach, na jednej łodzi zginęło czterech żołnierzy, czterech zwiadowców, tylko dowódca plutonowy Ochnik ranny, dopłynął na Saską Kępę, na drugiej łodzi było trzech zdrowych i dwóch rannych. Plutonowy Wójcik lekko ranny i jeden z żołnierzy lekko ranny. W każdym razie z tych dziesięciu żołnierzy, czterech poległo, trzech było rannych. My wszyscy dotarliśmy bez szwanku na brzeg.

  • Byliście uzbrojeni?

Byliśmy uzbrojeni w „pepesze”, w granaty ręczne, nie strzelaliśmy, bo wbrew temu co piszą, że strzelaliśmy z łodzi, zwiadowcy nie strzelają z łodzi. Strzelając, osiągnęlibyśmy minimalne wyniki – cztery „pepesze” – w porównaniu do tego ognia osłonowego, tych kilkunastu karabinów maszynowych, które nas osłaniały, to było bez sensu. Chyba żeby na brzegu było akurat ognisko, to byśmy bezpośrednio, a tak to starliśmy się przemknąć. Zresztą rzeczą zwiadowców nie jest niszczenie, tylko rzeczą zwiadowców jest przeprowadzenie zwiadu.

  • Głównym zadaniem było dowiedzieć się, co to za partyzanci?

Dotrwać. Minimum zadania to było: przywieźć kogokolwiek z przyczółka, może to być cywil, może to być Powstaniec, może być ktokolwiek, a maksimum – dotrzeć do dowództwa. Ja postanowiłem... Niestety, właściwie szczegółowe zadanie miał dowódca całości, plutonowy Wójcik, ja miałem tylko to – dotrzeć do dowództwa, albo przywieźć kogokolwiek, mieszkańca, jeńca, kto powie, jak jest na Czerniakowie.

  • Nie miał pan żadnego wyobrażenia, co tam się dzieje?

Chodzi o to, że [było] jakichkolwiek informacji, i rzeczywiście, my którzy byliśmy najbardziej na lewym skrzydle, wylądowaliśmy naprzeciw pozycji niemieckich, czyli tamci dwaj komendanci łodzi płynęli wprost na Niemców, też z u rozpoznania, nie mieliśmy żadnego. Nie mieliśmy żadnej flagi na stronie przyczółka, nic, pusty brzeg, płonące dwa domy, tak że... I szalejący z okolic kościoła Świętego Krzyża karabin maszynowy, to co myśmy zauważyli, przedtem. Tak że wylądowaliśmy naprzeciw pozycji niemieckich i gdy ustała ta strzelanina, wówczas ja i strzelec Popławski, który był ze mną, Stanisław Popławski, zdjęliśmy buty i ruszyliśmy w głąb Warszawy, dowiedzieć się, gdzie jesteśmy, co jesteśmy, co robimy.
Przechodząc obok muru, zobaczyliśmy nagle dwie siedzące postacie. Ponieważ według zwyczajów zwiadowców krzyczy się na tyłach nieprzyjaciela w języku nieprzyjaciela, krzyknąłem: Hande hoch, zobaczyłem błysk wystrzału z odległości metra, z kolei oddałem strzał ze swojej „pepeszy”, mój zastępca był uzbrojony w awt (to jest automatyczny karabin dziesięciostopniowy) też oddał jeden strzał, tamte sylwetki zniknęły. Rzuciliśmy granat ręczny i wycofaliśmy się z powrotem na brzeg. Okazało się, że to była placówka powstańcza, ale ani oni, mimo że strzelaliśmy do siebie z odległości metra, ani my, nie odnieśliśmy żadnych obrażeń. Ja sądząc, że to są Niemcy, przeszedłem całą grupą w okolicy statku „Bajka”, statek ten stał przy brzegu i sądziłem, że może na statku uda nam się schronić, poczekać.
Proszę sobie wyobrazić brzeg zajęty przez nieprzyjaciela i pięciu ludzi uzbrojonych, jaka dysproporcja, oddzielonych tylko od nieprzyjaciela szerokim placem, ale można nas wystrzelać jak kaczki z moździerza czy broni ręcznej.
W tym momencie, w którym doszliśmy do statku „Bajka”, rozpoczęło się wstrzeliwanie artylerii niemieckiej w rzekę. Niemcy szykowali ogień zaporowy. Zorientowali się, że w tym miejscu może być desant i przygotowywali zaporowy ogień artyleryjski, to znaczy strzela się w nurt rzeki, a potem w wypadku gdyby zaczął się desant, otworzyliby ogień z szalonymi armatami prosto w nurt rzeki. Te pociski padały tak niebezpiecznie blisko brzegu naszego i statku, że myślałem sobie, że przeczekamy z zajęciem statku „Bajka”, dopóki się coś nie wyjaśni.
Okazało się, że na statku „Bajka” znajdowało się dwóch Niemców – żołnierzy z batalionu szturmowego saperów, jak mi podali. Poddali się sami, też przerażeni tym ogniem. Wyszli ze statku i poddali nam się, byli bez broni, to znaczy rzucili broń, ale mieli na sobie ładownice pełne amunicji, nie zdejmowaliśmy ich pasów, i wtedy zapytałem, z jakiej są formacji, gdzie są Powstańcy. Więc on mi wtedy powiedział, jeden z tych jeńców, że oni dostali rozkaz zajęcia brzegu...
  • We dwóch?

Nie, było ich wielu, tyle że oni się wysunęli najbardziej w przód. W momencie jak zobaczyli łodzie płynące, nie wiedzieli, że nas pięciu przywiezie, kiedy zobaczyli łodzie, przypuszczali, że to desant i cały ten szturmujący batalion szybko wycofał się w kierunku mostu Poniatowskiego, oni byli najdalej, i myśmy wylądowali i odcięli im drogę odwrotu, nie chcieli iść górą, bo trafiłyby ich pociski, które były nad naszymi głowami. Na dole widzieli, że my jesteśmy, byli odcięci. Woleli na wszelki wypadek nie skrywać się, nie czekać, wyszli z podniesionymi rękami, poddali się, miałem dwóch jeńców. To są fakty [...] Gdzie są Powstańcy? I wtedy mi powiedzieli dokładnie: odtąd dotąd, i wtedy przesunęliśmy się w dół rzeki, w kierunku mostu Poniatowskiego. Na przeciw wylotu ulicy Wilanowskiej zaczęliśmy się okopywać, okazuje się, że ci żołnierze mają saperskie łopatki, myśmy nie mieli łopatek, do wyposażenia zwiadowców to nie należy, wzięliśmy te łopatki saperskie i zaczęliśmy sobie kopać wnęki w wale. Zaledwie zapoczątkowaliśmy tę robotę, jeden z żołnierzy, który obserwował brzeg, stwierdził, że ktoś do nas się czołga. Wzięliśmy go na muszkę, ale ogień z mostu i z kościoła Świętego Krzyża niedwuznacznie wskazywał, że to nie jest Niemiec, bo przecież Niemcy by nie strzelali do swojego, ale widzieliśmy że jest w niemieckim mundurze. Czołgał się cały czas. Tam plac nadbrzeżny jest dość szeroki, jakieś dobre sto metrów, między domami a brzegiem, czołgał się po tym placu silnie ostrzeliwany, wreszcie dotarł do nas, no i mówi: Zdrastwujtie. Mówię: „Człowieku! Z Powstania?”. On mówi: „Tak, z Powstania”. Odruchowa wpadliśmy sobie w ramiona, uścisnęliśmy się. I mówimy: „Słuchaj, my jesteśmy zwiadowcy” – i tak dalej. Krótko mówiąc, zapytałem go, jaki ma pseudonim, jak się nazywa, dość cicho powiedział, że jest porucznikiem. Spytałem: „Czy mam przed tobą stawać na baczność?”. „Nie” – mówi. Podał swój pseudonim, ten pseudonim to był „Morro”. Ja go od razu nie zapamiętałem, powiedzmy pseudonim dość dziwaczny dla żołnierzy z Batalionu „Zośka”. W każdym razie powiedział, że jest... [...] Pierwsze jego zdanie: „Nie możecie tu zostać, bo was tu wystrzelają”. Ja mówię: „Dobrze, pójdziemy chętnie, jakie nasze zadanie?”. „Chcemy dotrzeć do dowództwa” – już od razu na maksimum. „Dobrze, pomogę wam, ale zaraz, zaraz, zaraz panowie!”. Chodzi o to, że Niemcom kazałem wyrzucić amunicję, z ładownic w piach nabrzeżny”. „Morro” pierwszą rzecz, zaczął tę amunicję zbierać. Mówi: „Słuchajcie, u nas każdy pocisk jest na wagę złota”. No więc moi chłopcy pomogli, zebraliśmy tę całą amunicję i powiedział: „Tam, pomiędzy te domy biegnijcie”.
Biegniemy, i tam całą grupą zerwaliśmy się, po drodze był wrak samochodu, jeden skok do tego samochodu, drugi skok pomiędzy domy i już jesteśmy na Wilanowskiej. Przebiegli z nami jeńcy, przebiegła cała moja piątka i jeńcy. „Morro” mówi w ten sposób: „Słuchaj, możemy poczekać”. Bo zaczęli saperzy kopać dół, żeby przeprowadzić się między domami, „Czekamy czy idziemy?”. Ja mówię: „Im prędzej, tym lepiej”. No i pobiegliśmy dalej, pomiędzy domami wzdłuż Wilanowskiej. Minęliśmy pierwsze domy i tam było podwórze, gdzie trzeba było ukośnie biec w stosunku do strzałów padających z boku. „Morro” przebiegł pierwszy, moi chłopcy osłaniali to przebiegnięcie ogniem, ale nie było to, powiedzmy, zbyt wydajne, za mało mieliśmy broni, ja biegłem jako drugi – i tuż przed rogiem, jakoś cztery czy pięć metrów, dostałem postrzał w jedną nogę – upadłem, „Morro” wychylił się z za rogu, ja mówię: „Dostałem!”. On mówi: „Pełznij, czołgaj się”. Kiedy zacząłem się czołgać, dostałem postrzał w drugą nogę, dosłownie jak deszcz, koło mnie pociski przecięły ramię od torby chlebaka, w której miałem granaty ręczne i amunicję, po prostu przecięły, ta torba zastała na tym... Odcięło jak nożem, ale doczołgałem się z tymi dwiema ranami za róg. Zaraz położono mnie na noszach, dano jakieś zastrzyki, dano... I czekaliśmy w tym momencie, co dalej.

  • Która to była godzina, mniej więcej?

To było między szóstą, siódmą rano.

  • Widno już było?

Całkiem widno. No i na nosze. I wtedy straciłem z oka „Morro”, okazało się że on wyszedł – to było obok Białego Domku, jak oni to nazywają – wyszedł, żeby sprawdzić drogę czy coś, i dostał wtedy, kilkanaście kroków ode mnie, ale ja nie widziałem jego śmierci, tylko [wiem z relacji]. Nawet dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że ten, który nas konwojował od brzegu, że go już nie ma, że: „Zginął »Morro«, zginął »Morro«”.
Wtedy podszedł do mnie „Anoda”, to że to jest „Anoda” dowiedziałem się po wojnie, na obozie akademickim, poznał mnie. Oddałem mu swoją „pepeszę”, powiedziałem: „Bierz, mnie to już niepotrzebne”. „Anoda” tę „pepeszę” wziął.
Dalszy przebieg był taki, że pułkownik „Radosław” czekał na nas. W związku z tym, ci dwaj jeńcy, których wzięliśmy na brzegu, wzięli moje nosze. Moi chłopcy i powstańcy konwojowali nas i tak skokiem, między domami, doszliśmy na podwórze, na Okrąg 4, tam zameldowałem się, leżąc na noszach, a pułkownik powiedział: „Podchorąży, najpierw do szpitala, potem zobaczymy”.
Zanieśli mnie do szpitala do doktora Broma, doktor Brom, zrobił mi opatrunek, powiedział że jedna kula tkwi, jedna kula przeszła, nie chodź, bo możesz [mieć upływ krwi]. Założyli mi tylko opatrunki. Wiem, że surowicę dostałem przeciwtężcową, przeciwzgorzelową, bo to w jednostce było, ale kuli mi nie wyjmowano.
Położono mnie na sali na parterze, byłem w tej sali sam, przyszedł pułkownik „Radosław”, i dwie godziny zdawałem mu relację z tego, co dzieje się w tak zwanej Polsce lubelskiej. Był zdziwiony, że armia polska ma już cztery dywizje, przypuszczano, że jest tylko Dywizja imienia Tadeusza Kościuszki. Krótko mówiąc, cały czas zdawałem mu relację, co zaowocowało tym, że pułkownik wydał bardzo ważne rozkazy, a mianowicie, powiedziałem mu, że istnieje niemal stuprocentowa pewność, że nastąpi desant. Ja tej pewności... Właściwie to na własną odpowiedzialność powiedziałem, ale wydało mi się niemożliwe, żeby desantu nie było, a po drugie, po co nas wysyłano, po co mieliśmy rozpoznawać, po co mieliśmy docierać do dowództwa. Pułkownik wydał tego rodzaju rozkazy, że: brzeg zajęty przez nas będzie wyraźnie oznaczony, jak to zrobiono, to nie wiem, bo leżałem w szpitalu; że każdy lądujący oddział desantu będzie przez specjalnych łączników od razu prowadzony na pozycję, na pozycje, krótko mówiąc tak że... Do generała Berlinga, dowódcy armii pojedzie oficer łącznikowy i tu pułkownik zapytał mnie, czy zabierzemy pułkownika, ja mówię że: na łodzi zmieści się tylko pięć osób, ale jeżeli pułkownik chce jechać, to na moim miejscu. „Nie ma sprawy, panie pułkowniku”. Ale żeby chciał, bo może tylko skorzystać z tej drogi, bo jeśli nie zawiozą go zwiadowcy, to do dowództwa armii nie trafi, zatrzyma go gdzieś po drodze jakiś dowódca pułku czy batalionu czy zechce go wykorzystać. W każdym razie pojechał na łodzi podpułkownik, a w zasadzie major Sztompke, pseudonim „Kmita”.

  • Z pana żołnierzami wrócił? Kiedy to było?

Następnej nocy. Ja zostałem w Warszawie, w powstańczym szpitalu, bo liczyłem na to, że następnego dnia przyjdą zwiadowcy, którzy towarzyszą każdej akcji, i zabiorą mnie, nie ma o czym mówić, pułkownik jest ważniejszy. I rzeczywiście moi chłopcy wieczorem zawieźli łodzią pułkownika, trafił do sztabu armii, widział się z generałem Berlingiem.
Tutaj jest taka ciekawostka historyczna, mianowicie w podręcznikach historii, w podręcznikach Powstania jest list pułkownika „Radosława” do dowódcy wojsk radzieckich, właściwie rosyjskich, na Pradze. Otóż rzeczywiście był taki list, ale nie wiem, czy właśnie zawiózł go „Kmita”, czy dotarł innymi drogami, natomiast „Kmita” zawiózł list osobisty pułkownika „Radosława” do generała Berlinga.

  • A skąd pan to wie?

Rozmawiałem z Berlingiem.

  • Później, po wojnie?

Tak. Więc zawiózł list do pułkownika Berlinga, w którym zwracał się do niego jak do oficera, do Polaka, że Warszawa i tak dalej, w bardzo takich osobistych słowach: „Mam nadzieję, że pan generał nie zawiedzie...” – w tym stylu. Treść tego listu generał Berling opowiedział zresztą w swoim pożegnalnym przemówieniu z grudnia 1944 roku, kiedy opuszczał dowództwo armii i przechodził do akademii wojskowej w Moskwie. Treść tego listu jest nawet w prasie, ale tylko w słowach Berlinga. Kiedy kilka lat później był zjazd uczestników szturmu Berlina, byłem na nim, i rozmawiałem z generałem Berlingiem, ja mówię: „Panie generale, pan pamięta ten list?”. Generał Berling powiedział: „Ta nieszczęsna kartka, ta nieszczęsna kartka”. Trafiła w jego ręce i zaraz potem została przejęta przez NKWD i służyła jako dowód przeciw niemu, uważał, że ta kartka jest bardzo nieszczęsna, no bo rzeczywiście to był... Ale w każdym bądź razie, trudno się dziwić pułkownikowi „Radosławowi” że do oficera polskiego pisał tak, jak się pisze do oficera polskiego.

  • Jak pan to czuł, jak lądowaliście, jak spotkaliście się z Powstańcami? Jakie to było przyjęcie?

Przyjęcie było bardzo serdecznie, przede wszystkim wszyscy podkreślali, tak mi jedna z łączniczek powiedziała: „Już myślałam, że to koniec, wy wróciliście nam nadzieję”. Nasz przyjazd był ogromnym ładunkiem nadziei dla całego przyczółka, i rzeczywiście następnej nocy nastąpił desant.

  • Czy pan, leżąc w szpitalu, dowiedział się, jaka jest sytuacja w Warszawie?

[…] Pułkownik „Radosław” przysłał mi od razu pierwszą wiadomość przez specjalnego łącznika, doniósł mi: „Pułkownik »Radosław« prosił, aby pana zawiadomić, że wasza łódź wróciła szczęśliwie”. Później nad ranem: „Pułkownik prosił, żeby zawiadomić pana...”. Ja byłem starszym strzelcem podchorążym, a to był dowódca, pamiętał o tym, aby zawiadomić starszego strzelca, że desant się rozpoczął. A potem to już urwało się to wszystko, w momencie…

  • A jeszcze wracając do porucznika „Morro”, pan nie widział momentu, kiedy on został trafiony?

Nie widziałem tego momentu, dlatego że wtedy opatrywano moje rany wewnątrz budynku.

  • Wszyscy zwiadowcy 1 Dywizji byli pod kontrolą, więc to na pewno strzał nie padł z panów broni?

Nie, w jaki sposób mogliśmy z broni strzelać do żołnierzy? Poza tymi strzałami, które widziałem w tej wyrwie, nie zrobiliśmy... Od naszej kuli nie poległ żaden, no nie mogli... Zresztą byli bardzo serdecznie witani, przecież oni wspominają to, ci prości chłopcy. Mój zastępca był przecież Polakiem z Żytomierszczyzny, tak zwanym ruskim Polakiem, mówiącym wspaniałym językiem polskim. Ci wszyscy prości chłopcy byli wzruszeni tym przyjęciem, jakie Powstańcy im urządzili, dziewczęta ich karmiły, pięknie to wspominali. Oczywiście wszyscy zostali odznaczeni Krzyżami Walecznych za to, pamiętali tę wyprawę.

  • Co dalej działo się z panem?

Leżałem w szpitalu na Okrąg 2. Najpierw z tego parterowego domu, przeniesiono mnie do szpitala i to w piwnicy, potem przeniesiono mnie do następnej piwnicy, leżałem koło porucznika „Jeremiego” i opiekowała się nim...

  • Same sławy pan spotkał.

Tak, akurat tak się złożyło. Leżałem na noszach obok porucznika „Jeremiego”, na Wilanowskiej 22 bodajże, opiekowała się nami jego żona Jasia, z przestrzeloną twarzą, jąkająca się, słynna postać z Powstania. Potem nagle zabrano „Jeremiego” i wyniesiono. I ci, którzy wynosili go, bo „zośkowcy” i „parasolarze”, traktowali mnie jak swego.

  • Czy pan mówił, że był pan żołnierzem Armii Krajowej?

Nie. To wiązało się z tym, że byłem pierwszy, a to że w AK, to tak automatycznie wynikało, ale używałem imienia i nazwiska, koniecznie: „Jaki masz pseudonim”. Mówię że: „Jestem z regularnej armii”. No to używano: podchorąży Janusz, i koniec, tak krótko i węzłowato. Kiedy wynieśli „Jeremiego”, ci „parasolarze” powiedzieli: „Zaraz po ciebie wrócimy”.
Ale nie wrócili, bo nagle w korytarzu wiodącym do tej Sali, w której leżeliśmy, do tej piwnicy, w korytarzu rozległy się strzały, rozległ się płacz dziecka i to dziecko mówi: „Jestem ranny, jestem...”. Słyszałem głos Niemca, który mówi: „Chodź tu”. „Nie, nie! Ja ginę, ja umieram, ja polskie dziecko”. Dosłownie, okazuje się, że to był – wtedy nosił pseudonim „Kapralinka”, ja nie doszedłem, jak się nazywał, przy jakim oddziale był, miał jedenaście lat i podobno zniszczył czołg niemiecki i za to dostał stopień kaprala, był ciężko ranny. Sanitariuszka, która go niosła – wynosili właśnie rannych z tej Sali, gdzie myśmy leżeli, została zabita, druga uciekła, tak że on został sam. Wyjął pistolet i zaczął strzelać, wtedy Niemcy rzucili granat i tak się skończyło jego życie. Było rzeczą pewną, że za chwilę wejdą do tej Sali, gdzie my [leżeliśmy], gdzie została ta resztka już tych najciężej [rannych]. Ja leżałem, byłem na noszach, dlatego że doktor Brom kazał mi leżeć, pocisk jest tak [ułożony], że może mi [przerwać] tętnicę. W każdym bądź razie kazał mi leżeć.
  • Był pan w mundurze?

W mundurze byłem, niestety bez spodni, ale w mundurze, w bluzie mundurowej, czapkę miałem wojskową. W tej sali nie było żadnego z żołnierzy, tylko byli sami Powstańcy, akurat w tej piwnicy, gdzie leżałem. Ja zobaczyłem... Z tej piwnicy na ulicę Wilanowską wychodziło okno, myśmy się cały czas denerwowali, że to okno jest byle jak, prowizorycznie zasłonięte, ale to okazało się dla mnie zbawieniem. Kiedy „Kapralinka” strzelał i kiedy strzelano do niego, to było dość czasu, że ja wstałem na nogi, że mnie nie zabił, wskoczyłem do tego okna, rozebrałem tę prowizoryczną zasłonę i wyszedłem, zobaczyłem, że ranny w obie ręce, ale chodzący wstaje z łóżka i mówi: „Słuchaj, weź mnie, weź mnie, zabierz mnie”. Więc ja wróciłem do tej piwnicy, podsadziłem go, on miał zupełnie przestrzelone ręce, zabandażowane, tak że natrudziłem się troszeczkę, ale wyrzuciłem go na zewnątrz. On był prawie nagi, przykryty tylko jakąś koszulą. Wzdłuż muru nie ostrzeliwani – nie wiem dlaczego, ja bez spodni, a on tylko w koszuli, doszliśmy do następnego domu, tam zaczęliśmy pukać w okno. Tam już byli żołnierze „berlingowcy”, odsunęli zaporę z okna, myśmy przez okno weszli.
Byliśmy już wśród swoich i ten ranny, i ja. Ale widzę, że wśród „berlingowców” nastroje są raczej ponure, zacząłem przesuwać się w kierunku Wisły, krótko mówiąc przeszedłem do następnych pokoi, to była Wilanowska 22/20. Tam w jakimś pomieszczeniu trafiłem na grupę „parasolarzy”, którzy z radością: „O patrzcie, jest nasz pierwszy wśród nas”. Przywitali mnie, nakarmili.

  • Dlaczego te minorowe nastroje wśród „berlingowców”?

Nie byli przyzwyczajeni do walki w mieście. Powstańcy walczyli już sześć tygodni, a oni walczyli dwa, trzy dni. Za sześć tygodni to byłaby z nich pierwszorzędna jednostka, równa stalingradzkim, za krótko jeszcze byli w walce.
Ci „parasolarze” przywitali mnie, nakarmili, dowódca ich powiedział mi, już nie pamiętam, kto był dowódcą, powiedział mi, że „Jeremiego” przenieśli, ale że oni się będą w ciągu nocy wycofywać: „My już tu nie będziemy tego bronić”. Pomiędzy tym blokiem domów, do którego dostaliśmy się, a następnym blokiem, ciągnął się rów łącznikowy, wykopany. Ja postanowiłem jednak (to było 19 września już), że będę przemieszczał się bliżej rzeki, bliżej Wisły, żeby dać się ewakuować z rannymi.
[Niezrozumiałe] taki rów, nie można było przejść, bo był bardzo silny ostrzał Niemców. Ja jednak skorzystałem z tego, że akurat był nalot sowieckich samolotów na domy, skąd padały strzały, i zacząłem się posuwać z jedną sanitariuszką, zaczęliśmy się posuwać tym rowem, niestety po zwłokach świeżo poległej łączniczki. Przeszliśmy ponad tymi zwłokami, doszliśmy do sąsiedniego domu (to była Wilanowska bodajże 18). Kiedy już dochodziłem, rów się kończył, trzeba było wskoczyć w dziurę w murze, dostałem jednak! Trafił mnie w bok, to było 19 września. Trafił mnie w bok, sanitariuszka powiedziała, że to nic, zlepiła mi ranę plastrem, wygoiło się jak na psie, prawie śladu nie ma. (Dla przykładu powiem, że kiedy kilkadziesiąt lat później w szpitalu, w którym pracowałem, przywieziono żołnierza, który się postrzelił w czasie czyszczenia broni i miał identyczną ranę jak ja, to wtedy operował go ordynator w towarzystwie asystenta, pół litra krwi kapało, anestezjolog go usypiał, a skutek był taki sam, jak po tym plastrze sanitariuszki). Skleiła mi tę ranę i przedostałem się do następnego bloku, blok ten poddał się w nocy. Ja już nad samym ranem z tego bloku przebiegłem na brzeg mimo pojedynczych strzałów, do jednego... Tam dwa domy były wtedy na brzegu, jeden był przy Wolności 1, a drugi był jakieś 150 metrów naprzeciw statku „Bajka”.
Charakterystyczne było, że kiedy wraz z grupą dwóch czy trzech osób wpadliśmy do szopy, gdzie spali ludzie, myśleliśmy sobie: no to odpoczniemy. Ja się tam też położyłem między nimi. Okazuje się, że kiedy się obudziłem, to wszyscy, którzy tam leżą, polegli. W tę szopę trafiły jakieś pociski czy bomba, wszyscy, którzy tam byli, zginęli, a żywi byli tylko ci, którzy w nocy nieświadomi podeszli.
Następny dzień spędziłem już w jednym z tych dwóch domów na brzegu. Nic się nie działo, parę razy podchodziły oddziały szturmowe niemieckie, już zdawałoby się, że kapitulują, ale Powstańcy odparli atak, doczekali wieczoru. Potem wieczorem 20 września powiedzieli mi tak: „Idziesz z nami czy zostajesz? Bo blok się w nocy podda”. Ja mówię: „Idę z wami”. I zacząłem iść z nimi, ale oni zaczęli iść dość szybko, ja mówię: „Gdzie wy idziecie?”. „Idziemy do kanału na Mokotów”. Ja mówię: „Panowie, ja z kanału nie wyjdę żywy, mam rany. Koniec, spróbuję przejść przez Wisłę” – no i wróciłem, przedostałem się.
Tam cały czas siedział jakiś Niemiec, u wylotu tego placu nadbrzeżnego i dosłownie co dziesięć sekund strzelał. Żeby przebiec plac nadbrzeżny do statku „Bajka”, trzeba było wybrać moment, kiedy on strzelił, zanim strzelił drugi raz.
Wtedy widziałem przeokropny widok, dziesiątki rannych, Powstańców, cywilów, żołnierzy leżących wzdłuż brzegu, na noszach, bez noszy, płaczących, wyjących z bólu, czekających na ewakuację, a ewakuacji nie było, nikt nie doszedł...

  • Ta ewakuacja miała być na drugi brzeg?

Tak.

  • Ale czym?

Powinny przyjść jakieś barki.

  • Z tamtej strony Wisły?

Tak, ale był silny ostrzał, ostrzeliwano. Mijały godziny, czekaliśmy godziny, wreszcie jakaś łódka podpłynęła spod Pragi i tam się rozpoczęła dzika walka, jakiś ranny się nawet czepił steru, żeby jakoś tam dopłynąć, trzymali się burt. Wzięli jakichś rannych. To była jedna łódka, którą widziałem w nocy. Zobaczyłem, że nie ma co dłużej tam być, to była noc z dwudziestego na dwudziesty pierwszy, i tak około godziny trzeciej rano, pomyślałem sobie, że trzeba wypróbować swoje... A byłem zastępowym drużyny żeglarskiej i pływać dobrze umiałem, ćwiczenia mojego zastępu w Łucku wyglądały w ten sposób...

  • Harcerskiego?

Tak harcerskiego. Brałem szalupę z klubu, płynęliśmy siedem kilometrów w górę rzeki Styr, tam jeden zostawał na szalupie, a pięciu czy sześciu wskakiwało do wody i płynęliśmy pięć sześć kilometrów z prądem. To Wisła nie była [tak straszna], tym bardziej że nie wiedziałem nawet, że jest pośrodku mielizna, no więc skoczyłem do tej wody, zacząłem płynąć, nagle patrzę, łódź chce do mnie dopłynąć i widzę serię ognia.

  • Ta łódź, która wcześniej wypłynęła?

Nie, jakaś łódź. Okazuje się, że to była stojąca na mieliźnie łódź, z martwą załogą – o tyle, o ile zdołałem rozpoznać. Niemcy od czasu do czasu puszczali do niej ogień, więc ja zamiast płynąć do niej, zorientowałem się, że to łódź z martwą załogą, postarałem się być jak najdalej i dopłynąłem do brzegu. Na tym się skończyła moja wyprawa powstańcza.

  • Czy pan wtedy sądził, że Powstańcy mają jeszcze jakąś szansę?

Cały czas myślałem, że mają szansę. Pułkownik „Radosław” mówił tak: „Niepotrzebnie generał Berling rozrzucił swoje działania na Żoliborz, na Powiśle i na Czerniaków, gdyby te dywizje, a właściwie dwie dywizje, 2. i 3. wysadził na Czerniakowie, gdzie miejsca było dość i gdzie lądowanie było najbezpieczniejsze, dzięki naszemu rozpoznaniu, to los przyczółka mógłby być inny, a tak to wysiłek się rozproszył”. Dwa bataliony nie mogły wiele zrobić na Czerniakowie, ale dwie dywizje mogłyby.

  • Czy pan sądzi, że generał Berling mógł sam o tym zdecydować?

Ja znam te rzeczy tylko z literatury. Mianowicie kiedy Berling zwracał się do sztabu frontu, II Frontu Białoruskiego, któremu podlegał, więc generał, szef sztabu, mówił mu: „Jak chcecie brać z twoimi trzema dywizjami Warszawę? Przecież to nie jest zadanie dla trzech dywizji, no ale zrobicie, jak uważacie”. Generał powiedział, że jednak musi, że historia mu nie wybaczy, jeżeli tę sprawę zostawi, ale szans na to, by armia w trzy dywizje, z których tylko jedna była dywizją mającą za sobą chrzest bojowy, a dwie dopiero pod Dęblinem weszły do akcji, [zdobyła przyczółek nie było]. To świeżo praktycznie, że nie było szans na...

  • Pan wrócił do swojego oddziału?

Najpierw długo leżałem w szpitalu, bo oczywiście nastąpiło zakażenie ran, groziła mi amputacja lewej nogi, ale rozcięto szeroko rany... Wiem, pamiętam, że w szpitalu w Otwocku z sześćdziesięciu kilogramów wagi zjechałem na trzydzieści kilka kilogramów, tak silne [było] zatrucie organizmu, taka silna biegunka. Krótko mówiąc, rozcięto szeroko rany, śmierdziało ode mnie niesamowicie, leżałem w osobnej sali, jak rozcięto. Przed tym jak rozcięto, leżałem na sali z akowcami z wieloma zresztą, z przyczółka między innymi. Na tej sali leżał major „Kryska” Netzer, między innymi paru ludzi, których namówiłem, których spotkałem później w kompani zwiadowczej pośród Powstańców, którzy doszli później ochotniczo do wojska i nawet znaleźli się w naszej kompanii. Będąc w pasie kompanii, służyło jeszcze dwóch Powstańców warszawskich.

  • Nie słyszał pan gorzkich słów, że tak długo czekali na pomoc?

Oczywiście tak. Ale wtedy 1 Armia miała inne zadanie. W pierwszych dniach sierpnia 1 i 2 Dywizja posuwała Wisłę pod Dęblinem, potem 3 Dywizja była na przyczółku magnuszewskim. Ta 1 [Warszawska] Brygada Pancerna z czołgiem „Rudy”, o którym wiemy, który zresztą był pod Studziankami pancenrym, tak że 1 Armia nie próżnowała, ale była wysłana na odcinki odległe od Warszawy, nie bezpośrednio na front, choćby pod Anin, Wawer, dopiero przerzucono nas siódmego wieczór. Pod wieczór, jak dotarłem do swojej jednostki, to odbyliśmy marsz do Anina i z Anina dopiero weszliśmy w działania bojowe, a 3 Dywizja dopiero szesnastego przyszła na Saską Kępę.

  • Czy pan dowiedział się o kapitulacji Warszawy na początku października?

O kapitulacji dowiedziałem się już... Ponieważ leżałem jeszcze wtedy na sali z akowcami, w szpitalu w Otwocku i to niektórymi z Batalionu „Zośka”, to wiedziałem o kapitulacji Warszawy. My zwiadowcy zrobiliśmy to, co można było zrobić. Sądzę, że generał Berling też na miarę swoich sił. Choć może rzeczywiście, pułkownik „Radosław” mówił, że można to było skupić, no ale czy przedłużyłoby to Powstanie? Czy ja wiem? Kilkadziesiąt tysięcy polskich żołnierzy na Czerniakowie, no nie wiem? […] Byłem starszym strzelcem podchorążym.

  • Ma pan takie poczucie, że robicie to, co trzeba, że idziecie na odsiecz?

To było powszechne, proszę sobie wyobrazić, że w ciągu dziesięciu sekund trzydziestu ochotników wystąpiło od razu, wiedząc, że to jest... Nawiasem mówiąc, kapitan Minoczyc powiedział, że ostatni raz kiedy wzywał zwiadowców na ochotnika, po tej stracie czterech zwiadowców, po tych ranach…

  • To był zbyt duży koszt?

Jak na zwiadowców tak. Zresztą pierwszego dnia to nas umieszczono na liście strat – że było nie czterech zabitych, tylko dziewięciu, ze mną włącznie. Liczono, że nasza łódź w całości została rozbita, że wszyscy zginęli, że na pierwszej łodzi zginęło czterech, na drugiej było tylko trzech rannych, a trzecia łódź czyli moja, była w ogóle na liście strat jako zabici – nie jako zaginieni.
  • Jeszcze wrócę do sierpnia. Jak rozmawiam z Powstańcami, to słyszę słowa, że słyszeli zza Wisły strzały, kanonadę. Czekali na Armię Polską czy na Armię Czerwoną.

Ale nie byliśmy nad Wisłą, to znaczy w pewnym sensie bitwa o przyczółek magnuszewski była bitwą o Warszawę. Według założeń sowieckich miasto należy wziąć z okrążenia, ale wyjść należy z jakiegoś przyczółka, więc przyczółek magnuszewski miał być taką otwartą furtą na Warszawę. Gdyby wtedy Stalin podjął decyzję, to uderzylibyśmy na Warszawę od przyczółka magnuszewskiego, a tak ograniczyliśmy się tylko... Naszą 1 Dywizję zabrano ze składu 1 Armii czasowo, na czas operacji praskiej. Operację praską prowadziły armie radzieckie w ilości bodajże trzydziestu dywizji. Na tym froncie była niesamowita ilość, między innymi nasza 1 Dywizja, dlatego żeby 1 Dywizja wzięła udział w walce o Warszawę. Ale w praktyce gdyby były odpowiednie rozkazy Stalina, powinniśmy uderzać od południa, wkroczyć od Warszawy od strony Piaseczna.

  • Ale wtedy poziom wiedzy dywizji był taki, że ludzie myśleli, że robią, co trzeba, i pomagają walczącym w Warszawie.

Jeśli chodzi o żołnierzy, to oni wiedzieli, że to jest Warszawa. Podam pani fakt – ranni żołnierze, Powstańcy, którzy leżeli ze mną w szpitalu, mówili, że 3 Dywizja to byli przeważnie chłopcy z Tarnopolskiego, ze świeżego wcielenia w zasadzie, kilka miesięcy dopiero byli w wojsku. Pierwsze walki mieli na przyczółku pod Magnuszewem, ale to były tylko walki patroli, nie żadne wielkie natarcie […] Ale patriotyzm to u nieh był. Sam widziałem, jak całowali ziemię w momencie, kiedy stanęli w murach Warszawy.

  • Byłam ciekawa, jakie były nastroje wśród polskich żołnierzy.

Sądzę, że wysoce patriotyczne. W ogóle jeśli chodzi o Polaków kresowych, to tam patriotyzm jest szczególnie wysoki, zwłaszcza wśród tak zwanej prostej chłopskiej młodzieży. Te pieśni, które śpiewali, to przechowane były jeszcze z czasów powstania listopadowego. Piosenki w naszej kompanii: „Wtem przyleci kula rozpalona i z szeregów wyrwie mnie”. „Mały Biały Domek, gdzie ma luba przebywa, siedzi sobie przy białym stoliku, białe orły wyszywa. Dobrze ci jest, moja luba, białe orły wyszywać? My musimy ubodzy wojacy w szczerym polu w rzędzie stać”. To jest jeszcze starsze, i to śpiewali. Te tradycje żyły wśród nich.

  • Jakie są dalsze pana losy? Czy pan był w okolicach Warszawy 17 stycznia 1945 roku?

Ja byłem w szpitalu w Lublinie, tam na nowy rok dostałem awans do stopnia chorążego i w mundurze oficerskim odbyłem drogę do jednostki. W Warszawie byłem dziewiętnastego i w pogoni za jednostką przeprawiłem się po lodzie. Byłem koło kolumny Zygmunta, byłem w centrum Warszawy, złapałem jakiś wóz i pojechałem za 1 Armią na Błonie. Tam podano mi, na podstawie wypisu ze szpitala, byłem bez wypisu, bez broni, tylko w samym mundurze, że mam jechać na Bydgoszcz.
W Bydgoszczy dogoniłem tyły Dywizji. Dywizja już walczyła pod Złotowem, czyli jakieś sto kilkadziesiąt kilometrów dalej, ale artyleria dywizji utknęła z u paliwa w Bydgoszczy. Kiedy się zjawiłem 31 stycznia, po tej całej drodze, przez te wszystkie Włocławki, Inowrocławie i tak dalej, w Bydgoszczy trafiłem właśnie na tyły naszej dywizji.
Przysiadłem się do wozu artyleryjskiego i 31 stycznia zameldowałem się w dowództwie dywizji, które było wtedy pod Złotowem. Tam dostałem przydział do swojej kompanii i okazało się, że sformowano nowy pluton złożony z partyzantów, bardzo wielu akowców właśnie, nie sybiraków... 3 pluton, teoretycznie motocyklowy, ale nie mieliśmy motocykli, bo wszystkie wytrzaskane i chodziliśmy na pieszo, bądź też na bryczkach.
Zostałem dowódcą tego plutonu. Pierwsze moje akcje to były na wale pod Złotowem. Potem pod Mirosławcem zostałem znowu ranny w czoło, ale nie byłem w szpitalu, tylko w jednostce, z głową opatuloną bandażem. Brałem udział w pościgu przez całe Pomorze, minęliśmy Kołobrzeg, wychodząc nad Dziwne, po czym rozpracowywałem jako zwiadowca forsowanie Odry, wśród jednostki sowieckiej. W przyszłym punkcie dowodzenia dywizji opracowywałem plany forsowania Wisły 16 kwietnia. Byliśmy sami, korzystaliśmy z pomocy radzieckich zwiadowców i z pomocy tego, co sami widzieliśmy.
W momencie kiedy generał Popławski przyszedł na punkt obserwacyjny i zaczęło się forsowanie Odry, miał właśnie te plany, które ja opracowałem, o położeniu nieprzyjaciela. Po sforsowaniu Odry byłem w wielu akcjach bojowych. Obliczałem, że byłem w osiemnastu akcjach zwiadowczych, specjalnych, w ciągu działań od lutego do maja, i ostatnia moja akcja była w Berlinie, gdzie ze swoim patrolem siedmioosobowym doszedłem do Bramy Brandenburskiej i byłem na placu Paryskim.

  • Jakie wrażenie? Jakie miał pan odczucia wtedy w Berlinie w 1945 roku?

Przeczucia niestety były bardzo krótkie, dlatego że tak: wielki, świętujący tłum na placu Paryskim i nagle strzały i w ogromnym pędzie koło nas... To było 2 maja rano, w ogromnym pędzie przelatuje koło nas kilka ciężarówek wypełnionych esesmanami walącymi w tłum, to była ostatnia grupa szaleńców z SS, która wyrwała się z Berlina, dosłownie ostrzeliwując nas. Za chwilę goniec przyszedł i mówi: „Maszeruj na Nauen, gonimy ich!”. Dogoniliśmy ich pod Nauen, tak że w Berlinie byłem bardzo krótko, bo goniliśmy tych esesmanów. Wzięliśmy pod Nauen ponad czterystu, całą grupą się nam poddali, okrążyliśmy ich. Nie doszliśmy do Łaby, zatrzymaliśmy się w miejscowości [niezrozumiałe – Flusack??] i stamtąd maszerowaliśmy do Polski.

  • Pan był w takim bardzo gorącym okresie już w armii. Czy był czas na polityczne szkolenie?

Nasza kompania miała szczęście, że oficerem był przedwojenny podoficer, bosmanmat Flotylli Pińskiej, dowódcami plutonów byli dawni podoficerowie KOP-u, no i ja dowódcą plutonu. Dowódcą plutonu konnego był późniejszy organista, wachmistrz Wróblewski, nie mieliśmy oficera politycznego aż do Berlina. Po czym mieliśmy oficerów politycznych, którzy nie byli...

  • Polaków?

Tak, Polaków. Którzy byli do zniesienia, dający wytrzymać, nie zwracali nam uwagi na przykład, że nie śpiewa się: „W tajgach Sybiru”, tylko: „W tajgach niemieckich”. Jak to w niektórych jednostkach próbowano. Nie walczyli z nami, myśmy prawie wszyscy nosili orzełki z koroną.

  • Skąd pan miała takiego orzełka?

Ja dostałem w Lublinie, każdy gdzieś zdobył tego orła i mieliśmy na czapkach orły z koroną, cała kompania, nikt nam nie zwracał uwagi, bo uważano, że zwiadowcom nie można zwrócić uwagi i nie trzeba.
Nasza kompania była kompanią sztandarową dywizji, zawsze szła na czele dywizji ze sztandarem, przepiękny krok defiladowy, przepiękna jazda konna plutonu konnego. Kiedy zaczynała się defilada, na przykład defilada zwycięstwa pod Berlinem, to nasza kompania szła na czele, stawała przed trybuną, na której stała generalicja ze sztandarem i cały czas przyjmowaliśmy defiladę. To była jednostka, to były moim zdaniem zalążki przyszłych oddziałów komandosów. Jeszcze wtedy myśmy o komandosach nie słyszeliśmy, ale takie zadania mieliśmy.
Na przykład zadania dostawaliśmy na Wale Pomorskim, na które ja się nie godziłem, bo nie zgłaszałem się nigdy, żeby w ubraniu cywilnym przechodzić na tyły niemieckie. Nazywało się to grupy „łazódczyków”, poszło kilka takich grup. Ja co prawda widziałem, że od nich to na kilometr pachniało Sowietami, bo jakieś spodnie wychodziły, jakieś gumiaki, tylko na wierzchu jakaś kapota znaleziona w niemieckiej chacie i jakiś kapelusz. Od razu pachniało, że to nie są Niemcy ani gastarbeiterzy, więc ja osobiście powiedziałem, że będę walczył tylko w mundurze […]. Miałem wtedy wiele odpowiedzialnych zadań.

  • Kiedy pan wrócił do Polski, do domu?

Najpierw trochę chorowałem, w sierpniu i we wrześniu dostałem urlop w 1945 roku. W czasie jak byłem na urlopie, wyszedł rozkaz numer 203 naczelnego dowództwa Wojska Polskiego, że studenci, którzy mają mniej niż trzy lata do ukończenia, mogą być zwolnieni z wojska. Ponieważ ja studiowałem na Politechnice Lwowskiej, podlegałem temu przepisowi. Wniosłem odpowiednie podanie i z dniem 2 października zostałem urlopowany na studia z prawem noszenia munduru, ale bez pensji i z koniecznością natychmiastowego zameldowania się w jednostce w wypadku przerwania studiów albo w wypadku ukończenia studiów.
Wróciłem do Lublina, tu już wtedy nie było politechniki, bo Politechnika Warszawska była tam bardzo krótko. Zapisałem się na medycynę, tym bardziej po tych wrażeniach, po tych tysiącach rannych, po tych wszystkich, pomyślałem nie... Wstąpiłem na medycynę, skończyłem medycynę, w 1950 roku absolutorium, w 1951 dyplom. Wojsko się o mnie upominało czasem, powołując mnie na ćwiczenia, tak że byłem bardzo często wzywany na ćwiczenia do rezerwy, zwykle zajmowałem stanowisko zastępcy dowódcy batalionu do spraw medycznych. Dowódcą batalionu zwykle był oficer służby czynnej, a ja awansowałem do stopnia majora w 1980 roku, a potem Klub Kawalerów Orderu Virtuti Militari wystąpił z wnioskiem do MON-u o mianowanie na stopień podpułkownika.

  • Za co pan dostał Virtuti Militari?

W zasadzie za całokształt, ale głównie za Czerniaków.

  • Czy pan wiedział, co dzieje się z żołnierzami Armii Krajowej w latach pięćdziesiątych?

Oczywiście, tak.

  • To było tak powszechnie wiadomo, że są źle traktowani?

Powszechnie było wiadomo. Ja przez to też miałem cały szereg... Mimo że miałem Virtuti, mimo że miałem Krzyż Walecznych, mimo że miałem cały szereg odznaczeń i byłem z 1 Armii, to na przykład odmówiono mi asystentury, ze względu na przekonania polityczne odmówiono mi awansu. Profesor Zubrzycki, słynny polski ginekolog, napisał na moim podaniu: „Jest moim życzeniem jako prorektora Akademii Medycznej, by wybitnie uzdolniony absolwent medycyny Janusz Kowalski został moim asystentem”. Czy po takim czymś można odrzucić? A klub doboru asystentów: „Odrzucony ze względów politycznych” – i koniec. Musiałem specjalizację i doktorat robić poza kliniką.

  • Czyli to się ciągnęło?

Ciągnęło się. 1945 rok, kiedy wróciliśmy do garnizonu w Siedlcach, to praktycznie byłem poza wszelkimi... Oficer, dowódca plutonu... Z góry... Mimo że dowódca miał do mnie zaufanie, mimo że wiedział że... Żadnego zadania, żadnej samodzielności, żadne nic, nigdy, nawet zakaz wychodzenia do miasta przez jakiś czas, niesamowicie.

  • Pan wiedział, że to jest ze względów politycznych.

Już wiedziałem, wtedy wybierano tych przodujących, cokolwiek powiedzieć w czasie frontu byłem jednym z przodujących oficerów, natomiast po froncie nasi dowódcy plutonów szli do Wyższej Szkoły Wojennej w Rembertowie. Ja od razu odpadłem, „Ty nie pójdziesz do Rembertowa, wiadomo, ty jesteś...”. Co prawda moi koledzy, którzy byli podoficerami KOP-u, po czterech latach zostali wywaleni. Tam awansowali już do stopnia kapitana czy [coś podobnego]. Wywaleni zostali dlatego, że byli w KOP-ie, ale jeszcze wtedy, kiedy ja byłem w 1945 roku w jednostce, jeszcze wtedy KOP-u nie prześladowano, dopiero później. Ale akowców... W czasie działań wojennych nie było żadnych „ale”, AK nie AK, nie robiono żadnej różnicy. Natomiast bardzo źle wspominam ten okres, różnica była wybitnie wyraźna. Nawet uciekano się do prowokacji: „Może stworzymy oddział partyzancki, a może przejdziemy do swoich”. Ja wiedziałem, o co chodzi, czym to pachnie i kto to robi, tak że musiałem bardzo uważać. Uciekłem na jakiś czas w chorobę, potem w urlop, a potem przy pierwszej okazji... A zresztą składałem raporty, że ponieważ wojna się skończyła, ja chcę studiować. Nie musiałem czekać do rozkazu 203. Rozkaz 203 i... Oczywiście poza stopień chorążego nie awansowałem, podczas gdy koledzy awansowali, trudno.





Warszawa, 10 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Janusz Stanisław Kowalski Pseudonim: „Rokita” Stopień: starszy strzelec podchorąży, dowódca patrolu zwiadowczego 1 Dywizji Piechoty Formacja: 1 Samodzielna Kompania Zwiadowcza, 1 Dywizja Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter